- W empik go
Rapier i tomahawk - ebook
Rapier i tomahawk - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 235 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O jakieś sto dwadzieścia mil angielskich od ujścia Rio Pecos do Rio Grande del Norte, na meksykańskim wybrzeżu tej potężnej rzeki, na ostrym zakręcie niedaleko Presidio de S. Vicente leży znany już naszym czytelnikom port Guadalupe. W roku 1848 Emma Arbellez wraz z przyjaciółką Karią była tu z wizytą u krewnych. W drodze powrotnej napadli ją i uprowadzili Komanczowie. Jak pamiętamy, oswobodził je Piorunowy Grot i Niedźwiedzie Serce.
Rodzina, u której gościły Emma i Karia, była spokrewniona z Pedrem Arbellezem. Jego piękna siostra wyszła za mąż za Pirnera, który przywędrował do Guadalupe nie wiadomo skąd. Zajął się niewielkim interesem, ale z biegiem czasu rozwinął go tak, że stał się najbogatszym człowiekiem w całej okolicy.
Prędko owdowiał. Został sam z jedyną córką. Śmierć żony nie zaważyła na życiu Pirnera. Miał usposobienie wesołe, nieskłonne do smutku. Żył szczęśliwie i beztrosko, a ściśle mówiąc, z jedną tylko troską: mianowicie jego córka Rezedilla nie zamierzała wyjść za mąż. Dawniej było mu to zupełnie obojętne. Ale teraz, gdy się postarzał, myśl o tym, że córka pozostanie sama, nie dawała mu spokoju. Koło ślicznej blondynki kręciło się wielu adoratorów. Żartowała i flirtowała ze wszystkimi, ale żadnego nie faworyzowała. Miała już około trzydziestki. Była ciągle ładna, choć – jak wiadomo – Meksykanki szybko się starzeją. Jej jasne włosy sugerowały inne, może nawet germańskie pochodzenie. Pirnero był właścicielem wielkiego domu. Oprócz oficyny, mieszczącej sklep i gospodę, znajdowały się tam piwnice służące za magazyny, na piętrze zaś – pokoje mieszkalne. Za murami fortu rozciągały się pastwiska, na których zatrudniał vaquerów.
Był letni dzień roku 1866. Od rzeki wiał ostry wiatr, postrach każdego myśliwego i pasterza. W szynku nie pojawił się ani jeden gość, więc seniorowi Pirnerowi humor nie dopisywał. Stał przy oknie gospody i w milczeniu patrzył na okolicę zasnutą gęstymi tumanami kurzu. Przy drugim oknie siedziała Rezedilla; wyszywała czerwoną chustkę, podarunek dla jednej ze służących. Stary zaczął bębnić palcami w szybę, co niezbicie świadczyło o złym humorze. Ilekroć taki przychodził, Rezedilla musiała wysłuchiwać wymówek, z których sobie jednak niewiele robiła. Bawiło ją nawet, że ojciec, posługując się byle jakim pretekstem, zawsze wraca do sprawy małżeństwa.
– Straszny wicher – skonstatował z westchnieniem. Nie odpowiedziała. Dodał więc po chwili:
– Istny huragan!
Milczała. Wobec tego zapytał wprost:
– Nieprawdaż, Rezedillo?
– Owszem – odparła lakonicznie.
– Owszem? Tylko tyle? – zirytował się.
– No tak, straszliwy huragan.
– I pył okropny!
Rezedilla zamilkła znowu. Odwrócił się teraz do niej i rzekł:
– Jeżeli jesteś taka milcząca, trudno ci będzie wytrzymać z mężem, gdy już w końcu staniesz na ślubnym kobiercu.
– Milcząca żona jest więcej warta niż gadatliwa – zauważyła skwapliwie.
Pirnero chrząknął kilkakrotnie. Rozmowa nie kleiła się. Nie dając jednak za wygraną, podjął po chwili:
– Okropny wicher, istny huragan!
Nie uważała, aby ta w istocie błaha uwaga zasługiwała na odpowiedź. Pirnero kiwnął głową i znowu bębniąc palcami o szybę mruknął:
– Ani jednego gościa w szynku.
Ponieważ i na to nie było odpowiedzi, zaatakował ją wprost:
– Czy nie mam trochę racji? To źle, że dziewczyna rozgląda się za mężczyznami? A może…
– Nie – pokręciła głową. – Nie chcę żadnego.
– Żadnego? Głupstwa opowiadasz! Mężczyzna jest dla dziewczyny tym, czym podeszwa dla buta.
– Chodząc trzeba ją mocno dociskać? – zapytała ze śmiechem.
– Banialuki! Przecież bez butów nie można chodzić. Nagle za oknem spadł drewniany rygiel, zerwany z dachu podmuchem wiatru.
– Widziałaś? – zawołał. – Widzisz, jaka dziura? A kto to zreperuje? Ja, tylko ja!
– Kto inny miałby się tym zająć? Chyba nie ja?
– Ty? Bzdura! Mąż! Jego obowiązkiem jest dbać o porządek. Gdzie nie ma mężczyzny, tam nie ma porządku. Zrozumiałaś?
Poczciwy papa Pirnero był trochę skąpy. Złościła go drobna szkoda, jaką wiatr wyrządził na dachu. Gdy się coś podobnego zdarzało, stawał się szczególnie gadatliwy.
– Ale musi to być zięć przyzwoity – ciągnął dalej. – Nie taki obdartus w łachmanach jak ten, który tutaj czasami przychodzi.
Nie patrzył na córkę, więc nie zauważył, że zarumieniła się. Widocznie obdartus nie był jej obojętny.
– Wiesz z pewnością, o kim mówię, co? – zapytał. Przytaknęła.
– No więc na tego się nie zgodzę! Jestem ambitny, odziedziczyłem to po swoich przodkach. Czy wiesz, kim był mój ojciec?
– Kominiarzem.
– Zgadza się. Kominiarze to ludzie, którzy spoglądają z wysoka. A mój dziadek?
– Handlował chrzanem.
– Doskonale! On też miał żyłkę do handlu. Dzięki niej stałem się bogatym człowiekiem. Trzeba ci od czasu do czasu przypominać pochodzenie, ojczyznę i miasto rodzinne. Zapomniałaś może, z jakiego pochodzisz kraju?
– Nie zapomniałam – ledwo powstrzymywała uśmiech. – Z Niemiec.
– Dokładnie z Saksonii, znanej z pięknych dziewcząt. Nigdzie na świecie nie ma piękniejszych panien, ale muszą wychodzić za mąż. Inaczej źle z nimi. Rozumiesz? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Byłem ładnym chłopcem, po matce i babce. I ty odziedziczyłaś urodę, dlatego nazwałem cię Rezedą, Rezedillą. Co się tyczy miasta rodzinnego, znasz jego nazwę, co?
– Owszem, Pirna.
– Tak jest, Pirna. To najpiękniejsze miasto na świecie. Dlatego od niego przybrałem nazwisko. Byłem interesującym kawalerem i twoja matka zakochała się we mnie do szaleństwa. Ale ty nie chcesz męża, nawet gdyby pochodził z Pirny, co? Kto mi więc naprawi szkodę na dachu?
Byłby tak gadał do sądnego dnia, gdyby nie rozległ się tętent kopyt końskich. Zbliżał się jakiś jeździec. Nie zatrzymał wierzchowca przed ogrodzeniem, tylko przeskoczył przez nie. Teraz dopiero zsiadł z konia i przeszedłszy obok okna, skierował się ku wyszynkowi.
– Otóż i jest ten wagabunda – złościł się gospodarz.
– Wcale za nim nie tęsknię, nawet gdy nie ma w szynku żywej duszy. Niech nie marzy o tym, by zostać moim zięciem!
Rezedilla pochyliła się nad robótką, aby ukryć rumieńce, które wystąpiły jej na twarz. Tymczasem gość wszedł do izby. Ukłonił się grzecznie, usiadł przy stole i poprosił o szklankę zimnego napoju, zwanego julepem, bardzo lubianego w południowych stanach Ameryki.
Mężczyzna był wysokiego wzrostu, mocnej budowy, twarz jego okalała ciemna broda. Wyglądał bardzo młodo, choć minęła mu już trzydziestka. Ubrany był w meksykańskie spodnie i wełnianą bluzę, rozpiętą z przodu i odsłaniającą muskularną pierś. Biodra opasywał wąski pas skórzany, za którym tkwiły dwa rewolwery i nóż. Strzelba, którą oparł o stół, wydawała się nic nie warta, a i cała odzież wyglądała nędznie. Kto jednak przypatrzył się bliżej jego mocnym ramionom, łagodnym rysom, wielkim ciemnym oczom, nie zwracał uwagi na ubiór. Gdy zdjął kapelusz o szerokim rondzie, ukazała się na jego czole głęboka, ledwie zagojona blizna.
– Jaki julep mam podać? – zapytał gospodarz ostro.
– Z miętą czy z kminkiem?
– Z miętą.
Pirnero wszedł za ladę i przyniósł napój, po czym usadowił się przy oknie. Gość popijał go z wolna. Całą uwagę zdawał się kierować, tak samo jak gospodarz, na okno. Bystry jednak obserwator dostrzegłby z pewnością, że wzrok mężczyzny co pewien czas ukradkiem spoczywał na dziewczynie, która rumieniąc się, spuszczała oczy. Staremu milczenie zaczęło już nazbyt ciążyć. Chrząknąwszy, zwrócił się do przybysza:
– Straszliwy wiatr.
Nie zareagował. Dopiero na następną uwagę odpowiedział obojętnie:
– Niezgorszy.
– I pył okropny.
– Phi.
– Co pan przez to rozumie? Czy to nie jest pył?
– Ależ owszem, pył. Komu on jednak przeszkadza?
– Ubranie się niszczy.
– Można przecież włożyć stare. Była to woda na młyn Pirnera.
– No właśnie! Senior odział się dzisiaj dosyć podle – powiedział zjadliwie. – Czy nie ma pan lepszego ubrania?
– Nie.
Starego aż zatrzęsło. Jak każdy Meksykanin przywiązywał wagę do swego wyglądu. Ubierał się jaskrawo, barwnie, chętnie nosił lśniącą broń, stroił konia złotymi i srebrnymi ozdobami. A ten obdartus? Na ordynarnych butach nie miał nawet ostróg, mimo że wszyscy je noszą, i to olbrzymich rozmiarów.
– A dlaczego pan nie ma? – pytał dalej.
– Bo za drogie dla mnie.
– Ach, więc senior jest biedakiem?
– Tak – odparł obojętnie. Zauważywszy jednak, że Rezedilla oblała się rumieńcem, posłał jej przepraszające spojrzenie.
Pirnero nie zwrócił na to uwagi i z coraz większą natarczywością kontynuował przesłuchanie.
– Kim właściwie pan jest?
– Myśliwym.
– Myśliwym? I z tego senior żyje?
– Oczywiście.
– W takim razie żal mi bardzo pana. Z czego teraz myśliwy może wyżyć? Dawniej inne były czasy i inni myśliwi – godni najwyższego szacunku. Czy słyszał senior o Niedźwiedzim Sercu?
– Tak, to sławny Apacz.
– A o Bawolim Czole?
– Nazywano go królem łowców, polował na bawoły.
– A o Piorunowym Grocie?
– To był Niemiec.
– Mój ziomek – powiedział gospodarz z dumą. – Pochodzę z Pirny pod Dreznem. Kiedyś wielkim westmanem był Władca Skał, także Niemiec, ale zaginął. A i teraz jest taki jeden westman, chyba jeszcze większy od tamtych. Czy słyszał pan kiedyś o Czarnym Gerardzie.
– Oczywiście. A co się z nim stało?
– Ugania się teraz tutaj, wzdłuż granicy. Podobno nosi czarną brodę i dlatego nazywają go Czarnym Gerardem. Musi to być chyba wcielony szatan, bo nie boi się samego diabła. Strzały jego nigdy nie chybiają, a uderzenia noża zawsze są celne. Odkąd przybył z północnych gór, drogi zostały prawie całkowicie oczyszczone z rozbójników. Mam mu bardzo wiele do zawdzięczenia, gdyż dawniej zbóje często rabowali mi towary. Taki człowiek byłby mi… – urwał, nie skończywszy zdania. Co ja plotę – pomyślał. Nie mogę zdradzić się przed obcym z tym, co mnie gryzie. Po chwili mówił dalej: – Chciałbym wiedzieć, jakiej narodowości jest ten człowiek. Może urodził się w Pirnie. Wszyscy mieszkańcy tego miasteczka są bardzo waleczni. A z jakiego kraju senior pochodzi?
– Z Francji.
– O rety, więc jest pan Francuzem?
– Oczywiście.
– No tak. Hm. No, to dobrze.
Pirnero gwałtownie przerwał rozmowę. Po chwili wstał i wyszedł z izby, dawszy przedtem znak córce, by poszła za nim.
– Słyszałaś – spytał, gdy znaleźli się w spiżarni – kim jest ten człowiek?
– Jak miałam nie słyszeć? Francuzem.
– Musimy więc uważać. Myślę, że wiesz, iż Francuzi przywieźli nam austriackiego księcia, który ma zostać cesarzem Meksyku.
– To tajemnica poliszynela.
– Moim zdaniem Austriacy, to poczciwi ludzie. Nie mam nic przeciwko nim, zwłaszcza że książę Maks jest podobno porządnym człowiekiem. Meksykanom nie podoba się jednak to, że popierają go Francuzi. Powiadają, że Napoleon III jest kłamcą, że nie dotrzymał obietnic i że księcia Maksa wystrychnął również na dudka. Nie chcą żadnego cesarza, chcą prezydenta, którym ma być Juarez.
– Ten, który przebywa teraz w Paso del Norte?
– Tak. Francuzi zamierzają go schwytać i uwięzić. Omal im się to nie udało w Chihuahua. Na szczęście uciekł do Paso del Norte. Rozeszła się jednak wieść, że wysłali za nim patrole. Dlatego trzeba strzec się tego Francuza.
– Co ciebie to obchodzi? Co obchodzi cię Juarez?
– O, bardzo wiele – odrzekł z poważną miną. – Dotychczas nie zdradzałem się przed tobą, że mam wyjątkowy talent do polityki.
– Ty? – Rezedilla była szczerze zdumiona.
– Tak, ja. Wszyscy mieszkańcy Pirny są dobrymi politykami. Mam w Presidio jeszcze kilka posiadłości, a tym samym prawo głosu. I nie jest mi obojętne, czy będziemy mieli księcia Maksa czy prezydenta Juareza. Maks poczciwy, ale nie utrzyma się, zależny jest bowiem od Francuzów. Aby stworzyć cesarstwo Meksyku, Napoleon zaciągnął dwie pożyczki. Meksyk otrzymał marne czterdzieści milionów, pięćset zagarnęła Francja. Jest to jawne oszustwo. I dlatego Juarez chce przepędzić Francuzów, a my go popieramy. Potrzeba mu jednak pieniędzy. Wysłał więc posła do prezydenta Stanów Zjednoczonych z prośbą o pożyczkę. Przed kilkoma dniami poseł wrócił z wiadomością, że Stany Zjednoczone nie będą popierać cesarza meksykańskiego, za którym stoją Francuzi, i że udzielą Juarezowi pożyczki w wysokości trzydziestu milionów dolarów. Część tej sumy jest już w drodze. Przewożą ją lądem. Francuzi dowiedzieli się o tym i bardzo prawdopodobne, że zechcą przechwycić przesyłkę. Gdyby pieniędzy nie można było transportować dalej, zostaną ukryte tu, w Guadalupe, u nas w domu. Juarez wyśle wzmocnione straże. Rozumiesz więc, że w tej sytuacji musimy strzec się Francuzów. Mogą przecież przysłać szpiegów. A może już to się stało? Coś mi mówi, że ten łotr, który tam siedzi, jest jednym z nich. Milczy, na pytania odpowiada półgębkiem, jakby pilnował, co się dzieje na dworze. Nawet na ciebie nie spogląda.
Rezedilla czuła, że ojciec się myli. A może jednak nie? Czyżby zawiodła mnie intuicja? – pomyślała.
– Ten człowiek nie wygląda na szpiega – odezwała się po chwili.
– Nie? Nie bądź taka pewna. Mimo wszystko wolę, aby mnie ten Francuz więcej nie oglądał. Gotów jeszcze zmiarkować, jaką rolę tu pełnię. Dlatego będziesz go sama obsługiwała. Ale błagam, na litość boską, nie wygadaj się, że jestem zwolennikiem Juareza.
Rezedilla z trudem zachowując powagę, powiedziała:
– Nie martw się o to, odziedziczyłam po tobie talent dyplomatyczny.
– Jestem pewien, że go masz, to przechodzi z ojca na córkę. Wracaj więc do gospody i załatw dobrze sprawę. Bądź nawet dla niego uprzejma, aby nie budzić podejrzeń. Dobry dyplomata musi uśpić czujność swych wrogów.
Rezedilla weszła do izby z uśmiechem na twarzy. Bez słowa usiadła przy oknie. Nieznajomy milczał również. Po chwili przerwała ciszę:
– Czy jest pan naprawdę Francuzem, senior?
– Tak. Czy wyglądam na człowieka, który by panią okłamywał, seniorita?
– Nie. Myślałam tylko, że pan żartuje. Francuzi nie są w tych okolicach lubiani.
– Ja ich również nie lubię.
– Ach! – zdumiała się. – Ale przecież jest pan Francuzem.
– Urodziłem się wprawdzie we Francji, ale nigdy nie wrócę do ojczyzny.
– Czy opuścił ją pan pod przymusem?
– Nie, dobrowolnie. W każdym razie nic mnie z nią nie łączy.
– To musi być przykre.
– Mniej niż inne rzeczy, na przykład niewierność lub zdrada.
– Czy doznał pan tego?
– Niestety tak.
Na twarzy jego pojawił się wyraz smutku. Zaciekawiona dziewczyna pytała dalej:
– Ukochana pana zdradziła?
– Tak.
– Musiała to być zła, bezduszna dziewczyna.
– Męczyła mnie bardzo i zatruwała mi życie.
– Kochał ją pan?
– Tak, bardzo – odparł krótko.
Ton ten spodobał się Rezedilli. Ilu mężczyzn w taki sposób rozmawiałoby z kobietą, i to obcą w dodatku? – pomyślała.
– Musi się pan starać zapomnieć o niej, senior.
– Nie mogę. Nie kocham jej wprawdzie, ale tak mnie unieszczęśliwiła, że nie jestem w stanie jej zapomnieć.
– Tego nie rozumiem. Jak pan może być nieszczęśliwy, gdy jej pan nie kocha?
– Ponieważ nieszczęście moje nie jest skutkiem jej niewierności, lecz zdrady.
– Ach, powiedziała o panu coś złego? Było to kłamstwo?
– Nie, seniorita, była to niestety prawda. Rezedilla zmieszała się, nie spodziewając się tak szczerego wyznania.
– Żartuje pan? – spytała z niedowierzaniem.
– Dlaczego miałbym żartować. Powiedziałem prawdę.
Pochyliła głowę, na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania. Rzekła nieco chłodniejszym tonem:
– Niech mi pan wybaczy, że wypytuję. Ale senior był tu u nas zawsze taki cichy i smutny, że zrobiło mi się pana żal. I pomyślałam sobie, że przyjazne słowo może byłoby dla pana pociechą. Są ludzie, którzy już w pierwszej chwili poznania nie wydają nam się obcy. Czy doznał pan tego kiedyś?
– Tak. Tutaj, dzięki pani. Zarumieniła się.
– Niech mi pani nie bierze za złe tego, co powiedziałem. Jeżeli obraziłem panią, odejdę i nie wrócę już nigdy.
– O, nie! Proszę tego nie robić, senior. A teraz niech mi pan zrobi przyjemność i się rozchmurzy. A jeżeli nie chce senior już nic więcej powiedzieć o sobie, chciałabym przynajmniej usłyszeć, jak się pan nazywa.
– Mason.
– Mason? Dobrze wymawiam? A imię?
– Gerard.
– To tak jak ten Czarny Gerard, o którym wspominał mój ojciec. I pan również ma czarną brodę. Czy może mi senior powiedzieć, co właściwie oznacza to imię?
– Gerard to siłacz i obrońca, tak mi kiedyś powiedział nauczyciel.
– I pan wygląda na siłacza. A kto jest silny, potrafi być również obrońcą.
– Niestety, nie byłem nim, wprost przeciwnie.
– Co pan chce przez to powiedzieć? Popatrzył na nią ze smutkiem i wyjaśnił:
– Byłem garrotteurem.
– Garrotteurem? Nie rozumiem, co to znaczy?
– Z pewnością nie spotkała się pani nigdy z tym określeniem. Niechże się więc pani dowie, seniorita, że w wielkich milionowych miastach żyją tysiące ludzi, którzy zasypiając wieczorem nie wiedzą, czy będą jedli chleb następnego dnia. Są też i tacy biedacy, którzy wieczorem powiadają sobie: „Jeżeli w nocy nie ukradniesz chleba, rano będziesz się wił z głodu”. To niewolnicy zbrodni, choć nie oni ponoszą za to winę. Ojciec syna wychowuje na zbrodniarza, matka córkę. Nikt w dzieciach nie rozwija szacunku dla prawa. I tak żyją jak dzikie, drapieżne zwierzęta.
– Mój Boże, jakie to straszne!
– Nawet nie domyśla się pani, jak bardzo.
– Ale senior chciał przecież mówić o sobie?
– I mówię. Sam byłem takim zwierzęciem.
– Nie może być!
– A jednak to prawda. Nie oskarżam nikogo, wyznaję tylko, że byłem, posłuszny ojcu. Byliśmy biedni, lecz gardziliśmy pracą. Ojciec mój miał słabą naturę i sam nie lubił kraść. Posyłał więc na rabunek mnie, silnego chłopaka. Stałem się garrotteurem. Wałęsałem się nocami po ulicach, zachodziłem od tyłu przechodniów, zarzucałem na ich szyję pętle i zaciskałem. Gdy tracili przytomność, okradałem ze wszystkiego.
– o mój Boże, jakie to okropne! – zawołała Rezedilla. Była trupio blada. Siedział przed nią jedyny mężczyzna, którego mogłaby pokochać, i opowiadał, że jest zbrodniarzem. Jaka okrutna szczerość! Drżała jak w febrze.
– Tak, to okropne – ciągnął dalej z obojętnością człowieka, który przeżył już najgorsze. – Ale to jeszcze nie wszystko. Poznałem dziewczynę, kochaliśmy się, oddawałem jej wszystko, co zdobyłem rabując. Później spotkałem łotra spod ciemnej gwiazdy. Zapłacił mi złotem i chciał, abym popełnił zbrodnię. Zgodziłem się pozornie, bo w rezultacie obroniłem niedoszłą ofiarę i za karę zabrałem pieniądze temu, który kazał mi ją zamordować. Chciałem zerwać z dotychczasowym życiem, oddałem wszystko Mignon. Zdradziła mnie jednak z pewnym wytwornym dżentelmenem. Gdy zacząłem grozić, oświadczyła, że mnie zadenuncjuje.
– Co pan wtedy zrobił? Zabił ją?
– Nie. Odszedłem i zacząłem pracować. Och, cierpiałem wtedy wiele i walczyłem ze swym najgroźniejszym przeciwnikiem – z sobą samym. Zostałem uczciwym człowiekiem, gdyż mam zwyczaj osiągać to, co zamierzyłem. Przebywając wśród prawych ludzi, coraz bardziej uświadamiałem sobie ohydę popełnionych zbrodni. Ta świadomość wypędziła mnie z ojczyzny w dalekie kraje. Chcę za wszystko odpokutować i umrzeć.
W oczach Rezedilli pojawiły się łzy. Trudno określić, czy były to łzy bólu, rezygnacji, czy też płakała nad grzesznikiem gotowym do pokuty, z którego niebo bardziej się cieszy niż z biblijnych dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych. Westchnęła głośno, podniosła głowę, popatrzyła na niego uważnie i zapytała:
– Senior, dlaczego opowiada mi pan to wszystko?
– Zaraz pani się dowie. Gdy mnie zdradziła Mignon, zawędrowałem do Ameryki. Zacząłem przemierzać góry, pustynie i sawanny jako myśliwy. Zyskałem sławę. Tutaj też poznałem, co to samotność. Lecz gdy ujrzałem panią, uświadomiłem sobie, czym jest prawdziwa miłość. Gdy spostrzegłem, że patrzy pani na mnie ze współczuciem, postanowiłem wyjawić całą prawdę. Nie mogłem dopuścić, by pani oddała serce niegodnemu. I dlatego, seniorita, tylko dlatego opowiedziałem, kim byłem. A kiedy już mówiłem, miałem wrażenie, że siedzę przed spowiednikiem lub przed samym Bogiem. Kto przyznaje się do swych grzechów i żałuje za nie, temu zostaną darowane. Prawda? Odchodzę teraz i nigdy już nie wrócę. Pani zaś uwolni się od obecności człowieka przeklętego. Proszę jednak, aby seniorita nie mówiła o mnie nikomu. Mogłaby pani w ten sposób zaszkodzić wielu ludziom, którym jestem teraz potrzebny, a ja sam musiałbym opuścić te strony.
Wstał i wziął strzelbę. Rezedilla również podniosła się z krzesła. Zbladła jeszcze bardziej.
– Senior – rzekła – był pan ze mną bardzo szczery, niechże więc pan mi powie jeszcze jedno. Czy jest pan francuskim szpiegiem?
– Nie, nie jestem.
– I nie sprzyja pan Francuzom?
– Nie. Nienawidzę cesarza, który hołduje kłamstwu, a jego rządy są despotyczne i krwawe. Potrafiłbym zabić Napoleona za to, że skazuje na zagładę księcia Maksymiliana. Sercem jestem z Meksykanami, kocham Juareza. Czy to pani wystarczy, seniorita?
– W zupełności. Jestem teraz spokojna.
– Żegnam więc panią.
– Naprawdę pan odchodzi?
– Tak. Odchodzę od pani na zawsze. Ale w Guadalupe zjawię się jeszcze kiedyś.
Spojrzenia ich spotkały się. Obojgu łzy zakręciły się w oczach. Gerard miał ochotę objąć ją, czuł, że i ona tego pragnie. Ale opanował się, nie miał przecież prawa łączyć losu dziewczyny ze swoim.
Gdy wyszedł z gospody, Rezedilla ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła głośnym płaczem.
– Nazywa się Gerard – łkała. – Tak, zasługuje na to imię. Jest naprawdę mocny, walczył ze sobą i zwyciężył. Jakże musiał cierpieć! I jak ciężkie będzie moje życie! Nie, tak być nie może, nie może…
Gerard słyszał pod drzwiami jej szloch, nie zawrócił jednak. Dosiadł konia, przywiązał kapelusz pod brodą, zarzucił strzelbę na ramię i pogalopował. Omijając bramę, przesadził wysokie ogrodzenie i pognał ku zachodowi. Nie zważał na huragan, który szalał wokoło. Na prerii zatrzymał konia i rzucił się na ziemię. Uciekał od miłości, nie zastanowiwszy się nawet, czy ucieczka taka jest możliwa.
Dawny grzesznik stał się pokutnikiem. Nie był to jednak flegant ubrany w worek, z głową posypaną popiołem, spędzający dni na umartwianiu się, lecz człowiek, który postanowił przepędzić bandy zbójeckie z sawanny. Uważał za konieczne zataić przed Rezedillą, że jest tym, którego wszyscy nazywali Czarnym Gerardem.
Długi czas leżał na ziemi. Koń tymczasem najadł się i też odpoczywał. Nagle zerwał się i zaczął rżeć, co dla jego pana było nieomylnym znakiem, że zbliża się ktoś obcy albo wrogi. Gerard podniósł się i uważnie rozejrzał się po prerii. Zobaczył jeźdźca, który galopował w jego kierunku. Twarz mu się rozpogodziła.
– Nie bój się – zawołał do konia – to Niedźwiedzie Oko, nasz przyjaciel! Czekam na niego!
Koń widocznie zrozumiał, bo położył się na trawie, nie zdradzając już żadnych oznak niepokoju.
Nawet z daleka widać było, że jeździec jest czerwonoskórym. Nie miał wprawdzie na sobie stroju indiańskiego a na głowie ozdób z piór, był ubrany jak Meksykanin, ale sposób jego jazdy, pochylenie się na szyi konia aż do pozycji niemal leżącej, nie pozostawiały wątpliwości, że to Indianin. Tak jeździć na koniu może tylko długoletni mieszkaniec sawanny: