Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rapier i tomahawk - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rapier i tomahawk - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 235 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZAR­NY GE­RARD

O ja­kieś sto dwa­dzie­ścia mil an­giel­skich od uj­ścia Rio Pe­cos do Rio Gran­de del Nor­te, na mek­sy­kań­skim wy­brze­żu tej po­tęż­nej rze­ki, na ostrym za­krę­cie nie­da­le­ko Pre­si­dio de S. Vi­cen­te leży zna­ny już na­szym czy­tel­ni­kom port Gu­ada­lu­pe. W roku 1848 Emma Ar­bel­lez wraz z przy­ja­ciół­ką Ka­rią była tu z wi­zy­tą u krew­nych. W dro­dze po­wrot­nej na­pa­dli ją i upro­wa­dzi­li Ko­man­czo­wie. Jak pa­mię­ta­my, oswo­bo­dził je Pio­ru­no­wy Grot i Niedź­wie­dzie Ser­ce.

Ro­dzi­na, u któ­rej go­ści­ły Emma i Ka­ria, była spo­krew­nio­na z Pe­drem Ar­bel­le­zem. Jego pięk­na sio­stra wy­szła za mąż za Pir­ne­ra, któ­ry przy­wę­dro­wał do Gu­ada­lu­pe nie wia­do­mo skąd. Za­jął się nie­wiel­kim in­te­re­sem, ale z bie­giem cza­su roz­wi­nął go tak, że stał się naj­bo­gat­szym czło­wie­kiem w ca­łej oko­li­cy.

Pręd­ko owdo­wiał. Zo­stał sam z je­dy­ną cór­ką. Śmierć żony nie za­wa­ży­ła na ży­ciu Pir­ne­ra. Miał uspo­so­bie­nie we­so­łe, nie­skłon­ne do smut­ku. Żył szczę­śli­wie i bez­tro­sko, a ści­śle mó­wiąc, z jed­ną tyl­ko tro­ską: mia­no­wi­cie jego cór­ka Re­ze­dil­la nie za­mie­rza­ła wyjść za mąż. Daw­niej było mu to zu­peł­nie obo­jęt­ne. Ale te­raz, gdy się po­sta­rzał, myśl o tym, że cór­ka po­zo­sta­nie sama, nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Koło ślicz­nej blon­dyn­ki krę­ci­ło się wie­lu ad­o­ra­to­rów. Żar­to­wa­ła i flir­to­wa­ła ze wszyst­ki­mi, ale żad­ne­go nie fa­wo­ry­zo­wa­ła. Mia­ła już oko­ło trzy­dziest­ki. Była cią­gle ład­na, choć – jak wia­do­mo – Mek­sy­kan­ki szyb­ko się sta­rze­ją. Jej ja­sne wło­sy su­ge­ro­wa­ły inne, może na­wet ger­mań­skie po­cho­dze­nie. Pir­ne­ro był wła­ści­cie­lem wiel­kie­go domu. Oprócz ofi­cy­ny, miesz­czą­cej sklep i go­spo­dę, znaj­do­wa­ły się tam piw­ni­ce słu­żą­ce za ma­ga­zy­ny, na pię­trze zaś – po­ko­je miesz­kal­ne. Za mu­ra­mi for­tu roz­cią­ga­ły się pa­stwi­ska, na któ­rych za­trud­niał va­qu­erów.

Był let­ni dzień roku 1866. Od rze­ki wiał ostry wiatr, po­strach każ­de­go my­śli­we­go i pa­ste­rza. W szyn­ku nie po­ja­wił się ani je­den gość, więc se­nio­ro­wi Pir­ne­ro­wi hu­mor nie do­pi­sy­wał. Stał przy oknie go­spo­dy i w mil­cze­niu pa­trzył na oko­li­cę za­snu­tą gę­sty­mi tu­ma­na­mi ku­rzu. Przy dru­gim oknie sie­dzia­ła Re­ze­dil­la; wy­szy­wa­ła czer­wo­ną chust­kę, po­da­ru­nek dla jed­nej ze słu­żą­cych. Sta­ry za­czął bęb­nić pal­ca­mi w szy­bę, co nie­zbi­cie świad­czy­ło o złym hu­mo­rze. Ile­kroć taki przy­cho­dził, Re­ze­dil­la mu­sia­ła wy­słu­chi­wać wy­mó­wek, z któ­rych so­bie jed­nak nie­wie­le ro­bi­ła. Ba­wi­ło ją na­wet, że oj­ciec, po­słu­gu­jąc się byle ja­kim pre­tek­stem, za­wsze wra­ca do spra­wy mał­żeń­stwa.

– Strasz­ny wi­cher – skon­sta­to­wał z wes­tchnie­niem. Nie od­po­wie­dzia­ła. Do­dał więc po chwi­li:

– Ist­ny hu­ra­gan!

Mil­cza­ła. Wo­bec tego za­py­tał wprost:

– Nie­praw­daż, Re­ze­dil­lo?

– Owszem – od­par­ła la­ko­nicz­nie.

– Owszem? Tyl­ko tyle? – zi­ry­to­wał się.

– No tak, strasz­li­wy hu­ra­gan.

– I pył okrop­ny!

Re­ze­dil­la za­mil­kła zno­wu. Od­wró­cił się te­raz do niej i rzekł:

– Je­że­li je­steś taka mil­czą­ca, trud­no ci bę­dzie wy­trzy­mać z mę­żem, gdy już w koń­cu sta­niesz na ślub­nym ko­bier­cu.

– Mil­czą­ca żona jest wię­cej war­ta niż ga­da­tli­wa – za­uwa­ży­ła skwa­pli­wie.

Pir­ne­ro chrząk­nął kil­ka­krot­nie. Roz­mo­wa nie kle­iła się. Nie da­jąc jed­nak za wy­gra­ną, pod­jął po chwi­li:

– Okrop­ny wi­cher, ist­ny hu­ra­gan!

Nie uwa­ża­ła, aby ta w isto­cie bła­ha uwa­ga za­słu­gi­wa­ła na od­po­wiedź. Pir­ne­ro kiw­nął gło­wą i zno­wu bęb­niąc pal­ca­mi o szy­bę mruk­nął:

– Ani jed­ne­go go­ścia w szyn­ku.

Po­nie­waż i na to nie było od­po­wie­dzi, za­ata­ko­wał ją wprost:

– Czy nie mam tro­chę ra­cji? To źle, że dziew­czy­na roz­glą­da się za męż­czy­zna­mi? A może…

– Nie – po­krę­ci­ła gło­wą. – Nie chcę żad­ne­go.

– Żad­ne­go? Głup­stwa opo­wia­dasz! Męż­czy­zna jest dla dziew­czy­ny tym, czym po­de­szwa dla buta.

– Cho­dząc trze­ba ją moc­no do­ci­skać? – za­py­ta­ła ze śmie­chem.

– Ba­nia­lu­ki! Prze­cież bez bu­tów nie moż­na cho­dzić. Na­gle za oknem spadł drew­nia­ny ry­giel, ze­rwa­ny z da­chu po­dmu­chem wia­tru.

– Wi­dzia­łaś? – za­wo­łał. – Wi­dzisz, jaka dziu­ra? A kto to zre­pe­ru­je? Ja, tyl­ko ja!

– Kto inny miał­by się tym za­jąć? Chy­ba nie ja?

– Ty? Bzdu­ra! Mąż! Jego obo­wiąz­kiem jest dbać o po­rzą­dek. Gdzie nie ma męż­czy­zny, tam nie ma po­rząd­ku. Zro­zu­mia­łaś?

Po­czci­wy papa Pir­ne­ro był tro­chę ską­py. Zło­ści­ła go drob­na szko­da, jaką wiatr wy­rzą­dził na da­chu. Gdy się coś po­dob­ne­go zda­rza­ło, sta­wał się szcze­gól­nie ga­da­tli­wy.

– Ale musi to być zięć przy­zwo­ity – cią­gnął da­lej. – Nie taki ob­dar­tus w łach­ma­nach jak ten, któ­ry tu­taj cza­sa­mi przy­cho­dzi.

Nie pa­trzył na cór­kę, więc nie za­uwa­żył, że za­ru­mie­ni­ła się. Wi­docz­nie ob­dar­tus nie był jej obo­jęt­ny.

– Wiesz z pew­no­ścią, o kim mó­wię, co? – za­py­tał. Przy­tak­nę­ła.

– No więc na tego się nie zgo­dzę! Je­stem am­bit­ny, odzie­dzi­czy­łem to po swo­ich przod­kach. Czy wiesz, kim był mój oj­ciec?

– Ko­mi­nia­rzem.

– Zga­dza się. Ko­mi­nia­rze to lu­dzie, któ­rzy spo­glą­da­ją z wy­so­ka. A mój dzia­dek?

– Han­dlo­wał chrza­nem.

– Do­sko­na­le! On też miał żył­kę do han­dlu. Dzię­ki niej sta­łem się bo­ga­tym czło­wie­kiem. Trze­ba ci od cza­su do cza­su przy­po­mi­nać po­cho­dze­nie, oj­czy­znę i mia­sto ro­dzin­ne. Za­po­mnia­łaś może, z ja­kie­go po­cho­dzisz kra­ju?

– Nie za­po­mnia­łam – le­d­wo po­wstrzy­my­wa­ła uśmiech. – Z Nie­miec.

– Do­kład­nie z Sak­so­nii, zna­nej z pięk­nych dziew­cząt. Nig­dzie na świe­cie nie ma pięk­niej­szych pa­nien, ale mu­szą wy­cho­dzić za mąż. In­a­czej źle z nimi. Ro­zu­miesz? Nie­da­le­ko pada jabł­ko od ja­bło­ni. By­łem ład­nym chłop­cem, po mat­ce i bab­ce. I ty odzie­dzi­czy­łaś uro­dę, dla­te­go na­zwa­łem cię Re­ze­dą, Re­ze­dil­lą. Co się ty­czy mia­sta ro­dzin­ne­go, znasz jego na­zwę, co?

– Owszem, Pir­na.

– Tak jest, Pir­na. To naj­pięk­niej­sze mia­sto na świe­cie. Dla­te­go od nie­go przy­bra­łem na­zwi­sko. By­łem in­te­re­su­ją­cym ka­wa­le­rem i two­ja mat­ka za­ko­cha­ła się we mnie do sza­leń­stwa. Ale ty nie chcesz męża, na­wet gdy­by po­cho­dził z Pir­ny, co? Kto mi więc na­pra­wi szko­dę na da­chu?

Był­by tak ga­dał do sąd­ne­go dnia, gdy­by nie roz­legł się tę­tent ko­pyt koń­skich. Zbli­żał się ja­kiś jeź­dziec. Nie za­trzy­mał wierz­chow­ca przed ogro­dze­niem, tyl­ko prze­sko­czył przez nie. Te­raz do­pie­ro zsiadł z ko­nia i prze­szedł­szy obok okna, skie­ro­wał się ku wy­szyn­ko­wi.

– Otóż i jest ten wa­ga­bun­da – zło­ścił się go­spo­darz.

– Wca­le za nim nie tę­sk­nię, na­wet gdy nie ma w szyn­ku ży­wej du­szy. Niech nie ma­rzy o tym, by zo­stać moim zię­ciem!

Re­ze­dil­la po­chy­li­ła się nad ro­bót­ką, aby ukryć ru­mień­ce, któ­re wy­stą­pi­ły jej na twarz. Tym­cza­sem gość wszedł do izby. Ukło­nił się grzecz­nie, usiadł przy sto­le i po­pro­sił o szklan­kę zim­ne­go na­po­ju, zwa­ne­go ju­le­pem, bar­dzo lu­bia­ne­go w po­łu­dnio­wych sta­nach Ame­ry­ki.

Męż­czy­zna był wy­so­kie­go wzro­stu, moc­nej bu­do­wy, twarz jego oka­la­ła ciem­na bro­da. Wy­glą­dał bar­dzo mło­do, choć mi­nę­ła mu już trzy­dziest­ka. Ubra­ny był w mek­sy­kań­skie spodnie i weł­nia­ną blu­zę, roz­pię­tą z przo­du i od­sła­nia­ją­cą mu­sku­lar­ną pierś. Bio­dra opa­sy­wał wą­ski pas skó­rza­ny, za któ­rym tkwi­ły dwa re­wol­we­ry i nóż. Strzel­ba, któ­rą oparł o stół, wy­da­wa­ła się nic nie war­ta, a i cała odzież wy­glą­da­ła nędz­nie. Kto jed­nak przy­pa­trzył się bli­żej jego moc­nym ra­mio­nom, ła­god­nym ry­som, wiel­kim ciem­nym oczom, nie zwra­cał uwa­gi na ubiór. Gdy zdjął ka­pe­lusz o sze­ro­kim ron­dzie, uka­za­ła się na jego czo­le głę­bo­ka, le­d­wie za­go­jo­na bli­zna.

– Jaki ju­lep mam po­dać? – za­py­tał go­spo­darz ostro.

– Z mię­tą czy z kmin­kiem?

– Z mię­tą.

Pir­ne­ro wszedł za ladę i przy­niósł na­pój, po czym usa­do­wił się przy oknie. Gość po­pi­jał go z wol­na. Całą uwa­gę zda­wał się kie­ro­wać, tak samo jak go­spo­darz, na okno. By­stry jed­nak ob­ser­wa­tor do­strzegł­by z pew­no­ścią, że wzrok męż­czy­zny co pe­wien czas ukrad­kiem spo­czy­wał na dziew­czy­nie, któ­ra ru­mie­niąc się, spusz­cza­ła oczy. Sta­re­mu mil­cze­nie za­czę­ło już na­zbyt cią­żyć. Chrząk­nąw­szy, zwró­cił się do przy­by­sza:

– Strasz­li­wy wiatr.

Nie za­re­ago­wał. Do­pie­ro na na­stęp­ną uwa­gę od­po­wie­dział obo­jęt­nie:

– Nie­zgor­szy.

– I pył okrop­ny.

– Phi.

– Co pan przez to ro­zu­mie? Czy to nie jest pył?

– Ależ owszem, pył. Komu on jed­nak prze­szka­dza?

– Ubra­nie się nisz­czy.

– Moż­na prze­cież wło­żyć sta­re. Była to woda na młyn Pir­ne­ra.

– No wła­śnie! Se­nior odział się dzi­siaj do­syć pod­le – po­wie­dział zja­dli­wie. – Czy nie ma pan lep­sze­go ubra­nia?

– Nie.

Sta­re­go aż za­trzę­sło. Jak każ­dy Mek­sy­ka­nin przy­wią­zy­wał wagę do swe­go wy­glą­du. Ubie­rał się ja­skra­wo, barw­nie, chęt­nie no­sił lśnią­cą broń, stro­ił ko­nia zło­ty­mi i srebr­ny­mi ozdo­ba­mi. A ten ob­dar­tus? Na or­dy­nar­nych bu­tach nie miał na­wet ostróg, mimo że wszy­scy je no­szą, i to ol­brzy­mich roz­mia­rów.

– A dla­cze­go pan nie ma? – py­tał da­lej.

– Bo za dro­gie dla mnie.

– Ach, więc se­nior jest bie­da­kiem?

– Tak – od­parł obo­jęt­nie. Za­uwa­żyw­szy jed­nak, że Re­ze­dil­la ob­la­ła się ru­mień­cem, po­słał jej prze­pra­sza­ją­ce spoj­rze­nie.

Pir­ne­ro nie zwró­cił na to uwa­gi i z co­raz więk­szą na­tar­czy­wo­ścią kon­ty­nu­ował prze­słu­cha­nie.

– Kim wła­ści­wie pan jest?

– My­śli­wym.

– My­śli­wym? I z tego se­nior żyje?

– Oczy­wi­ście.

– W ta­kim ra­zie żal mi bar­dzo pana. Z cze­go te­raz my­śli­wy może wy­żyć? Daw­niej inne były cza­sy i inni my­śli­wi – god­ni naj­wyż­sze­go sza­cun­ku. Czy sły­szał se­nior o Niedź­wie­dzim Ser­cu?

– Tak, to sław­ny Apacz.

– A o Ba­wo­lim Czo­le?

– Na­zy­wa­no go kró­lem łow­ców, po­lo­wał na ba­wo­ły.

– A o Pio­ru­no­wym Gro­cie?

– To był Nie­miec.

– Mój zio­mek – po­wie­dział go­spo­darz z dumą. – Po­cho­dzę z Pir­ny pod Dre­znem. Kie­dyś wiel­kim west­ma­nem był Wład­ca Skał, tak­że Nie­miec, ale za­gi­nął. A i te­raz jest taki je­den west­man, chy­ba jesz­cze więk­szy od tam­tych. Czy sły­szał pan kie­dyś o Czar­nym Ge­rar­dzie.

– Oczy­wi­ście. A co się z nim sta­ło?

– Uga­nia się te­raz tu­taj, wzdłuż gra­ni­cy. Po­dob­no nosi czar­ną bro­dę i dla­te­go na­zy­wa­ją go Czar­nym Ge­rar­dem. Musi to być chy­ba wcie­lo­ny sza­tan, bo nie boi się sa­me­go dia­bła. Strza­ły jego nig­dy nie chy­bia­ją, a ude­rze­nia noża za­wsze są cel­ne. Od­kąd przy­był z pół­noc­nych gór, dro­gi zo­sta­ły pra­wie cał­ko­wi­cie oczysz­czo­ne z roz­bój­ni­ków. Mam mu bar­dzo wie­le do za­wdzię­cze­nia, gdyż daw­niej zbó­je czę­sto ra­bo­wa­li mi to­wa­ry. Taki czło­wiek był­by mi… – urwał, nie skoń­czyw­szy zda­nia. Co ja plo­tę – po­my­ślał. Nie mogę zdra­dzić się przed ob­cym z tym, co mnie gry­zie. Po chwi­li mó­wił da­lej: – Chciał­bym wie­dzieć, ja­kiej na­ro­do­wo­ści jest ten czło­wiek. Może uro­dził się w Pir­nie. Wszy­scy miesz­kań­cy tego mia­stecz­ka są bar­dzo wa­lecz­ni. A z ja­kie­go kra­ju se­nior po­cho­dzi?

– Z Fran­cji.

– O rety, więc jest pan Fran­cu­zem?

– Oczy­wi­ście.

– No tak. Hm. No, to do­brze.

Pir­ne­ro gwał­tow­nie prze­rwał roz­mo­wę. Po chwi­li wstał i wy­szedł z izby, daw­szy przed­tem znak cór­ce, by po­szła za nim.

– Sły­sza­łaś – spy­tał, gdy zna­leź­li się w spi­żar­ni – kim jest ten czło­wiek?

– Jak mia­łam nie sły­szeć? Fran­cu­zem.

– Mu­si­my więc uwa­żać. My­ślę, że wiesz, iż Fran­cu­zi przy­wieź­li nam au­striac­kie­go księ­cia, któ­ry ma zo­stać ce­sa­rzem Mek­sy­ku.

– To ta­jem­ni­ca po­li­szy­ne­la.

– Moim zda­niem Au­stria­cy, to po­czci­wi lu­dzie. Nie mam nic prze­ciw­ko nim, zwłasz­cza że ksią­żę Maks jest po­dob­no po­rząd­nym czło­wie­kiem. Mek­sy­ka­nom nie po­do­ba się jed­nak to, że po­pie­ra­ją go Fran­cu­zi. Po­wia­da­ją, że Na­po­le­on III jest kłam­cą, że nie do­trzy­mał obiet­nic i że księ­cia Mak­sa wy­strych­nął rów­nież na dud­ka. Nie chcą żad­ne­go ce­sa­rza, chcą pre­zy­den­ta, któ­rym ma być Ju­arez.

– Ten, któ­ry prze­by­wa te­raz w Paso del Nor­te?

– Tak. Fran­cu­zi za­mie­rza­ją go schwy­tać i uwię­zić. Omal im się to nie uda­ło w Chi­hu­ahua. Na szczę­ście uciekł do Paso del Nor­te. Ro­ze­szła się jed­nak wieść, że wy­sła­li za nim pa­tro­le. Dla­te­go trze­ba strzec się tego Fran­cu­za.

– Co cie­bie to ob­cho­dzi? Co ob­cho­dzi cię Ju­arez?

– O, bar­dzo wie­le – od­rzekł z po­waż­ną miną. – Do­tych­czas nie zdra­dza­łem się przed tobą, że mam wy­jąt­ko­wy ta­lent do po­li­ty­ki.

– Ty? – Re­ze­dil­la była szcze­rze zdu­mio­na.

– Tak, ja. Wszy­scy miesz­kań­cy Pir­ny są do­bry­mi po­li­ty­ka­mi. Mam w Pre­si­dio jesz­cze kil­ka po­sia­dło­ści, a tym sa­mym pra­wo gło­su. I nie jest mi obo­jęt­ne, czy bę­dzie­my mie­li księ­cia Mak­sa czy pre­zy­den­ta Ju­are­za. Maks po­czci­wy, ale nie utrzy­ma się, za­leż­ny jest bo­wiem od Fran­cu­zów. Aby stwo­rzyć ce­sar­stwo Mek­sy­ku, Na­po­le­on za­cią­gnął dwie po­życz­ki. Mek­syk otrzy­mał mar­ne czter­dzie­ści mi­lio­nów, pięć­set za­gar­nę­ła Fran­cja. Jest to jaw­ne oszu­stwo. I dla­te­go Ju­arez chce prze­pę­dzić Fran­cu­zów, a my go po­pie­ra­my. Po­trze­ba mu jed­nak pie­nię­dzy. Wy­słał więc po­sła do pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych z proś­bą o po­życz­kę. Przed kil­ko­ma dnia­mi po­seł wró­cił z wia­do­mo­ścią, że Sta­ny Zjed­no­czo­ne nie będą po­pie­rać ce­sa­rza mek­sy­kań­skie­go, za któ­rym sto­ją Fran­cu­zi, i że udzie­lą Ju­are­zo­wi po­życz­ki w wy­so­ko­ści trzy­dzie­stu mi­lio­nów do­la­rów. Część tej sumy jest już w dro­dze. Prze­wo­żą ją lą­dem. Fran­cu­zi do­wie­dzie­li się o tym i bar­dzo praw­do­po­dob­ne, że ze­chcą prze­chwy­cić prze­sył­kę. Gdy­by pie­nię­dzy nie moż­na było trans­por­to­wać da­lej, zo­sta­ną ukry­te tu, w Gu­ada­lu­pe, u nas w domu. Ju­arez wy­śle wzmoc­nio­ne stra­że. Ro­zu­miesz więc, że w tej sy­tu­acji mu­si­my strzec się Fran­cu­zów. Mogą prze­cież przy­słać szpie­gów. A może już to się sta­ło? Coś mi mówi, że ten łotr, któ­ry tam sie­dzi, jest jed­nym z nich. Mil­czy, na py­ta­nia od­po­wia­da pół­gęb­kiem, jak­by pil­no­wał, co się dzie­je na dwo­rze. Na­wet na cie­bie nie spo­glą­da.

Re­ze­dil­la czu­ła, że oj­ciec się myli. A może jed­nak nie? Czyż­by za­wio­dła mnie in­tu­icja? – po­my­śla­ła.

– Ten czło­wiek nie wy­glą­da na szpie­ga – ode­zwa­ła się po chwi­li.

– Nie? Nie bądź taka pew­na. Mimo wszyst­ko wolę, aby mnie ten Fran­cuz wię­cej nie oglą­dał. Go­tów jesz­cze zmiar­ko­wać, jaką rolę tu peł­nię. Dla­te­go bę­dziesz go sama ob­słu­gi­wa­ła. Ale bła­gam, na li­tość bo­ską, nie wy­ga­daj się, że je­stem zwo­len­ni­kiem Ju­are­za.

Re­ze­dil­la z tru­dem za­cho­wu­jąc po­wa­gę, po­wie­dzia­ła:

– Nie martw się o to, odzie­dzi­czy­łam po to­bie ta­lent dy­plo­ma­tycz­ny.

– Je­stem pe­wien, że go masz, to prze­cho­dzi z ojca na cór­kę. Wra­caj więc do go­spo­dy i za­łatw do­brze spra­wę. Bądź na­wet dla nie­go uprzej­ma, aby nie bu­dzić po­dej­rzeń. Do­bry dy­plo­ma­ta musi uśpić czuj­ność swych wro­gów.

Re­ze­dil­la we­szła do izby z uśmie­chem na twa­rzy. Bez sło­wa usia­dła przy oknie. Nie­zna­jo­my mil­czał rów­nież. Po chwi­li prze­rwa­ła ci­szę:

– Czy jest pan na­praw­dę Fran­cu­zem, se­nior?

– Tak. Czy wy­glą­dam na czło­wie­ka, któ­ry by pa­nią okła­my­wał, se­nio­ri­ta?

– Nie. My­śla­łam tyl­ko, że pan żar­tu­je. Fran­cu­zi nie są w tych oko­li­cach lu­bia­ni.

– Ja ich rów­nież nie lu­bię.

– Ach! – zdu­mia­ła się. – Ale prze­cież jest pan Fran­cu­zem.

– Uro­dzi­łem się wpraw­dzie we Fran­cji, ale nig­dy nie wró­cę do oj­czy­zny.

– Czy opu­ścił ją pan pod przy­mu­sem?

– Nie, do­bro­wol­nie. W każ­dym ra­zie nic mnie z nią nie łą­czy.

– To musi być przy­kre.

– Mniej niż inne rze­czy, na przy­kład nie­wier­ność lub zdra­da.

– Czy do­znał pan tego?

– Nie­ste­ty tak.

Na twa­rzy jego po­ja­wił się wy­raz smut­ku. Za­cie­ka­wio­na dziew­czy­na py­ta­ła da­lej:

– Uko­cha­na pana zdra­dzi­ła?

– Tak.

– Mu­sia­ła to być zła, bez­dusz­na dziew­czy­na.

– Mę­czy­ła mnie bar­dzo i za­tru­wa­ła mi ży­cie.

– Ko­chał ją pan?

– Tak, bar­dzo – od­parł krót­ko.

Ton ten spodo­bał się Re­ze­dil­li. Ilu męż­czyzn w taki spo­sób roz­ma­wia­ło­by z ko­bie­tą, i to obcą w do­dat­ku? – po­my­śla­ła.

– Musi się pan sta­rać za­po­mnieć o niej, se­nior.

– Nie mogę. Nie ko­cham jej wpraw­dzie, ale tak mnie uniesz­czę­śli­wi­ła, że nie je­stem w sta­nie jej za­po­mnieć.

– Tego nie ro­zu­miem. Jak pan może być nie­szczę­śli­wy, gdy jej pan nie ko­cha?

– Po­nie­waż nie­szczę­ście moje nie jest skut­kiem jej nie­wier­no­ści, lecz zdra­dy.

– Ach, po­wie­dzia­ła o panu coś złe­go? Było to kłam­stwo?

– Nie, se­nio­ri­ta, była to nie­ste­ty praw­da. Re­ze­dil­la zmie­sza­ła się, nie spo­dzie­wa­jąc się tak szcze­re­go wy­zna­nia.

– Żar­tu­je pan? – spy­ta­ła z nie­do­wie­rza­niem.

– Dla­cze­go miał­bym żar­to­wać. Po­wie­dzia­łem praw­dę.

Po­chy­li­ła gło­wę, na jej twa­rzy po­ja­wił się wy­raz roz­cza­ro­wa­nia. Rze­kła nie­co chłod­niej­szym to­nem:

– Niech mi pan wy­ba­czy, że wy­py­tu­ję. Ale se­nior był tu u nas za­wsze taki ci­chy i smut­ny, że zro­bi­ło mi się pana żal. I po­my­śla­łam so­bie, że przy­ja­zne sło­wo może by­ło­by dla pana po­cie­chą. Są lu­dzie, któ­rzy już w pierw­szej chwi­li po­zna­nia nie wy­da­ją nam się obcy. Czy do­znał pan tego kie­dyś?

– Tak. Tu­taj, dzię­ki pani. Za­ru­mie­ni­ła się.

– Niech mi pani nie bie­rze za złe tego, co po­wie­dzia­łem. Je­że­li ob­ra­zi­łem pa­nią, odej­dę i nie wró­cę już nig­dy.

– O, nie! Pro­szę tego nie ro­bić, se­nior. A te­raz niech mi pan zro­bi przy­jem­ność i się roz­ch­mu­rzy. A je­że­li nie chce se­nior już nic wię­cej po­wie­dzieć o so­bie, chcia­ła­bym przy­najm­niej usły­szeć, jak się pan na­zy­wa.

– Ma­son.

– Ma­son? Do­brze wy­ma­wiam? A imię?

– Ge­rard.

– To tak jak ten Czar­ny Ge­rard, o któ­rym wspo­mi­nał mój oj­ciec. I pan rów­nież ma czar­ną bro­dę. Czy może mi se­nior po­wie­dzieć, co wła­ści­wie ozna­cza to imię?

– Ge­rard to si­łacz i obroń­ca, tak mi kie­dyś po­wie­dział na­uczy­ciel.

– I pan wy­glą­da na si­ła­cza. A kto jest sil­ny, po­tra­fi być rów­nież obroń­cą.

– Nie­ste­ty, nie by­łem nim, wprost prze­ciw­nie.

– Co pan chce przez to po­wie­dzieć? Po­pa­trzył na nią ze smut­kiem i wy­ja­śnił:

– By­łem gar­rot­teu­rem.

– Gar­rot­teu­rem? Nie ro­zu­miem, co to zna­czy?

– Z pew­no­ścią nie spo­tka­ła się pani nig­dy z tym okre­śle­niem. Nie­chże się więc pani do­wie, se­nio­ri­ta, że w wiel­kich mi­lio­no­wych mia­stach żyją ty­sią­ce lu­dzi, któ­rzy za­sy­pia­jąc wie­czo­rem nie wie­dzą, czy będą je­dli chleb na­stęp­ne­go dnia. Są też i tacy bie­da­cy, któ­rzy wie­czo­rem po­wia­da­ją so­bie: „Je­że­li w nocy nie ukrad­niesz chle­ba, rano bę­dziesz się wił z gło­du”. To nie­wol­ni­cy zbrod­ni, choć nie oni po­no­szą za to winę. Oj­ciec syna wy­cho­wu­je na zbrod­nia­rza, mat­ka cór­kę. Nikt w dzie­ciach nie roz­wi­ja sza­cun­ku dla pra­wa. I tak żyją jak dzi­kie, dra­pież­ne zwie­rzę­ta.

– Mój Boże, ja­kie to strasz­ne!

– Na­wet nie do­my­śla się pani, jak bar­dzo.

– Ale se­nior chciał prze­cież mó­wić o so­bie?

– I mó­wię. Sam by­łem ta­kim zwie­rzę­ciem.

– Nie może być!

– A jed­nak to praw­da. Nie oskar­żam ni­ko­go, wy­zna­ję tyl­ko, że by­łem, po­słusz­ny ojcu. By­li­śmy bied­ni, lecz gar­dzi­li­śmy pra­cą. Oj­ciec mój miał sła­bą na­tu­rę i sam nie lu­bił kraść. Po­sy­łał więc na ra­bu­nek mnie, sil­ne­go chło­pa­ka. Sta­łem się gar­rot­teu­rem. Wa­łę­sa­łem się no­ca­mi po uli­cach, za­cho­dzi­łem od tyłu prze­chod­niów, za­rzu­ca­łem na ich szy­ję pę­tle i za­ci­ska­łem. Gdy tra­ci­li przy­tom­ność, okra­da­łem ze wszyst­kie­go.

– o mój Boże, ja­kie to okrop­ne! – za­wo­ła­ła Re­ze­dil­la. Była tru­pio bla­da. Sie­dział przed nią je­dy­ny męż­czy­zna, któ­re­go mo­gła­by po­ko­chać, i opo­wia­dał, że jest zbrod­nia­rzem. Jaka okrut­na szcze­rość! Drża­ła jak w fe­brze.

– Tak, to okrop­ne – cią­gnął da­lej z obo­jęt­no­ścią czło­wie­ka, któ­ry prze­żył już naj­gor­sze. – Ale to jesz­cze nie wszyst­ko. Po­zna­łem dziew­czy­nę, ko­cha­li­śmy się, od­da­wa­łem jej wszyst­ko, co zdo­by­łem ra­bu­jąc. Póź­niej spo­tka­łem ło­tra spod ciem­nej gwiaz­dy. Za­pła­cił mi zło­tem i chciał, abym po­peł­nił zbrod­nię. Zgo­dzi­łem się po­zor­nie, bo w re­zul­ta­cie obro­ni­łem nie­do­szłą ofia­rę i za karę za­bra­łem pie­nią­dze temu, któ­ry ka­zał mi ją za­mor­do­wać. Chcia­łem ze­rwać z do­tych­cza­so­wym ży­ciem, od­da­łem wszyst­ko Mi­gnon. Zdra­dzi­ła mnie jed­nak z pew­nym wy­twor­nym dżen­tel­me­nem. Gdy za­czą­łem gro­zić, oświad­czy­ła, że mnie za­de­nun­cju­je.

– Co pan wte­dy zro­bił? Za­bił ją?

– Nie. Od­sze­dłem i za­czą­łem pra­co­wać. Och, cier­pia­łem wte­dy wie­le i wal­czy­łem ze swym naj­groź­niej­szym prze­ciw­ni­kiem – z sobą sa­mym. Zo­sta­łem uczci­wym czło­wie­kiem, gdyż mam zwy­czaj osią­gać to, co za­mie­rzy­łem. Prze­by­wa­jąc wśród pra­wych lu­dzi, co­raz bar­dziej uświa­da­mia­łem so­bie ohy­dę po­peł­nio­nych zbrod­ni. Ta świa­do­mość wy­pę­dzi­ła mnie z oj­czy­zny w da­le­kie kra­je. Chcę za wszyst­ko od­po­ku­to­wać i umrzeć.

W oczach Re­ze­dil­li po­ja­wi­ły się łzy. Trud­no okre­ślić, czy były to łzy bólu, re­zy­gna­cji, czy też pła­ka­ła nad grzesz­ni­kiem go­to­wym do po­ku­ty, z któ­re­go nie­bo bar­dziej się cie­szy niż z bi­blij­nych dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu spra­wie­dli­wych. Wes­tchnę­ła gło­śno, pod­nio­sła gło­wę, po­pa­trzy­ła na nie­go uważ­nie i za­py­ta­ła:

– Se­nior, dla­cze­go opo­wia­da mi pan to wszyst­ko?

– Za­raz pani się do­wie. Gdy mnie zdra­dzi­ła Mi­gnon, za­wę­dro­wa­łem do Ame­ry­ki. Za­czą­łem prze­mie­rzać góry, pu­sty­nie i sa­wan­ny jako my­śli­wy. Zy­ska­łem sła­wę. Tu­taj też po­zna­łem, co to sa­mot­ność. Lecz gdy uj­rza­łem pa­nią, uświa­do­mi­łem so­bie, czym jest praw­dzi­wa mi­łość. Gdy spo­strze­głem, że pa­trzy pani na mnie ze współ­czu­ciem, po­sta­no­wi­łem wy­ja­wić całą praw­dę. Nie mo­głem do­pu­ścić, by pani od­da­ła ser­ce nie­god­ne­mu. I dla­te­go, se­nio­ri­ta, tyl­ko dla­te­go opo­wie­dzia­łem, kim by­łem. A kie­dy już mó­wi­łem, mia­łem wra­że­nie, że sie­dzę przed spo­wied­ni­kiem lub przed sa­mym Bo­giem. Kto przy­zna­je się do swych grze­chów i ża­łu­je za nie, temu zo­sta­ną da­ro­wa­ne. Praw­da? Od­cho­dzę te­raz i nig­dy już nie wró­cę. Pani zaś uwol­ni się od obec­no­ści czło­wie­ka prze­klę­te­go. Pro­szę jed­nak, aby se­nio­ri­ta nie mó­wi­ła o mnie ni­ko­mu. Mo­gła­by pani w ten spo­sób za­szko­dzić wie­lu lu­dziom, któ­rym je­stem te­raz po­trzeb­ny, a ja sam mu­siał­bym opu­ścić te stro­ny.

Wstał i wziął strzel­bę. Re­ze­dil­la rów­nież pod­nio­sła się z krze­sła. Zbla­dła jesz­cze bar­dziej.

– Se­nior – rze­kła – był pan ze mną bar­dzo szcze­ry, nie­chże więc pan mi po­wie jesz­cze jed­no. Czy jest pan fran­cu­skim szpie­giem?

– Nie, nie je­stem.

– I nie sprzy­ja pan Fran­cu­zom?

– Nie. Nie­na­wi­dzę ce­sa­rza, któ­ry hoł­du­je kłam­stwu, a jego rzą­dy są de­spo­tycz­ne i krwa­we. Po­tra­fił­bym za­bić Na­po­le­ona za to, że ska­zu­je na za­gła­dę księ­cia Mak­sy­mi­lia­na. Ser­cem je­stem z Mek­sy­ka­na­mi, ko­cham Ju­are­za. Czy to pani wy­star­czy, se­nio­ri­ta?

– W zu­peł­no­ści. Je­stem te­raz spo­koj­na.

– Że­gnam więc pa­nią.

– Na­praw­dę pan od­cho­dzi?

– Tak. Od­cho­dzę od pani na za­wsze. Ale w Gu­ada­lu­pe zja­wię się jesz­cze kie­dyś.

Spoj­rze­nia ich spo­tka­ły się. Oboj­gu łzy za­krę­ci­ły się w oczach. Ge­rard miał ocho­tę ob­jąć ją, czuł, że i ona tego pra­gnie. Ale opa­no­wał się, nie miał prze­cież pra­wa łą­czyć losu dziew­czy­ny ze swo­im.

Gdy wy­szedł z go­spo­dy, Re­ze­dil­la ukry­ła twarz w dło­niach i wy­buch­nę­ła gło­śnym pła­czem.

– Na­zy­wa się Ge­rard – łka­ła. – Tak, za­słu­gu­je na to imię. Jest na­praw­dę moc­ny, wal­czył ze sobą i zwy­cię­żył. Jak­że mu­siał cier­pieć! I jak cięż­kie bę­dzie moje ży­cie! Nie, tak być nie może, nie może…

Ge­rard sły­szał pod drzwia­mi jej szloch, nie za­wró­cił jed­nak. Do­siadł ko­nia, przy­wią­zał ka­pe­lusz pod bro­dą, za­rzu­cił strzel­bę na ra­mię i po­ga­lo­po­wał. Omi­ja­jąc bra­mę, prze­sa­dził wy­so­kie ogro­dze­nie i po­gnał ku za­cho­do­wi. Nie zwa­żał na hu­ra­gan, któ­ry sza­lał wo­ko­ło. Na pre­rii za­trzy­mał ko­nia i rzu­cił się na zie­mię. Ucie­kał od mi­ło­ści, nie za­sta­no­wiw­szy się na­wet, czy uciecz­ka taka jest moż­li­wa.

Daw­ny grzesz­nik stał się po­kut­ni­kiem. Nie był to jed­nak fle­gant ubra­ny w wo­rek, z gło­wą po­sy­pa­ną po­pio­łem, spę­dza­ją­cy dni na umar­twia­niu się, lecz czło­wiek, któ­ry po­sta­no­wił prze­pę­dzić ban­dy zbó­jec­kie z sa­wan­ny. Uwa­żał za ko­niecz­ne za­ta­ić przed Re­ze­dil­lą, że jest tym, któ­re­go wszy­scy na­zy­wa­li Czar­nym Ge­rar­dem.

Dłu­gi czas le­żał na zie­mi. Koń tym­cza­sem najadł się i też od­po­czy­wał. Na­gle ze­rwał się i za­czął rżeć, co dla jego pana było nie­omyl­nym zna­kiem, że zbli­ża się ktoś obcy albo wro­gi. Ge­rard pod­niósł się i uważ­nie ro­zej­rzał się po pre­rii. Zo­ba­czył jeźdź­ca, któ­ry ga­lo­po­wał w jego kie­run­ku. Twarz mu się roz­po­go­dzi­ła.

– Nie bój się – za­wo­łał do ko­nia – to Niedź­wie­dzie Oko, nasz przy­ja­ciel! Cze­kam na nie­go!

Koń wi­docz­nie zro­zu­miał, bo po­ło­żył się na tra­wie, nie zdra­dza­jąc już żad­nych oznak nie­po­ko­ju.

Na­wet z da­le­ka wi­dać było, że jeź­dziec jest czer­wo­no­skó­rym. Nie miał wpraw­dzie na so­bie stro­ju in­diań­skie­go a na gło­wie ozdób z piór, był ubra­ny jak Mek­sy­ka­nin, ale spo­sób jego jaz­dy, po­chy­le­nie się na szyi ko­nia aż do po­zy­cji nie­mal le­żą­cej, nie po­zo­sta­wia­ły wąt­pli­wo­ści, że to In­dia­nin. Tak jeź­dzić na ko­niu może tyl­ko dłu­go­let­ni miesz­ka­niec sa­wan­ny:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: