- W empik go
Raija ze śnieżnej krainy. Tam, gdzie tańczą huldry. Tom 3 - ebook
Raija ze śnieżnej krainy. Tam, gdzie tańczą huldry. Tom 3 - ebook
W szalejącej śnieżnej burzy Raija i jej towarzysze przedzierają się przez płaskowyż ku Ruiji, północnej krainie nad morzem. Skrajnie wyczerpani, zatrzymują się w opuszczonej osadzie. Raija nie wie, że w tym miejscu działają siły magiczne o tajemniczym pochodzeniu. Nie przeczuwa też, że spotka tu jasnowłosego mężczyznę, który chce kupić jej miłość...
„Tam, gdzie tańczą huldry...” to trzeci tom sagi „Raija ze śnieżnej krainy” opowiadającej o potężnym uczuciu, które pokonuje przeciwności losu. Akcja rozgrywa się w urzekającej surowym pięknem północnej Skandynawii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-91-8076-356-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiedziała, jak długo już idą. Nie wiedziała, gdzie się znajdują. Jedyne, z czego zdawała sobie sprawę, to zimno.
Myślała tylko o tym, żeby dzieci nie przemarzły. Następnie żeby przeżyć. Ze względu na dzieci.
Miała już za sobą podobną podróż, ale wtedy sama była małą dziewczynką.
Wtedy inni poświęcali się dla niej, choć tego nie rozumiała. Poza tym podróżowała z ludźmi, którzy znali płaskowyż, wiatr i chłód.
Wyprawa do Ruiji różniła się od obecnej pod każdym względem. Wtedy miała Mikkala.
Teraz również zmierzali na północ. Jeszcze dalej na północ Ruiji – do krainy nad morzem, do północnej Norwegii.
Raija znowu była w drodze. Dokąd – nie wiedziała dokładnie. Wiedziała tylko, co opuściła.
Tym razem stanowili niemałą grupę.
Dzieci. Reijo. Dwoje nowych przyjaciół z Finlandii: Taavi i Tarja. Mimo to serce Raiji wypełniała naga samotność, pozbawiająca ją wszelkiej nadziei i wszystkich marzeń, jakie snuła do tej pory.
Z każdym kolejnym krokiem paliła za sobą mosty. Zdawała sobie sprawę, że kraina na północy nad Morzem Arktycznym jest ogromna. Być może nigdy więcej nie spotka Mikkala.
Z każdą milą zbliżała się do niego – a jednocześnie coraz bardziej oddalała. Mikkal nic nie wiedział o tej wyprawie. Nadal sądził, że jego Raija mieszka w małej osadzie nad fiordem Lyngen.
Patrzyła przed siebie, ale widziała niewiele. Wiatr smagał twarz, wyciskał łzy.
Musiała przymykać oczy, cały świat stał się dwiema wąskimi szparkami.
Świat, który mimo wszystko wydawał się nieskończenie mały. Za sobą mieli ścianę śniegu. Po bokach także. A w ich stronę, ciskane wiatrem, sypały się poziomo igiełki lodu i śniegu. Maleńkie, ostro zakończone noże. Policzki dawno już przestały piec.
Reijo nalegał, by często się zatrzymywali i szczypali skórę twarzy, pobudzając ją do życia.
Twarze, ręce i nogi najbardziej były narażone na odmrożenie. Raija straciła czucie w stopach. Poruszały się. Niosły ją naprzód. Lecz ich nie czuła.
Policzki stały się lodowate. To jedyne, co mogła o nich powiedzieć. Dłonie spuchły i bolały.
Dobrze, że niosła Knuta. Przyciskała dziecko do piersi, grzejąc je własnym ciepłem. Inaczej maleńkie ciałko zamarzłoby na śmierć.
Zawiązała szal w ten sposób, że chłopczyk leżał w nim bezpieczny. Dzięki temu odrobinę odciążyła ręce.
Trzymiesięczne dziecko nie waży wiele, ale nawet taki ciężar staje się odczuwalny, jeśli trzeba go dźwigać przez cały dzień, w taką pogodę, na którą nikt dobrowolnie nie wychodzi z domu.
Reijo i Taavi kroczyli na przedzie. Brnęli po kolana w śniegu i niemal wlekli za sobą konia, który ciągnął na saniach tę odrobinę doczesnego dobra, jakie posiadali, i dwoje starszych dzieci. Maja i Elise musiały jednak od czasu do czasu iść pieszo. Nie dlatego, żeby ulżyć zwierzęciu, ale żeby nie zmarzły i całkiem nie skostniały z zimna.
Musiały się ruszać, w przeciwnym razie nabawiłyby się odmrożeń. Serce Reijo się ściskało, kiedy mimo gwałtownych protestów dziewczynek kazał im wysiadać z sań w śnieg, który sięgał dzieciom prawie do pasa.
Elise płakała cicho, a Maja krzyczała w głos. Bardziej okrutne ze strony Reijo byłoby jednak pozwolić maluchom siedzieć spokojnie i czekać, aż mróz niepostrzeżenie wykradnie im czucie w rękach i nogach – a w końcu być może pozbawi je życia. Odpowiadał za tę małą gromadkę. Odgrywał w pewnym sensie rolę przywódcy.
Odpowiedzialność niczym ołów ciążyła na barkach dziewiętnastolatka. Bał się, że zadymka sprowadzi ich z właściwej drogi. Zacisnął zęby, aż zabolały go szczęki. Musieli iść dalej. Zatrzymanie się teraz groziłoby śmiertelnym niebezpieczeństwem – tu, gdzie za dach mieli niebo, którego nawet nie mogli zobaczyć.
Oznaczałoby to rezygnację i zdanie się na nieprzychylną naturę, aby ostatecznie się z nimi rozprawiła.
Nie po to obrali kurs na północ, żeby umrzeć. Mieli rozpocząć nowe życie. A on – młody chłopak z lasów południowo-wschodniej Finlandii, roił śmiałe marzenia. Marzenia o czymś lepszym. Marzenia o żółtym metalu, który niejednego mógł doprowadzić do szaleństwa.
O złocie, którego pokłady, jak mówiono, znajdują się w Ruiji, w owej północnej krainie nad morzem. Teraz nie pozostało mu nic oprócz marzeń. Mógł nimi przynajmniej wypełnić myśli.
Raija od dawna stanowiła część jego pragnień, jednak wyraźnie dała do zrozumienia, że nie może mu ofiarować nic więcej oprócz przyjaźni. Reijo nieustannie starał się to zaakceptować.
Przyjął na siebie odpowiedzialność za niewielką rodzinę Raiji, kiedy jego najlepszy przyjaciel, Kalle Elvejord, zginął w zeszłym roku podczas połowów w Finnmarku. Reijo postanowił towarzyszyć jej i dzieciom do miejsca, gdzie mogłaby rozpocząć nowe życie.
Sam jednak stworzony był do tułaczki. Z myślą o żółtym metalu, który z pogardzanego Fina, mówiącego źle po norwesku, mógłby uczynić wielkiego pana. Również w Ruiji.
Obrócił się bokiem do wiatru i pociągnął mocno konia za postronek.
– Pójdziesz ty, nędzna szkapo! – warknął, tak żeby nikt nie słyszał.
Przez cały czas walczyli ze śniegiem i wiatrem. To istny Ragnarokk, koniec świata.
Sami wydawali się tacy mali wobec sił natury.
Ktoś chwycił Reijo za ramię i chłopak niechętnie się zatrzymał. Musieli iść. Nie mogli ciągle robić postojów, bo łatwo ulegliby pokusie, by odpoczywać więcej – i więcej, i więcej…
Taavi spojrzał na przyjaciela z desperacją w oczach. Z całej twarzy widoczne były tylko szare oczy. Resztę skrywała skórzana czapka i wełniany szal, owinięty wokół głowy dla ochrony przed mrozem.
Mężczyzna coś powiedział, lecz Reijo nie dosłyszał ani słowa.
Taavi rozchylił szal, żeby odsłonić usta, i wskazał do tyłu ręką w zesztywniałej rękawiczce.
– Raija – krzyknął, Reijo ledwie go słyszał. – Nie ma ich. Raija i mały…
Reijo dłużej nie słuchał. Poprosił towarzysza, by został przy koniu. Przypilnował go. Starał się utrzymać własne ciepło i zadbał o Tarję i dzieci.
Sam natomiast poczłapał z powrotem drogą, którą, jak sądził, przyszli. Z trudem rozpoznawał ślady, śnieg szybko je zacierał. Ale Raija i Knut tam gdzieś zostali.
A bez nich nigdzie nie pójdzie.
Wiatr wiał w plecy Reijo, lecz było ciemno, a nieustająca zamieć śnieżna bynajmniej nie poprawiała widoczności. Mógł przejść w odległości kilku metrów od Raiji i jej nie zauważyć.
Wiatr niezmordowanie próbował zasypać go płatkami, które nabierały dużej prędkości, zanim spoczęły na szerokich ramionach niewysokiego, lecz silnego Fina. Reijo wiele razy znajdował się zaledwie parę centymetrów od zlodowaciałej skorupy i śnieżnych zasp, lecz jakimś cudem udało mu się utrzymać na nogach.
– Raija! – krzyczał całą siłą płuc. Zwątpienie graniczyło z paniką. Nie mógł teraz stracić dziewczyny, nie tutaj, w tym białym piekle, które szalało wokół. – Raija!
Jego głos brzmiał zgrzytliwie jak zardzewiałe żelastwo, lecz on nie przestawał wołać. Od czasu do czasu przeklinał w duchu:
Przeklęty uparciuch! Nie mogłaś jeszcze trochę wytrzymać? Czy ktoś inny nie mógł ponieść małego? Czy sam nie pytałem cię wiele razy właśnie o to? Co za krnąbrne babsko, zawsze musi zrobić na przekór. Kiedy cię znajdę, przemówię ci do rozumu… Raija! RAIJA!
Rzucił parę soczystych przekleństw po fińsku. Podziałały jakby oczyszczająco na jego umysł. Dały upust wściekłości, strachowi i panice.
– Raija! Raija!
Zatrzymał się, stanął pochylony do przodu na szeroko rozstawionych nogach, chwiejący się ze zmęczenia i popychany przez wiatr, który ciągle chciał go powalić. Przez cały czas musiał walczyć, by się nie przewrócić.
Czyżby słyszał jakiś dźwięk? Czy to tylko wiatr? Czyjś głos?
Nasłuchiwał, trudno jednak z pewnością powiedzieć, co go zatrzymało.
Ponownie nabrał powietrza i zawołał jej imię. Nasłuchiwał. Każdy mięsień jego ciała drżał z napięcia.
Dobiegł go znowu – ten dźwięk.
To nie wiatr. Wiatr świszczał i wył pustym głosem Morza Arktycznego, gwizdał pośród trzasków lodu i śmiał się głucho oddechem z bieguna północnego.
Wiatr nie miał w swoim słowniku „Reijo”. Chłopak nie usłyszał więcej niż „…jo”, lecz miał pewność, że ktoś woła jego imię.
Próbował ustalić, skąd dochodził dźwięk, wydawało mu się, że wie, i ruszył dalej. Zatrzymywał się co drugi metr i krzyczał imię Raiji. Nasłuchiwał. Usłyszał wyraźnie w odpowiedzi jej głos. Powlókł się dalej. Potykał się o własne nogi, lecz się nie poddawał. Musi ją odnaleźć.
Zamrugał oczami, przetarł je. Płatki śniegu kładły się na powiekach, tworząc perełki lodu, przez które trudno było cokolwiek zobaczyć. Reijo miał nadzieję, że odnajdzie powrotną drogę do konia i sań.
– Raija! – krzyknął, napełniwszy płuca powietrzem tak zimnym, że poczuł ból w piersiach. Wiatr zapierał mu dech i zasypywał śniegiem twarz, na której malowała się rozpacz.
– Tutaj – powiedział tuż obok czyjś głos. A raczej pisnął.
Reijo postąpił parę kroków naprzód, potem w bok – dostrzegł przed sobą jakąś nieco ciemniejszą plamę i upadł na kolana przed skuloną postacią.
Czuł, że jest przemarznięty i zmęczony, lecz szczęście, które go wypełniło, kiedy obejmował Raiję i Knuta, przesłoniło wszystko.
Po chwili wybuchnął:
– A niech cię wszyscy diabli, Raija! Przez twój upór znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie! Mogłem cię szukać przez całą noc, a tamci, czekając na nas, zamarzliby tymczasem na śmierć…
Jego usta, suche i spękane, tuliły się do jej policzka, skrawka chłodnej skóry, wystającego spod chusty, owiniętej wokół głowy i częściowo osłaniającej twarz.
Złość Reijo wynikała ze strachu, którego nie chciał okazać. Łzy ulgi mieszały się z lodem na rzęsach i topiły zamarznięte krople.
Wilgoć wsiąkała w wytarte wełniane spodnie, które przymarzły do skóry.
Podniósł się niezgrabnie i pomógł Raiji się dźwignąć. Dziewczyna ledwie żywa dosłownie opadła na niego, oparła się, potrzebowała go, jego siły i ciepła.
Dziecko kwiliło przez cały czas. To przynajmniej znaczyło, że żyje. Reijo dziękował Stwórcy.
Otoczył Raiję ramieniem i ruszył z powrotem po swoich własnych śladach, których prawie już nie było widać. Teraz szło się dwa razy trudniej. Raija ledwie trzymała się na nogach, a wiatr wiał prosto w twarz. Stanowił jednak pewnego rodzaju drogowskaz – jeżeli pójdą pod wiatr, być może trafią do pozostałych.
Jeżeli się pospieszą, śnieg nie zdąży zasypać śladów.
Raija podążała bezwiednie za Reijo, zdając się na jego wytrzymałość i siłę. Nie była w stanie wydobyć słowa. Usta miała zdrętwiałe z zimna. Włosy pod chustą tworzyły na czole zamarznięte kosmyki. Wszystko wydawało się lodowato zimne. Zimne. Lód – lód – lód…
Nie mogła zebrać myśli. Zdawała sobie niejasno sprawę z obecności Reijo. Czuła w ramionach niemowlę. Kurczowo trzymała malca, lecz robiła to odruchowo.
Wydawało się, jakby ręce przymarzły do dziecka. Raija nie uświadamiała sobie, że została z tyłu i upadła, nie wiedziała o tym.
Wszystko znalazło się na pograniczu mroku, przerażającego i wiecznego, lecz również kuszącego – i bliskiego.
Niebezpiecznie bliskiego.
Chciała już zamknąć oczy i pozwolić się ogarnąć ciemności, lecz pojawił się Reijo i wyrwał ją z otchłani, więc podążyła za nim. Ku życiu. Ku zimnu. Jeszcze większemu zimnu.
Reijo czuł się zupełnie wyczerpany, kiedy wreszcie dotarli do małej grupy osób przytupujących w miejscu na śniegu przy koniu i saniach. Ganiam tam i z powrotem, do diabła, pomyślał i zawirowało mu przed oczami. Zachwiał się z Raiją w ramionach, wydawało mu się, że ujrzał przed sobą przynajmniej dziesięć osób, lecz nie mogło tu być nikogo więcej poza Taavim i Tarją z dwiema dziewczynkami.
Przyjaciele nie odezwali się ani słowem, ale Reijo miał wrażenie, że dostrzegł w ich twarzach zgodne „chwała Bogu”.
Wiatr trochę ucichł. Na tyle, że mogli stać spokojnie, lecz nie na tyle, by mogli zatrzymać się na odpoczynek pod gołym niebem. I nie na tyle, by zdecydować się na dalszą wędrówkę w sytuacji, kiedy Raija tak bardzo osłabła.
Taavi powiedział to, o czym wszyscy myśleli:
– Ona nie może iść dalej. Musimy zagrzebać się w jakiejś zaspie.
Reijo tylko skinął głową i posadził Raiję w saniach, otulając ją i dziecko skórami.
Oczy dziewczyny były szkliste. Otwarte, lecz dziwnie nieobecne. Reijo wziął Maję na ręce i zaczął brnąć naprzód. Szedł jako pierwszy.
Śnieg zelżał. Wiatr nie wył już tak przejmująco. Jakby wstrzymał oddech.
Koń nadal stał w miejscu.
Reijo zirytowany pociągnął za postronek, lecz zwierzę potrząsnęło tylko łbem i nie ruszyło do przodu. Przebierało nogami i kiwało swą wielką głową, zwracając oczy ku Reijo.
– No chodź – zachęcał Reijo, pociągając trochę łagodniej. Jeśli groźby nie pomogły, może poskutkuje prośba.
Koń pozostał jednak głuchy i ślepy. Uparcie stał w miejscu.
Taavi przeszedł obok Reijo; wydeptał świeży ślad na białym bezbrzeżnym morzu leżącym przed nimi.
Po chwili wrócił biegiem. Jego oczy błyszczały. Mocując się z szalem, zasłaniającym twarz, zawołał:
– Chata! Niedaleko stąd stoi chata! Możemy tam odpocząć.
– A ludzie? – spytał Reijo z niedowierzaniem, lecz otrzymał odmowną odpowiedź. – Gdybyśmy tylko mogli ruszyć tego nieznośnie upartego konia – mruknął.
Pociągnął, a Taavi pchał od tyłu. Wspólnymi siłami udało im się zmusić niechętne zwierzę do ruchu.
Chata znajdowała się kilkaset metrów od miejsca, gdzie się przed chwilą zatrzymali.
Wykopali w śniegu coś w rodzaju tunelu między domem a potężną zaspą, tak że ich niewysoki koń mógł znaleźć tam schronienie. Chata osłaniała od wiatru, a tunel przed największym mrozem. Reijo pomyślał, że przydałoby się jeszcze trochę siana.
Na saniach została resztka tego, na które się wymienili, kiedy ostatnio dotarli do stałego gospodarstwa. Od tamtej pory minęło sporo czasu.
Reijo, pełen obaw, dał koniowi wszystko. Miał nadzieję, że wkrótce znowu spotkają ludzi.
Taavi i Tarja zdołali tymczasem odśnieżyć wejście. Wraz z dziewczynkami weszli do chaty. Ich zmęczone głosy nabrały ciepła.
Reijo odwinął skóry okrywające Raiję i ostrożnie wziął ją na ręce.
Powoli odwróciła ku niemu twarz. Jej oczy wydawały się całkiem pozbawione wyrazu.
Reijo pośpiesznie wniósł dziewczynę do środka. Czuł się niezmiernie szczęśliwy, że znaleźli tę opuszczoną chatę. Raiję bowiem niewiele dzieliło od śmierci.
Kiedy przyzwyczaił oczy do ciemności, obejrzał pomieszczenie, w którym się schronili.
Ściany z okrąglaków, zamknięte otwory okienne, proste palenisko i bardzo oszczędne umeblowanie – stół i parę ław, niezbyt solidnych.
– Tu jest drewno – zauważył Taavi zdumiony. Zaczął grzebać pod ubraniem w poszukiwaniu krzemienia, który należał do jego najcenniejszych skarbów.
Uklęknął przy palenisku, próbując rozniecić ogień. Tarja troskliwie objęła Raiję, która opadła bezwładnie, kiedy Reijo posadził ją na ławie. Musiał ją jednak na chwilę opuścić, by wnieść żywność, skóry i najważniejsze rzeczy. Suche ubranie. Coś, na czym mogliby się położyć.
Znalezienie schronienia poprawiło sytuację, lecz zmartwienia nadal odbijały się na czole Reijo. Okalały je niczym zaciskająca się żelazna taśma.
Mimo wysiłków Taaviego na początku pojawiło się więcej dymu niż ognia. Drewno, starannie poukładane wzdłuż ścian, nie było chyba tak suche, jak sobie wyobrażali.
Prawdopodobnie drewniany dom również nie był zbyt szczelny, ale na pewno lepszy od panującego na zewnątrz mrozu. Kiedy ogień po pewnym czasie porządnie się rozpalił, zrobiło się jasno.
Chata składała się z jednej izby. Klepisko i proste, zniszczone ściany z drewnianych bali. Wzdłuż jednej z niskich ścian oprócz drewna zgromadzono torf. Nie powinno zabraknąć ciepła.
Reijo i Taavi rozdzielili pomiędzy siebie skóry. Reijo przemilczał fakt, że dwiema przykrył konia. Pomyślał, że zwierzę również nie powinno marznąć. W swym sercu miał szczególne miejsce dla istot pozbawionych daru mowy.
Tarji udało się wyswobodzić niemowlę z kurczowego uchwytu Raiji. Dziewczyna usiadła przy palenisku, nucąc cicho nad delikatnym policzkiem dziecka. Reijo rozpoznał jedną z piosenek, którą zwykle śpiewała mu matka w czasach tak odległych, że przesłaniała je zasłona nierzeczywistości.
Parę razy szybko zamrugał. Ręce zaczynały się rozgrzewać. Palce poruszały się lżej i szybciej.
Najpierw dzieci, pomyślał, starając się nie patrzeć na Raiję. Siedziała dziwnie spokojna na ławie, oparta o zimną ścianę. Pogrążona w swym własnym świecie.
Maja popłakiwała, kiedy Reijo ściągał z niej sztywne kumagi. Masował jej nogi, kazał też Elise zdjąć buty i pocierać stopy, tak jak sam to robił córeczce Raiji.
Elise miała zaledwie pięć lat, ale była najstarszym dzieckiem i musiała radzić sobie sama w większym stopniu niż malutka, niespełna dwuletnia Maja.
Nóżki dziecka zaróżowiły się i Reijo uznał, że wystarczy już masażu. Mimo energicznych protestów zdjął z małej liczne warstwy ubrania.
– Zaraz będzie ciepło – tłumaczył, zagryzając zęby i odpierając uderzenia malutkich rączek.
Maja uspokoiła się nieco, kiedy założył jej na gołe ciało wełnianą koszulkę. Na skórze pojawiła się już gęsia skórka. Z pewnością najgorszy chłód zostawili na zewnątrz, lecz wiele jeszcze brakowało, by w tej nieszczelnej chacie zapanowało przytulne domowe ciepło.
Maja dostała suche skarpety i grubą kurtkę. Kątem oka Reijo dostrzegł, że Elise bez nakazu sama zdjęła sztywne, mokre ubranie i znalazła inne.
Szybko przesunął ręką po jej długiej ciemnoblond grzywce.
– Mądra dziewczynka – rzekł z uznaniem. Odpowiedziało mu łagodne spojrzenie niebieskich oczu i zawstydzony uśmiech.
Czuł wyrzuty sumienia, lecz przez cały czas myślał o Raiji. Miał tak mało czasu.
Trochę może zbyt szorstko wepchnął dziewczynki między dwie skóry, prosząc, by przytuliły się do siebie.
W ten sposób przez jakiś czas utrzymają ciepło. Tarja zajmowała się niemowlęciem, które z zadowoleniem przyjmowało jej czułą opiekę.
Reijo spojrzał na Taaviego, który nie odrywał wzroku od swej kobiety z dzieckiem, dzieckiem Raiji.
Szare oczy jakby pociemniały. W tym spojrzeniu tkwiło coś smutnego i niezgłębionego. Może ci młodzi nie mogli mieć potomstwa?
Reijo nie zastanawiał się nad tym dłużej. Najważniejsze, że sam nie musiał zajmować się Knutem. Nie miał pojęcia o niemowlętach, z ulgą pomyślał o tym, że Tarja zdjęła z niego ten ciężar.
Objął Raiję. Wydawała się tak potwornie zimna i przemarznięta. Taka bezwładna, choć sprawiała wrażenie przytomnej. Oczy miała szeroko otwarte, lecz spojrzenie było puste.
Reijo potrząsnął dziewczyną, by się ocknęła. Przestraszył się, jej ciało ciążyło w jego ramionach – jak martwe. Po chwili się opanował, głaskał czule zimny policzek.
Skóra na twarzy była szorstka, a wiedział, jak potrafiła być miękka i gorąca. Ujął w swe dłonie głowę Raiji. Próbował uchwycić puste spojrzenie spod ciemnych rzęs. Popatrzył prosto w jej oczy, lecz nie zareagowała.
Bał się.
Widział, że całkiem skostniała z zimna i jest jakby pozbawiona życia. Jak szalony zaczął ściągać z niej ciężkie ubranie. To przez nie była taka zimna. Zmarznięta i chora. Przemoczone wierzchnie ubranie zaczęło tajać. Okrywało dziewczynę niczym sztywna skorupa.
Reijo zastanawiał się, od jak dawna Raija tak cierpiała. Jak długo tak potwornie marzła, nie skarżąc się jednak ani słowem.
Poprosił Taaviego, by podał mu sakwę z suchymi ubraniami. Uznał, że nie czas na ceregiele i delikatność. Rozebrał Raiję do naga i zaczął nacierać jej niemal martwe ciało cienką wełnianą, chustą z pięknymi frędzlami. Nie przyszło mu nawet do głowy, że to część jej odświętnego stroju.
Taavi odwrócił się plecami, starając się zachować dyskrecję. Reijo uśmiechnął się gorzko i zaczął Raiję z powrotem ubierać. Potem wziął ją znowu w ramiona. Nie czuł nawet, że sam jest przemarznięty do szpiku kości i że jego rzeczy przylgnęły do ciała.
Nie myślał o tym, że tak jak inni powinien się przebrać.
Przytulił twarz do zmierzwionych włosów Raiji, przesuwał po nich ustami, szepcząc czułe słowa. Kołysał ją delikatnie w objęciach. Jak dziecko. Muskał wargami jej ucho. Całował najdroższy policzek i słabo pulsującą skroń.
– Raija, Raija… – szeptał w desperacji.
Jedynie oczy dodawały blasku bladej, pozbawionej kolorów twarzy. Lecz stanowiły jakby lustro – odbijały jedynie otoczenie, a nie to, co się działo w duszy.
Tymczasem Tarja i Taavi ugotowali rzadką kaszę z wody i jęczmienia. Posiliła ona i rozgrzała zmęczone ciała – przynajmniej na pewien czas. Mięso, które ze sobą przywieźli, woleli oszczędzić. Nie wiedzieli, jak długa czeka ich jeszcze droga, nie wiedzieli też, czy łatwo przyjdzie im zdobyć więcej mięsa i ryb.
Przyrządzili jednak bulion na kości, przyjemnie było się napić gorącego napoju.
Dawał złudzenie posiłku mięsnego i sycił prawie tak samo dobrze jak kasza.
Dziewczynki zasnęły po jedzeniu. Objęte nawzajem rączkami. Przedstawiały istny obrazek zgody i błogiego spokoju. Lecz ów obraz był zwodniczy. Reijo zauważył niechęć Mai do Elise. Braciszka zaakceptowała, lecz Elise traktowała jak obcą, która wkradła się do ich rodziny. Maja co prawda była jeszcze maleńka, lecz wiedziała, czego chce.
W dodatku zawsze kochano ją i rozpieszczano, i na nią przede wszystkim zwracano uwagę.
Niełatwo dzielić się miłością bliskich z innymi. Tym bardziej z przybraną siostrą.
Reijo wiedział, że musi uważać na obie dziewczynki.
Ciało Raiji wydawało się już cieplejsze, jakby bardziej miękkie. Tarja przyniosła baranicę i ostrożnie ułożyła ją na wąskich ramionach Raiji. Reijo poprawił skórę, by szczelniej przylegała. Podziękował Tarji spojrzeniem – zobaczył, że zmieniła ubranie; nawet nie zauważył, kiedy.
Przytulił Raiję, przytulił tak mocno, że jęknęła cicho. Omal nie krzyknął z radości. Przesunął ostrożnie i łagodnie dłonią po jej ślicznych włosach, które w tej chwili nie były może tak piękne jak zwykle. Raija poruszyła się. Uniosła głowę. Ściągnęła brwi. Zwróciła się ku Reijo, właściwie na niego nie patrząc.
Jej głos brzmiał dziecinnie i cienko. Przytuliła się mocniej do przyjaciela.
– To nie jest dobre miejsce, Mikkal – powiedziała i zamknęła oczy.
Dopiero wtedy Reijo spostrzegł, że jest mu zimno.
– Tarja – rzekł ochrypłym głosem i zamilkł, szukając słów. Minęło trochę czasu, zanim je znalazł. – Czy możesz… czy mogłabyś…?
– Posiedzieć przy niej? – spytała łagodnie dziewczyna z Tornea. – Dobrze. Pomyśl o sobie, Reijo. Rozgrzej się trochę!
Ostrożnie usiadła na ławie obok Raiji i objęła ją, grzejąc własnym ciepłem.
– Śpi – odezwała się cicho, kiedy Reijo zdejmował kurtkę. – Tylko śpi.
Reijo poczuł ulgę. Jednak od chłodu, który ściskał jego serce, trudniej się było uwolnić.
Najchętniej pozwoliłby się Raiji wyspać. Była wyczerpana, należał się jej odpoczynek.
Ale niemowlę płakało z głodu, Raija nadal karmiła je piersią. Zanim wyruszyli w tę trudną podróż, mówiła ze śmiechem: „Nie będziemy musieli się troszczyć o jedzenie dla niego”.
Knut krzyczał wniebogłosy.
Tarja próbowała wcześniej dać mu kaszy, lecz bez powodzenia. Malec nigdy jeszcze nie jadł nic podobnego. Przyzwyczajenie go do nowego pokarmu nie będzie łatwe. Doskonale to rozumieli, choć nie przywykli do małych dzieci i ich potrzeb.
Raija spała.
Kiedy się obudziła, nie pomyliła już Reijo z Mikkalem. Jej wzrok miał jednak w sobie coś z poprzedniego strachu.
A usta wyszeptały identyczne ostrzeżenie jak to, które mamrotała nieprzytomna do kogoś przebywającego gdzieś daleko:
– To nie jest dobre miejsce.
Nadszedł ranek – z taką samą niepogodą. Wszyscy jednak czuli się wypoczęci, rozgrzani i najedzeni. Tę różnicę dało się zauważyć. Nawet Raija doszła do siebie.
Jej oczy zdradzały jednak czujność. Wiele razy podchodziła do drzwi, wyglądała na zewnątrz, ale nie widziała nic więcej niż pozostali: tylko śnieg. Ścianę śniegu ciskanego ku nim przez wiatr.
– Coś tu jest nie tak – mruknęła raz pod nosem, tak że Reijo ją usłyszał. Nie rozumiał, co miała na myśli. Wydawało mu się, że ten dom to prawdziwe błogosławieństwo dla nich wszystkich.
Raija nie wyrażała na głos swoich wątpliwości. Jej zachowanie raniło Reijo.
Kiedy w ciągu dnia wiatr ucichł, Taavi zapragnął odetchnąć świeżym powietrzem i ujrzeć niebo nad głową.
– Pójdę zastawić sidła – odezwał się. – I tak nie ruszymy się stąd wcześniej niż jutro rano. Może do tego czasu uda się złapać jakieś ptaki.
– Tylko nie idź na lewo – ostrzegła go Raija. W jej głosie brzmiała powaga.
Reijo podniósł wzrok.
Siedział z Mają na kolanach i uczył ją wyliczanki kosi-ko-si-łapki. Elise przykucnęła tuż obok, trzymając w ramionach Knuta. Jej niebieskie oczy śledziły z uwagą ręce Reijo i Mai.
Kiedy Maja się zmęczyła, Reijo musiał uczyć Elise tej samej zabawy. Maja naturalnie była dla niego kimś szczególnym, ale musiał traktować obie dziewczynki jednakowo. Elise zaznała już wiele bólu w swoim życiu. Nie mogła pozostawać w cieniu Mai, niezależnie od tego, czego domagała się ta ostatnia.
– Tylko nie na lewo – powtórzyła Raija. Miała na myśli drogę, którą przyszli.
Taavi spytał:
– Dlaczego nie? Co złego jest w tym miejscu?
Raija odgarnęła z czoła kosmyk włosów i odparła z udawanym spokojem, nie chcąc nazbyt dramatyzować:
– Nie idź tam. Nic tam nie znajdziesz. Po prostu wiem. Mieszkałam na płaskowyżu przez prawie pięć lat. Znam dobrze tutejsze życie. Tam nie ma ptaków. Ani zwierząt. Nikt tam nie chodzi…
– Co przez to rozumiesz? – spytał Reijo ostrym tonem.
Uśmiechnęła się blado.
– I tak nie wierzysz w takie rzeczy…
– Nie możesz tak po prostu zacząć o czymś mówić i nie kończyć – upierał się Reijo.
Poprzedniego dnia, kiedy Raija znalazła się na granicy utraty świadomości, doświadczyła czegoś dziwnego. Nie dawało jej to spokoju.
– Dobrze – odparła krótko. – Ale nie zarzucajcie mi potem, że chcę was straszyć. Sami o to prosiliście. Możecie wierzyć lub nie. Opowiem tylko o rzeczach, które widziałam. W które wierzę… – Jej twarz spoważniała. – Są takie miejsca na płaskowyżach, które pozostały całkiem dzikie. Zupełnie dzikie. Na zawsze. Miejsca, gdzie w żadnym wypadku nikt nie powinien zbłądzić. Są to obszary, na których nie postała noga żadnej z istot dwu lub czworonożnych. Kiedyś…
– Płaskowyż jest wystarczająco duży – zauważył sucho Reijo, za co Raija odpłaciła mu groźnym, gniewnym spojrzeniem.
Natychmiast zamilkł. Właściwie nie chciał jej zranić swą nieufnością. Po prostu odwdzięczył się pewnego rodzaju dziecinną zemstą. Zemstą, której być może nawet nie zauważyła.
– Płaskowyż rzeczywiście jest duży. Dobrze o tym wiem. Mieszkałam tu. I widziałam takie miejsca już przedtem, Reijo. Są martwe. Dla wszystkich żyjących ludzi i zwierząt. To połacie pełne całkiem innych sił niż te, które jesteśmy w stanie zrozumieć. Sił o wiele potężniejszych, niż te, którymi my żywi rozporządzamy. Nikt żywy nie może przekroczyć ich granicy. To niebezpieczne. Zostanie wypchnięty, powstrzymany przez coś potężnego i wielkiego. Przez coś, co znajduje się po drugiej stronie naszego świata. Widziałam, jak szamani próbowali zaklinać takie miejsca, jak próbowali zdobyć trochę owych nadprzyrodzonych sił tam zamieszkujących, lecz nawet im się nie udało. Nikt nie może wejść na teren nieziemskich mocy, na uroczysko… na miejsce, gdzie tańczą huldry…
– Miejsce, gdzie tańczą huldry? – szepnęła Tarja, spoglądając na Taaviego wystraszonym wzrokiem. – Proszę, nie chodź tam!
Taavi otrząsnął się z ogarniającego go strachu i popatrzył na Raiję.
– Gadać to ty potrafisz, Raija. W mówieniu jesteś diabelnie dobra. Zresztą i tak nie zamierzałem iść w tamtym kierunku. Choć nie wiem, czy wierzyć twoim bajkom…
Wzruszył lekceważąco ramionami i poszedł – zapewniwszy jeszcze raz Tarję, że nie zbliży się do tak zwanego uroczyska.
– Powinnaś bardziej uważać na to, co mówisz, i nie straszyć dzieci – mruknął Reijo po fińsku.
Zarówno Maja, jak i Elise znieruchomiały z szeroko otwartymi oczami i nastawionymi uszami. Maja nie bardzo rozumiała, o co chodzi, lecz Elise siedziała jak zaczarowana. Chłonęła każde słowo.
– Sam o to prosiłeś – odparła Raija. – Poza tym to naprawdę nie jest dobre miejsce. Czy nie zastanawiałeś się, dlaczego ta chata jest pusta? Dlaczego ktoś wyjechał, zostawiając cały zapas opału na zimę?
Reijo nie odpowiedział. Wprawdzie też go to niepokoiło, ale nie myślał o tym. Dopóki Raija o tym nie wspomniała.
Miejsce, gdzie tańczą huldry?
Obruszył się. Nikt nie będzie mu opowiadał o jakichś przesądach i nadprzyrodzonych siłach. Obiema nogami stał mocno na ziemi i nie wierzył w nic, czego nie mógł zobaczyć, usłyszeć lub dotknąć. Raija miała zbyt bujną wyobraźnię, ot co. Lecz to do niej niepodobne, żeby jakieś wymysły zawładnęły nią do tego stopnia. Podróż okazała się chyba zbyt męcząca. Biedna mała!
Taavi wrócił dopiero po kilku godzinach, Tarja bardzo się o niego martwiła.
To z powodu słów Raiji, pomyślał Reijo trochę poirytowany. Kobiety zawsze wyobrażają sobie najgorsze. A jeżeli to najgorsze wiąże się jeszcze z czymś niepojętym, po prostu rozkoszują się tym – z radością mieszaną ze strachem.
Taavi nie przyszedł z pustymi rękami. Nie dosłownie; to znaczy nic w nich nie niósł, przyniósł za to krzepiące nowiny.
– Trafiliśmy prosto do nieba – oznajmił, promieniejąc radością i zakręcił w powietrzu swą drobną, szczupłą żoną. W tym momencie okazał więcej uczuć niż podczas całej znojnej podróży.
– Wczorajszy dzień miał posmak czegoś wręcz przeciwnego – zauważył Reijo.
– Nie rozejrzeliśmy się dobrze dookoła – roześmiał się Taavi.
Jego twarz wydawała się teraz młoda i szczera. Nie miał chyba tylu lat, jakby na to wskazywały bruzdy na policzkach i zmarszczki wokół oczu. Raija oceniała, że pewnie dobiega trzydziestki – w tej chwili jednak zmieniła swój sąd, uznając, że ten szczupły Fin może mieć niewiele ponad dwadzieścia lat.
Nędza i ciężka praca mogą uczynić ludzi starszymi niż lata, które upłynęły.
– Zobaczyliśmy tylko tę chatę – mówił z entuzjazmem Taavi. – Cały świat wydawał się biały przez tę przeklętą burzę. Wszystko znajdowało się pod osłoną śniegu. Gdybym nie musiał odetchnąć świeżym powietrzem, siedzielibyśmy tu i myśleli, że nic lepszego nie mogło nas spotkać…
– A czy tak nie jest? – spytała Raija. – Co takiego znalazłeś?
– Ubierzcie się i chodźcie zobaczyć sami! – Taavi był ożywiony jak dziecko. I równie niecierpliwy. – Nie wieje już tak bardzo. Zarzućcie tylko coś na ramiona. To niedaleko. Dzieci dopilnują się same przez ten czas, prawda, maluchy?
– Maja chce zobacyć!
– Zostaniemy – zaproponowała cicho Elise. – Pobawię się z Mają w łapki. A Knut przecież śpi.
– Mądra dziewczynka! – Taavi poczochrał Elise po włosach i pociągnął za sobą Tarję. Reijo i Raija wymienili spojrzenia. Reijo wzruszył ramionami i zarzucił na siebie kurtkę. Raija owinęła się szalem i ruszyła za pozostałymi.
Taavi miał rację, już tak bardzo nie wiało. Śnieg padał cicho dużymi, ciężkimi płatkami, nie smagał skóry niczym batem.
Taavi i Tarja znajdowali się już daleko. Taavi biegł, ciągnąc za sobą dziewczynę. Przeszkadzała jej ciężka spódnica i z trudem nadążała.
– Udał się jednak w dobrym kierunku – odezwała się Raija do przyjaciela. Szli w prawą stronę od chaty w tempie znacznie spokojniejszym niż tempo tamtych dwojga. Taavi i Tarja stali już od dłuższego czasu na wzniesieniu, czekając, aż Raija i Reijo do nich dołączą.
– Tylko spójrzcie! – rzekł Taavi z dumą w głosie. Był odkrywcą, pionierem.
Poniżej rozciągało się królestwo, które sam znalazł.
– O Jezu! – wyrwało się Reijo.
Raija chwyciła go za rękę i mocno ścisnęła.
Ujrzeli przed sobą pięć domów zbudowanych z drewnianych bali – mniej więcej tej samej wielkości co chata, w której spędzili noc. Zobaczyli też coś w rodzaju stajni czy obory.
Domy leżały w niewielkiej kotlinie, osłonięte od niepogody z północy i z południa. Wiatry zachodni i wschodni mogły tam buszować do woli, lecz wichrów wiejących z dwóch pozostałych kierunków mieszkańcy nie musieli się obawiać. Za zabudowaniami znajdował się prawdopodobnie niewielki las liściasty, który teraz okrywały masy śniegu. Gdzieniegdzie wystawały pojedyncze gałęzie niczym palce wyciągnięte ku zimowemu niebu.
Zagłębienia na powierzchni świadczyły o tym, że przez dziedziniec niedawno przebiegł łoś.
– Wszędzie pusto – odezwał się Taavi, kiedy stali razem w milczeniu, zaskoczeni niespodziewanym widokiem. – Zajrzałem do każdego domu. Są puste, wszystkie. W trzech z nich znalazłem meble i dość opału. W stajni nadal czuć zapach zwierząt. A siana wystarczy na długą zimę. Nawet gdybyśmy mieli więcej niż jednego konia… Słowa Taaviego zawisły w powietrzu. Widzieli jego ślady prowadzące jak łańcuszki na śniegu – od domu do domu. Wszyscy wiedzieli, o czym myśli, a czego nie zasugerował wprost.
Reijo odchrząknął.
– Myślisz zatem… że powinniśmy się przenieść na dół? Taavi skinął poważnie.
– Bylibyśmy idiotami, gdybyśmy nie skorzystali z takiej szansy. W kotlinie stoją wolne domy i czekają na nas. Starczy opału. Starczy siana dla konia. Obejrzałem teren dookoła. Myślę, że na tyle tu dziko, że zdobędziemy dość jedzenia. Strumień nie całkiem zamarzł, tu i tam widać wyrwy w lodzie. Mamy więc wodę. Możemy mieć ciepło. Możemy zdobyć pożywienie. Dach nad głową przez całą zimę. Dzieciom ta podróż nie służy najlepiej…
Jego argumenty wydawały się słuszne.
Wszyscy czuli się zmęczeni. Stracili nieco pierwotnego zapału, trochę nadmiernej zuchwałości i marzeń, które wypełniały jeszcze ich dusze, kiedy opuszczali Skibotn, niewielką wioskę nad fiordem Lyngen. Podróż okazała się zupełnie inna i o wiele trudniejsza, niż sobie wyobrażali, chociaż wszyscy już kiedyś przedzierali się na północ. Taka piesza wyprawa późną zimą to nie żarty.
Nie mieli określonego celu – zmierzali po prostu na północ.
Napotkana opustoszała osada mogła stanowić stację końcową równie dobrze jak każda inna.
– Taak – rzekł Reijo ochrypłym głosem. Nie patrzył na Raiję. Czuł tylko, że mocniej ścisnęła go za rękę. Tak jakby chciała mu coś w ten sposób przekazać. – Co na to inni?
– My zostajemy – oznajmił Taavi zdecydowanie. Spojrzenie, jakie przesłał Tarji, mówiło, że nie ma co do tego żadnych dyskusji.
Tarja oświadczyła łagodnie i potulnie, że się z nim zgadza. Uśmiechnęła się, najpierw do Taaviego, a następnie do dwójki przyjaciół.
– Zostajemy.
– Raija? – spytał Reijo, zatrzymując na niej wzrok.
Dziewczyna zagryzła zęby, potrząsnęła głową, na dnie jej ciemnobrązowych oczu czaił się strach.
– Nie – odpowiedziała. – Nie chcę tu zostać…
– Decyduje większość? – Spojrzał po wszystkich pytająco. Tarja i Taavi skinęli głowami.
Reijo wciągnął powietrze. Raija nie będzie zachwycona, ale tym razem miał odmienne zdanie. Po prostu jest teraz trochę podenerwowana.
Taavi ma rację. Wymienił wszystkie powody, przemawiające za tym, żeby zostali. Tutaj mieli wszystko. Tylko głupcy wyruszyliby w dalszą drogę.
– Zgadzam się z Taavim. Zostajemy. W każdym razie na zimę. A wiosną zobaczymy…
Raija puściła jego rękę i złożyła dłonie na piersi. Spojrzała na Reijo z wyrzutem.
– Mówicie, że bylibyśmy idiotami, gdybyśmy stąd wyjechali. A czy pomyśleliście, co się stało z ludźmi, którzy tu kiedyś mieszkali? Którzy zbudowali te domy… Dlaczego je opuścili? Czy byli idiotami? Coś w tym jest…
– Ani słowa o jakichś zaklętych miejscach! – wycedził przez zaciśnięte zęby Reijo. – Spójrz na to rozsądnie, Raiju. Tu wszyscy będziemy bezpieczni. Mamy dom dla każdej rodziny. Mamy coś pewnego. Sama wiesz, że koniec zimy może być bardzo surowy.
– Chyba będę musiała ustąpić…
Odwróciła się plecami i ruszyła z powrotem do chaty, w której nocowali.
Pozostała trójka tkwiła w miejscu, patrząc na wyprostowane plecy pod szalem koloru tabaki. Rozpuszczone włosy Raiji powiewały na wszystkie strony. Jak czarne ptasie pióra.
Reijo wiedział, że to z powodu włosów Mikkal nazwał ją pieszczotliwie Małym Krukiem. Włosy dziewczyny rzeczywiście wyglądały jak pióra kruka na zimowym wietrze. Reijo nigdy się nie odważył zwrócić do niej tym imieniem. Przeniósł wzrok z Raiji na teren znajdujący się na lewo od chaty.
Uroczysko Raiji. Przeniknął go dreszcz.
Teren nie wyróżniał się niczym szczególnym, wyglądał jak zwykłe pustkowie na płaskowyżu. Reijo nie mógł się dać zastraszyć jakimś fantazjom. Nie widział w tym miejscu nic niezwykłego – nic więcej niż w opustoszałych domach.
– Natychmiast się przeprowadzamy – rzucił stanowczo, a Taavi i Tarja nie mieli nic przeciwko temu.
Niechęć Raiji z pewnością minie, kiedy się urządzą. Wtedy zapomni całe to gadanie o huldrach i szamanach, i inne bujdy o siłach nadprzyrodzonych.
– Koń się tam zatrzymał – zauważyła nagle Tarja. Przystanęła tak gwałtownie, jak zrobił to koń poprzedniego wieczoru. Zwróciła wzrok najpierw na Taaviego, a później na Reijo. – W miejscu, gdzie, jak powiedziała Raija, tańczą huldry. Koń nie chciał tam iść. Pamiętacie? Starzy ludzie mówią, że zwierzęta czują więcej niż my. Tato zawsze mówił… Pamiętasz, Taavi?
Zamilkła zakłopotana. Mężczyźni popatrzyli po sobie.
– Koń był po prostu zmęczony – odparł Taavi i objął Tarję ramieniem. – Nie denerwuj się i ty. To całkiem naturalne.
Tarja nie odezwała się więcej, lecz popłoch w jej oczach zdradzał, że nie czuje się tu całkiem bezpieczna.
Reijo wolałby, żeby nie wspomniała o tym fakcie. Koń…
Nie pomyślał o tym.