Raport mniejszości - ebook
Raport mniejszości - ebook
Tom 4 opowiadań zebranych Philipa K. Dicka.
Co sprawia, że chce się Dicka czytać? Dziwność to jedno, ale zawsze jest w niej atmosfera ludzkiego dążenia (…). To poczucie ciągłych zmagań, choćby i skazanych na klęskę, wizja krainy, której każdy element ma swój byt, usiłuje żyć, wprowadza motyw współczucia – współczucia (…), jednak nigdy nie wysuwa się ono na pierwszy plan. To te przebłyski miłości, zawsze szybko tłumione, oświetlają Dickowskie gruzowiska i czynią je czymś wyjątkowym i niezapomnianym. - James Triptree jr
Jak wiadomo, 20 lutego 1974 roku do życia Philipa K. Dicka wtargnął Bóg. Wszystko zaczęło się od kurierki, która przyniosła do domu Dicka lekarstwo. Na jej piersi lśnił wisiorek w kształcie ryby – starożytny symbol chrześcijański. Dick doszedł do wniosku, że tajni chrześcijanie dają mu sygnał. Niedługo potem zaczął doznawać wizji (…). Część teorii, za pomocą których próbował objaśnić te wydarzenia, wiązała «boskie wtargnięcie» ze Związkiem Radzieckim. - Nikołaj Karajew
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-772-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strasznie się bałem, że wszechświat odkryje, jakim tu jestem odmieńcem. Miałem jedno podejrzenie: dowie się prawdy o mnie i zareaguje jak najnormalniej, to znaczy dopadnie mnie. Nie czułem w nim złej woli, tylko wyczuloną percepcję. A gdy coś z tobą nie tak, to nie ma nic gorszego niż spostrzegawczy wszechświat.
Tego roku zdałem sobie jednak sprawę, że to nieprawda. Tak, wszechświat jest spostrzegawczy, lecz przy tym przyjazny… Już nie uważam się za odmieńca.
Philip K. Dick w wywiadzie z 1974 roku
(w Only Apparently Real)My, odkrywcy
– O kurczę! – wykrzyknął pokraśniały z emocji Parkhurst. – Chodźcie tu, wiara, patrzcie!
Załoga stłoczyła się przy iluminatorze.
– Jest – szepnął Barton. Serce zabiło mu mocniej. – Piękna, nie ma co.
– A pewnie, że piękna – przyklasnął Leon. Ledwo powstrzymywał drżenie. – Hej, widzę Nowy Jork!
– Akurat.
– No mówię ci! Tam, gdzie ta szara plamka, przy wodzie.
– Człowieku, to nawet nie są Stany. Widzimy ją od dołu. To Syjam.
Statek mknął przez kosmiczną pustkę. W dole rosła w oczach niebiesko-zielona kula pobielona chmurami skrywającymi część kontynentów i oceanów.
– Już się nie spodziewałem jej ujrzeć – przyznał się Merriweather. – Byłem pewien, że utknęliśmy tam na zawsze. – Skrzywił się z obrzydzeniem. – Mars. Ten cholerny czerwony ugór. Nic, tylko słońce, muchy i ruiny.
– Barton się zna na remoncie silników – spokojnie odrzekł kapitan Stone. – To jemu możesz podziękować.
– Wiecie, co najpierw zrobię po wylądowaniu? – Parkhurst aż podskoczył uśmiechnięty od ucha do ucha.
– No co?
– Pojadę na Coney Island.
– Czemu akurat tam?
– Bo tam zawsze pełno ludzi. Chcę znów widzieć ludzi. Całe tłumy. Spoconych, przymulonych upałem, gadatliwych. Zażerających się lodami. I wodę. Ocean. Flaszki po piwie, kartoniki po sokach, papierowe serwetki…
– I dziewczyny – dorzucił Vecchi i aż mu oczy rozbłysły. – Szmat czasu, sześć miechów. Jadę z tobą. Będziemy siedzieli na plaży i gapili się na laski.
– Ciekawe, jakie teraz noszą kostiumy – rozmarzył się Barton.
– Może żadnych! – ucieszył się na wyrost Parkhurst.
– Hej, to ja znów zobaczę żonę – szepnął nagle wzruszony Merriweather. – Moją żonę.
– Ja swoją też – odezwał się Stone i uśmiechnął się szelmowsko. – Tylko że ja jestem żonaty znacznie dłużej. – W tej chwili przyszły mu na myśl Pat i Jean. Poczuł bolesny ucisk w gardle. – Kurczę, na pewno urosły.
– Co urosło?
– Nie co, tylko kto. Moje dzieciaki.
Popatrzyli po sobie – sześciu obdartych brodatych facetów z rozgorączkowanymi oczyma.
– Ile jeszcze? – spytał cicho Vecchi.
– Godzina – powiedział kapitan. – Lądujemy za godzinę.
Statek z hukiem uderzył w ziemię, odbił się, podskoczył i zachybotał. Z wyciem silników hamujących przeorał kamieniste podłoże i stanął z dziobem zakopanym w piaszczyste zbocze pagórka. Wszystko ucichło.
Parkhurst niepewnie dźwignął się na nogi, chwytając się poręczy. Krwawił z rozcięcia nad okiem.
– Jesteśmy na dole – wychrypiał.
Jedynym dźwiękiem był chlupot płynów kapiących z pękniętych rurek.
Barton się ocknął. Z jękiem podniósł się na czworaki. Parkhurst pomógł mu wstać.
– Dzięki. Czy my…?
– Tak jest. Wylądowaliśmy. Wróciliśmy.
Statek był w fatalnym stanie. Pogięty i poskręcany kadłub pękł w trzech miejscach. Podłogę kabiny zaśmiecały rozrzucone papiery i rozbite przyrządy pokładowe.
Vecchi i Stone dołączyli do Bartona i Parkhursta.
– Wszyscy cali? – spytał kapitan, obmacując bolące ramię.
– Pomóżcie mi – poprosił Leon. – Chyba skręciłem nogę w kostce albo co.
Wspólnymi siłami postawili go na nogi. Ocucili nieprzytomnego Merriweathera.
– Wylądowaliśmy – powtórzył Parkhurst, jakby sam nie mógł w to uwierzyć. – To Ziemia. Wróciliśmy i żyjemy!
– Mam nadzieję, że próbki ocalały – mruknął Leon.
– Pies trącał próbki! – krzyknął podniecony Vecchi. Gorączkowo odkręcał śruby lewego luku. – Wyłaźmy stąd, idźmy gdzieś!
– Gdzie jesteśmy? – spytał Barton.
– Na południe od San Francisco. Na półwyspie.
– Frisco! – wykrzyknął uradowany Parkhurst i skoczył pomóc Vecchiemu. – Pojeździmy sobie tramwajem! Byłem tu raz. Mają wielki park, nazywa się jak most, Złote Wrota. Możemy pójść do wesołego miasteczka.
Luk otworzył się na oścież. Rozmowa urwała się jak nożem uciął. Załoga wyjrzała na zewnątrz, mrużąc oczy przed ostrym blaskiem dnia. Zobaczyli zielone pola ciągnące się aż pod odległe wzgórza, ostro zarysowane w krystalicznie czystym powietrzu. W oddali biegła szosa; nieliczne jadące nią samochody wyglądały z tej odległości jak kolorowe, połyskujące w słońcu plamki. Słupy telefoniczne.
– Co to za odgłos? – Kapitan nastawił uszu.
– Pociąg – odpowiedział któryś.
Rzeczywiście, po chwili pojawił się w polu widzenia: kilka wagonów ciągniętych przez lokomotywę buchającą dymem z komina. Bujna trawa falowała lekko na ciepłym wietrze. Po prawej stronie zobaczyli miasteczko. Domy i drzewa, neonowy szyld kina, stacja benzynowa Standard Oil, parę przydrożnych straganów, motel.
– Myślicie, że ktoś nas widział? – spytał Leon.
– Musieli.
– A już na pewno słyszeli – stwierdził Parkhurst. – Narobiliśmy takiego hałasu, jakby Pan Bóg kichnął.
Vecchi pierwszy zeskoczył na ziemię. Natychmiast jednak stracił równowagę i musiał się ratować rozpaczliwym machaniem rękami.
– Cholera, zaraz się wywalę!
Stone się roześmiał.
– Przyzwyczaisz się. Za długo byliśmy w kosmosie. No, panowie, idziemy! – zakomenderował i sam zsunął się z krawędzi luku. – Pora sobie przypomnieć, jak się chodzi.
– Do miasta! – podchwycił Parkhurst i dołączył do dowódcy. – Może dadzą pojeść za friko. Co ja gadam, pojeść… szampan się poleje! – Pierś mu się wydęła pod sfatygowanym mundurem. – Powracający bohaterowie. Klucze do miasta, parada, orkiestra wojskowa. Nie, nie wojskowa, damska, w czerwonych minispódniczkach…
– Obsesji dostałeś na tym punkcie – mruknął Leon.
– A pewnie. – Parkhurst wysforował się naprzód. – Ruszcie się!
– Patrzcie, ktoś tam jest – zauważył Stone. – Obserwują nas.
– To dzieciaki. – Leon zaśmiał się, podekscytowany. – Podejdźmy się przywitać.
Skręcili w ich stronę, z przyjemnością brodząc w wilgotnej, wysokiej po kolana trawie.
– Chyba jest wiosna. Powietrze tak świeżo pachnie. I ta łąka, mmm!
Kapitan obliczył w myśli datę.
– Mamy dziś dziewiątego kwietnia.
Przyspieszyli kroku. Dzieci stały jak wrośnięte i gapiły się na nich w milczeniu.
– Hej, szkraby! – krzyknął Parkhurst. – Wróciliśmy!
– Co to za miasto? – spytał Barton.
Żadne się nie odezwało.
– Co z nimi? – burknął pod nosem Leon.
– To pewnie przez nasze brody. Musimy okropnie wyglądać – domyślił się Stone. Przyłożył złożone dłonie do ust i zawołał: – Nie bójcie się! Jesteśmy kosmonautami, powracamy z wyprawy na Marsa. Niecałe dwa lata temu, pamiętacie? Na pewno widzieliście w telewizji rakietę. W październiku minął rok od startu.
Gromadka nagle rozbiegła się w popłochu i popędziła w stronę miasta.
Cała szóstka zaskoczona patrzyła za nimi.
– Co, u diabła? – wymamrotał Parkhurst. – Co je ugryzło?
– To te brody – powtórzył kapitan.
– Coś jest nie tak – zaniepokoił się Barton. – Dzieje się coś złego.
– Weź przestań! – ofuknął go Leon. – Kapitan ma rację, wyglądamy jak zbóje. – Ze złością szarpnął za naderwaną kieszeń bluzy i ruszył w ślad za uciekającymi dziećmi. – Jesteśmy brudni i oberwani jak włóczędzy. Chodźmy do tego miasta. Pewnie już wysłali po nas samochód. Wyjdziemy im naprzeciw.
Stone i Barton spojrzeli po sobie i poszli za Leonem. Reszta bez słowa dołączyła do nich. Sześciu brodaczy z nietęgimi minami pomaszerowało ku zabudowaniom.
Młody rowerzysta na ich widok zawrócił raptownie. Kawałek dalej natknęli się na brygadę robotników zajętych naprawą szyn kolejowych; ci również rzucili narzędzia i uciekli z krzykiem. Kosmonauci patrzyli za nim z otwartymi ze zdumienia ustami.
– Co tu jest grane? – mruknął Parkhurst.
Przeszli przez tory. Od miasta dzielił ich jeszcze duży gaj eukaliptusowy.
– Burlingame – odczytał nazwę na znaku Leon, gdy się zbliżyli do granicy miejscowości.
Stąd widać już było główną ulicę. Hotel, kawiarnia, sklepiki, stacja paliw, zaparkowane przy chodniku samochody, przechodnie na zakupach. Ruch niewielki – ot, senne prowincjonalne miasteczko.
Wynurzyli się spomiędzy drzew. Po drugiej stronie jezdni pracownik stacji kończył napełniać bak samochodu. Spojrzał na nadchodzących… i zmartwiał. Po chwili rzucił wąż i puścił się biegiem w stronę centrum, wrzeszcząc na całe gardło.
Auta się zatrzymywały, kierowcy i pasażerowie wyskakiwali i rzucali się do ucieczki. Klienci w panice opuszczali sklepy. Ludzka fala pędziła naprzód, byle dalej od przybyszów. W jednej chwili cała ulica opustoszała.
– Boże święty! – wyrwało się Stone’owi. – Co oni…
W zasięgu wzroku nie było nikogo. Cała szóstka kroczyła dalej, wstrząśnięta reakcją miejscowych. W nagłej ciszy tym głośniej rozbrzmiał posępny dźwięk syreny alarmowej. Samochód, który wyjechał z bocznej alejki, zahamował gwałtownie i szybko się cofnął w głąb. W oknie na piętrze mijanego domu mignęła Bartonowi czyjaś blada, wystraszona twarz i natychmiast zniknęła za szarpniętą w dół roletą.
– Nic nie kapuję – szepnął Vecchi.
– Czy oni powariowali? – zawtórował Merriweather.
Kapitan milczał. Nie mógł zebrać myśli. Czuł, jak oblepia go otępiające znużenie. Przysiadł na krawężniku, by odpocząć i uspokoić oddech. Załoga otoczyła go kołem.
– Ale boli ta cholerna kostka – poskarżył się Leon i ciężko wsparł na słupku znaku drogowego.
– Panie kapitanie, co im się wszystkim stało? – spytał Barton.
– Pojęcia nie mam.
Stone sięgnął do kieszeni po papierosy, ale ich nie znalazł. Naprzeciwko była pusta kawiarnia; personel i goście uciekli jak wszyscy. Na ladzie stały gotowe do podania talerze; hamburger przypalał się na ruszcie, w dzbanku na podgrzewaczu kawa niemal wrzała. Chodnik przed witryną zaśmiecały porzucone zakupy. Jeden z samochodów kierowca zostawił z włączonym silnikiem.
– No i co robimy? – spytał Leon.
– Nie wiem.
– Nie możemy przecież tak…
– Nie wiem, powiedziałem.
Stone zerwał się na nogi i przeszedł na drugą stronę ulicy. Załoga patrzyła, jak wchodzi do kawiarni i siada przy barze.
– Co Staremu odbiło? – zdziwił się Vecchi.
– Mnie się pytasz? – odburknął Parkhurst.
Z wahaniem ruszył za kapitanem.
– Co pan robi, sir? – spytał.
– Czekam na obsługę.
Parkhurst z zażenowaniem potrząsnął go za ramię.
– Chodźmy stąd, sir. Tu nikogo nie ma, wszyscy zwiali.
Stone nie odpowiedział ani się nie poruszył. Z tępą miną siedział sztywno na wysokim stołku. Czekał, żeby go ktoś obsłużył.
Parkhurst wrócił do kolegów.
– Może mi ktoś powie, co tu się dzieje w tym porąbanym mieście? – spytał retorycznie.
Chodnikiem przytruchtał łaciaty pies. Przystanął w bezpiecznej odległości, chwilę węszył podejrzliwie, po czym pobiegł dalej.
– Obserwują nas – szepnął Barton. – Co chwila ktoś wygląda zza firanki. – Wskazał na dwupiętrowy blok, w którym parter zajmowała owa kawiarnia. – Chowają się. Dlaczego? Czemu się nas boją?
Merriweather poderwał głowę i zaczął nasłuchiwać.
– Ktoś tu jedzie – ostrzegł pozostałych.
Odwrócili się w stronę źródła dźwięku.
Kilka przecznic dalej zza rogu wyjechały dwa czarne auta i skręciły w ich kierunku.
– Dzięki Bogu – rzekł Leon. Skręcona noga dokuczała mu coraz mocniej. – Wreszcie są.
Oba wozy zatrzymały się przy nich. Wysypało się z nich kilku mężczyzn w długich szarych płaszczach, garniturach i kapeluszach. W milczeniu otoczyli załogę półkolem.
– Nazywam się Scanlan – przedstawił się jeden z nich, starszy od reszty i szpakowaty. Głos miał szorstki i zimny. Przyglądał im się po kolei. – FBI. Gdzie szósty?
– Kapitan Stone? O, tam. – Barton pokazał wejście do kawiarni.
– Zawołajcie go.
Barton posłusznie ruszył na drugą stronę.
– Panie kapitanie, przyjechali po nas. Chodźmy.
Stone wyszedł na zewnątrz, lecz zatrzymał się na krawężniku.
– Co to za jedni? – spytał.
– Dobra, są wszyscy – powiedział Scanlan i skinął na swych ludzi.
Agenci sprawnie przeprowadzili kosmonautów i całą szóstkę ustawili pod ceglaną ścianą kawiarni.
– Zaraz! – krzyknął Barton. – O co chodzi?
– No właśnie, o co wam chodzi? – zawtórował mu Parkhurst. Łzy frustracji pociekły mu po brudnych policzkach. – Powiedzcie wreszcie, co tu się dzieje!
Agenci dobyli broni.
Vecchi odruchowo podniósł ręce do góry.
– Panowie, proszę… – rzucił płaczliwie. – Co my takiego zrobiliśmy? Czego od nas chcecie?
– Oni nie wiedzą, kim jesteśmy. – Leonowi nagle zaświtała nadzieja. – Biorą nas za komuchów. – Zwracając się do Scanlana, wyjaśnił: – Jesteśmy załogą ekspedycji Ziemia–Mars. Nazywam się Leon. Nie pamiętacie? Półtora roku temu. Wróciliśmy! Przylecieliśmy z Marsa i… – Umilkł, widząc, że w rękach dwóch agentów pojawiły się miotacze ognia.
– No co wy! – wrzasnął Merriweather. – Jesteśmy kosmonautami! Wróciliśmy z Marsa!
– Brzmi to wspaniale – odparł beznamiętnie Scanlan. – Tylko że wasz statek rozbił się podczas lądowania na Marsie i nikt z załogi nie przeżył. Wiemy, bo wysłaliśmy tam roboty, które zebrały zwłoki i przywiozły na Ziemię. Sześć trupów.
Dysze miotaczy plunęły strumieniami napalmu. Ogień zalał sześć brodatych postaci, a potem nic już nie było widać prócz czerwonawej pożogi i dymu. Było za to słychać. Agentom nie sprawiały przyjemności opętańcze wrzaski palonych żywcem, lecz stali niewzruszenie i czekali.
Scanlan rozgarnął butem zwęglone szczątki.
– Trudno powiedzieć, ale chyba tylko pięciu – powiedział. – Nie widziałem jednak, żeby któryś uciekł. Nie zdążyli.
Pod naciskiem podeszwy zbita gruda popiołu rozsypała się na wciąż dymiące i syczące węgielki.
Agent Wilks, nowicjusz w tej akcji, gapił się na to, co zostało z rzekomych kosmonautów. Choć widział to na własne oczy, nie mógł uwierzyć, co napalm może zrobić z człowieka.
– Ja może już pójdę do wozu – wykrztusił.
– Jeszcze nie skończyliśmy – burknął Scanlan, lecz ujrzawszy minę młodego funkcjonariusza, skinął głową. – Dobra, idź usiąść.
Ludzie zaczęli wychodzić na ulicę. Inni ostrożnie wyglądali z okien i ganków.
– Dopadli ich! – wykrzyknął podniecony chłopiec. – Już po kosmitach!
Ten i ów robił zdjęcia. Ciekawscy tłoczyli się ze wszystkich stron, bladzi, z wybałuszonymi oczyma wpatrzeni w czarny owal popieliska.
Roztrzęsiony Wilks dowlókł się do auta, usiadł na przednim siedzeniu i zatrzasnął drzwi. Radiotelefon brzęczał, więc go wyłączył. Nie chciał nic słyszeć ani odpowiadać na wezwania. Przy wejściu do kawiarni pozostali agenci konferowali z szefem, po czym paru oderwało się od grupy i pobiegło w alejkę za rogiem. Wilksowi to wszystko wydawało się koszmarnym snem.
Scanlan zastukał w szybę.
– I jak, lepiej ci? – spytał.
– Trochę. Który to raz, szefie, dwudziesty drugi?
– Dwudziesty pierwszy. Przylatują co parę miesięcy. Zawsze ci sami, te same nazwiska. Nie będę ci wmawiał, że przywykniesz, ale przynajmniej przestanie cię to zaskakiwać.
– Nie widzę żadnych różnic między nami a nimi. Zupełnie jakbyśmy palili ludzkie istoty.
– Nie. – Scanlan otworzył drzwi i wsiadł z tyłu za Wilksem. – Oni tylko wyglądali jak ludzkie istoty. W tym cała rzecz. Chcą, żebyśmy tak myśleli. Wiesz, że Barton, Stone, Leon i inni…
– Tak, wiem. Ktoś lub coś, co tam żyje, widział katastrofę naszej rakiety i śmierć załogi, zbadał wszystko, zanim myśmy tam dotarli, i zyskał wystarczająco dużo wiedzy, żeby to wszystko ukartować. Ale… – wskazał kciukiem za okno – czy nie można by jakoś inaczej z nimi postąpić?
– Za mało o nich wiemy – odparł Scanlan. – Tylko tyle, że potrafią nas idealnie kopiować i uparcie nasyłają kolejne grupy. Chcą się wmieszać między nas. – Twarz mu stężała. – Czy to szaleńcy? Może myślą, że my tu wszyscy nosimy nazwiska Stone, Parkhurst, Barton i tak dalej. To mnie właśnie powala. Z drugiej strony, może to dla nas szansa, że oni nie rozumieją naszej indywidualności. Pomyśl, o ile byłoby gorzej, gdyby wymyślili inną metodę. Coś w rodzaju nasienia czy zarodnika, z którego rozwijałby się dorosły osobnik, lecz nie taki jak ktoś z tej nieszczęsnej szóstki, która zginęła na Marsie. Ktoś, w kim nie rozpoznalibyśmy podróbki.
– Muszą mieć model – zauważył Wilks.
Jeden z agentów dał znak ręką. Scanlan wysiadł, wysłuchał meldunku i wrócił do wozu.
– Mówią, że spaliliśmy tylko pięciu. Ostatniemu udało się uciec. Podobno go widziano. Jest ranny i nie porusza się szybko. Idziemy za nim, a ty czekaj tutaj. Tylko oczy i uszy otwarte!
To rzekłszy, szef grupy ruszył za podkomendnymi.
Wilks zapalił papierosa i siedział z głową opartą na dłoni. Mimikra. Wszyscy w strachu. Ale czy ktoś choćby próbował nawiązać z nimi kontakt?
Dwaj miejscowi policjanci metodycznie usuwali gapiów z drogi. Trzeci czarny dodge z funkcjonariuszami FBI podjechał blisko i nowa grupa dołączyła do poszukiwań. Jeden z nich, nieznany Wilksowi, podszedł do jego wozu i spytał:
– Nie jesteś na nasłuchu? Wywoływaliśmy cię.
– Nie – odrzekł zagadnięty i szybko włączył radiotelefon.
– Gdy go zobaczysz, będziesz wiedział, jak go załatwić?
– Jasne.
Obcy agent dołączył do swoich.
Co bym zrobił, gdyby to ode mnie zależało? – zastanawiał się Wilks. Czy starałbym się dowiedzieć, czego tu szukają? Coś, co tak bardzo przypomina człowieka i zachowuje się po ludzku, samo musi się czuć jak człowiek. A skoro tak, to czy oni z czasem nie staliby się ludźmi?
Od tłumu oderwała się samotna postać i ruszyła w jego kierunku. Mężczyzna szedł chwiejnie, co chwila potrząsał głową; raz się potknął i omal nie upadł, szybko jednak złapał równowagę i przyjął postawę jak najbliżej stojący ludzie. Wilks rozpoznał go, bo był do tego szkolony, i to całymi miesiącami. Kosmita zdobył nowe ubranie: luźne spodnie i koszulę, jednak źle zapiął guziki. Brakowało mu też jednego buta. Albo nieznany im jest koncept obuwia, albo po prostu był zbyt mocno kontuzjowany i oszołomiony, by zadbać o ten szczegół.
Gdy obcy się zbliżył, Wilks wziął go na muszkę. Celował w brzuch, jak go uczono na strzelnicy. Prosto pod żebra, żeby go przeciąć jak owada.
Malujące się na twarzy kosmity cierpienie i strach jeszcze się pogłębiły, gdy zobaczył pistolet. Zatrzymał się i nie próbował uciekać. Dopiero teraz Wilks ujrzał, że tamten doznał silnych oparzeń; z pewnością i tak by nie przeżył.
– Muszę – wyszeptał.
Obcy patrzył mu w oczy. Otworzył usta, by coś powiedzieć.
Wilks strzelił.
Kosmita zmarł, nim zdążył przemówić. Gdy upadł, Wilks wysiadł z auta.
Źle zrobiłem, pomyślał, patrząc na zwłoki. Zabiłem go, bo się bałem. Ale musiałem. Nawet jeśli to złe. Przybył tu nas szpiegować, kryjąc się pod ludzką postacią, żebyśmy nie mogli go rozpoznać. Tak nam mówią. Musimy wierzyć, że Marsjanie knują przeciwko nam, że są nieludzcy i nigdy się ludźmi nie staną.
Dzięki Bogu już koniec.
Zaraz sobie jednak przypomniał, że wcale nie.
Był koniec lipca, ciepły letni dzień.
Statek wylądował z wyciem silników, wyżłobił głęboką bruzdę w zaoranym polu, przebił się przez płot, zburzył szopę i wreszcie znieruchomiał w rowie.
Zapadła cisza.
Parkhurst chwiejnie wstał, trzymając się poręczy. Rwało go kontuzjowane ramię. Potrząsnął głową oszołomiony.
– Jesteśmy na dole! – wykrzyknął z entuzjazmem. – Wylądowaliśmy!
– Pomóż mi – wysapał kapitan Stone.
Barton podał mu rękę. Leon siedział na podłodze i ocierał krew z szyi. W kabinie panował nieopisany rozgardiasz. Większość przyrządów była rozbita, ich części, szkło i papiery walały się wszędzie.
Vecchi niepewnie podszedł do luku i drżącymi palcami zaczął go odśrubowywać.
– No to wróciliśmy – rzekł Barton.
– Aż nie mogę uwierzyć – szepnął Merriweather. Luk się akurat otworzył i mogli wyjrzeć na zewnątrz. – To się wydaje niemożliwe. Stara poczciwa Ziemia!
– Hej, złap tam który aparat! – krzyknął Leon, zsuwając się ostrożnie na piasek.
– Chyba żartujesz! – Barton się zaśmiał.
– Tak jest, dawać aparat! – polecił kapitan.
– Tak się umawialiśmy – przypomniał Merriweather. – Jeżeli w ogóle wrócimy, to trzeba tę chwilę uwiecznić. Historia, chłopie. Będziemy w podręcznikach szkolnych!
Vecchi pogrzebał w rumowisku.
– Mam, ale jest trochę pokiereszowany – oznajmił, pokazując pogięty fotoaparat.
– Może działa – wyraził nadzieję Parkhurst, posykując z bólu, gdy schodził za Leonem. – Tylko jak ujmiemy nas wszystkich? Ktoś musi nacisnąć spust migawki.
– Od tego jest wyłącznik czasowy – pocieszył go Stone. Ustawił aparat, nacisnął guzik i dołączył do załogi. – Wszyscy do szeregu.
Sześciu brodatych mężczyzn w podartych mundurach i kombinezonach stało przed wrakiem statku. Poważnie, w milczeniu patrzyli w obiektyw kamery i dalej, na zielone wzgórza. Gdy pyknęła migawka, spojrzeli po sobie roziskrzonymi oczyma.
– Udało się! – krzyknął kapitan. – Jesteśmy w domu!