- W empik go
Raróg - ebook
Raróg - ebook
Żyła, aby poznać prawdę. Teraz prawda zagraża jej życiu…
Latem 1985 roku we własnym ogrodzie zamordowany zostaje boss lokalnej mafii, a jedynym świadkiem zbrodni jest pięcioletnia córka gangstera. Trzydzieści lat później Sonia nadal próbuje odnaleźć zabójców ojca i poznać losy matki. Chcąc rozwikłać tajemnicę sprzed lat, musi położyć na szali pragnienie zemsty i swoją przyszłość. To, co zobaczy, nie było przeznaczone dla czyichkolwiek oczu. Jaką drogę wybierze Sonia? Czy zbuduje normalne życie u boku prokuratora Szafrańskiego? Jakie intencje ma nieznany nikomu gangster oferujący współpracę?
Brutalna rzeczywistość i oniryczna podróż w głąb siebie, gangsterskie porachunki i próba rozliczenia się z przeszłością… W swojej najnowszej książce autorka wychodzi poza ramy gatunku: na gruncie kryminału buduje duchową, kobiecą opowieść o odnajdywaniu w życiu drugiej szansy, z silnym motywem zemsty oraz nieoczywistą słowiańską symboliką.
Anna Sokalska jest wrocławianką, autorką bestsellerowego cyklu „Opowieści z Wieloświata” wydanego nakładem Liry. Jej „Wiedźma” znalazła się w wąskim gronie tytułów nominowanych do Książki Roku 2019 w kategorii fantasy portalu Lubimyczytać.pl, a „Kuglarz” otrzymał nagrodę jury oraz internautów jako najlepsza książka na jesień portalu Granice.pl. Autorka jest z zawodu radcą prawnym, pisaniem powieści i opowiadań zajmuje się od ponad dziesięciu lat, a w wolnych chwilach uprawia sporty walki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66503-37-3 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
W mojej głowie tkwi odłamek. Ciało obce, którego natury nie potrafię ocenić i właściwie opisać. Obrósł częściowo moimi wspomnieniami, po części zaś jest twardym, ostrym faktem, a w części jeszcze innej – przezroczystą, giętką hipotezą.
Moja wiedza, wyobrażenia i uczucia związane z tamtym dniem są niepewne, lecz niepewność ta zdefiniowała całe moje życie, napędzając mnie do poszukiwania prawdy.
Tamten dzień... Nie rozróżniam już dokładnie, co z niego pamiętam w zamazanych wspomnieniach, co zrekonstruowałam na bazie dowodów, a czego intuicyjnie się domyśliłam.
Tamten dzień...
^(*)
– Dzień dobry, pogotowie gazowe. Mamy wyciek do sprawdzenia.
– Wyciek? – powtórzyła kobieta i jakby miało jej to pomóc w zrozumieniu, przełożyła słuchawkę domofonu do drugiej ręki. Ubrana w schludny kostium pomocy domowej, była jedną z kilku osób pracujących w willi Wołosa, samozwańczego pomazańca władcy podziemi, boga magii, przysiąg i bogactwa. Mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat, ale na jej twarzy los odcisnął zmęczenie, którego nie zatarłby już żaden odpoczynek.
– O co chodzi? – zapytał kobietę wyrosły jak spod ziemi potężny ochroniarz, którego również przywołał dźwięk dzwonka. Nienaturalna masa mięśni i pozbawiona szczególnych rysów twarz włączały go do kręgu mężczyzn, którzy całą wolę życia i upór skoncentrowali na swych ciałach, jak zaprzęgnięte do wozów woły wierząc, że zdolni będą przeciągnąć każdy zadany im ciężar. Starannie skrojone ubrania służby krępujące ich kanciaste pospolitością sylwetki współtworzyły nowobogacką atmosferę domostwa, które wzniesiono z przemycanych z zagranicy materiałów, zaprawionych sowitymi łapówkami i zaimpregnowanych strachem. Fasada przepychu i elegancji skrywała fundamenty z bólu i nieszczęścia. Rozumiał to każdy, kto spędził tam dłużej niż dobę.
^(*)
Był słoneczny sierpniowy dzień 1985 roku. W ogrodzie na tyłach ocierającego się o kicz, imponującego domu wypoczywał Wołos z żoną i pięcioletnią córeczką Sonią. Mężczyzna o posturze boksera i przenikliwych, inteligentnych oczach podrzucał drobną dziewczynkę ku niebu, kręcił nią wokół siebie i sadzał sobie na ramionach. Dziecko śmiało się głośno, raz po raz ściągając na siebie nerwowe spojrzenia matki – dwudziestoparoletniej, zawieszonej pomiędzy dziewczęctwem a kobiecością. Bladą skórę jej twarzy zdobił tylko rumieniec wywołany gorącem, a ciemne, mokre jeszcze po kąpieli włosy opadały jej na plecy, malując na cienkim podkoszulku wilgotne plamy. Niczym Marzanna, bogini śmierci i zimy, życia i roślinności, pani całej natury i jej cyklu, ukryta w cieniu rozłożystego drzewa, półleżąc na ogrodowym szezlongu, czytała książkę. Nad nią, w konarach drzewa usadowiła się głośna wrona; niegdyś jedna ze śmiertelnej trójcy, obok kruka i gawrona, posłanników wojny, chorób i złej wróżby, uświęcona i okryta tabu pośredniczka między światem żywych i umarłych, żywiąca się trupami i zanosząca dusze do Wyraju – teraz żywiła się resztkami z ludzkich stołów, skacząc po czarnych workach w śmietnikach i uciekając przed ciskanymi w nią przez dzieci kamieniami. Skrywała się w gęstwinie liści, niedostrzegalna jak cień, a jej wrzaski w jednej chwili brzmiały lękliwie, w innej zaś przypominały szyderczy śmiech.
Zniecierpliwiona kobieta co kilka kartek przyciskała palce do skroni i spoglądała na odłożony obok zegarek na złotej bransoletce. Wreszcie, po kolejnym głośnym wybuchu śmiechu córeczki, zamknęła czytany tom.
– Sonia! – zawołała, znów przykładając dłoń do głowy. – Sonia, chodź tu na chwilę.
Dziecko, tuląc pluszowego misia, radośnie podbiegło do matki. Wydawało się, że są odbiciem tej samej osoby, emanacją jednego bóstwa – dziewczynka całą urodę odziedziczyła po rodzicielce i tylko czasami, gdy mrużyła oczy, poznać w nich można było czujność ojca.
– Kochanie... – podjęła młoda matka, skrywając swoje zniecierpliwienie. – Mamusię boli głowa. Może pobawisz się z tatusiem w chowanego? Tylko ukryj się dobrze i ładnie czekaj, aż tatuś cię znajdzie. Zgoda?
– Zgoda! Sonia ochoczo pomknęła w głąb ogrodu, wyrzucając na boki nieporadne rączki i nóżki.
^(*)
– Pogotowie gazowe, jest jakiś wyciek – powtórzyła ochroniarzowi pokojówka.
Wyciągnął dłoń po słuchawkę.
– Niczego nie zgłaszaliśmy – zwrócił się do czekających po drugiej stronie linii mężczyzn, jednocześnie odruchowo zaglądając przez firankę za okno. Jego wzrok jednak nie mógł sięgnąć dalej niż do broniącego posiadłości muru i ciężkiego metalowego cielska bramy.
– Czujniki zanotowały spadek ciśnienia w okolicy, gdzieś musi być wyciek – zaskrzeczał głos w słuchawce. – Sprawdzamy to. Proszę zadzwonić do sąsiadów, u nich też szukamy.
– Chwileczkę.
Ochroniarz odłożył słuchawkę i podniósł do ust krótkofalówkę.
– Hannibal – rzucił hasło i skierował się do drzwi.
Chwilę później zmierzał już do sąsiadującej z bramą furtki, także wykonanej z grubego, litego stopu. Zza węgła domu, w pełnej gotowości, obserwował go inny ochroniarz. W napięciu, gotów na wszystko, nacisnął działającą tylko od wewnątrz klamkę.
– Proszę przede mną – zwrócił się do pracowników gazowni, otwierając szeroko skrzydło furtki. Ani na sekundę nie spuszczając ich z oczu, rozłożoną dłonią wskazał kierunek.
– Tam, w lewo? – upewnił się pierwszy z trzech.
– Tak, proszę. Co panów tak dużo?
Ruszyli przez długi dziedziniec w kierunku domu i dalej, wzdłuż jego murów, w stronę pomieszczeń gospodarczych.
– Młodzi na szkoleniu – wyjaśnił ten, który najwyraźniej im przewodził.
Ochroniarz badał ich dokładnie wzrokiem, nie wiedząc, czego szuka i czy w ogóle jakaś wskazówka czeka na odnalezienie. Ubrani w sfatygowane robocze stroje, z przewieszonymi przez ramię torbami i czapkami, które mimo upału nasunęli głęboko nad oczy, potrącali w ochroniarzu jakąś strunę przeczucia, ale nie mógł odgadnąć granej przez nią melodii. Milcząca dwójka wcale nie wyglądała na dopiero uczących się fachu „młodych”, byli wyraźnie po trzydziestce, ale w tych czasach nie gardziło się żadną robotą. Z ich obojętnych, przeciętnych w wyrazie twarzy trudno było cokolwiek odczytać, może poza znużeniem upałem. Tylko ich szef – niewiele starszy, niski, krępy – cały czas mówił.
– Nie ma żartów, wie pan, gorąco jest – nawijał poufale. – Coś się rozszczelniło, to pewne, bo wie pan, ciśnienie spadło, znaczy, że gdzieś ucieka. Ale nie wiemy, gdzie dokładnie, to musimy chodzić od domu do domu i sprawdzać. Widzi pan, tu taki czujnik mam. – Pokazał ochroniarzowi urządzenie z pokrętłami i zielonym ekranikiem. – Musimy się przejść koło zaworów i tak dalej, czy czegoś nie zwęszy. Gazu, nie? No i tak chodzimy, w ten upał, wie pan, ale w takim upale znowu to i o wypadek łatwiej, jakaś iskra, coś, gorąco, wszystko wyleci w cholerę.
– To nie zakręciliście głównego zaworu? – spytał ochroniarz, który z uwagą słuchał całej tej paplaniny. W napięciu czekał na odpowiedź, jak wędkarz czeka na ruch linki: złapało się czy nie?
Doszli już do ścian domu i wyłożoną kamieniami dróżką szli w kierunku murowanej przybudówki, której dach widoczny był zza gęstej roślinności. Gadatliwy fachowiec zrobił przerwę na złapanie oddechu i grubą dłonią przejechał sobie po twarzy, ścierając z niej kropelki potu. Te kilka sekund skręciło wnętrzności ochroniarza – czy facet ociąga się z zawodowej nonszalancji, czy złapany w sidła własnego niedoskonałego kłamstwa szuka sposobu ucieczki?
– E, no, zakręciliśmy – odparł wreszcie w tym samym niefrasobliwym tonie. – Ale te zawory daleko od siebie są...
Urwał zdanie, bo weszli właśnie pomiędzy krzaki i niskie drzewka nasadzone po bokach biegnącej przy domu dróżki. Musieli przez kilkanaście metrów iść gęsiego, więc ochroniarz znów puścił ich przodem.
– No, chłopcy, włączcie maszynki – polecił szef.
Ochroniarz nie dosłyszał. „Młodzi” sięgnęli do swoich toreb.
– Co proszę?... – zapytał.
Jeden z „młodych” odwrócił się do niego zwinnie i kilka razy prawie bezgłośnie wystrzelił ze schowanej wewnątrz torby broni. Ochroniarz nie zdążył zareagować – padł bezwładnie na chropowate kamienie. W tym czasie drugi „młody” zanurkował w krzaki, a szef ruszył do ogrodu.
Zza rogu domu wychylił się drugi z ochroniarzy obserwujący ich cały czas z dystansu. Wycelował w pierwszego napastnika i strzelił – nie trafił. Ułamek sekundy później powietrze rozpruł drugi pocisk – tym razem nadlatujący od strony krzaków. Ochroniarz, który jeszcze nie zdążył całkiem cofnąć się za mur, dostał w ramię. Obaj „młodzi” ruszyli jednocześnie w jego stronę.
^(*)
Sonia pobiegła na sam koniec ogrodu, gdzie rosły obok siebie dwa ogromne krzewy cisu. Rączkami rozgarnęła miękkie gałązki trującej rośliny i zanurkowała w jej głąb, aż do pnia, przy którym przycupnęła. Na początku jej kilkuletnie serduszko biło szybko, podekscytowane, ale po chwili się uspokoiła – wdech i wydech, wdech i wydech. Miejsce emocji zajmował spokój, wiedziała, że tu nikt dorosły jej nie znajdzie. Usiadła na gołej ziemi i zaczęła przyglądać się zacienionemu wnętrzu krzewu, w przedzierających się między mrowiem zielonych igieł nitkach słonecznego światła badając każdy szczegół utkanej magicznej opończy, tak jak tylko dzieci potrafią – w stanie skupienia podobnym do hipnozy i mogącym trwać przez długie minuty. W końcu Sonia zamknęła oczy i oparta o pień przysnęła.
Obudził ją miękki, ciepły dotyk i szorstki, jednostajny dźwięk. Otworzyła oczy, zaskoczona, a z buzi wymsknął jej się słabiutki pisk. Biało-rudy kot z dzwonkiem na szyi, sam zlękniony, spłoszył także ciszę i wybiegł spod gałęzi cisu, by ruszyć dalej swoimi tajemnymi ścieżkami. Sonia natychmiast zapomniała o zabawie w chowanego i ruszyła za dachowcem.
^(*)
W ogrodzie Wołosa roiło się od milicjantów i techników kryminalistycznych. Na wiklinowym szezlongu leżał porzucony złoty zegarek i Makbet z wetkniętą w środek zakładką. Obok nich jak strażnicy stały tabliczki z numerkami: dwunastka przy książce i trzynastka za zegarkiem.
Na środku trawnika, z dramatycznie rozrzuconymi na boki rękoma, leżał na wznak Wołos. Jego otwarte jasne oczy skierowane były wprost ku wiszącemu nad ziemią słońcu, które milcząco tryumfowało nad namiestnikiem podziemi. Jeden z techników krążył nad ciałem, z precyzją przykładając obok ran skalówkę i robiąc zdjęcie za zdjęciem.
– Tata?
– Hm? – Technik nacisnął spust starej lustrzanki i odwrócił głowę. – Ożeż... – Ugryzł się w język w ostatnim momencie, przecinając tym samym przekleństwo.
Z drugiej strony, nad ciałem Wołosa, stała zdezorientowana Sonia.
I
NOC Z 2 NA 3 PAŹDZIERNIKA 2015
Światła reflektorów przebijają się przez nocne powietrze wypełnione gęstą, smętną mżawką. W wyobraźni miga mi obraz batyskafu penetrującego ciche dno czarnego oceanu. W oddali błyskają światła latarek, gdzieś krótko szczeka pies. Policja przeczesuje pole, funkcjonariusze przedzierają się przez okoliczne zarośla. Ja, razem z grupą kilkunastu kolejnych osób, skupiam się na jednym miejscu.
– Macie ten namiot? – pytam mijającego mnie właśnie technika.
Nazywam się Sonia Kosowicz, córka kosa, ptaka pustelników, prawdy, czarów i snów, obrońcy przed piorunami. Nie ma jednak we mnie ani magii, ani marzeń, nieobce są mi kłamstwa i może tylko ludzie, których poszukuję, pozostają daleko ode mnie, porzuciwszy mnie jak pustelniczkę. Oto moje przeznaczenie.
Stoję nad zwłokami znalezionej dziewczyny – Los sprawił, że stanie nad zwłokami jest naturalnym elementem mojego życia. Dziewczyna, bo tym razem to dziewczyna, jest ubrana w zwykły szary dres, w którym powinna siedzieć na kanapie i oglądając serial, jeść chrupki. Długie tlenione włosy, które może jeszcze rano dokładnie rozczesywała, są rozrzucone w nieładzie jak groteskowa aureola, a tusz do rzęs, od kilku godzin opłakiwany przez mżawkę, spłynął po jej gładkiej twarzy.
– Nie możemy znaleźć – odpowiada znużony technik. Brak namiotu jest nie pierwszym i niejedynym absurdem, do jakich wszyscyśmy się już przyzwyczaili. Jest druga nad ranem, noc z drugiego na trzeciego października 2015 roku.
– Lekarz jedzie? – pytam. Cicho i delikatnie, jak zawsze. Robię to celowo, w ten sposób zaklinam rzeczywistość, balansuję ją, uspokajam, tłumię jej pęd.
– Jedzie, dzwonili. Ma być za pół godziny. Może koc przyniosę? – proponuje technik.
– Nie, kocem jej nie przykryjemy.
– Ale nie dla niej... – wyjaśnia.
– Ach... – teraz rozumiem. – Nie, dzięki, ja nie marznę.
Mam na sobie wąskie dżinsy, sportową bluzę i przezroczystą przeciwdeszczową pelerynę. Nie jest mi zimno, a może jest, ale nie zwracam na to uwagi – całą poświęcam dziewczynie na ziemi. Teraz wszyscy są tu dla niej, choć trochę też i dla siebie, dla ideałów praworządności i społecznego ładu; za kilka, kilkanaście dni zapomną, poświęcając się innym pechowcom, pozostaną tylko imię i nazwisko, przekazywane kolejnym funkcjonariuszom publicznym, przerzucane na kartach akt i wreszcie wyryte na nagrobku. Całe życie sprowadzone do tych kilku liter. Właściwie wszyscy tu jesteśmy tylko po to, aby udać, że jesteśmy warci trochę więcej niż te kilka dźwięków, które ktoś kiedyś może odczytać, przechodząc koło naszych grobów.
Mężczyzna, którego troskę odrzuciłam, wzrusza ramionami i odchodzi tam, gdzie miał iść, pewnie zadowolony, że może szukać nieistniejącego namiotu jeszcze przez chwilę, unikając innych zadań.
– O, przepraszam. – Inny technik potrąca mnie, jakby na całym tym polu nie było miejsca dla nas wszystkich. Trzyma w ręku kompaktowy aparat z doczepioną lampą błyskową. Cofam się o krok, żeby zrobić mu przestrzeń, i obserwuję, jak dokumentuje miejsce zdarzenia i kolejne ślady. Flesz co chwila oświetla nieżywą dziewczynę upiornym światłem. Błysk za błyskiem, jakby to jej ciało migotało gasnącym światłem ulatującej duszy. Bolą mnie oczy, zaciskam mocno powieki i przenoszę wzrok na rosnące nieopodal młode brzozy. Biała kora wątłych, prawie ogołoconych z liści drzew majaczy ponuro w nocnej scenerii. Ktoś rusza policyjnym reflektorem i snop światła pada w stronę, gdzie pośród brzeziny dostrzegam dziewczęcą sylwetkę. Stoi nieruchomo, ubrana w szary dres, jasne włosy sięgają jej łokci.
– No, Kosowicz – słyszę za sobą. – Już jestem. A to co? Gdzie namiot?
Odwracam się w kierunku energicznego męskiego głosu. Prokurator Damian Szafrański, dziedzic nieszczęśliwie zakochanego w nimfie, przemienionego w kwiat Krokusa, niepomny swego dawnego wcielenia, lat czterdzieści, kilkudniowy zarost na twarzy, oczy bezsenne, podkrążone od zbyt wielu godzin na jawie. Idzie z kapturem naciągniętym nisko na czoło, choć aż tak mocno nie pada. W jednej ręce trzyma telefon, w drugiej kubek termiczny z parującą kawą – zapach wyprzedza go o krok. Mimo zmęczenia Damian jak zwykle ma dobry nastrój. To jego sposób na przetrwanie – zachowywać pogodę ducha, nie narzekać i się nie denerwować, trzymać na dystans męczącą rzeczywistość.
– Nie ma namiotu – mówię. Rzucam jeszcze raz okiem w kierunku brzóz. Zjawa zniknęła.
– Nie ma namiotu – powtarza Damian, jakby językiem chciał zważyć ciężar tych słów. – To tak jak kaloszy – dodaje nieoczekiwanie. – Wszystkie trzy pary, które mamy w prokuraturze, są już w terenie, na ostatnią spóźniłem się o pół godziny. – Macha ręką, na szczęście tą z telefonem, nie z kawą. – Co my tu mamy?
– Dziewczyna, lat około dwudziestu – opisuję, co widzę. – Bez śladów walki, bez śladów wykorzystania. Przynajmniej na oko, bo lekarz jeszcze nie przyjechał.
– To ja się spieszę... – Damian kręci z niezadowoleniem głową, ale żeby jej sobie nie ukręcić, pociąga łyk kawy. – Na pewno nie chcesz?
– Na pewno. – Nie mam ochoty na kawę od kilku lat. – Rana cięta na gardle – kontynuuję ze starannością. – Pod paznokciami nic nie ma, ktoś ją dobrze wyczyścił, zanim ją tu zostawił.
– Zostawił? I żadnych śladów?
Ruchem głowy wskazuję na horyzont, gdzie jak błędne ognie tańczą snopy świateł z latarek.
– Żadnych. Zbadaliśmy prawie cały teren, nic nie ma, psy też nie złapały tropu. Musieli ją przywieźć samochodem, porzucić, zetrzeć z podłoża odciski butów i odjechać.
W telepatycznym porozumieniu oglądamy się za siebie, na biegnącą kawałek dalej asfaltową drogę.
– No tak. – Damian na moment traci wesołość, ale szybko się opamiętuje i wraca do zwykłego tonu. – Ani śladu buta? Ani pół? A guzik? Fajka?
– Niczego nie ma, Damian, tylko dziewczyna. Ktoś ją bardzo sprawnie zamordował i równie sprawnie wyrzucił w szczere pole. Siedzimy tu już kolejną godzinę, czekamy tylko na ciebie i lekarza i się stąd zawijamy. Rano jeszcze raz obejrzymy krzaki i będziemy myśleć.
– A kto ją znalazł? Wiemy coś? – dopytuje, próbując chyba ustalić, jak szeroka jest nasza niewiedza.
– Anonimowe zgłoszenie. Nic nie wiemy. Dokumentów przy ciele nie ma, odciski będą jutro, rozpytywać o tej porze nie ma kogo. Zresztą do najbliższej wsi jest kilka kilometrów.
– No dobra. – Damian bierze kolejny łyk kawy, ostatni, z samego dna, i rusza w stronę swojego samochodu. Idę z nim. – To dlaczego tu jesteś? Dziewczyna raczej nie wygląda na gangstera.
– A jednak... – Nie kończę.
– Jednak – powtarza za mną wesoło.
Mijamy szereg zaparkowanych samochodów, głównie radiowozów, i zatrzymujemy się przy ostatnim, którym przyjechał Damian. Rozglądam się kontrolnie. Jesteśmy sami.
– Zgłoszenie przez telefon przyszło około dwudziestej trzeciej – zdradzam. – Mężczyzna podał dokładną lokalizację i określił zamordowaną jako „bieluńskie ścierwo”.
– A to ciekawe. – Damian aż przestępuje z nogi na nogę. Zaczyna pocierać się po zaroście nieustannie trzymaną w ręce komórką. – Czyli pracowała dla Bielunia – skonstatował i wcale nie chodziło mu o halucynogenną, śmiertelnie trującą roślinę, choć nie bez powodu taki pseudonim połączył się z jego nosicielem.
– Załóżmy – dopuszczam jego hipotezę. – Mamy wówczas dwa wyjścia, znaczy zabili ją ludzie Bielunia albo ktoś inny. Ludzi nie od Bielunia jest więcej, ale dlaczego zdradzaliby się swoją pogardą? Aby coś zamanifestować? Czy z braku profesjonalizmu? – myślę na głos. – Czy ktoś niebędący jego wrogiem miałby dość negatywnych emocji, aby jego człowieka nazywać ścierwem? I czy ktoś niebędący jego wrogiem byłby tak profesjonalny? Pozostają nam więc wrogowie Bielunia, ale ci raczej nie obnoszą się ze swymi aktami zemsty, zresztą nie muszą – kto ma wiedzieć, ten wie. Wracamy więc do samych ludzi Bielunia. Jeśli zabili swoją, to dlaczego nazwali ją „bieluńskim ścierwem”?
Damian szura butem po twardej nawierzchni jezdni, rozrysowując w myślach moją klasyfikację i badając jej poprawność. Przypomina to grę w rozpoznawanie rzeczy, o której myśli druga osoba, kiedy jedynym drogowskazem mogą być odpowiedzi „tak” lub „nie”: to rzecz żywa czy nieożywiona? Jeśli żywa, to jest człowiekiem czy zwierzęciem? Jeśli człowiekiem, to kobietą czy mężczyzną? I tak dalej, eliminacja aż do wytypowania celu. Tylko że trudniejsza. I bez tak oczywistych wskazówek.
Damian zbiera myśli, łączy znane nam fakty z żywotów przestępców, plotki i domniemania, aby zrozumieć, jakie mogli mieć motywy.
– Może powiedzieli tak, żebyśmy byli pewni, że to oni ją zabili – podsuwa. – A do mediów poszła wiadomość, że ludzie z gangu Bielunia tak traktują brak posłuszeństwa. Pozostali zobaczą to w telewizji i nie odważą się wycinać żadnych numerów – naprędce wymyśla wersję.
– Wtedy mogliby powiedzieć: „tak kończą zdrajcy Bielunia”. Prosty przekaz, nagranie zgłoszenia wyciekłoby do wiadomości i mieliby spokój na jakiś czas. A „bieluńskie ścierwo”? To jednak nie brzmi jak słowa kogoś, kto pracuje dla Bielunia.
– Zostaje albo konkurencyjny gang, albo ktoś zupełnie niezwiązany, kto chce zmylić trop – wnioskuje Damian.
– Albo jednak ludzie Bielunia – wtrącam. – Też próbujący zmylić trop.
Wątek, który podchwyciliśmy, doprowadził nas donikąd; kręcimy się wokół własnych myśli jak psy, które zgubiły trop.
– To „bieluńskie ścierwo” tylko nam miesza, zamiast pomóc – podsumowuje Damian. – Od początku. Ktoś zabił dziewczynę jednym dokładnym cięciem, umył ją, przebrał, wywiózł autem na odludzie, rzucił na pole, odjechał i zadzwonił na policję, podając dokładne współrzędne miejsca. Profesjonalista albo psychopata. Stawiam na profesjonalistę, wątpię, żeby psychopata chował się za porachunkami gangów.
Kiwam głową. I tak czekamy na lekarza, więc mimo zmęczenia, dla wątpliwej rozrywki i zabicia czasu, choć gdybanie bez dowodów niewiele może dać, wymyślam pierwszą lepszą, a zarazem najprostszą wersję, jaka przychodzi mi do głowy.
– Dziewczyna mogła uciec z burdelu Bielunia – mówię. – Złapali ją i zabili dla utrzymania reszty w ryzach. Zabójca, w takim przypadku człowiek Bielunia, rzuciłby w zgłoszeniu: „bieluńskie ścierwo”, żeby zmusić nas do wymyślenia kilku dodatkowych wersji zdarzeń i tym samym utrudnić śledztwo.
– Burdel może należeć też do kogoś luźniej związanego z Bieluniem. – Damian proponuje inny przebieg zdarzeń. – Może płaci mu haracz albo dostaje od niego dziewczyny. Może kręcił coś na boku, ona to odkryła, szantażowała go, więc ją zabił.
– Mogła też rozprowadzać narkotyki – podsuwam. – Wystarczy, że weszła na obcy teren albo pochwaliła się niewłaściwej osobie, trafiła na kogoś, komu ludzie Bielunia zaszli za skórę.
– Tylko kogo? Grupa Bielunia kontroluje wszystko w całym regionie. Nawet jeśli dziewczyna jest płotką i zabicie jej nie ściągnie na zabójcę ostrej reakcji Bielunia, to nazywanie jej „bieluńskim ścierwem” jest prowokacyjne.
– Między innymi dlatego tak dobrze zatarto ślady – zauważam.
– Sądzisz, że bardziej ze strachu przed Bieluniem niż przed nami? – śmieje się Damian, wyjątkowo gorzko jak na niego.
– O ile przyjmiemy taką wersję... – zaznaczam. – Ale najważniejsze jest to, że jeśli „bieluńskie ścierwo” nie jest zmyleniem tropu, to ktoś, nieważne, czy celowo, czy w emocjach, wymierzył Bieluniowi policzek. Czyli albo wewnątrz grupy pojawił się ferment, albo zęby ostrzy sobie ktoś z zewnątrz. Pytanie brzmi, jaki będzie ciąg dalszy i jaka będzie skala wydarzeń.
W dłoni Damiana ożywa telefon, który pozbawiony głosu warczy groźnie. Damian spogląda na wyświetlacz i odbiera.
– Jesteś już? Dobra, idziemy. – Rozłącza się i wreszcie chowa komórkę do kieszeni. – Chodź, lekarz przyjechał. Niech rzuci okiem, podpiszmy protokół i zbierajmy się stąd.