Ratowałam od Zagłady. Wspomnienia - ebook
Ratowałam od Zagłady. Wspomnienia - ebook
„Ratowałam od Zagłady”. Wspomnienia Irene Gut-Opdyke, Sprawiedliwej wśród Narodów Świata.
Irena Gutówna ma siedemnaście lat, kiedy wybucha wojna, która łagodną, spokojną uczennicę szkoły pielęgniarskiej w Radomiu zamieni w bohaterkę. Od samego początku wojny los jej nie oszczędza, jednakże wraz z kolejnymi doświadczeniami, kolejnym poniżeniem, będzie rosła w niej siła nie tylko by przetrwać, ale również by ratować życie innych.
Angażuje się w działalność konspiracyjną, a kiedy Holocaust staje się faktem – wykorzystuje niemiecko brzmiące nazwisko i aryjski wygląd, by nieść na każdy możliwy sposób pomoc Żydom. Wreszcie pomaga ludziom w ucieczce z getta, ukrywa ich w lesie, a także w piwnicy domu majora SS, w którym pracuje jako gospodyni.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66555-56-3 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bogu, stwórcy wszystkich żyjących istot.
Pastorowi Alowi Fornissowi i jego żonie Loretcie z mojego kościoła w Desert Bloom za miłość i wsparcie, jakie mi okazali.
Jennifer Armstrong, wielebnemu Frankowi Eiklorowi z Shalom International, rabinowi Haimemu Asie, rabinowi Haroldowi M. Schulweisowi, ojcu Karpowi z Kościoła Rzymskokatolickiego, organizacji United Jewish Appeal oraz Centrum Szymona Wiesenthala.
Także mojej córce Janinie, zięciowi Gary’emu Smithowi, wnukom Rayowi i Robertowi oraz Larry’emu, Lyn i Joshowi Nantaisom za ich miłość i wsparcie w moim dążeniu do tworzenia bliskich więzi pomiędzy ludźmi na świecie.
Na końcu zwracam się do wszystkich ludzi, starych i młodych, do których miałam możność mówić. Pamiętajcie, że nienawiść przychodzi bardzo łatwo. Aby kochać, trzeba wielkiej odwagi. Sposobność, by okazywać miłość, nadarza się każdego dnia – róbcie to szczodrze. Nawet jedna osoba może wiele zmienić.Randi, prawnuczka Irene, i ja
Moja Mama została wychowana w poczuciu dumy ze swojego polskiego dziedzictwa, w miłości do swojego kraju, w poszanowaniu Boga i w przekonaniu, że ludziom należy okazywać życzliwość. Dorastając w niewielkich Kozienicach, Mama i jej cztery młodsze siostry często dzieliły się posiłkiem przy rodzinnym stole z każdym potrzebującym – bez względu na jego tożsamość. Wierzę, że ów przykład okazywania troski i miłości wobec innych miał wielki wpływ na to, kim Mama stała się jako osoba dorosła. Pamiętam jej słowa: „Nie wiemy, czego życie będzie od nas wymagało, lecz trzeba wierzyć, że zawsze znajdzie się sposób, by godnie je przeżyć”. Wciąż ją słyszę: „Janino, przede wszystkim reaguj sercem, a nie tylko samym rozumem”. Irena Gut potrafiła te słowa wcielić w życie. Udało się jej – wykazując się odwagą i czynnym oporem – przetrwać jeden z najciemniejszych okresów historii oraz udowodnić, że jedna osoba (nawet bardzo młoda dziewczyna) może znacząco wpłynąć na otaczający ją świat. Takie historie jak ta ukazują głęboki kontrast pomiędzy brzydotą nienawiści a pięknem ludzkiego ducha i mocą tych, którzy wybierając wiarę, czynią dobro.
Na zawsze pozostanę wdzięczna Mamie za przykład, jaki dała. Jestem zaszczycona, że mogę dzielić się jej przeżyciami z publicznością w Stanach Zjednoczonych i poza ich granicami.
Miejmy motywację, aby wyjść z własnej strefy komfortu i podejmować wyzwania. Ci, którzy są obok nas, potrzebują naszej wyciągniętej ręki i naszej miłości. Stańmy się takimi ludźmi – ufnymi i dobrymi!
Łatwo o nienawiść, miłość wymaga prawdziwej odwagi.
Janina Opdyke Smith, córka IreneKIEDY KWITNĄ JAŚMINY
Kozienice to małe miasto w centralnej Polsce. Tutaj 24 czerwca 1921 roku moja mama wybrała się z koleżankami nad rzekę. Zapadał zmierzch, wiatr niósł zapach kwitnących jaśminów. Dziewczyny chichotały, słysząc kukułkę, podążały ścieżką nad wodą pośród sitowia i niezapominajek, a trawy zwilżały rosą ich stopy. Mama niosła drewnianą łódkę z wypisanym na niej swoimi imieniem i nazwiskiem – Maria Rębieś. Włożyła do niej małą świeczkę i wianek z kwiatków.
Każda z roześmianych dziewczyn trzymała taką łódkę. Znów słychać było głos kukułki siedzącej na brzozie, a Maria i jej koleżanki zapalały świeczki. Zapach topniejącego wosku i spalonych zapałek mieszał się z wonią jaśminów. Podciągając spódnice nad kolana, dziewczyny weszły do chłodnej wody, aby puścić łódki. Flota płonących świeczek dotarła do głównego nurtu, dokonała zwrotu, podskakując na falach, jakby kłaniała się na pożegnanie, a potem znikła za zakrętem.
Poniżej czekali chłopcy, wśród nich był Władysław Gut, młody architekt i chemik, który nadzorował budowę pobliskiej fabryki ceramiki. Trzymał się z dala od innych chłopców zgromadzonych na brzegu, palił papierosa i obserwował, jak żartują i siłują się ze sobą na płyciźnie.
Gut nie sądził, że przyłączy się do zabawy wiejskich chłopaków. Stare zwyczaje ludowe wydawały się należeć do zamierzchłej przeszłości. Zapadał wieczór. Gdy na wodzie ukazały się płonące świeczki i wyłaniały się spod zwisających gałązek wierzby, rozległy się podekscytowane śmiechy. Widok świateł na wodzie oczarowałby każdego. Gut cisnął niedopałek w wilgotną trawę i podszedł bliżej wody, by popatrzeć na przepływające łódki. Jaskółki pikowały tuż nad nurtem rzeki, chwilę jakby się ślizgały po powierzchni, by nagle zawrócić i zniknąć.
Chłopcy zaczęli wchodzić do wody, dogryzając sobie na temat ukochanych, a każdy miał nadzieję, że złapie łódkę z imieniem tej jedynej. Gut schylił się, aby rozsznurować buty i zdjąć skarpetki, a potem wszedł z innymi do rzeki. Mokre mankiety miejskich spodni oblepiały mu nogi.
– Tadek, skąd wiesz, która łódka jest Janki? – spytał jeden z chłopców.
– Obiecała, że da tylko niebieskie dzwonki – popłynęła odpowiedź ponad ciemną powierzchnią wody.
– Marek, słyszałeś? Na łódce Janki są niebieskie dzwonki, jeśli ją chcesz, łap tę łódkę.
Gut stał pośrodku nurtu rzeki, czuł, jak woda przepływa niemal przez niego samego. Gdzieś w ciemnościach pohukiwała sowa. Poczuł dreszcz na ciele wywołany zimnem i widokiem niesamowitych baśniowych świateł powoli zbliżających się do niego. Jedna z łódek płynęła całkiem osobno, nurt niósł ją z dala od reszty. Chłopak wyczuł kamienie pod bosymi stopami i wszedł głębiej. Łódka Marysi Rębieś wpłynęła wprost do jego nadstawionych rąk.
Lubię właśnie w ten sposób myśleć o pierwszym spotkaniu moich rodziców i wspominać szczęśliwe lata spędzone w wolnej międzywojennej Polsce. Lubię wyobrażać sobie ojca w ów przepełniony wonią jaśminów ciepły wieczór, kiedy wchodzi w eleganckim ubraniu do wody, i mamę w białej sukience, siedzącą powyżej na brzegu rzeki z kolanami pod brodą, zatopioną w marzeniach o chłopcu, który wyłowi jej łódkę. Zaraz potem się pobrali, a ja urodziłam się 5 maja 1922 roku, kiedy kwitły bzy.
Przez pierwszy rok mojego życia mieszkaliśmy w Kozienicach. Dom położony był nad rzeką i w pierwszą wiosnę przez otwarte okna słyszałam szum wody, jakby rzeka przemawiała do mnie. Pewnego ranka, kiedy mama była czymś zajęta, niepostrzeżenie wyszłam przed dom i przez świeżą trawę niezdarnie podreptałam w kierunku wody. Nasza suczka Myszka szła za mną krok w krok. Na chwiejnych nogach zatrzymałam się na stromym brzegu, wpatrując się w wodę błyskającą w szybkim nurcie.
W tym momencie Myszka zagłębiła zęby w mojej pieluszce i zaczęła ciągnąć mnie do tyłu. Uparcie usiłowałam pełznąć z powrotem, żeby dalej patrzeć na wodę, ale pies nie puszczał. Myszka nie mogła zaszczekać, więc całe to przeciąganie trwało dobrych kilka minut, a ja powoli dotarłam tuż nad skarpę.
Wtedy mama usłyszała jakiś wewnętrzny głos. Spojrzała przez okno i z krzykiem wypadła na zewnątrz.
– Irena! – Z trudem łapiąc oddech, porwała mnie na ręce z samego krańca skarpy.
Myszka położyła się na ziemi i machała ogonem, kiedy mamusia dziękowała jej, nie szczędząc pochwał.
Przez następne dni bohaterski piesek był sławny w całych Kozienicach. Sąsiedzi, przyjaciele i niemal wszyscy z naszej parafii wpadali z wizytą, aby podziwiać małą Myszkę i pogłaskać mnie po głowie. Rabin z kozienickiej synagogi także przyszedł, żeby nas pobłogosławić, a proboszcz ujął mamusię za ręce i powiedział:
– Bóg ma jakieś plany wobec pani córki. Musimy się małej Irence przyglądać.
Tatuś – tak zawsze mówiłam o ojcu – podziękował zarówno księdzu, jak i rabinowi, i powiedział, że naprawdę wiele mogą się po mnie spodziewać.
Czas płynął, a my z powodu pracy tatusia przeprowadzaliśmy się z miejsca na miejsce – z Kozienic do Chełma, potem do Radomia i dalej do Suchedniowa. Mniej więcej co dwa lata przychodziły na świat kolejne siostry, aż pięć dziewczynek biegało z piskiem po domu: Janina, Marysia, Bronia, Władzia i ja, Irena. Nawet nasz następny piesek, Lalka, był suczką.
Kiedy urodziła się moja najmłodsza siostra Władzia, przenieśliśmy się do Częstochowy. Kilka lat spędziłam, mieszkając u stóp Jasnej Góry, sanktuarium Czarnej Madonny, królowej Polski. Nasz dom sąsiadował z kościołem Świętej Barbary, widzieliśmy z okien wysadzaną drzewami aleję prowadzącą na Jasną Górę. Z Janiną wychodziłyśmy przed dom, aby częstować pielgrzymów z całej Polski lemoniadą i wodą, a oni ostatni odcinek drogi do sanktuarium pokonywali na kolanach.
Cały czas także zajmowałyśmy się z dziewczęcą czułością wszystkimi chorymi i opuszczonymi zwierzętami w okolicy. Mali pacjenci – koty, psy, króliki, ptaki – trafiali do naszego domu do mamusi, która potrafiła fachowo się nimi zaopiekować. Wyleczone zwierzęta wypuszczałyśmy na wolność lub znajdywałyśmy dla nich domy. Tym, które nie przeżyły, urządzałyśmy uroczyste pogrzeby w cieniu wieży kościoła Świętej Barbary. Mama wychowała kiedyś pisklę kosa, które wypadło z gniazda. Potem ptaszek przebywał gdzieś w pobliżu naszego domu i zawsze, gdy mama na niego zagwizdała, wlatywał do mieszkania przez otwarte okna. Pewnej jesieni, kiedy ptaki odlatują do ciepłych krajów, wypatrzyłyśmy młodego bociana ze zranionym skrzydłem, nadaremnie usiłującego wzbić się w powietrze, aby dołączyć do odlatujących towarzyszy. Nie udało mu się oderwać od ziemi, więc narzuciłyśmy na niego płaszcze i zabrałyśmy do domu, bardzo uważając na jego długi, ostry dziób.
– Mamusiu, możesz coś poradzić? – zawołałam, wnosząc do kuchni z pomocą Janiny i Marysi długiego, wychudzonego bociana.
Mama razem ze swoją pomocnicą Magdą akurat szatkowała kapustę na zimę. Odwróciła się do nas i wytarła ścierką ręce. Uniosła brwi ze zdziwienia na widok stojącego przed nią niezdarnego stworzenia, które mrugało czarnymi jak guziki oczami i stukało czerwonym dziobem w oparcie krzesła. W powietrzu unosił się mocny bagienny zapach. Podczas gdy w trójkę obserwowałyśmy sytuację, mamusia nastawiła bocianowi skrzydło i zaczęła je bandażować.
– Jak go nazwiecie? – spytała Magda, gdy mama dalej zmagała się ze skrzydłem.
– Bociek – pisnęła Marysia. – Mamusiu, czy on może zostać u nas?
– Tej zimy nie odleci już na południe – powiedziała mama. – Ale nie można trzymać w domu dużego bociana. Może okazać się niebezpieczny, poza tym nie powinien za bardzo się oswajać. Na wiosnę musi dołączyć do swoich. Zanieście go do piwnicy.
– Będę dla niego łapać żaby – powiedziała Janina.
– Ja też – dodałam. – I ryby. Musimy dbać o to, żeby był silny.
– Niewykluczone, że będziecie musiały karmić go myszami, gdy nadejdzie zima i zamarzną wody – powiedziała mamusia.
Wszystkie trzy zrobiłyśmy głupie miny na te słowa. Bociek kiwnął głową, jakby ze wszystkim się zgadzał, i zaczął badać dziobem świeże bandaże.
Drzwi jadalni otworzyły się i najmłodsze dziewczynki, Bronia i Władzia, zajrzały ukradkiem. Bronia popatrzyła na Boćka, potem na Władzię. Dzieci wycofały się i drzwi jadalni się zamknęły.
Wzięłyśmy Boćka do piwnicy, karmiłyśmy go i dbałyśmy, aby było mu ciepło. Kiedy nadeszła prawdziwa zima, wiele innych ptaków dawno odleciało na południe. Spadł śnieg. Mimo surowej zimy w naszym domu było ciepło i dobrze. Po obiedzie gromadziłyśmy się wokół fortepianu i śpiewałyśmy piosenki, a tatuś nam akompaniował.
Czasem wieczorami mama zapraszała przyjaciółki na darcie pierza. Kobiety siadały wokół stołu, wyskubywały puch i delikatne części z dużych gęsich piór, wypychały nimi poduszki, opowiadając przy tym historie o duchach. Wykradałyśmy się z Janiną z naszego pokoju i słuchałyśmy opowieści kobiet. W powietrzu fruwał puch jak delikatne płatki śniegu, a my musiałyśmy się kulić i zakrywać buzie, żeby tłumić napady kichania.
Nadchodziło Boże Narodzenie. Na stole rozłożyłyśmy siano i przykryłyśmy je białym obrusem. W Wigilię byłyśmy zajęte w kuchni przygotowywaniem wszystkich potraw – ryb, pierogów, kapusty, ciasta i wielu innych przysmaków. Dom pachniał grzybami, wanilią i cynamonem.
Na pasterkę zawsze szłyśmy na Jasną Górę. Opatulone płaszczami i w ciepłych czapkach zbliżałyśmy się po skrzypiącym śniegu do sanktuarium. Wyobrażałam sobie Czarną Madonnę ukazującą się na murach klasztoru podczas potopu szwedzkiego. Jasna Góra stawiła opór najeźdźcom i ich pokonała.
Odchyliłam głowę do tyłu i spojrzałam na mroźne, rozgwieżdżone niebo. Matka Boska mi się wprawdzie nie ukazała, ale światła klasztoru bijące ze wzgórza także stanowiły cudowną wizję. Razem z innymi szłyśmy w górę, śpiewając kolędy aż do wejścia do bazyliki. Jej wnętrze po kopułę wypełniały pieśni i modlitwy. Płonęły tysiące świec. W kaplicy Cudownego Obrazu była Czarna Madonna, Matka Boska Częstochowska.
Na widok Cudownego Obrazu niemal zawsze odczuwałam podziw i szacunek. Szczególnie w tę świętą noc wierzyłam głęboko, że dzięki swej niezwykłej mocy niewielki ciemny wizerunek będzie chronił Polskę. Wtedy łatwo było mi wierzyć, że pod taką opieką Polska nigdy nie upadnie.
Na początku lat trzydziestych ta wiara była jeszcze możliwa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------