- W empik go
Raport - ebook
Raport - ebook
Wśród wielu narzędzi zbrodni łyżka do opon nie wydaje się stanowić zagrożenia. A jednak! Właśnie nią posłużył się morderca młodej dziewczyny w jednej z małych miejscowości niedaleko Gdańska. Był spokojny. Nie groził, nie podniósł nawet głosu. Zwyczajnie czekał na nią na drodze. A potem z zimną krwią pozbawił dziewczynę życia. Co mogło kierować mężczyzną, który dokonał tej okrutnej zbrodni? Odrzucone uczucie? Urażona duma? Dlaczego piękna dziewczyna, która dopiero zaczynała dorosłe życie padła ofiarą mordercy, mieszkającego tuż obok?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-9458-4 |
Rozmiar pliku: | 277 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krew. Dużo krwi. Skóra poprzecinana aż do czaszki. W szczelinach ran okruchy kości.
Pochyla się, podnosi coś z ziemi, nie zauważa, że wdeptuje w ziemię włosy. Przechyla głowę i patrzy w górę na twarze dwóch stojących nad nim. Prostuje się i wszyscy odchodzą bez pośpiechu, oglądając się na ciało. Zatrzymali się, jeden z nich wskazuje coś na swoim swetrze. Drugi wyciera mu cały przód swetra tym, co podniósł z ziemi. Trzeci z rękami wbitymi w kieszenie odwraca się i znowu patrzy. Ten drugi skończył wycierać. Jest noc. Słychać muzykę taneczną.
Dopiero nad ranem znaleźli ją wracający z zabawy. Skrzyknęli innych i ciasno obstąpili leżącą. Przyszli prawie wszyscy z tych, co jeszcze się kiwali na sali tanecznej w pobliskiej remizie. Jakaś dziewczyna przykryła ją chustką zdjętą z głowy. Ktoś pobiegł po sierżanta, on natychmiast zawiadomił Wydział Dochodzeniowo-Śledczy Komendy MO w Gdańsku. Ekipa przyjechała bardzo szybko, do Jastrzębiewa było nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów. Najpierw pochylił się nad zwłokami lekarz, po chwili przybiegli sanitariusze z noszami.
Ekipa śledcza zabrała się do pracy. Funkcjonariusze zamknęli odcinek drogi między budynkiem remizy, od którego wiedzie droga obsadzona drzewami, aż do zakrętu. Tuż przy zakręcie ślady opon. Parkował tu bardzo długo samochód. Ekspert z ekipy klęcząc na ziemi wymierza rozstaw kół i sporządza odlewy opon, ale już teraz stara się określić markę samochodu.
— To chyba żuk.
Dwieście metrów od miejsca, gdzie leżała denatka, znaleziono czerwoną sukienkę ze śladami krwi. W połowie drogi między remizą a miejscem parkowania samochodu wykryto pod drzewem smużki krwi, odciski obuwia męskiego i damskiego. Tu zadano pierwszy cios; zaczęła uciekać, tyle że na oślep, zamroczona, nie tam, gdzie trzeba, nie w kierunku baraczku remizy, ale w stronę przeciwną, gdzie ciemno i pusto.
Wiele godzin trwała praca ekipy, było już blisko południa, ochłodziło się jeszcze, dokuczał zimny wiatr. Za następnym drzewem nowe ślady, tu osunęła się na kolana, a na jej głowę spadły kolejne ciosy. W promieniu wielu metrów eksperci z ekipy przeszukali każdy centymetr ziemi. Obok grudek ziemi ledwo widoczne odpryski kości czaszki, tu upadła, a napastnik zaczął ją wlec nieco na skos i w górę przez niewysoką skarpę na wydeptaną łączkę. Tu pozostawił. Miejsce zaznaczył wbijając w ziemię dwukrotnie wąski przedmiot. Z otworów pobrano ziemię, nosiła ślady krwi. Ciosy zadano narzędziem tępokrawędziastym, przedmiot otarto starym sposobem.
Kapitan Gminko, szef ekipy, stoi na drodze i rozmawia z sierżantem z miejscowego posterunku. Przypalają papierosy, osłaniając zapałkę od wiatru. Sierżant relacjonuje swoje spostrzeżenia, kapitan szeptem wyjaśnia mu jego zadanie: spisać uczestników zabawy, absolutnie wszyscy muszą się znaleźć na jego liście, a także adresy, dane personalne, informacje o karalności, krótkie charakterystyki, przesłuchania wstępne, podać informacje, kiedy kto wyszedł z zabawy, z kim się bawił, w którym miejscu sali siedział, czy zna denatkę i co może powiedzieć o czerwonej sukience.
W notesie sierżanta Kramze jest już wiele nazwisk; zanim przyjechała ekipa, spisał dane tych, co znaleźli zwłoki. Wypytał o znajomych, z którymi byli na zabawie. Żadna z tych osób nie znała denatki, komuś przypomniało się tylko: Karina z Elmowa. Ta miejscowość sąsiadowała z Jastrzębiewem, wieść już pewnie dotarła do rodziny, łatwo będzie trafić.
Ekipa zbiera się do odjazdu.
— Raporty, sierżancie — przypomina kapitan. Kramze kiwa głową i powoli nakłada kask.I. RAPORT Z MIEJSCA ŚMIERCI
Kiedy odjechała ekipa operacyjna, raz jeszcze przyjrzałem się łączce; znana była w okolicy, ten właśnie kawałek błotnistej zieleni upodobały sobie przygodne parki, złączone na chwilę. Nieopodal widniały zabudowania gospodarcze Stęrewskiego i nowy dom Jana Lichoma. To w jego rodzinie zdarzyła się przed laty zagadkowa śmierć, zadana w tym samym miejscu, do niego należał kawałek gruntu obejmujący łączkę.
Kiedyś w podobnych okolicznościach zabito tu dziewczynę, nigdy nie znaleziono sprawcy, czyżby i tym razem on popełnił identyczny czyn? Może Karina z Elmowa przypominała mu tamtą albo identyczna sytuacja lub choćby szczegół zmusiły go do prawie takiego samego morderstwa? Czy czerwona sukienka była tym szczegółem? Ale nie od niego zacznę śledztwo, to byłoby zbyt proste.
Po odwiedzeniu rodziny denatki trzeba najpierw porozmawiać z tymi, co już teraz, o wczesnej popołudniowej porze, zebrali się w knajpie. Dojeżdżałem już do Elmowa. Ludzie się domyślali, do kogo i w jakiej sprawie jadę, i bez pytania wskazali dom, gdzie mieszkała Karina o sympatycznym nazwisku Ciunaszko. Informowali skwapliwie: miała piętnaście lat, chodziła do ostatniej klasy szkoły podstawowej.
Dom Ciunaszków wypełniały współczujące sąsiadki. Matka Kariny, rezydując przy ciepłej kuchni, ocierała łzy fartuchem. Kiedy zacząłem rozpytywać wśród kumoszek, zapisywać nazwiska i adresy, dowiadywać się, czy synowie lub córki byli na zabawie, o której i z kim powróciły, szybko, jedna po drugiej smyrgały za drzwi. Kiedy pozostaliśmy sami, pani Ciunaszkowa zaczęła ronić szybkie i gotowe łzy, opowiadając o swoim ciężkim życiu. Mąż ją opuścił przed wieloma laty, sama musiała wychowywać córkę. Przerywałem potok skarg, dopytując o znajomych Kariny i o okoliczności poprzedzające zabawę; motyw zbrodni nie mógł pojawić się nagle. Ale jeszcze nie była gotowa, cała tkwiła w przeszłości. Czekałem, aż się wypłacze.
Kiedy się wreszcie rozluźniła, poprosiłem o zdjęcie córki. Nie miała odpowiedniego, wszystkie były niewyraźnie, jakby i dotychczas Karina istniała niecałkowicie. Znalazła wreszcie szkolną legitymację Kariny i wtedy sobie przypomniała:
— Moja druga córka, Anna, przysłała Karinie parę zdjęć, jej mąż napstrykał fotek podczas imienin 26 lipca. Nie chciałam jej pozwolić iść na tę zabawę — wybuchneła — bo zawsze w niedzielę, jak wróci, to nic nie robi, tylko wzdycha, po mieszkaniu się snuje, wszystko z rąk wypuszcza. Kiedy powiedziałam: „Karina, zostajesz w domu” — myślałam, że będzie płakać, molestować mnie, a ona tylko powiedziała: „Może to i lepiej, wszystko rozstrzygnie się samo”. Mówiła o czymś jeszcze, ale nie słuchałam, co gada, bo ona często wyraża się dziwnie. Własnej córki człowiek nie może zrozumieć, to i po co się przysłuchiwać? Ale przybiegła jej przyjaciółka, Anka Jaśkowska: „No co, nie idziesz?” — woła od progu. A Karina nic, ani słowa. Zaczęła mnie Anka prosić o pozwolenie dla córki: „Bez niej — powiada — nie pójdę”. Taka z niej przyjaciółka. Wreszcie się zgodziłam dla świętego spokoju, bo Jaśkowska chyba przez pół godziny mi marudziła nad uszami, a nie zanosiło się, by na tym skończyła.
„Dobrze, mogę pójść” — Karina na to, jakby łaskę robiła. „Tylko ze względu na ciebie” — zwraca się do Jaśkowskiej. Nie chciała po sobie pokazać, udawała, że nie zależy jej na tym, aby pójść na tę zabawę, a przecież musiała słyszeć, bo cała okolica trąbiła, jakie w sobotę będą atrakcje, co za smakołyki w bufecie, jaka orkiestra, no i kawalerka. Na dodatek Stacho przyszedł, starszy brat Anki, i też o Karinę pyta, mówi, że powiezie wszystkich swoim żukiem, którego w gospodarstwie używa, na drugą po północy będą z powrotem w domu, a na sali zasiądą wspólnie przy jednym stoliku.
Ale to mnie obraziło, a i Karinie, widzę, też nie w smak.
„Aż tak pilnować jej i niewolić nie potrzeba, niech się bawi, z kim zechce, dużo tu w okolicy porządnych chłopaków, przecież na zabawę idzie, po co ma z wami przesiadywać, wódkę jak stara pić?”
„Ja tylko tak... — Stacho na to — żebyście się o nią nie martwili”.
„Nie martwię się wcale, tu sami swoi, jak się na pijanego nie natknie, w awanturę nie wda, to nic się jej stać nie może, bo jak dziewczyna porządna, to i pilnowania nie potrzebuje”.
Stacho na moje słowa jeszcze się bardziej zaczął tłumaczyć, Karina milczała, w okno patrząc, Anka Jaśkowska na obydwoje tylko popatrywała, chcąc wszystko załagodzić, bo widać jej najbardziej zależało, by Karina z nimi poszła.
„No chodź już, chodź — piliła — nie możemy się spóźnić, wiesz przecież, że Benio ma się z nami zabrać, będzie na drodze na naszego żuka czekał, a widzisz, dzisiaj zimno jak w lutym”.
A Karina nawet na nią nie spojrzała, tylko spokojnie sobie literkę „K” przypinała przed lustrem, nie mogła się zdecydować, w którym miejcu przymocować broszkę, odpinała i przymierzała, aż się w palec zakłuła.
„Krew wyssać trzeba” — wtrącił Stacho.
„Dobry jesteś” — szybko wpadła mu w słowa Karina, ale nie wiem, co miała na myśli.
Jeszcze się w lustrze przejrzały, Karina nosi włosy rozpuszczone, co chwilę je przeczesuje, głową wstrząsa i znowu fryzurę poprawia. Pojechali wreszcie z szumem.
Po tej rozmowie czułam jakby odrazę do obojga Jaśkowskich, nie wiem, z jakiego powodu, może o Benia chodziło, a może o tę uwagę Stacha, bo co Karina chciała mu naprawdę powiedzieć? Ale zaraz przyszła sąsiadka i zagadałam to wrażenie, zapomniałam, a teraz nie mogę już sobie przypomnieć, co wtedy mi przychodziło na myśl. Córka sąsiadki również poszła się pobawić, a ona przyszła rondla pożyczyć, do taboru miała się wybrać, bo u nas Cyganie mieszkają pod lasem, niedaleko gospodarstwa Rykertów. I Rykertów właśnie zaczęłyśmy wspominać, starego Franciszka i jego wychowanicę czy służącą, co to z małym dzieckiem na ręku, w pieniądze dobrze zaopatrzona gdzieś w świat wyjechała. Zatuszowali wszystko, skandal na całego, dziewczyninie gębę grubymi tysiączkami zatkali, ale gwałt podobno był. Po dawnemu wszystko zostało, jak to zwykle bywa, tylko Rykertowa starego częściej po gębie wali, rządzi się jak stara kwoka, a on na łapkach całe życie przy niej. Za tamto.
Potem sąsiadka zaczęła o swojej dziewusze opowiadać, jaka to niby porządna dawniej była, a ostatnio zaczęła się zadawać z takimi, co ciągle po kawiarniach chodzą, w jakieś bandy się łączą i przezwiska sobie nadają: Coper, Pułkownik, a z ich dziewczyn żadna nie pozwoli na siebie wołać, tak jak jej na chrzcie dali, tylko „Mariola jestem”, mówi, jakaś tam Żaneta czy Angelika.
Moja Karina chyba się z takimi nie koleguje, nigdy jej łobuzerka nie ciągnęła, ale za to z chłopakami zaczęła chodzić, jak tylko trzynaste urodziny jej minęły. Od tego czasu zawsze miała jakiegoś amanta. Wystawała z każdym przed bramą, ludziom się na oczy cisnęła, a po pewnym czasie miała chłopaka dosyć, niepoważnie wszystkich, co do jednego, traktowała. Ostatnio mało się odzywała, wiedziałam, że na tę zabawę niby to czeka, ale jednocześnie jakby chce, żeby nigdy ten dzień nie nadszedł. Coś tam było umówione, coś miało się zdarzyć, może obiecała co komu, a dotrzymać się bała? Pewnie nagadała Jaśkowskiej, że ją z jakimś swoim kolegą zapozna, bo ta nie ma szczęścia do chłopaków. Ale po chwili porzuciłam te myśli, bo coś mi się nie zgadzało. A jeśli to Karinie zależało na spotkaniu z kimś, o kim nie wiedziałam? Dotychczas to za nią latali, ale za młoda była, by takie znajomości poważnie traktować, bawiła się nimi tylko. Prawdę mówiąc, nie patrzyłam, z którym chodzi, dosyć mam swoich spraw, dziewczyna prawie szesnaście lat kończy, nich się sama pilnuje, wychowywać ją za późno.
Zimą umawiała się chyba z Beniem od Ryslerów, ale już od dawna koło naszego domu go nie widać. Urwało się. I bardzo dobrze. Bo on byl nicpoń i ladaco, z trzema dziewczynami naraz hodził, a co każdej naobiecywał! Aż się wierzyć nie chce, jak wszystkie bałamucił.
A jeszcze wcześniej to ten łobuz, co bandę żulii zebrał z okolicy, koło Kariny się kręcił; osobiście nie widziałam, ale Jaśkowska wspominała. Moja córka uciekała od niego, ale pokazać nie mogła, że go nie chce, bo jeszcze by łobuzów na nią nasłał.
Potem miała tego z miasta. Mieszkał tam, czy tylko dojeżdżał? Pamiętam jedynie, że się ciągle śpieszyła na autobus. Jednego jeszcze miała, niedawno zapoznanego. „ Jakiś dziwny — powiedziała — nic nie gada, tylko oczami za mną wodzi i po pięciu minutach od razu randkę proponuje; nie zagai nic ani go nie znam, ani mnie nie podchodził jak należy, to i nie poszłam na umówione”. Karina mówiła o nim ze dwa miesiące temu albo trzy, jeszcze w styczniu.
Na tej zabawie miała się z którymś spotkać, warunki postawić, ale komu? Nie Beniowi chyba? Jemu by się miejska lala nadała, a moja córeczka spokojna, z robótką lubi przy oknie posiedzieć, płyt posłuchać, takiemu nie zaimponuje, toteż się zdziwiłam, kiedy w niedzielę po zabawie przyszedł z samego rana. Kariny jeszcze nie było. Jak nie przyjechała z Jaśkowskimi o drugiej, nie zmartwiłam się, bo kto by wracał tak wcześnie z zabawy? Spać poszłam spokojna. Rano jej łóżko zaścielone jak z wieczora, pomyślałam, że Stacho miał wypite, a choć nieraz po pijaku przyjeżdżał, tym razem pewnie o kilka kolejek za dużo było i prowadzić nie dał rady. Karina chyba u koleżanki zanocowała.
Tymczasem Beniu z samego rana wizytę składa. Marnie wygląda, wymizerowany, oczy podkrążone, na policzku ślad, przy goleniu się zaciął, minę też miał nietęgą. Ale ładnie się ubrał, pod krawatem był, włosy wybrylantynowane błyszczą i o Karinę pyta. „Nie ma jej jeszcze — tłumaczę mu — i nie wiem, dokąd poszła”. „To wszystko moja wina — Beniu na to — a tak”. I opowiadać zaczyna, jak to się pokłócili czy przeprosić akurat mieli, chciał się z nią żenić, ale nie mógł właśnie wtedy spotkać, by o tym zawiadomić.
Gadał i gadał, nie mogłam się wyrozumieć, bo mętnie jakoś, a ciągle powtarzał „tragedia się stała”, to i słuchać przestałam. Aż nagle on mnie błagać zaczyna, do Jaśkowskich mam iść, z nimi niewątpliwie pojechała, bo jak około drugiej przyszedł na umówione miejsce przed zakrętem, gdzie miał stać żuk Stacha, to samochodu już nie było, z nimi musiała się zabrać, bo wołał, szukał, ale nikt nie odpowiadał.
Tłumaczę mu jak głupiemu, że u Jaśkowskich na pewno nie została, bo do domu ma dwa kroki, ale Beniu natarczywy się zrobił, koniecznie wyjść i sprawdzić mam, bo za próg nie wyjdzie. Co miałam robić z głupim chłopem, narzuciłam chustkę i poszłam. Beniu w kuchni na zydlu został, papierosa od papierosa odpalając.
Kiedy do Jaśkowskich weszłam, wszyscy już byli na nogach, ale miny u nich też byle jakie. Stacho chodzi z kąta w kąt; jak się o Karinę zapytałam, wilkiem na mnie spojrzał, jakbym mu krzywdę zrobiła, z pokoju wyszedł. Anka zapłakana, co i raz łzy ociera.
„Stało się coś?” — pytam, ale widać niepotrzebnie. Tknęło mnie. „Gdzie Karina?”
„A bo ja wiem” — odpowiada ta ze złością.
„Nie wracała z wami?”
„A nie wracała”.
„Obiecaliście!”
„Co miałam robić? Na łańcuchu trzymać?”
„Beniu mówił, że wzięliście ją do samochodu”.
„Widział? To jego pytajcie”.
„A zapytam, nie bój się”.
Wyszłam, co miałam się kłócić ze smarkatą?
W domu wszystko powtórzyłam Beniowi, a ten za głowę się złapał i bez słowa wybiegł. Niedługo po tym przyszła Zośka, żona Oborowego, z chustką na twarz nasuniętą. Znowu stary ją urządził. Zawsze tacy sami. Na zabawy chodzą, piją razem, potem ona do bicia się bierze, bo jego pijaństwo i zachowanie jej nie odpowiada. To i ma za swoje. Jak tylko usiadła, zasłoniła ręką podsinione oko, zaczęła się na swego użalać, bo jeszcze z zabawy nie wrócił.
„Leży pewnie w rowie, zapalenia płuc dostanie” — klęła. — „Niechby zdechł, byleby nie chorował, bo chodzić muszę przy nim”. Przypomniała, jak to zawsze za smarkatymi latał, a na zabawie też się dostawiał do jednej małej, awanturę mu zrobiła i dostała od niego. „Lalunia” na tę dzidźkę mówił, to i Zochę rozwścieczyło, ona sama do kukły prędzej podobna. O Karinę zapytałam. Widziała ją z Ryśkiem Hilmanem na samym początku zabawy, a potem w rozmowie z nieznajomym w czarnym swetrze. Co było dalej, nie pamięta.
W matce Kariny nagle się ocknęła gościnna gospodyni, chciała kolacją, herbatą mnie częstować, relację z wizyty Zośki przerwała, coś jej się przypomniało, płakać zaczęła, nic już się od niej wydobyć nie udało. Kariny zresztą i tak ani Zośka, ani nikt nie widział. A w gadaniu matki jej osoba we łzach się niby rozpłynęła.
Kiedy opuściłem dom Kariny, podawszy uprzednio jej matce termin zgłoszenia się w celu złożenia oficjalnych zeznań, poszedłem, jak miałem w planie, do gospody. Było późne popołudnie, ten lokal miał frekwencję bez przerwy. Usiadłem w kącie, zamówiłem piwo. Warto było popatrzeć i posłuchać, bo przy stoliku opodal zapijali się członkowie bandy Copera, a więc Papuas, Żaba Pierwszy, Żaba Drugi, Pułkownik, a herszt ich przewodniczył u szczytu osobiście.
Nie spieszyłem się do rozmów z nimi, zauważywszy mnie przyciszyli głosy, wałkowali przecież jeden temat. Morderstwo popełnione na Karinie. Ciekaw byłem słówek, które im się mogły nieopatrznie wypsnąć, czekałem na nie spokojnie, z pewnością, że się niejednego dowiem. W miejscowości jak ta inaczej się prowadzi śledztwo, trzeba wchodzić między ludzi, gadać z nimi jak co dzień, jakby nic się nie zdarzyło, mimochodem pytać o to i owo, wzywanie na posterunek może przynieść więcej szkody niż pożytku, staną się podejrzliwi, zatną w milczeniu, ostrzegą innych. Wtedy i najbardziej przemyślne psychologiczne chwyty i podjazdowe pytania nie zdadzą się na nic. Lepiej popijać piwko gdzieś niedaleko nich i słuchać.
Podeszła kelnerka. Brwi miała wyskubane w niteczkę tak mocno, że aż zaczerwieniła się jej skóra. Starłszy ścierką jakieś okruchy zamruczała:
— Znowu te bandziory.
Nie podniosła nawet głowy, bała się ich.
— Pan władza podejdzie do bufetu, wybierze coś do jedzenia.
I dalej mówiła na przydechu, jakby wciąż mnie namawiała do jedzenia:
— Słyszałam, jak mówili o jednym z nich, że się będzie musiał ostrzyc na krótko, bo mu włosów narwała, podobno pierścionkiem.
Skończyła ścierać, poczłapała do innego stolika, obojętna i leniwa.
Bufetowa tęga jak wszystkie bufetowe uśmiechała się spod nastroszonej fryzury, roztaczając wdzięki, jakie tylko miała i jakich nie miała. Podszedłem, by nie narażać kelnerki, coperowcy mogli spostrzec, że coś za długo szeptała, był wśród nich specjalista od wycinania brzytwą litery „S” na twarzach dziewczyn. Zaczynał od czoła, sunął wokół nosa, kończył nad ustami, nie wiedziałem, który jest tak utalentowany, zresztą co dziewczynie by z tego przyszło, gdybym po fakcie wykrył sprawcę?
Oparłem się o kontuar. Wypytywałem panią Jadzię o przebieg zabawy, to właśnie ona była wtedy szafarką zimnych dań, zakąsek i alkoholi. Dzisiaj miała wolny dzień, pracowała przecież do rana, ale ze zdenerwowania wołała przyjść do pracy i prowadzić interes, niż siedzieć w domu i czekać na plotki.
Podała mi, ile sprzedano biletów wstępu, jednakże po rozpoczęciu zabawy, kiedy i organizatorzy zasiedli do stolików, na salę mógł wejść każdy, bo wrota od remizy pozostawiono otwarte z powodu gorąca i zaduchu. Wejścia nikt nie pilnował. Nie miała wiele okazji i czasu, by obserwować salę, wciąż była zajęta donoszeniem kolejnych skrzynek wódki i oranżady, kontuar nieustannie oblegali pijący, ciasno go oplatając, tak że niewiele widziała, a na sali dym i ciemność uniemożliwiały obserwację — zresztą nie miała do tego głowy.
Nagle od stolica Copera usłyszałem podniesione głosy: — Ty z nią kręciłeś! — i w odpowiedzi chlaśnięcie w policzek. Odwróciłem się.
— Nic się nie stało, panie władzo — chłopaczyska uśmiechały się uprzejmie jak na komendę. Pani Jadzia usłużnie doniosła, że Coper uderzył Pułkownika, a przecież kiedy się odwróciłem, mały siedział z równie zadowoloną miną jak jego kumple, nawet się odruchowo nie chwycił za policzek, miał szczeniak trening w łobuzerce, nie można go było obrazić, nie dał się na niczym złapać.
Wypytałem bufetową o Karinę. Nie znała jej
— Taka ładna dziewczyna rzuciłaby się w oczy — uzupełniła zawistnie. Nie zauważyła jej na zabawie. Kiedy odkryto zwłoki, bufetowa również pobiegła je obejrzeć, stąd wiedziała, jak dziewczyna wygląda.
— Tu w gospodzie jest jeden obcy — pochwaliła się, że jednak coś wie. — Siedzi tam w kącie — wskazała ruchem podbródka. Odwróciłem się powoli. W oparach i dymie zauważyłem tylko zarys ciemnej głowy. — Pije od samego rana — pani Jadzia trzepała językiem. — Stał już przed gospodą, kiedy rano przyszłam otworzyć. Opierał się o ścianę, z łapami w kieszeniach, gapiąc się przed siebie drętwo jak lunatyk. Wyglądał odrażająco, rozkudłane włosy, zaplute wąsy, na których osiadł szron, zimno było w nocy, mimo że to kwiecień. Twarz miał żółtozieloną niby truposz, myślałam, że to wilkołak. Stał chyba od świtu, skostniał, ale jak tylko wszedł i zamówił, od razu widać było, że będzie pił na umór.
— Był na zabawie?
— Przy bufecie go nie widziałam, a co się działo przy stolikach, nie mogłam dostrzec, mówiłam już. Ale co by tu robił z samego rana, skądby się wziął? Musiał zostać po zabawie, nie dopity. Młody smarkacz, ma nie więcej niż osiemnaście lat, a szybko się uwinął z pierwszą półlitrówką, szkoda gadać, ma wprawę. No i siedzi tak, z nikim nie gada, tylko chleje. Czym to się skończy? Bałam się nawet zapytać, czy ma pieniądze, nie wiadomo, kto mi za niego zapłaci, dobrze, że nic nie zamówił do jedzenia, musiałabym podać, z takim lepiej nie zaczynać.
Ledwo wypowiedziała te słowa, kiedy pijaczek podniósł się z krzesła; sztywno wyprostowany, pijany w trupa, palcem go tknąć i padnie na podłogę nieprzytomny. Stał chwilę, obrócił się jak automat twarzą do nas i zamarł w bezruchu. Blady, z wielkimi kroplami potu na lśniącej, pożółkłej twarzy stał jak słup i milczał. Wszystkie oczy się na niego obróciły. W tym czasie zeszło się wiele osób; niektórzy stali jeszcze w drzwiach, gapiąc się jak w cyrku. Stęrewski śmiał się bezgłośnie. Stałem wyczekując oparty plecami o bufet.
Nagle chłopak otworzył usta i — nie wiem, jak nazwać taki głos — półzawył, zawrzasnął. Urwał. Mechanicznie, z klapnięciem zamknął usta. Stał, patrząc bezmyślnie. Jak robot podniósł ręce do góry i zaczął się metodyczni szarpać za włosy. Opuścił ręce, wysypał z garści kosmyki, rozcapierzając palce, podniósł ramiona i znowu szarpnięcie, i nowy wrzask. Ruchy jego były powolne, systematyczne, wykonywane jakby na wewnętrzne, płynące z opóźnieniem rozkazy. Teraz stał z ramionami opuszczonymi wzdłuż ciała. Twarz bezmyślna, błyszcząca, oczy mętne. Odwrócił się, przygiął, zaczął z rozbiegu trykać łbem o ścianę. Robił to powoli i systematycznie.
Zebrani bawili się, podgadywali, proponując mu pomoc.
— Rozwal sobie łeb! — nikt go nie żałował. Ale furiat nie reagował. Nagle coś mu się przypomniało smutnego, opadł na krzesło, oparł głowę na ręku, zaczął gorzko płakać. Palcami rozmazywał łzy i brud po nie ogolonych policzkach.
— Wy nic... — mamrotał — wy nic nie wiecie, szukacie, a szukajcie sobie, szukajcie — zdenerwował się, krzyczał. — Szukajcie, a on jest tu — zerwał się nagle — to ja zabiłem!
Zrobiło się cicho. Otoczyli go kręgiem i stali milcząc.
— Zabiłem ją, a oni mi nie wierzą, patrzą na mnie jak na głupiego, weźcie mnie, załóżcie mi kajdanki — wyciągnął przed siebie ręce skrzyżowane w przegubach. Patrzył bezradnie na swoje łapy jakby już widział na nich żelazo i nie mógł ich rozłączyć.
Podszedłem, wyjąłem notatnik.
— O której godzinie to zrobiłeś?
— Nie pamiętam — wciąż stał z wyciągniętymi ramionami — byłem zamroczony, widno się robiło, niebo straszne.
— A gdzie masz narzędzie zbrodni?
— Jakie narzędzie, żadnego nie było, kamieniem ją, podniosłem z ziemi i o tak, raz, prosto w czoło, krew od razu. A mnie szał. Znowu uderzyłem i jeszcze. Ucieka, ja jej dam. Dognałem. I jeszcze. Już koniec z nią.
Uderzył pięścią w stół i zaczął walić coraz szybciej i mocniej. Nie panował nad sobą, wprawiał się w podniecenie, nie wiedział, co robi. Trzęsła mu się głowa, zaczęła się telepać z ramienia na ramię, podrzucana drgawkami; dolna warga opadła, gałki oczu obróciły się białkami na wierzch, na usta wystąpiła piana. Jeszcze parę uderzeń w stół i zwalił się sztywno na podłogę. Leżał z rozrzuconymi rękami i nogami, ślina spływała mu obficie kącikiem ust.
Wezwałem pogotowie. Tymczasem przy pomocy jednego z trzeźwiejszych przenieśliśmy go do pokoiku za bufetem i położyliśmy na stole. Nie odzyskał przytomności, póki lekarz nie zaaplikował mu zastrzyku, po którym Józef Spadzioch, jak się do widziałem z jego dokumentów, znalezionych w kieszeni, zapadł w sen. Odwieźliśmy go do domu.
Mieszkał w sąsiedniej wsi w rozwalającej się ruderze. Ojciec — brudny i obszarpany — pokładał się na stole, kiedy tam weszliśmy. Nie miał siły się podnieść, zamamrotał coś tylko niewyraźnie, opuszczając głowę na piersi. Obok stała prawie pusta półlitrówka, na podłodze leżała inna, opróżniona. Towarzyszem starego Spadziocha był nieduży, szczupły blondynek o długich włosach. Na widok munduru wyraźnie się speszył.
Józka położono na wyrko zarzucone skopanymi, wyszmelcowanymi kocami.
Po odejściu lekarza, po którym został plik recept nigdy nie mających trafić do apteki, usiadłem przy stole, zapaliłem powoli i zagadnąłem chłopaczka. Nazywał się Zenon Rustański, miał dwadzieścia dwa lata, mieszkał w Sochowidzu. Daleko od Elmowa. Był na zabawie. Podniecony alkoholem chętnie opowiadał o wydarzeniach ostatniej nocy.
— Dzisiaj wstałem wcześnie — mówił — i wybrałem się do Józka, bo wczoraj na zabawie miał atak, ciągle gdzieś wychodził, znikał, wracał, musiałem go szukać, biegałem za nim w ciemności. Kiedy mieliśmy iść do domu, przepadł na dobre, więc z samego rana chciałem się dowiedzieć, co u niego. Józek jeszcze nie wrócił po zabawie, a jego ojciec — jak zwykle: nie wypadało odmówić... No i tak siedzimy. Kiedy dzisiaj szedłem do Spadziocha, spotkałem kumpli po drodze. Powiedzieli mi o niej, o tej, co ją pobili po zabawie. Prawie nie znałem tej dziewczyny, tylko ogólnie, jak wszystkie, mieszka w okolicy, to się zawsze spotyka te same twarze. Na zabawę poszedłem zupełnie przypadkowo. Akurat w sobotę musieliśmy zostać dłużej w warsztacie, robota była. Ja i mój brat, Zbigniew, nie mogliśmy się oderwać od warsztatu; kiedy skończyliśmy, okazało się, że jesteśmy umorusani jak diabły, lecieliśmy z nóg ze zmęczenia. Ale Józek się obijał po kątach czekając na nas i wściekał się o byle co, wiedzieliśmy, że zbliża się atak, więc byliśmy dla niego bardzo dobrzy i uważający. Józek fajny kolega, chyba że go weźmie jego złość, wtedy nie wiadomo, co mu może zaszkodzić, wszystko doprowadza go do wściekłości, lepiej mu w drogę nie wchodzić. My wiemy, kiedy to się zbliża, lata wtedy jak wypchany dynamitem i gotów najlepszego kolegę... Ale wtedy uważamy na niego. On nie jest groźny, wystarczy mu w drogę nie wchodzić, nie sprzeciwiać się, lecz spokojnie...
Nikt z nas nie myślał o żadnej zabawie, ciemno się robiło, kiedy skończyliśmy robotę. Ale sobota przecież była. Iść prosto do domu? Za wcześnie. Mój brat, Zbigniew, powiedział coś w tym rodzaju, że warto by pójść, zobaczyć, jak się bawią. Usiedliśmy przed budynkiem warsztatu, czekając na Józka, bo właśnie mu się zachciało coś klepać, wyginać jakieś żelastwo. Woleliśmy mu nie przeszkadzać. Kiedy wreszcie wylazł z kąta, niedobrze wyglądał. Idąc w stronę Jastrzębiewa wzięliśmy go między siebie, na wszelki wypadek. Co chwilę rzucała nim złość. Przyskakiwał do nas z pięściami, chciał się bić — przecież nie będziemy się szarpać z chorym i w dodatku z kolegą. Usiedliśmy w rowie, zapaliliśmy, trzeba było poczekać, aż się wszystko w nim wykotłuje.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.