Rajski zakątek - ebook
Rajski zakątek - ebook
Biznesmen Yannis Savas kupił wymarzony dom na wyspie Balboa. Nie przeszkadzało mu, że wraz z lokatorką. Polubił ją, a jeszcze bardziej jej wnuczkę Cat MacLean. Młodzi zakochali się w sobie, lecz Yannis nie myślał o małżeństwie i rodzinie, a tego właśnie chciała Cat. Dlatego wyjechała z wyspy. Wraca po trzech latach, już zaręczona z innym. Jednak ponowne spotkanie z Yannisem sprawia, że zaczyna mieć wątpliwości, czy wybrała właściwego mężczyznę…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-291-1677-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Yannis?
Głos dobiegał z daleka, jakby z drugiego końca świata. A może z drugiego końca… telefonu? Rzeczywiście, trzymał go do góry nogami. Przeturlał się na plecy i poprawił komórkę.
– Yannis, słyszysz mnie? – ktoś znowu zapytał.
O, tak, teraz lepiej. Głośniej. Nadal nie otwierał oczu. Nie miał na to siły.
– Tak, słyszę – odparł zaspanym, zachrypniętym głosem.
Choć spał pewnie kilka godzin, miał wrażenie, że zasnął pięć sekund temu i nagle się obudził.
– Ojej, czyżbym cię obudziła? Tego się właśnie obawiałam…
Teraz już rozpoznawał głos w słuchawce. Maggie. To od niej trzy lata temu kupił ten stary dom położony przy plaży. Teraz była jego sąsiadką, a raczej lokatorką – zajmowała małe mieszkanie nad garażem stojącym obok domu. Wiedział, że Maggie nienawidzi o cokolwiek go prosić. Choć była już w podeszłym wieku, wciąż pozostawała energiczną, niezależną kobietą. Skoro do niego dzwoniła, na dodatek o takiej godzinie – domyślał się, że jest jeszcze wcześnie – musiała to być jakaś bardzo ważna sprawa.
– Co się dzieje, Maggie? – wychrypiał.
Z reguły jetlag nie dawał mu się tak mocno we znaki. Spędził jednak ponad trzydzieści godzin w samolocie, wracając z Malezji do domu. Czuł się rozbity i połamany, jakby przejechał po nim czołg. Powoli, z wielkim wysiłkiem, rozkleił powieki. Było już widno, ale, dzięki Bogu, jeszcze niezbyt jasno. Gdyby zaatakowało go słońce, jego głowa by chyba wybuchła. Przez uchylone żaluzje dostrzegł za oknem poranną mgłę. Mgłę, która będzie spowijała kalifornijskie wybrzeże tak długo, aż unicestwią ją promienie słońca i upał. Zerknął na zegarek. Nie było jeszcze siódmej.
– Nic się nie stało. To znaczy, z mieszkaniem wszystko w porządku. Nie było huraganu, dach jest na miejscu – odparła Maggie żartobliwie, ale w jej głosie pobrzmiewało zdenerwowanie. – Mam do ciebie prośbę.
– Wal śmiało. Dla ciebie wszystko.
Gdy trzy lata temu oświadczył, że jest zainteresowany kupnem tego domu, agentka nieruchomości zdradziła nerwowym tonem: „Właścicielka chce… nadal tu mieszkać. Nad garażem. To jest jej warunek sprzedaży”. Yannis był zaskoczony, lecz po namyśle doszedł do wniosku, że tak może będzie lepiej. Osiemdziesięciopięcioletnia lokatorka zapewne jest mniej hałaśliwa i kłopotliwa niż większość osób, które przyciąga kalifornijska wysepka Balboa słynąca z pięknych plaż i atmosfery luzu. Agentka nieruchomości poradziła mu, by wynajął starszej pani mieszkanie nad garażem na okres sześciu miesięcy, a potem się jej pozbył.
Yannis nigdy by tego nie zrobił. Przecież Maggie Newell była nie tylko właścicielką domu, ale też starszą osobą oraz, co nie bez znaczenia, kobietą. Zaproponował jej, żeby nadal mieszkała w domu, a on wprowadzi się do mieszkanka nad garażem. Po prostu podobała mu się ta nieruchomość i jej położenie. Nie robiło mu różnicy, w którym z mieszkań się ulokuje. Maggie się nie zgodziła. Powiedziała, że wspinanie się po schodach będzie dla niej na starte lata dobrym ćwiczeniem. Zamieszkał więc w domu, a ona nad garażem. Taki układ im obojgu bardzo odpowiadał. Yannis dość często podróżował w interesach, importując i eksportując najwyższej jakości drewno dla producentów mebli robionych na zamówienie, a Maggie nigdy się stąd nie ruszała, dzięki czemu mogła pilnować wszystkiego podczas jego nieobecności. Yannis zawsze przywoził jej z podróży drobne prezenciki, dzięki czemu powiększała swoją kolekcję kartek pocztowych i kuchennych ściereczek. Odwdzięczała mu się pieczeniem ciast i ciasteczek oraz od czasu do czasu zanosiła mu coś ciepłego do zjedzenia na obiad.
Nie wyobrażał sobie życia bez Maggie. Była nie tylko idealną sąsiadką i lokatorką, ale jej obecność oznaczała również, że nie miał zbyt dużo miejsca dla gości, czyli członków swojej rodziny. Rodzina Savasów przede wszystkim składała się z niezliczonej liczby kuzynów i kuzynek. Yannis lubił swoją rodzinę… zwłaszcza na odległość. Cieszył się, że Savasowie są rozsiani po całym globie, ale czasami przeklinał braci Wright, że wynaleźli samoloty.
Ciągle uczył się mówić „nie”. Zanim dwa tygodnie temu wyruszył do południowo-wschodniej Azji, zadzwoniła do niego jedna z jego kuzynek, Anastazja. Zapytała, czy w czasie wakacji znajdzie się u niego miejsce „dla nas wszystkich”, co oznaczało mniejszą lub większą grupkę bliższych lub dalszych kuzynów i ich przyjaciół. Powiedział, że w tym roku nie prowadzi „rodzinnego hotelu”. Uśmiechnął się teraz pod nosem, wspominając tamtą rozmowę. Był z siebie dumny.
Powoli podniósł się i wygramolił z łóżka.
– Maggie, czego potrzebujesz? – rzucił do słuchawki. – Jeśli chodzi o kuchenne ściereczki, nie masz się o co martwić. Przywiozłem ci pół tuzina.
– O, na Boga! – zaśmiała się. – Rozpieszczasz mnie, kochany.
– Jesteś tego warta. No więc czego potrzebujesz?
Maggie westchnęła ciężko.
– Potknęłam się dziś rano o… przeklęty dywan. A może o własne nogi? Tak czy owak, padłam na ziemię jak ścięte drzewo. Trochę bolało. I dalej boli. Podwiózłbyś mnie do szpitala?
– Szpitala? – zdumiał się Yannis. – Jest aż tak źle?
– Nie, wszystko w porządku. Mam tylko mały problem z biodrem. Chyba powinnam zrobić sobie prześwietlenie.
– Zaraz u ciebie będę!
Wskoczył w dżinsy i zarzucił na siebie starą bluzę z logo uniwersytetu Yale. Niecałą minutę później już pukał do drzwi Maggie. Kazała mu wejść do środka. Siedziała na sofie z niezadowoloną miną. Była ubrana do wyjścia. Białe włosy upięła w prosty kok.
– Wybacz, kochany. Nie lubię cię kłopotać.
– Żaden problem. – Uklęknął przy niej. – Jesteś w stanie chodzić?
– Tak.
– Ale może nie powinnaś?
– Przecież nie będziesz mnie nosił na rękach! – odparła obruszona. Bardzo dbała o swój wizerunek niezależnej, w pełni sprawnej starszej pani. Jak kiedyś przyznała, najbardziej w życiu bała się niedołęstwa.
– Dlaczego nie? Ważysz tyle co piórko.
– Ani mi się śni!
Podniosła się i zrobiła kilka kroków, lecz nagle jęknęła i straciła równowagę. Runęłaby na ziemię, gdyby Yannis jej nie złapał.
Już bez pytania wziął ją na ręce i zaniósł na dół do garażu, gdzie stało jego porsche i jej ford.
– Lepiej weźmy mój wóz – zasugerowała Maggie.
– Dlaczego?
– W twoim nie ma miejsca na fotelik dziecięcy.
Rozdziawił usta, zamarł w pół kroku i prawie ją upuścił.
– Na co?
– Fotelik. Dla dziecka. Dla Harry’ego.
– Harry’ego?
– Synka Misty – wyjaśniła.
Misty była wnuczką drugiego męża Maggie. Miała długie blond włosy, duże, błękitne oczy i, co najgorsze, zupełnie pstro w głowie. Jedna z tych pięknych, opalonych młodych dziewczyn, które całe dnie spędzają na plaży, chodzą z surferami i traktują życie jak zabawę. Misty miała już chyba dwadzieścia lat, ale w sferze emocjonalnej przypominała raczej ośmiolatkę. Yannis był oburzony, gdy dowiedział się, że Misty zostanie matką. „Dziecko urodzi dziecko” – westchnął wtedy, nie wierząc w optymistyczne prognozy Maggie, że Misty dzięki temu może spoważnieje i wydorośleje.
– Henry tu jest? – zdumiał się teraz.
– Tak. Śpi w pokoju. Możesz go obudzić. Nie będzie marudził. To znaczy, nie za bardzo – dodała z lekkim rozbawieniem.
Jemu nie było do śmiechu. Spojrzał tęsknie na swoje ukochane porsche, po czym ostrożnie wsadził Maggie na fotel pasażera w jej fordzie.
– Gdzie jest Misty? A może nie powinienem pytać?
– Pojechała porozmawiać z Devinem.
Devin, ojciec dziecka. Yannis zapamiętał to nietypowe imię, choć nigdy nie widział tego faceta na oczy. Wiedział tylko, że służy w wojsku. Spojrzał na Maggie. Jej twarz pokrywała niepokojąca bladość.
– Nie zemdlejesz – powiedział. To nie było pytanie, tylko coś pomiędzy rozkazem a prośbą.
– Nie zemdleję – zapewniła go. – Wracaj po Harry’ego. Kluczyki do mojego samochodu leżą w miseczce z kogucikiem na kuchennej półce.
Yannis wbiegł po schodach, wziął klucze, a potem wkroczył do pokoju, w którym podobno znajdowało się dziecko. Dostrzegł kołyskę. Przynajmniej Misty przekazała Maggie dziecko w kołysce, a nie porzuciła je niczym niechcianą zabawkę. Może dziewczyna zaczyna dorastać? – pomyślał, życząc jej tego. Podszedł bliżej. Chłopczyk leżał na plecach, machał ciemną główką i rozglądał się na boki. Yannis nie miał pojęcia, w jakim wieku jest ta istota. Pewnie nie ma jeszcze roku, zdecydował po chwili. Pamiętał, że na początku ubiegłego lata Misty chodziła jeszcze z brzuchem, narzekając na ciążę. Harry urodził się zapewne w środku wakacji.
– Jak się masz, Harry? – rzucił do dziecka nienaturalnie pogodnym tonem.
Chłopiec niczym zahipnotyzowany zaczął wpatrywać się w Yannisa, zupełnie obcego człowieka. Dla niego to spotkanie było zapewne takim samym zaskoczeniem jak dla Yannisa. Po chwili twarz chłopca zmarszczyła się jak rodzynka.
O, nie! Tylko nie to! – zawył w duchu Yannis.
– Nawet się nie waż – oświadczył surowym tonem, chwytając chłopca, zanim zdążył zakwilić. Harry spojrzał na niego zdumiony. Jego błękitne oczy były wybałuszone, ale na szczęście nie lśniły łzami. – Chodź, idziemy do babci.
Chłopiec nie odezwał się, gdy Yannis niósł go po schodach. Dopiero na widok Maggie zaczął wydawać radosne odgłosy. Wyciągnął do niej rączki.
– Och, nie mogę cię wziąć, kochanie. – Zerknęła na Yannisa. – Tak szybko go przewinąłeś?
– Co?!
– Dopiero co wstał. Zaraz będzie miał mokro.
Yannis zacisnął zęby.
– Musimy zawieść cię do szpitala.
– Mogę zaczekać.
Zgromił ją spojrzeniem. Maggie siedziała z dłońmi splecionymi na kolanach. Dostrzegał na jej ustach delikatny uśmieszek.
– Dobrze się bawisz, prawda? – zapytał oskarżycielskim tonem.
– Ja? – odparła niewinnie. – Przecież boli mnie biodro.
– Wiem. Ale i tak jest ci wesoło.
Teraz już jawnie się uśmiechnęła. W jej policzkach pojawiły się dołeczki.
– Daj mi Harry’ego. Skoro nie umiesz go przewinąć…
Yannis zjeżył się.
– Sugerujesz, że nie jestem w stanie zmienić pieluchy?
– Broń Boże. Wiem, że jesteś w stanie zrobić wszystko, kochany.
Tak, to była prawidłowa odpowiedź, ale czuł, że Maggie nie do końca w to wierzy. Naprawdę uważała, że nie umie przewinąć niemowlęcia?
– Chodź, Harry. Daj nam minutę – rzucił do Maggie i wrócił do mieszkania.
To nie była dla niego pierwszyzna. Robił to już tysiąc razy! No, może ciut mniej, ale kiedy pochodzi się z tak dużej rodziny jak on – i jest się prawie najstarszym z rodzeństwa – od opieki nad dziećmi się nie ucieknie.
Błyskawicznie poradził sobie z mokrą pieluchą Harry’ego i założył mu nową, suchą. Podobno przewijanie dziecka jest jak jazda na rowerze: nigdy się tego nie zapomina. Musiał przyznać, że chłopiec ładnie współpracował. Tylko dwa razy przewrócił się na brzuch i chciał zrejterować. Yannis miał jednak dobry refleks.
– No, załatwione. Idziemy. Musimy w końcu zawieźć twoją babcię do szpitala.
Napisał krótką wiadomość dla Misty, informując ją, gdzie będą, i zapraszając po odbiór Harry’ego. Położył karteczkę na stole i zszedł do garażu.
– Zuch chłopak! – pochwaliła go Maggie.
Posadził chłopca w foteliku i przypiął go pasami. Najbliższy szpital znajdował się kilka kilometrów stąd. Yannis nigdy tam nie był, ale Maggie znała dobrze to miejsce.
– Tam zmarł Walter – wyszeptała.
– Ty nie umrzesz – odparł z przekonaniem.
Maggie zaśmiała się.
– Nie, dzisiaj jeszcze chyba nie.
– Ani dzisiaj, ani nigdy, Maggie.
Nie dodał już nic, tylko skupił się na tym, aby jak najprędzej dostać się do szpitala. Gdy dotarli na miejsce, wtargnął na salę ostrego dyżuru, aby wziąć wózek inwalidzki dla Maggie. Zjawiły się salowa i pielęgniarka. Wyszły z nim na parking i przeniosły Maggie na wózek.
– Proszę wypełnić formularze, kiedy już pan zaparkuje – rzuciła pielęgniarka przez ramię.
– Ale ja…
Nie jestem sam – dokończył w myślach, ponieważ pielęgniarka już zniknęła w budynku. Miał przecież ze sobą Harry’ego, który podskakiwał w swoim foteliku na tylnym siedzeniu, wydając z siebie nieartykułowane odgłosy. Na jego buzi pojawił się uśmiech, gdy Yannis pochylił się nad nim. Mimowolnie też uniósł kąciki ust.
– Znajdziemy miejsce do parkowania, a potem pójdziemy do babci, dobrze, kolego?
Zaparkował wóz, wyjął Harry’ego i wszedł do szpitala. Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie mógł znaleźć Maggie.
– Zabrali ją na prześwietlenie – powiedziała recepcjonistka, uśmiechając się do Harry’ego. – Och, jaki śliczniutki! W jakim jest wieku?
– Nie wiem.
Kobieta uniosła brwi.
– To nie moje dziecko – dodał.
– Och, szkoda – odparła. Yannis nie podzielał jej zdania, ale nie zamierzał wchodzić w dyskusję. – Starsza pani sama wypełniła wszystkie formularze. Teraz robią jej prześwietlenie. To trochę potrwa. Może pan zaczekać tutaj. – Wskazała zatłoczoną poczekalnię, która nie wyglądała zbyt zachęcająco.
– Chyba się przejdziemy – zdecydował Yannis. Podał recepcjonistce numer swojego telefonu. – Proszę do mnie zadzwonić, kiedy wróci pani Newell.
Usiadł na ławce na skwerze za szpitalem. Mały pełzał po trawie, podczas gdy on siedział z komórką przytkniętą do ucha. Przez ostatnie dwa tygodnie nie było go w kraju, więc uzbierało się sporo zaległości w interesach. W trakcie piątej rozmowy na drugiej linii zadzwoniła do niego recepcjonistka.
– Pani Newell wróciła z prześwietlenia.
Wziął na ręce Harry’ego i popędził do budynku. Recepcjonistka skierowała go do sali numer trzy. Wszedł do środka. Maggie leżała na noszach na kółkach. Otaczała ją bucząca i tykająca maszyneria.
– Niedługo wrócę. Zapytam, co da się zrobić – powiedziała pielęgniarka i wyszła z pokoju.
– Dziękuję – odparła Maggie.
Yannis omiótł ją zatroskanym wzrokiem. Nie wyglądała jak energiczna, pogodna starsza pani, którą znał. Tonęła w obszernym szpitalnym fartuchu. Jej twarz była pobladła i pomarszczona.
– Boli? – zapytał.
– Troszeczkę.
– Zajmą się tym – pocieszył ją. – Zaraz będziesz znowu na chodzie. Pobiegniesz w tym maratonie, o którym ciągle wspominasz.
– No nie wiem – odparła przytłumionym tonem. Yannis dostrzegł w niej pesymizm i rezygnację, cechy tak bardzo do niej niepodobne i niepasujące. – Jest złamane.
– Co?
– Moje biodro. Organizują mi operację.
– Operację? – powtórzył oszołomiony.
Skinęła głową.
– Tak. Na jutro rano.
Zanim przetrawił jej słowa, wróciła pielęgniarka.
– Wszystko załatwione. Na oddziale chirurgicznym mamy wolny pokój. Teraz tam się przeniesiemy. Rozmawiałam z asystentką doktora Singha, który przeprowadzi operację jutro o dziewiątej rano.
Pielęgniarka zaczęła odłączać Maggie od skomplikowanej, groźnie wyglądającej aparatury, zostawiając jedynie kroplówkę wczepioną w jej szczupłe ramię, następnie wychyliła się na korytarz i zawołała salowego.
– Przykro mi – zwróciła się do Yannisa – ale obawiam się, że nie może pan z nami pójść. Od czasu epidemii grypy, którą mieliśmy w zimie, szpitalne przepisy nie pozwalają dzieciom poniżej czternastego roku życia przebywać na żadnym z oddziałów.
– To nie moje dziecko – sprostował.
– Ale to pan trzyma je na rękach.
Zatkało go.
– Jeśli może pan zostawić dziecko pod opieką kogoś innego…
– Nie, nie mogę.
Pielęgniarka uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
– Proszę zrozumieć, że takie mamy przepisy. Niech pan pójdzie do domu i zadzwoni za godzinę, gdy pani Newell już się u nas zadomowi. A może ona do pana przedzwoni? Proszę się nie martwić. Będzie pod naszym czujnym okiem.
– Wiem, ale..
Urwał, ponieważ nie wiedział, co powiedzieć. Pielęgniarkę wzywały inne obowiązki. Wyszła. Po chwili wszedł salowy. Yannis patrzył, jak mężczyzna pakuje ubrania Maggie do worka, który położył na półce pod wózkiem.
– Maggie! – odezwał się Yannis bezradnie, wiedząc, że za chwilę zostanie tu sam, z obcym dzieckiem na rękach.
– Wiem, wiem – westchnęła ponuro. – I co my teraz zrobimy?
– My? Chyba raczej: ja.
Na jej twarzy odmalowało się poczucie winy.
– Wybacz. Powinnam była przewidzieć, że…
– To nie twoja wina – przerwał jej. – Nie martw się. Wszystko będzie w porządku.
Był w stanie dać sobie radę z Harrym przez kilka godzin.
– Wytrzymasz do wieczora? – zapytała Maggie.
– Do wieczora?!
A więc Misty miała wrócić dopiero pod koniec dnia? – oburzył się. Irytowała go postawa życiowa tej dziewczyny. Oczekiwała, że cały świat – czytaj: Maggie – będzie wyręczał ją w macierzyńskich obowiązkach? No, dobrze, nie mogła przewidzieć, że akurat dzisiaj Maggie przewróci się i złamie biodro. Yannis również uważał, że Maggie jest niezniszczalna. Ale Misty musi wreszcie zrozumieć, że wszystko się zmieniło i nie może dalej żyć jak beztroska nastolatka.
– Proszę poczekać! – zawołał do pchającego nosze sanitariusza, który przystanął niechętnie tuż przed windą. – Maggie, na wszelki wypadek daj mi numer Misty.
– Znajdziesz go w miseczce z kogucikiem na szafce w kuchni.
Salowy wepchnął nosze do windy i wcisnął guzik. Yannis wyciągnął rękę i mocno ścisnął ramię Maggie, aby dodać jej otuchy.
– O nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze. Prawda, Harry? – Pociągnął chłopca za dyndającą nóżkę. Harry zachichotał. – Kiedy dokładnie Misty wraca?
– W połowie miesiąca.
Chyba się przesłyszał.
– Możesz powtórzyć?
– Piętnastego marca.
Yannis rozdziawił usta.
– Co?!
Drzwi windy zaczęły się zamykać. Wetknął w nie stopę.
– To dopiero za dwa tygodnie!
Maggie przytaknęła.
– Wiem. Misty ma nadzieję, że do tego czasu zdoła dogadać się z ojcem Harry’ego i weźmie z nim ślub, gdy wyjdzie z wojska. Chyba po cichu liczy na to, że może nawet pobiorą się tam, na miejscu.
– Czyli gdzie?
– W Niemczech.
Znowu poczuł się tak, jakby ktoś go rąbnął w głowę ciężkim, bardzo ciężkim przedmiotem.
– W Niemczech?!
– Ciszej, proszę! – upomniał go sanitariusz.
– Powiedz, że żartujesz – wycedził przez zęby Yannis.
– Nie żartuję. Najpierw pojechała do Londynu, a potem do Niemiec. Devin ma dwa tygodnie… wolnego? Nie wiem, jak to się mówi w wojsku.
– Nie chciał przylecieć do Stanów, żeby zobaczyć się z synem?
– On chyba nie wie o Harrym…
– Do diabła! Co za ludzie! – wybuchnął Yannis.
– Proszę pana! – warknął salowy z nieprzyjazną miną.
– Przykro mi, kochany – przeprosiła Maggie. – Gdybym wiedziała…
Yannis wziął głęboki wdech.
– Dobra, nic nie szkodzi – skłamał. Wiedział, że cała ta parszywa sytuacja to nie wina Maggie. – Zadzwonię do niej. Każę jej wracać.
– Niepotrzebnie. Wszystko jest już załatwione.
Dzięki Bogu, pomyślał. Uśmiechnął się z ulgą.
– Czyli Misty lada dzień wróci?
– Nie. Ale nie będziesz sam. Cat ci pomoże.
Cat?!
Miał wrażenie, że jest uwięziony w jakimś koszmarze. Uszczypnął się w rękę, ale się nie obudził.
– Cat ucieszy się ze spotkania z tobą – zapewniła go Maggie.
Drzwi windy zatrzasnęły się z głuchym trzaskiem.
Cat się ucieszy? Już to widzę! – pomyślał, nadal oszołomiony wszystkimi tymi szokującymi informacjami. Runął na krzesło z Harrym na rękach.
Cat. Catriona MacLean. Najseksowniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkał. Prawdziwa – i jedyna – wnuczka Maggie, w przeciwieństwie do Misty, wnuczki przyszywanej. Cat, kobieta, która na pewno dobrze go nie wspominała…
A być może nawet go nienawidziła.
Samolotem byłoby szybciej i prościej, pomyślała, pocierając zmęczone oczy i jedną ręką masując obolały kark. Z San Francisco do hrabstwa Orange County leci się godzinę, włączając w to wszystkie formalności załatwiane na lotnisku. Wiedziała jednak, że będzie potrzebowała swojego samochodu, gdy dotrze na wyspę Balboa. W południowej Kalifornii trudno jest poruszać się po mieście wyłącznie środkami komunikacji miejskiej. Poza tym babcia powiedziała, że operacja odbędzie się dopiero jutro rano. Cat spokojnie więc wyjechała dopiero po pracy, prowadząc auto bez nerwów i bez pośpiechu. Przecież to nie była sprawa życia i śmierci. Babcia nie umierała. Po prostu upadła i złamała biodro. To się przydarza wielu ludziom. Nigdy nie słyszała, żeby złamane biodro kogoś zabiło!
Z drugiej strony, Maggie Newell jest już, technicznie rzecz biorąc, staruszką – podpowiedział jej jakiś głos z tyłu głowy.
– Wcale nie! Babcia jest młodziutką osiemdziesięciopięciolatką! – powiedziała Cat na głos, uderzając pięścią w kierownicę.
Co dokładnie oznaczało określenie „młodziutka osiemdziesięciopięciolatka”? Nie do końca wiedziała. Wiedziała tylko, że nie chce stracić babci. Ani teraz, ani nigdy! Zazwyczaj nawet nie myślała o takich rzeczach. Babcia wydawała się zawsze taka sama, jakby w ogóle się nie zmieniała, nie starzała. Margaret Newell zawsze była silną, zdrową, energiczną kobietą. Musiała taka być, aby dawać sobie radę z humorzastą, zbuntowaną, osieroconą siedmiolatką.
– Wyliże się – powiedziała Cat na głos. – Wyjdzie z tego.
Mimo to nie umiała zagłuszyć w sobie niepokoju. Przecież nikt nie potrafi oszukać czasu. Organizm babci na pewno jednak się starzał. Pewnego dnia, może wcale nie za sto lat, jej życie dobiegnie kresu… Nie, nie chciała teraz o tym myśleć! Nie wyobrażała sobie życia bez babci.
Jej uwagę od czarnych myśli odwróciły dziwne odgłosy wydawane przez silnik jej piętnastoletniego wozu. Silnik, a może zdarte opony? Zazwyczaj samochód nie był jej podstawowym środkiem transportu. W San Francisco nie ma potrzeby za każdym razem siadać za kółkiem. Cat najczęściej podróżowała autobusami albo podwoził ją Adam, jej narzeczony. Oczywiście zamierzała kupić nowe opony przed wizytą, jaką zamierzała złożyć babci na Wielkanoc. Ale do świąt pozostał jeszcze miesiąc. Poza tym liczyła na to, że Adam z nią przyjedzie. Po co miałaby więc kupować nowe opony? Tak naprawdę wiedziała jednak, że powinna była je wymienić w ubiegłym tygodniu. Powinna być przygotowana. Kiedy ktoś z twoich bliskich ma osiemdziesiąt lat, trzeba być przygotowanym na wszystko. „Wszystko”, czyli między innymi nagłą śmierć.
Do diabła! – zaklęła w duchu i znowu uderzyła pięścią w kierownicę.
– Nie umieraj, babciu! – powiedziała na głos, choć tę prośbę słyszały jedynie jej dwa koty, Huxtable i Bascombe, drzemiące na tylnym siedzeniu. – Wszystko będzie dobrze.
Przypomniała sobie te okropne miesiące tuż po tym, jak zginęli jej rodzice i zamieszkała z babcią i Walterem. Miała wtedy siedem lat. Była zrozpaczona, załamana, ale przede wszystkim wściekła. Nienawidziła całego świata. Babcia okazywała jej współczucie, ale też kazała skupiać się na jasnej stronie życia.
– Jakiej jasnej stronie? – dziwiła się Cat.
– Masz babcię i dziadka, którzy kochają cię bardziej niż wszystko inne na świecie.
Cat nie do końca wierzyła w te słowa. Nawet gdyby były prawdziwe, ta miłość i tak wydawała jej się niewiele warta w porównaniu z tym, co bezpowrotnie utraciła. Dopiero po długim czasie zrozumiała, że babcia też cierpiała. Cat straciła rodziców, a babcia swoją jedyną córkę i zięcia. W dodatku nagle na jej barki spadł obowiązek opieki nad kłótliwym, trudnym dzieckiem. Akurat w momencie, gdy Maggie i Walter szykowali się do spokojnej emerytury.
Cat, mała dziewczynka zamykająca się w kokonie smutku, nawet nie drgnęła, gdy kilka dni po śmierci rodziców babcia objęła ją i powiedziała:
– Chodź, pośpiewamy sobie.
– Co?! – oburzyła się Cat.
Babcia otarła z własnych policzków ślady po łzach i zapytała:
– Lubisz musicale?
Cat nie znała tego gatunku filmowego. Siedziała dalej naburmuszona, podczas gdy babcia zaczęła śpiewać. Szczerze mówiąc, nie miała zbyt mocnego ani czystego głosu, ale nadrabiała entuzjazmem. Najpierw zaśpiewała piosenkę _Zagwiżdż wesołą melodię_, a potem _Zrób radosną minę_. Cat nie mogła powstrzymać się od chichotu. Babcia przytuliła ją mocno. W Cat coś nagle pękło. W objęciach babci zaczęła na zmianę szlochać i śmiać się; babcia jej zresztą wtórowała. Cat wreszcie poczuła się bezpieczna, pocieszona. Wspominając tamte chwile, teraz też miała ochotę mocno uściskać Maggie.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała podczas rozmowy telefonicznej z nią, uważając na to, aby jej głos się nie załamał. – Będziemy znowu śpiewały. A nawet tańczyły. Zobaczysz!
Wyobraziła sobie tańczącą babcię i uśmiechnęła się pod nosem. Łzy, które napłynęły jej do oczu, wyparowały. Czuła się lepiej. Takie sztuczki zawsze działały. Pocieszała się śpiewaniem piosenek ze starych musicali we wszystkich trudnych momentach, których było niemało, zwłaszcza gdy była zbuntowaną nastolatką. I potem, gdy nieszczęśliwie się zakochała… Ale to już zamknięty rozdział. Teraz była z Adamem, bardzo poważnym bankierem, człowiekiem godnym zaufania. Chciał ją poślubić. Ona jego też! Ślub, dzieci, rodzina – tego właśnie pragnęła najmocniej.
Cat i jej dwa koty wreszcie dotarli do miasta Newport, w obrębie którego znajdowała się wyspa Balboa, cel jej podróży. Dochodziła pierwsza w nocy; Cat była zmęczona. Jedyny postój zrobiła na stacji benzynowej w King City. Ziewnęła tak szeroko, aż prawie zwichnęła sobie szczękę.
– Już zaraz będziemy w domu – poinformowała swoich futrzastych współpasażerów.
Nagle poczuła ukłucie w sercu. „W domu”? Odruchowo użyła tego określenia. Dawniej myślała, że dom babci kiedyś stanie się znowu jej domem. Miejscem, w którym wychowa swoje dzieci. Ale to już nieaktualne marzenie. Nie chciała nawet o tym myśleć, ponieważ za każdym razem przypominał jej się Yannis Savas i otwierały się stare rany. Tak jak w tej chwili. Miała ochotę zahamować i zawrócić do San Francisco. Przez dwa lata właśnie to robiła: trzymała się z dala od tego człowieka. Tym razem nie mogła jednak uciec. Wiedziała, że babcia jej potrzebuje.
Włączyła radio i poszukała stacji nadającej heavy metal. Piekielny hałas buchnął z głośników. Bascombe prychnął gniewnie.
– Wybacz, Baz – powiedziała do kota, ale nie ściszyła radia. Potrzebowała w tej chwili takiej muzyki.
Babcia przez telefon powiedziała, że do szpitala zawiózł ją Yannis. Jak zwykle rozpływała się nad nim. Podobno był „taki opiekuńczy, taki dobry”. Nie mogła słuchać tych zachwytów. Miała zamiar dojechać na miejsce i przejąć dowodzenie. Sama chciała opiekować się babcią, bez jego pomocy. Babcia powiedziała, że dopiero co wrócił z Malezji i jest wyczerpany. Tak, Cat wiedziała, że Yannis dużo pracuje. Ale lubi też rozrywki. Na przykład podrywanie kobiet. Uwodzenie ich. Całowanie. Rozkochiwanie ich w sobie… A potem: bach! Koniec. Nie lubi się angażować, więc mówi „żegnaj” i przechodzi do następnej.
Zacisnęła palce na kierownicy.
Och, biedny, zmęczony, przeklęty Yannis! – zawołała w duchu z jadowitą ironią. Jeśli w tej chwili już leży w łóżku, to na pewno nie śpi. I nie jest w nim sam.
Gdy wreszcie dotarła na Balboę, wszędzie było już pusto i cicho. Zazwyczaj trudno było przebić się przez główne ulice wysepki, a teraz już po kilku minutach zatrzymała się pod domem babci. Wszystkie światła w domu Yannisa były wyłączone. Nad garażem, w salonie babci, paliło się światło. Pewnie zapomniała zgasić, gdy jechała do szpitala.
Wysiadła z samochodu, rozkoszując się ciszą mąconą jedynie odgłosem fal uderzających o brzeg. Przeciągnęła się i napełniła płuca wilgotnym, morskim powietrzem, które tak uwielbiała. Otworzyła tylne drzwi i zgarnęła na ręce oba koty. Weszła po schodach, uchyliła drzwi i wrzuciła koty do środka, a następnie wróciła do samochodu po bagaże. Zaniosła je na górę i postawiła w korytarzu. Koty zaczęły ocierać się o jej nogi, mrucząc i miaucząc unisono.
– Dawaj jedzenie, podła kobieto – przetłumaczyła z kociego na ludzki. Wyciągnęła z torby dwie puszki karmy i nałożyła je do dwóch miseczek. Napełniła żwirkiem kuwetę, którą babcia trzymała w domu specjalnie na wypadek ich wizyt. Hux i Baz wylizali miseczki i domagali się dokładki. – Jutro! Idźcie teraz spać.
Ignorowała ich skargi. Padała ze zmęczenia. Jej mózg co chwila się zawieszał, oczy piekły i szczypały. Skoro babci nie ma w domu, nie będzie musiała spać na sofie, tylko w jej łóżku. W łazience rozebrała się do podkoszulka i majtek. Nie miała siły grzebać w walizce w poszukiwaniu koszulki nocnej. Wyszczotkowała zęby i potrząsnęła głową, widząc w lustrze upiornie przekrwione oczy. Ziewnęła szeroko, walcząc z opadającymi powiekami. Otworzyła drzwi do sypialni, pstryknęła światło…
I zamarła.
W łóżku babci był Yannis, a na nim leżało dziecko.