Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ratownik. Nie jestem bogiem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 marca 2023
Ebook
35,90 zł
Audiobook
44,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ratownik. Nie jestem bogiem - ebook

Samobójca, który próbował ratować się w ostatnich chwilach życia. Samotna kobieta pragnąca czułości. Staruszka pozostawiona samej sobie przez rodzinę. Niemowlę duszące się od zwykłego kataru, któremu niedoświadczeni rodzice nie potrafią pomóc.

Co łączy te i wiele innych osób? Mieszkańców wielkich miast i zapomnianych wiosek, studentów i księży, sprzedawczynie i profesorów?

Ratownik medyczny. Człowiek, który podczas kilkunastogodzinnego dyżuru styka się różnymi osobowościami, zachowaniami i wypadkami.

W czasie pandemii COVID-19 o ratownikach było głośno. Ludzie bili im brawa na balkonach, w mediach podkreślano ich poświęcenie, ale też zdarzało się, że obrzucano ich samochody farbą, krzycząc „roznosiciele zarazy!”.

Z czym ratownik mierzy się każdego dnia? Jak jest przygotowany do pomocy ludziom, nie tylko po zawałach serca czy wypadkach samochodowych?

Jarosław Sowizdraniuk przez kilkanaście lat był ratownikiem medycznym we Wrocławiu i okolicach. Na czas pandemii wrócił od zawodu. W rozmowie z Justyną Dżbik-Kluge opowiada o pracy w karetce, także jej ciemnej stronie. Szczerze, prawdziwie, po ludzku.

Justyna Dżbik-Kluge – dziennikarka radiowo-telewizyjna, w mediach od 2002 roku. Zaczynała w młodzieżowym programie Telewizji Polskiej Rower Błażeja. Była gospodynią codziennego magazynu kulturalnego TVP Warszawa Qadrans Qltury. Pracowała w Polskim Radiu, Radiu ZET, Radiu Kolor i Radiu 357. Prowadzi Premiery Online Empiku, konferencje, debaty, tworzy podcasty, pisze książki. Jest autorką reportażu Polacy last minute. Sekrety pilotów wycieczek oraz książki Praktycznie wszystko. Podpowiednik dla dzielnych dzieciaków stworzonej wspólnie z Jarosławem Sowizdraniukiem i Tomaszem Samojlikiem. Ma dwóch synów – Henia i Mariana, którym czyta nie tylko swoje książki.

Jarosław Sowizdraniuk – nauczyciel akademicki i ratownik medyczny. Zachwycają go kawa i różnorodność ludzi. Prowadzi zajęcia ze studentami pełne pasji i zaangażowania, za co otrzymał na Dolnym Śląsku tytuł Nauczyciela Akademickiego Roku 2021 i kultowy Kubek dla wykładowcy Akademickiego Radia Luz. Prywatnie wystarczająco dobry mąż i tata czwórki dzieci. W wolnym czasie lubi majsterkować i oglądać świat z perspektywy motocykla.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67674-12-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Bi­let do nieba

Karp

Zda­rzył mi się kie­dyś taki dy­żur w Wi­gi­lię z Tad­kiem. To był le­karz z na­szego ze­społu, nie­sa­mo­wity czło­wiek. Ta­kie rze­czy po­tra­fi­li­śmy z nim ro­bić na we­zwa­niach, że głowa mała! Świet­nie się do­ga­dy­wa­li­śmy. Ura­to­wa­li­śmy ra­zem wiele żyć.

Zje­cha­li­śmy aku­rat na pod­sta­cję z we­zwa­nia. Była ja­kaś sie­dem­na­sta, może osiem­na­sta. Po­goda fa­talna, praw­dziwa zima – śli­sko i mnó­stwo śniegu.

Wy­szli­śmy z ka­retki, zwy­cza­jowa fajka, po­ga­du­chy i na­gle sły­chać ta­kie gło­śne „łu­budu!”. Spoj­rze­li­śmy na sie­bie zdzi­wieni: „Ale co? Że śmie­ciarka? O tej po­rze w Wi­gi­lię? Nie­moż­liwe...”. Tak to brzmiało... W tej sa­mej chwili za­dzwo­nił te­le­fon służ­bowy, że sto me­trów od na­szej pod­sta­cji do­szło do po­trą­ce­nia. Mie­li­śmy dy­le­mat, czy biec tam na pie­chotę, czy wsia­dać do ka­retki. Za­wo­ła­li­śmy kie­rowcę, wsie­dli­śmy i na bom­bach ru­szy­li­śmy na ra­tu­nek.

Na miej­scu oka­zało się, że już ni­kogo nie ura­tu­jemy. Kie­rowca auta pę­dził tak szybko, że nie wy­ha­mo­wał na czer­wo­nym świe­tle i po­trą­cił męż­czy­znę na pa­sach. Ciało le­żało kil­ka­dzie­siąt me­trów przed au­tem. Siła ude­rze­nia była tak duża, że tego pie­szego do­słow­nie ro­ze­brało w lo­cie. Miał ro­ze­rwaną kurtkę, spa­dły mu spodnie, zgu­bił buty. U nas, w po­go­to­wiu, jak się mówi, że ktoś „zgu­bił buty”, to zna­czy, że jest z nim już na­prawdę kiep­sko.

Do­sko­czy­łem do pa­cjenta, chcia­łem go na­wet re­ani­mo­wać, ale to nie miało sensu – po­czu­łem w rę­kach jego po­gru­cho­tany krę­go­słup i czaszkę. Kie­rowca, który spo­wo­do­wał wy­pa­dek, był oczy­wi­ście cały roz­trzę­siony, nie­skład­nie się tłu­ma­czył. Ro­zej­rza­łem się do­okoła i parę me­trów da­lej zo­ba­czy­łem le­żącą siatkę fo­liową, a w niej kar­pia. To było ko­lejne po­trą­ce­nie, do któ­rego zo­sta­łem we­zwany, w tej pracy jest się świad­kiem na­prawdę wielu ludz­kich tra­ge­dii. Ale tym ra­zem nie da­wała mi spo­koju myśl, że ten czło­wiek szedł na wi­gi­lię, nio­sąc w fo­liówce kar­pia na świą­teczny stół. Prze­cież ktoś na niego cze­kał...

Tego dnia wra­ca­łem do ro­dzin­nego domu na ko­la­cję wi­gi­lijną, sto ki­lo­me­trów za Wro­cła­wiem, gdzie pra­co­wa­łem. Tylko ja, ciem­no­czer­wony duży fiat i śnieg sy­piący jesz­cze moc­niej. Je­cha­łem chyba naj­wol­niej w ży­ciu i nie mo­głem prze­stać my­śleć o tym, że nie każdy za­sią­dzie dziś przy wi­gi­lij­nym stole.

Ży­cie jest nie­zwy­kle kru­che, trzeba je ce­nić i dbać o ten dar – tego uczy moja praca. Wiem, że to są ta­kie pier­doły, „carpe diem – chwy­taj każdy dzień, jakby był twoim ostat­nim” – gówno, ko­lejny slo­gan. Wia­domo, że trudno tak żyć. Dla przy­kładu: ostat­nio mia­łem taki dzień, że strasz­nie się wy­dzie­ra­łem na swoje dzieci. One wy­dzie­rały się na mnie, nie mo­gli­śmy się do­ga­dać. To prak­tycz­nie nie­wy­ko­nalne, żeby cały czas żyć z my­ślą: „Nie krzycz na dzieci, bo nie wiesz, czy ktoś z was za go­dzinę nie umrze!”. Ale jed­no­cze­śnie cią­gle wra­cało do mnie wspo­mnie­nie o tym czło­wieku: kur­czę, szedł do domu, przy stole sie­dzieli jego bli­scy i na niego cze­kali, a jego już nie było. I to przez czy­jąś głu­potę.

Nie po­wiem, że­bym po do­tar­ciu do ro­dzi­ców w ten wi­gi­lijny wie­czór ja­koś szcze­gól­nie się matce czy ojcu rzu­cił na szyję – oka­zy­wa­nie emo­cji nie jest w moim stylu, w domu ro­dzin­nym też się tego nie ro­biło. Ale cią­gle my­śla­łem o tym fa­ce­cie. On po­tem przez lata był obecny w mo­jej gło­wie. Po ta­kim do­świad­cze­niu po pro­stu wiesz, że trzeba być go­to­wym, bo śmierć przy­cho­dzi bez za­po­wie­dzi.

Uśmiech

O tej ko­bie­cie za­wsze opo­wia­dam swoim stu­den­tom. Choć wcze­śniej jej nie zna­łem, jej hi­sto­ria trwale zmie­niła moje po­dej­ście do ży­cia i śmierci.

By­łem na dy­żu­rze ze świet­nym neu­ro­lo­giem. Nie­raz z nim jeź­dzi­łem, lu­bi­łem z nim pra­co­wać. Ro­zu­mie­li­śmy się.

Do­sta­li­śmy we­zwa­nie do wil­lo­wej dziel­nicy Wro­cła­wia. Duży, piękny dom, no­wo­cze­sny, ale jed­no­cze­śnie kla­syczny. Było w nim coś do­stoj­nego. Prze­stronny sa­lon, a w nim an­tyczne bi­blio­teczki wy­peł­nione po brzegi książ­kami. Przy­ga­szone świa­tło, ta­kie z lampki noc­nej z du­żym aba­żu­rem. Po­środku po­koju, w sty­lo­wym fo­telu, sie­działa na­sza pa­cjentka.

Ta pani miała trzy­dzie­ści, może trzy­dzie­ści pięć lat i ja­kiś czas temu usły­szała dia­gnozę, która brzmiała jak wy­rok: no­wo­twór piersi. Była po am­pu­ta­cji piersi i jej ręka nie­sły­cha­nie na­pu­chła, wy­glą­dała jak u sło­nia. To czę­ste po­wi­kła­nie zwią­zane z za­bu­rzo­nym krą­że­niem limfy po wy­cię­ciu wę­złów chłon­nych. Być może miała już prze­rzuty, może che­mia wy­koń­czyła jej or­ga­nizm tak bar­dzo, że nie miał już siły dzia­łać. Du­siła się, roz­pacz­li­wie chwy­tała każdy od­dech.

W ta­kich sy­tu­acjach nie ma czasu do stra­ce­nia. Trzeba wal­czyć o ży­cie. Roz­po­czę­li­śmy od le­ków, które miały jej po­móc od­dy­chać. Po­mo­gły, ale na­dal z tru­dem ro­biła choć je­den krok. Za­czę­li­śmy więc pa­ko­wać ją na wó­zek, żeby za­brać ją do szpi­tala. Ale wtedy wy­mie­ni­li­śmy z neu­ro­lo­giem jedno spoj­rze­nie i wszystko było już dla nas ja­sne. To nie ma sensu. Ona tej drogi do szpi­tala nie prze­żyje. Gdy tylko za­czy­na­li­śmy ją ru­szać, gdy zmie­niało się po­ło­że­nie jej serca, na­czyń krwio­no­śnych, wszystko za­czy­nało wa­rio­wać, spa­dały pa­ra­me­try ży­ciowe, serce sta­wało się nie­wy­dolne.

Po­sa­dzi­li­śmy ją z po­wro­tem w tym sty­lo­wym fo­telu, na kre­mo­wym tka­nym kocu. Na miej­scu byli jej mąż i dwoje dzieci. Ma­lu­chy, bą­ble ta­kie, może po kilka lat...

Mąż pod­szedł do niej, zła­pał ją za rękę. Dzieci usia­dły jej na ko­la­nach, przy­tu­liły się z czu­ło­ścią.

Pod­łą­czy­łem de­fi­bry­la­tor, te wszyst­kie ka­ble, które mo­ni­to­rują pracę serca. By­łem w dru­gim po­koju, sta­łem w prze­szy­wa­ją­cej ci­szy i sły­sza­łem, jak ono pika i słab­nie z każ­dym ko­lej­nym ude­rze­niem. Umarła w nie­spełna pięt­na­ście mi­nut...

Te­raz my­ślę, że to było naj­pięk­niej­sze pięt­na­ście mi­nut w ich ży­ciu. Mó­wili so­bie o tym, jak bar­dzo się ko­chają, jak bar­dzo bę­dzie im jej bra­ko­wało. Ona po­wta­rzała, że na pewno so­bie po­ra­dzą, że dzieci będą pięk­nie ro­sły i żeby nie za­po­mniały o niej i o tym, że ich ko­chała, że były dla niej naj­waż­niej­sze.

Kiedy już nikt z nas nie sły­szał pi­ka­nia de­fi­bry­la­tora, pod­sze­dłem do męża i po­twier­dzi­łem, że żona do­kład­nie w tym mo­men­cie umarła. Zo­sta­wi­łem ich sa­mych, a oni da­lej tak się przy­tu­lali bez słowa.

Wy­pi­sa­li­śmy jej z neu­ro­lo­giem bi­let do nieba. Mąż przy­szedł do nas po­tem i po­wie­dział:

– Bar­dzo wam dzię­kuję.

To jest piękna hi­sto­ria i my­ślę, że trzeba na nią spoj­rzeć z per­spek­tywy tej ro­dziny. Oni mo­gli być ze sobą, kiedy mama umie­rała, kiedy koń­czyło się jej ży­cie, mo­gli so­bie wiele po­wie­dzieć. Nie sły­sza­łem ca­łej roz­mowy, ale być może za­koń­czyli ja­kieś ważne sprawy, po­wie­dzieli so­bie coś, czego nie po­tra­fili po­wie­dzieć przez całe ży­cie. Albo czego po­wie­dzieć nie mo­gli. To nie­sa­mo­wi­cie ważne, że ona ode­szła wśród bli­skich, w spo­koju, w swoim domu. Kiedy umie­rała, na jej twa­rzy błą­kał się uśmiech.

*

Śmierć to, jak się do­my­ślam, co­dzien­ność w pracy ra­tow­nika me­dycz­nego. Pa­mię­tasz, kiedy ze­tkną­łeś się z nią pierw­szy raz na swoim dy­żu­rze?

Pierw­szą śmierć pa­mię­tam do­sko­nale. Skoń­czy­łem dzie­więt­na­ście lat i pra­co­wa­łem jako wo­lon­ta­riusz w szpi­talu. Po­sta­no­wi­łem uczyć się po­przez prak­tykę, bo mia­łem tro­chę wol­nego czasu na stu­diach. By­łem za­fa­scy­no­wany ra­to­wa­niem lu­dzi. Pierw­szy czło­wiek, któ­rego śmierć wi­dzia­łem na wła­sne oczy, umarł na izbie przy­jęć. Ude­rzyło mnie to bar­dzo. Pa­mię­tam, że zgod­nie z pro­ce­du­rami szpi­tal­nymi trzeba było po­wy­cią­gać z ciała te wszyst­kie rze­czy po re­ani­ma­cji – wkłu­cia, rurki, elek­trody EKG – i do­kład­nie umyć ciało ze śla­dów krwi i co­dzien­nego brudu. Pa­mię­tam do­świad­czoną pie­lę­gniarkę, która mnie uczyła, że je­den pla­ste­rek z jego imie­niem, na­zwi­skiem i PE­SEL-em mu­sisz przy­kleić na no­dze, póź­niej za­wi­nąć czło­wieka w prze­ście­ra­dło i na­kleić na nie drugi pla­ste­rek. Póź­niej jesz­cze jedno prze­ście­ra­dło i znowu pla­ste­rek. Te za­bez­pie­cze­nia są po to, żeby nikt nie po­my­lił toż­sa­mo­ści zmar­łego po dro­dze do kost­nicy. To była trudna sy­tu­acja – na­gle mu­sia­łem przy­szy­ko­wać zmar­łego czło­wieka do prze­ka­za­nia do kost­nicy. Niby mia­łem już za­ję­cia z ana­to­mii, które po­winny mnie przy­go­to­wać do po­dob­nych sy­tu­acji, ale w ży­ciu jest zu­peł­nie ina­czej niż w sali la­bo­ra­to­ryj­nej. Chyba cho­dzi o to, że pa­cjent ma swoją toż­sa­mość, a pre­pa­rat jest bez­i­mienny.

Dla­czego ten czło­wiek umarł na izbie przy­jęć?

To był pięć­dzie­się­ciocz­te­ro­letni męż­czy­zna i wła­ści­wie zmarł dzie­sięć me­trów od swo­jego domu. Pod­szedł do klatki scho­do­wej, w po­bliże za­ro­śli, które ro­sną w przy­do­mo­wych ogród­kach, i tam skoń­czyło się jego ży­cie. Nie okre­ślono przy­czyny śmierci. Być może miał za­wał serca, za­to­ro­wość płucną czy udar mó­zgu. Czemu umarł pod do­mem? Bar­dzo czę­sto lu­dzie, ma­jąc po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, od­pusz­czają walkę o ży­cie. To się zda­rza, ale ta kon­kretna sy­tu­acja bar­dzo mną wstrzą­snęła. Po pierw­sze, pięć­dzie­siąt cztery lata – ten czło­wiek był w wieku mo­ich ro­dzi­ców. Po dru­gie, śmierć pod do­mem. Wy­obra­ża­łem so­bie, że jego ro­dzina go zna­la­zła, być może pró­bo­wała go ra­to­wać, ale on i tak umarł. Ze­spół ka­retki za­brał go po pró­bie re­ani­ma­cji, którą kon­ty­nu­owa­li­śmy w szpi­talu.

Praca na izbie przy­jęć w szpi­talu to były po­czątki two­jej pracy me­dyka. A jak było w po­go­to­wiu? Pa­mię­tasz pierw­sze trudne mo­menty na ka­retce?

Do po­go­to­wia ra­tun­ko­wego tra­fi­łem jesz­cze na stu­diach, nie­długo po wo­lon­ta­ria­cie w szpi­talu. Naj­pierw po­ma­ga­łem w po­go­to­wiu ra­tun­ko­wym w Gło­go­wie, a póź­niej zo­sta­łem za­trud­niony na umowę o pracę jako sa­ni­ta­riusz we Wro­cła­wiu, gdzie po zdo­by­ciu dy­plomu prze­pra­co­wa­łem wiele lat. Mój pierw­szy wy­jazd am­bu­lan­sem to 25 lub 26 grud­nia, na pewno były to święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. We­zwa­nie do­ty­czyło dusz­no­ści, brzmiało dra­ma­tycz­nie. Pa­mię­tam, jak mi ręce drżały, gdy ru­szy­li­śmy na sy­gnale. Do­okoła śnieg i nie­pew­ność, co się wy­da­rzy. Do­je­cha­li­śmy do pa­cjentki. Fak­tycz­nie po­waż­nie się du­siła. Na do­da­tek pod­czas tego dy­żuru tra­fi­łem na ze­spół, który nie był opa­no­wany ani wspie­ra­jący. Nie mo­głem li­czyć na współ­pra­cow­ni­ków, mu­sia­łem się sam ogar­nąć – bez do­świad­cze­nia za­wo­do­wego i ży­cio­wego. W domu pa­nika – pa­cjentka się du­siła, bli­scy pła­kali, bła­gali o po­moc. Pa­mię­tam, że udało mi się za­ło­żyć wkłu­cie, z na­ci­skiem na „udało”. Wcze­śniej uczy­łem się tego na wo­lon­ta­ria­cie w szpi­talu, ale zde­cy­do­wa­nie bra­ko­wało mi do­świad­cze­nia. Po­da­li­śmy leki, pa­cjentka ode­tchnęła pełną pier­sią, prze­wieź­li­śmy ją do szpi­tala. Ura­to­wa­li­śmy ją. Wtedy po raz pierw­szy po­czu­łem, jak głę­boki sens ma ta praca, że za­działo się coś nie­sa­mo­wi­tego, a ja by­łem tego czę­ścią. Na­to­miast zu­peł­nie nie do­sta­łem wspar­cia ze strony współ­pra­cow­ni­ków, każdy dzia­łał na wła­sną rękę, ner­wowo. Wtedy jesz­cze nie zda­wa­łem so­bie sprawy, jak ważna jest at­mos­fera w ze­spole. Do­świad­czy­łem tego na szczę­ście już na dru­gim dy­żu­rze, gdy mia­łem pierw­szą re­ani­ma­cję w ży­ciu.

Na dru­gim dy­żu­rze mia­łeś pierw­szą re­ani­ma­cję?!

Tak, ale w ogóle za­czą­łem ten dy­żur od wy­jazdu do trzech zgo­nów z rzędu...

To mu­siało być ogromne prze­ży­cie!

Zga­dza się. Pa­mię­tam, że wró­ci­łem do domu i po­my­śla­łem: „No to faj­nie wy­gląda praca w po­go­to­wiu. Troje lu­dzi nie żyje, a ja na to wszystko pa­trzy­łem”. Szybko jed­nak zra­cjo­na­li­zo­wa­łem so­bie to, że po­go­to­wie w tam­tym cza­sie stan­dar­dowo jeź­dziło do stwier­dza­nia zgo­nów, więc nie mia­łem na to wpływu, bo na tych lu­dzi po pro­stu przy­szedł czas, a my do­peł­nia­li­śmy for­mal­no­ści.

Mó­wisz „zra­cjo­na­li­zo­wa­łem so­bie”. Czy ra­tow­nik może się do śmierci przy­zwy­czaić?

Ge­ne­ral­nie trudno jest przy­zwy­czaić się do śmierci sa­mej w so­bie. Ob­cu­jemy z nią prak­tycz­nie na co dzień, idziemy ra­mię w ra­mię. Bar­dzo lu­bię film Joe Black z Bra­dem Pit­tem, który gra Śmierć. Per­so­ni­fi­ko­wa­nie jej sprzyja po­czu­ciu, że ze śmier­cią je­ste­śmy za pan brat, że można z nią ne­go­cjo­wać i iść na ustęp­stwa. Kiedy re­ani­ma­cja się nie udaje, za­wsze czuje się smak po­rażki, bez względu na to, czy to był młody czło­wiek czy sta­rzec, zdrowy czy scho­ro­wany. Ła­two jest przy­je­chać do zgonu ja­kiejś babci, lat dzie­więć­dzie­siąt osiem, i po­wie­dzieć: bar­dzo mi przy­kro, bab­cia ode­szła, można się z nią po­że­gnać, przy­tu­lić i coś tam, to jest na­tu­ralne. Ale je­śli roz­po­czy­nasz re­ani­ma­cję i wal­czysz o tego czło­wieka, a na­gle mu­sisz pod­jąć de­cy­zję, że kur­czę, nic wię­cej nie da się zro­bić, czu­jesz, że prze­gra­łeś ze śmier­cią. Tym ra­zem ona miała lep­sze karty. To tro­chę jak nie­wy­ko­rzy­stany rzut karny w piłce noż­nej. Niby wiesz, jak strze­lić, wiesz gdzie, a piłka sro­mot­nie lą­duje na try­bu­nach, mi­nąw­szy bramkę. Kiedy wra­casz po ta­kim dy­żu­rze, z au­to­matu po­ja­wiają się my­śli: „Czy zro­bi­łem wszystko tak, jak trzeba? Czy by­li­śmy na czas? Czy ro­dzina pro­wa­dziła re­ani­ma­cję przed na­szym przy­jaz­dem?”. Po la­tach wiem, że tu trzeba wy­ha­mo­wać, bo ta­kie my­śle­nie tylko wpę­dza w dół.

A kiedy pa­cjent od­cho­dzi, co jest naj­trud­niej­sze dla ra­tow­nika?

Dla mnie to jest ten mo­ment, kiedy już wiesz, że tym ra­zem się nie udało i mu­sisz usu­nąć z ciała czło­wieka te wszyst­kie rze­czy, które w nie wpa­ko­wa­łeś, by go ra­to­wać. Wyj­mu­jesz we­nflon, z któ­rego jesz­cze są­czy się krew. Wyj­mu­jesz urzą­dze­nia, które wkłada się do gar­dła i tcha­wicy, żeby wspo­ma­gać od­dech. Od­kle­jasz po ko­lei elek­trody, wi­dzisz opa­rze­nia po de­fi­bry­la­cji. Do­ty­kasz po­ła­ma­nych że­ber, mostka. My­ślisz so­bie: „Kur­czę, to by było tyle...”. Ciało przy­kry­wasz prze­ście­ra­dłem, a po­tem mu­sisz je prze­ło­żyć na łóżko, bo leży na pod­ło­dze czy po­mię­dzy se­de­sem a ścianą. I to są rze­czy trudne, na­wet dla naj­bar­dziej do­świad­czo­nych me­dy­ków. Gdy to wszystko ro­bisz, jest bar­dzo ci­cho, wszy­scy są za­my­śleni, skon­cen­tro­wani. Przed wyj­ściem od pa­cjenta, który wła­śnie zmarł, za­my­ka­łem mu oczy i przy­kry­wa­łem prze­ście­ra­dłem – tro­chę tak jak na fil­mach.

Żeby inni nie pa­trzyli, tak?

To jest trudny wi­dok dla bli­skich. Te­raz już wiem, że to są je­dy­nie mię­śnie i ko­ści, ale lu­dzie tak tego nie po­strze­gają, to jest dla nich cią­gle bli­ski czło­wiek. Czę­sto przed na­kry­ciem zwłok pod­wią­zy­wa­łem brodę ban­da­żem, my­śląc o tym, jak zmarły bę­dzie wy­glą­dać w trum­nie. Tego się na­uczy­łem na pierw­szych dy­żu­rach w po­go­to­wiu. Nie pa­mię­tam, kto mi wtedy po­wie­dział: „Ja­rek, mu­sisz pod­wią­zać brodę, bo zwy­kle, jak lu­dzie umie­rają, mają otwarte usta i wtedy źle wy­glą­dają w trum­nie”. To jest też dba­nie o tych, któ­rzy zo­stają – żeby ten czło­wiek nie zo­stał za­pa­mię­tany z dzi­waczną miną.

Do­my­ślam się, że to trudne, gdy mu­sisz ro­dzi­nie prze­ka­zać in­for­ma­cję, że ktoś bli­ski od­szedł.

Trudne, ale w tej pracy mu­sisz być nie tylko ra­tow­ni­kiem, lecz rów­nież psy­cho­lo­giem. Bie­rzesz na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za bli­skich zmar­łego, któ­rzy czę­sto prze­cież są świad­kami walki o ży­cie. Gdy ko­goś re­ani­mo­wa­li­śmy, za­wsze sta­ra­łem się mó­wić ro­dzi­nie, co ro­bimy i dla­czego. Chcia­łem, żeby miała świa­do­mość, co dzieje się z bli­ską osobą. Kiedy przy­jeż­dża­łem na we­zwa­nie do umie­ra­ją­cego czło­wieka, mia­łem przy­go­to­waną for­mułkę: „Te­raz nie mam czasu tłu­ma­czyć, co ro­bię, ale wy­ja­śnię wszystko, gdy skoń­czymy naj­waż­niej­sze pro­ce­dury”. Mó­wi­łem wtedy, że uży­wamy prądu po to, żeby po­ru­szyć serce. Albo że wło­ży­łem tę rurę po to, żeby móc od­dy­chać za pa­cjenta. Pra­wie za każ­dym ra­zem opo­wia­da­łem i wy­ko­rzy­sty­wa­łem ro­dzinę do po­mocy. Z róż­nych wzglę­dów, głów­nie fi­zycz­nych. Gdy jest nas dwóch albo trzech w ze­spole, za­wsze jest pełno ro­boty, a ro­dzina za­zwy­czaj stoi i pa­trzy. Wtedy mó­wi­łem: pro­szę po­dejść, po­trzy­mać kro­plówkę, po­wen­ty­lo­wać, co­kol­wiek. Raz, że to była dla nas po­moc, do­dat­kowa para rąk, a dwa, ro­bi­łem to też dla nich sa­mych – bo gdy umie­rał im ktoś bli­ski, a oni uczest­ni­czyli w ra­to­wa­niu, po­tem mo­gli śmiało po­wie­dzieć: „re­ani­mo­wa­li­śMY”, „zro­bi­li­śMY wszystko, co się dało”, „po­ma­ga­li­śMY”. Ła­twiej było im znieść stratę, prze­żyć ża­łobę, bo mieli po­czu­cie, że brali udział w walce o ży­cie.

Ra­tow­nicy za­wsze an­ga­żują ro­dzinę?

To za­leży od po­dej­ścia. Moi ko­le­dzy nie­rzadko po­gar­szali sprawę, na przy­kład mó­wiąc: „Może tato by żył, gdyby pani za­częła uci­skać klatkę pier­siową przed na­szym przy­jaz­dem”. Moim zda­niem tak nie można, bo ta­kie słowa zo­stają w lu­dziach na całe ży­cie. W ten spo­sób obar­cza się ich winą za śmierć bli­skiej osoby. Sta­ram się mó­wić ra­czej: „Świet­nie, że pani to zro­biła, wspa­niale, że pan uci­skał z nami”. A kiedy już wi­dzia­łem, że nie ura­tu­jemy pa­cjenta, za­wsze mia­łem przy­go­to­wany tekst, że ktoś bli­ski nie żyje i że to jest do­bry mo­ment, żeby się po­że­gnać. I z tym nikt nie dys­ku­to­wał. Nikt, ni­gdy. Moi ko­le­dzy mie­wali awan­tury, bitki, pro­ku­ra­tora na gło­wie, bo ro­dzina zgła­szała póź­niej, że coś było nie tak. Ja ro­bi­łem, ile mo­głem, an­ga­żo­wa­łem ro­dzinę, a kiedy pa­cjent zmarł, za­wsze sta­ra­łem się po­wie­dzieć coś w stylu: „Cza­sem bywa tak, że ta świeczka ga­śnie, ale zro­bił pan dla taty wszystko, co pan mógł. A te­raz jest do­bry mo­ment, żeby się z tatą po­że­gnać”.

I co? To po­ma­gało?

Ja­sne, bo zo­bacz, sta­wia­łem tych lu­dzi w ta­kiej sy­tu­acji, że mają je­dyną szansę, żeby się po­że­gnać. Mó­wiąc tak, da­wa­łem im pięć mi­nut na po­że­gna­nie. To jest abs­trak­cja, bez­sens, bo ten czło­wiek nie żyje, z nim w ogóle nie da się po­że­gnać, ale dla tych lu­dzi to było ważne i nie chcieli zmar­no­wać czasu na kłót­nie ze mną. Czuli, że je­żeli prze­ga­pią te pięć mi­nut, to bę­dzie pro­blem. Wi­dzia­łem, że lu­dzie do­ce­niają fakt, że mają ten czas dla sie­bie. W ta­kich mo­men­tach za­zwy­czaj na­wet nie sprzą­ta­łem, żeby nie za­kłó­cać tego in­tym­nego mo­mentu po­że­gna­nia ze zmar­łym. A za­zwy­czaj jest co sprzą­tać, bo miej­sce po ak­cji wy­gląda nie­rzadko jak po­bo­jo­wi­sko, jak pole bi­twy – jest mnó­stwo gaz, am­pu­łek, ru­rek, fio­lek po le­kach.

Za­łożę się, że jed­nak nie za­wsze ro­dzina re­ago­wała przy to­bie tak spo­koj­nie i roz­waż­nie na śmierć bli­skich.

Oczy­wi­ście, że nie! Pa­mię­tam ta­kie we­zwa­nie w święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. Zmarł star­szy pan, miał chyba z dzie­więć­dzie­siąt lat. Le­karz aku­rat wy­pi­sy­wał bi­let do nieba, a ja krę­ci­łem się po miesz­ka­niu, ogar­nia­jąc rze­czy, i usły­sza­łem ury­wek roz­mowy w kuchni: – Całe ży­cie, kurwa! Całe ży­cie był prze­ciwko nam! – Zdzi­wiony wy­ostrzy­łem słuch. To byli bli­scy tego zmar­łego pa­cjenta. – No kurwa, całe ży­cie był prze­ciwko nam i mu­siał umrzeć aku­rat w święta! Spe­cjal­nie nam to zro­bił. Jak my te­raz w ża­ło­bie na syl­we­stra pój­dziemy?!

Naj­waż­niej­sze w tej śmierci było dla nich to, że dzia­dek im umarł na złość, bo wy­brał taki dzień na odej­ście, że oni te­raz nie po­im­pre­zują w syl­we­stra. Prze­łkną­łem gulę, która mi ro­sła w gar­dle, żeby nie wejść do kuchni i im cze­goś nie po­wie­dzieć. Ale nie moją rolą jest umo­ral­niać ro­dzinę, gdy ktoś umiera. Aku­rat tacy to byli lu­dzie.

A czy zda­rzały ci się ja­kieś inne in­cy­denty z ro­dzi­nami zmar­łych w roli głów­nej?

Oczy­wi­ście, mnó­stwo. Pa­mię­tam taką sy­tu­ację sprzed lat, z po­cząt­ków mo­jej pracy, kiedy ra­tow­nicy mieli pa­gery, zu­peł­nie jak le­ka­rze na ame­ry­kań­skich fil­mach. Gdy do­sta­wało się we­zwa­nie, to wy­świe­tlał się ja­kiś krótki ko­mu­ni­kat, za­zwy­czaj jedno słowo albo bar­dzo krót­kie zda­nie. Zo­ba­czy­łem słowo „cu­krzyca”, ale to zde­cy­do­wa­nie nie było stan­dar­dowe we­zwa­nie do tej cho­roby.

*

Cu­krzyca

Kiedy na pa­ge­rze wy­świe­tliło mi się słowo „cu­krzyca”, nie spo­dzie­wa­łem się ni­czego spek­ta­ku­lar­nego. Ale po chwili przy­szła druga część ko­mu­ni­katu – „pa­cjentka bez kon­taktu”. Po­pę­dzi­li­śmy z ekipą do ka­retki i po­je­cha­li­śmy na miej­sce.

Ele­gancki dom, piękna za­byt­kowa ka­mie­nica. Uwiel­biam ta­kie stare bu­dynki. Mam wra­że­nie, że są tro­chę jak lu­dzie. Mają du­szę.

Po­bie­gli­śmy po scho­dach na pię­tro, do miesz­ka­nia. Zna­łem ten kli­mat. Miej­sca, w któ­rych żyli lu­dzie starsi, uro­dzeni jesz­cze przed wojną, czę­sto były do sie­bie po­dobne. Wszę­dzie mnó­stwo ksią­żek, stare me­ble. Na stole oka­zały bu­kiet kwia­tów, choć lekko zwięd­nię­tych. Wa­zon stał na mi­ster­nie wy­dzier­ga­nym na szy­dełku ob­ru­sie.

Pa­mię­tam cha­rak­te­ry­styczny, słodki za­pach uno­szący się w po­wie­trzu – jakby mie­szanka pu­dru, kremu Ni­vea i le­ków zio­ło­wych.

Spo­dzie­wa­łem się, że na­sza pa­cjentka bę­dzie do­stojną, star­szą pa­nią, że bę­dzie mó­wiła piękną pol­sz­czy­zną. Tym­cza­sem pani nie mó­wiła nic, tylko sie­działa za wiel­kim sto­łem z głową opartą na rę­kach. Pod­trzy­my­wała czoło prawą dło­nią, jakby się za­sta­na­wiała. Po­wieki miała opusz­czone.

– Wie pan, mama cho­ruje na cu­krzycę – za­cze­piła mnie ładna czter­dzie­sto­pa­ro­latka, naj­wy­raź­niej córka pa­cjentki. – Czę­sto zda­rza jej się taki stan, że jest ja­kaś obca, nie chce z ni­kim roz­ma­wiać. Dziś to na­wet nie chciała dać palca do wkłu­cia, żeby po­dać leki.

Córka za­częła re­la­cjo­no­wać mi całe le­cze­nie. Byli przy­zwy­cza­jeni do tego, że po­go­to­wie od­wie­dzało mamę na­wet kilka razy w mie­siącu. Ko­bieta wy­jęła z szu­flady plik pa­pie­rów, za­częła mi po­ka­zy­wać wy­niki ba­dań, do­ku­menty z po­go­to­wia. Zi­ry­to­wa­łem się, bo przez ten cały wy­wód nie mo­głem w spo­koju po­dejść do pa­cjentki. W końcu po­chy­li­łem się nad sie­dzącą za sto­łem mamą.

– Dzień do­bry dro­giej pani, je­ste­śmy z po­go­to­wia ra­tun­ko­wego. Co się stało?

Zero od­zewu. Nic. Ci­sza.

– Halo, prze­pra­szam, droga pani, chcie­li­by­śmy pa­nią zba­dać.

To samo. Na­wet nie drgnęła.

– No wi­dzi pan! Jest uparta jak wół – ode­zwała się co­kol­wiek ner­wowo córka. – Ma tak czę­sto. Nie chce z ni­kim mó­wić, pew­nie na­wet do szpi­tala nie bę­dzie chciała po­je­chać.

Nie zwa­ża­jąc na te uwagi, do­tkną­łem ra­mie­nia pa­cjentki. Była sztywna. Sprawa oka­zała się dla mnie ja­sna. Nie żyła, i to od kilku go­dzin.

– Przy­kro mi, ale pań­stwa mama nie żyje – po­wie­dzia­łem spo­koj­nie do córki i po­zo­sta­łych krew­nych. W sa­lo­nie było w su­mie kilka osób.

– Ale jak nie żyje?! – obu­rzył się ja­kiś pan. – Prze­cież my­śmy z nią roz­ma­wiali!

– Ro­zu­miem, że pań­stwo do niej mó­wili, ale nie od­po­wia­dała, prawda?

Wtedy w sa­lo­nie za­pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Do wszyst­kich do­tarło, co się tak na­prawdę stało.

Na pod­sta­wie dal­szych roz­mów z ro­dziną usta­li­łem, że ko­bieta nie żyje od kilku go­dzin. Ro­dzina w tym cza­sie pró­bo­wała usil­nie się z nią roz­mó­wić, a ona po pro­stu za­sty­gła za sto­łem. To był wy­nik stę­że­nia po­śmiert­nego, które po­ja­wia się po czte­rech, sze­ściu go­dzi­nach od śmierci.

W mo­men­cie zgonu wszystko staje w miej­scu, mam na my­śli serce, płuca, nerki, wą­trobę itd. W re­zul­ta­cie na­sza „fa­bryka” prze­staje wy­twa­rzać ener­gię. Skurcz mię­śni jest bier­nym po­łą­cze­niem ak­tyny i mio­zyny, na­to­miast do roz­kur­czu po­trzebna jest ener­gia, któ­rej po śmierci ciało nie pro­du­kuje. Stąd po wy­czer­pa­niu jej za­pa­sów po­ja­wia się spię­cie mię­śni, które na­zy­wamy stę­że­niem po­śmiert­nym.

A na­sza pani oparła się o stół, gdy po­czuła sła­bość, i wtedy do­szło do za­trzy­ma­nia krą­że­nia. Gra­wi­ta­cja i siły dzia­ła­jące na dźwi­gnie w sta­wach zro­biły swoje i w ta­kiej nie­na­tu­ral­nej po­zy­cji ko­bieta za­sty­gła.

Pa­mię­tam, że prze­ło­ży­li­śmy pa­cjentkę na łóżko, bo – mó­wiąc ko­lo­kwial­nie – głu­pio tak zo­sta­wiać trupa przy stole. Po­ło­ży­li­śmy ją na łóżku, a ona w tej po­zy­cji – z no­gami do góry i ręką przy czole – tak zo­stała.

Zdrada

To była nie­dziela rano. Po­czą­tek mo­jego dy­żuru, ja­kaś siódma czter­dzie­ści.

Mia­łem wtedy bar­dzo fajną ekipę. Le­karz, z któ­rym jeź­dzi­łem, był prze­sym­pa­tyczny, tylko wszystko ro­bił po­woli. Śli­ma­czył się strasz­li­wie. Fa­cho­wiec ja­kich mało, ale na wszystko po­trze­bo­wał ze dwie go­dziny wię­cej niż inni. Dru­gim ko­legą w eki­pie był pie­lę­gniarz, który z ko­lei miał swoje małe na­tręc­twa – szo­ro­wał ka­retkę przez pół nocy, żeby do­czy­ścić wszystko, gdy mu po­da­łem rękę na po­wi­ta­nie, to mył ją z dzie­sięć razy, żeby po­rząd­nie zde­zyn­fe­ko­wać. A kiedy sie­dział obok mnie, to – psik! psik! – po­tra­fił znie­nacka spry­skać mnie pły­nem do de­zyn­fek­cji. Rzu­cał wtedy do­bro­duszny ko­men­tarz: „O! I już je­steś czy­sty!”.

Wszy­scy się z niego śmiali. Ja w su­mie też, do­póki kie­dyś nie za­py­ta­łem, co mu jest. Oka­zało się, że cierpi na nie­le­czony ze­spół stresu po­ura­zo­wego. Wcze­śniej pra­co­wał na ja­kiejś mi­sji woj­sko­wej, chyba w Iraku, i tam mu się tak po­prze­sta­wiało w gło­wie. Fa­cet miał w prze­szło­ści trau­ma­tyczne do­świad­cze­nia, a ko­le­dzy mó­wili o nim „dzi­wak”, „głu­pol”. W su­mie to może inni też wie­dzieli o tym, gdzie był, ale cza­sami le­piej nie wie­dzieć. Grunt, że ka­retka za­wsze była czy­sta. Nikt o nic nie py­tał i za­ak­cep­to­wa­li­śmy go ta­kim, jaki był.

No więc w nie­dzielny po­ra­nek po­je­cha­li­śmy taką oso­bliwą ekipą na we­zwa­nie. Przy­jeż­dżamy, na miej­scu star­szy pan, osiem­dzie­siąt cztery lata. Pa­mię­tam jego dom, bo czę­sto go mi­jam w dro­dze do pracy. No i ten prze­sym­pa­tyczny dzia­dek mówi nam, że źle się czuje.

– A kto w nie­dzielę rano czuje się do­brze? Taki dzień! – za­żar­to­wa­łem.

Dzia­dek niby się za­śmiał, ale ja­koś nie­wy­raź­nie. Za­bie­ramy się do ba­da­nia, roz­ma­wiamy, a on za­czyna nam re­la­cjo­no­wać, jak to żona go wła­śnie nie­dawno zdra­dziła. Po­my­śla­łem: „Kurde, szy­kuje się ko­lejny wy­jazd «psy­cho­lo­giczny»”. No ale co ro­bić, taka ro­bota.

– A ile żona ma lat?

– Osiem­dzie­siąt cztery, jak ja – od­po­wie­dział.

„Osiem­dzie­siąt cztery? Dziwny wiek na zdradę” – po­my­śla­łem so­bie w du­chu, ale okej, różne rze­czy się dzieją, wiele wi­dzia­łem. Spraw­dzamy da­lej stan pa­cjenta, za­bra­li­śmy się do pod­pi­na­nia EKG.

– Wie­cie, pa­no­wie, młod­szego so­bie zna­la­zła i ode­szła. Wy­pro­wa­dziła się ode mnie. Taki los mnie spo­tkał.

Roz­glą­dam się po po­koju, stoją ich wspólne zdję­cia w ram­kach.

Coś mi się w tej hi­sto­rii jed­nak nie skła­dało. W pew­nym mo­men­cie opo­wie­ści zo­rien­to­wa­łem się, że żona po pro­stu nie żyje. Nie ma jej, bo umarła. Nikt tam ni­kogo nie zdra­dził, po pro­stu ode­szła, bo przy­szedł jej czas, a ten czło­wiek mó­wił o niej wciąż z ogromną mi­ło­ścią i tę­sk­notą. Od­pły­ną­łem my­ślami na chwilę, jaka to ro­man­tyczna w grun­cie rze­czy hi­sto­ria, i w tym mo­men­cie de­fi­bry­la­tor za­wył zło­wiesz­czym alar­mem.

Ob­raz na mo­ni­to­rze za­czął przy­po­mi­nać szlaczki skrzęt­nie ry­so­wane przez dwu­latka, co wska­zy­wało na mi­go­ta­nie ko­mór. W ta­kiej sy­tu­acji mu­szę jak naj­szyb­ciej ude­rzyć pa­cjenta prą­dem, na­wet do trzech razy.

Za­bie­ram się do ra­to­wa­nia go, a ko­le­dzy z ze­społu pa­trzą na mnie jak na wa­riata.

– Ja­rek?! Co ty, kurwa, ro­bisz? Prze­cież ten fa­cet jest przy­tomny, mówi, opo­wiada! A ty go rą­biesz prą­dem?!

– On ma za­trzy­ma­nie krą­że­nia i mi­go­ta­nie! – krzyk­ną­łem tylko i JEB! Rąb­ną­łem go prą­dem pierw­szy raz.

– I wie­cie, pa­no­wie, wzięła ta moja Ba­sia ko­chana wa­lizki...

JEB! Rąb­ną­łem drugi raz.

Wtedy stra­cił przy­tom­ność i osu­nął się z ka­napy na pod­łogę. Rąb­ną­łem go trzeci raz prą­dem, otwo­rzył oczy, wstał i po­wie­dział:

– No tak, i ni­gdy nie wró­ciła, bo nie żyje.

To było coś NIE-SA-MO-WI-TE-GO!

Moi ko­le­dzy pa­trzyli na mnie w osłu­pie­niu.

– Ty je­steś po­je­bany – rzu­cił le­karz fleg­ma­tyk. Chwilę mu za­jęło zro­zu­mie­nie, co tam się wy­da­rzyło.

Ten czło­wiek prze­żył mo­ment śmierci kli­nicz­nej. Mimo że jego serce prze­stało pom­po­wać krew, w mó­zgu po­zo­stała ja­kaś re­zerwa tlenu. Po­nie­waż starsi lu­dzie po­trze­bują go mniej, nasz pa­cjent nie stra­cił przy­tom­no­ści i opo­wia­dał te hi­sto­rie o zdra­dzie.

Dzia­dek chciał o wła­snych si­łach zejść z nami do ka­retki, żeby po­je­chać do szpi­tala na ba­da­nia kon­tro­lne. Był w do­sko­na­łym sta­nie. W ogóle nie pa­mię­tał mo­mentu za­pa­ści.

– Co pan mnie bę­dzie na krze­sełku niósł! Sam pójdę! – zbesz­tał mnie, kiedy za­ofe­ro­wa­łem mu po­moc.

– Spo­koj­nie, pro­szę pana, ta­kie są pro­ce­dury – wy­ją­ka­łem, pod­nie­cony całą sy­tu­acją. – Za­pra­szam na krze­sełko, za­słu­żył pan na prze­marsz w lek­tyce.

Sie­dzia­łem z nim w ka­retce, a on cały czas opo­wia­dał mi o żo­nie. Już nie o żad­nej wy­my­ślo­nej zdra­dzie, tylko o tym, że zmarła mie­siąc wcze­śniej, że mu jej bar­dzo bra­kuje, że to była mi­łość jego ży­cia, że bar­dzo chciałby już do niej do­łą­czyć.

Do­star­czy­li­śmy go na od­dział, po­że­gna­li­śmy się.

Nie­stety kilka go­dzin póź­niej dzia­dek zmarł. Ta wia­do­mość mnie jed­nak nie za­smu­ciła. Dla mnie to była piękna śmierć. Śmierć czło­wieka, który bar­dzo tę­sk­nił za uko­chaną, bar­dzo chciał się z nią spo­tkać w in­nym ży­ciu, bo tu już nie umiał bez niej żyć.

*

Uży­łeś okre­śle­nia „piękna śmierć”. Za­sko­czyło mnie to. Sy­tu­acja ra­to­wa­nia ży­cia ko­ja­rzy mi się z tym, że umie­ra­jący de­spe­racko wal­czy o ży­cie, ale osta­tecz­nie prze­grywa. Gdzie tu piękno?

Czę­sto wi­dzę w śmierci piękno. Być może ta­kie ro­man­tyczne po­dej­ście wy­nika z mo­jego za­wodu. (śmiech) Stu­dia przy­go­to­wują nas na fi­zjo­lo­giczne aspekty śmierci. Sie­dzisz w pro­sek­to­rium, oglą­dasz or­gany we­wnętrzne czło­wieka, ro­bisz sek­cję zwłok, ktoś ci przy­nosi sie­dem głów w wia­drach i mówi: „Masz, ucz się, jak wy­gląda mózg”. Gdy­by­śmy nie mieli ta­kiego za­ple­cza, nie da­li­by­śmy rady pra­co­wać. Ale ja wy­cho­wa­łem się na ta­kich fil­mach jak Joe Black i 21 gra­mów i prze­ma­wia do mnie wi­zja, że gdy czło­wiek umiera, ula­tuje z niego du­sza. By­łem przy wielu śmier­ciach i za­pew­niam cię, że lu­dzie, któ­rym to­wa­rzy­szą bli­scy, któ­rzy czują się ko­chani, za­opie­ko­wani, od­cho­dzą spo­koj­nie, pięk­nie.

Dla bli­skich na pewno żadna śmierć nie jest piękna.

Bo pa­trzymy na umie­ra­ją­cych ze swo­jej per­spek­tywy, przy­kła­damy do nich na­szą miarę. My­ślimy o so­bie, nie o nich. To­bie się wy­daje, że w ra­to­wa­niu ży­cia jest coś ner­wo­wego, a dla wielu lu­dzi śmierć to upra­gniony spo­kój, przy­stań. Cza­sami lu­dzie wręcz na nią cze­kają. To my do­ra­biamy do niej dra­ma­tyczną hi­sto­rię. Niby w Pol­sce je­ste­śmy ta­kimi ka­to­li­kami, a jed­nak zo­bacz, cały czas wy­zna­jemy kult ciała, ży­cia, mało w nas du­cho­wo­ści, zro­zu­mie­nia na­tu­ral­nych pro­ce­sów. Na­gle ktoś star­szy w ro­dzi­nie umiera i wszy­scy pod­no­szą krzyk: „Jezu! Czemu on umarł?!”. No umarł, bo przy­szedł na niego czas. Ale co to zna­czy, że umarł? Dla kogo? Ciało umarło, my się nad tym cia­łem tak strasz­li­wie po­chy­lamy, roz­tkli­wiamy. A co z du­szą? Nie wiem, czy waży dwa­dzie­ścia je­den gra­mów, jak to było w fil­mie, ale wiem, że na pewno ist­nieje.

Lu­bię film Joe Black, bo tam Śmierć, grana do­sko­nale przez Brada Pitta, tak so­bie wę­druje od czło­wieka do czło­wieka, wy­biera ko­lejne osoby i im to­wa­rzy­szy. Z tego filmu po­cho­dzi też piękne zda­nie, które przy­po­mina mi się za­wsze w mo­men­cie śmierci pa­cjenta: kiedy pa­trzysz w oczy czło­wieka, który od­cho­dzi, to przez mo­ment mo­żesz zo­ba­czyć ob­raz Boga. Je­stem wie­rzący i do mnie to zda­nie bar­dzo tra­fia. Uwa­żam, że tak wła­śnie jest. Po­wiem ci, że do­póki re­ani­mu­jesz czło­wieka, do­póki wal­czysz o jego ży­cie i pró­bu­jesz go ra­to­wać, to tam w środku coś jest. Ale gdy prze­ry­wasz re­ani­ma­cję, bo tak się zda­rza, czło­wiek umiera i ty przy nim je­steś, to dla mnie zo­staje kupa ko­ści i mięsa. Ży­cie z ciała ula­tuje. Wi­dać to po oczach. Gdy pa­trzysz w oczy lu­dzi, któ­rzy umarli, na­po­ty­kasz pu­ste spoj­rze­nie, cze­goś w nim bra­kuje, ta­kiego bły­sku, tchnie­nia ży­cia. Wiem, że śmierć bli­skiego to jest coś strasz­nego. Pa­trzymy na nie­żywe ciało, pła­czemy nad nim, ale dla mnie w tym ciele już nie ma czło­wieka. Dla­tego ważne jest, żeby tej du­szy po­zwo­lić odejść god­nie.

God­nie, czyli jak?

Hi­sto­ria trzy­dzie­sto­pa­ro­let­niej ko­biety, która ode­szła w fo­telu, oto­czona bli­skimi, od któ­rej za­czy­namy tę książkę, jest dla mnie bar­dzo zna­cząca. To było wła­śnie godne po­że­gna­nie. Spójrz na tę sy­tu­ację z per­spek­tywy męża i dzieci – oni mo­gli mamę uści­skać, utu­lić, po­dzię­ko­wać, po­że­gnać się. Nie sły­sza­łem wtedy ca­łej ich roz­mowy, ale frag­menty, które do mnie do­tarły, były bar­dzo wzru­sza­jące. Mieli moż­li­wość za­koń­cze­nia cze­goś, po­wie­dze­nia rze­czy, któ­rych wcze­śniej z tylko so­bie wia­do­mych wzglę­dów nie po­wie­dzieli. Za­pa­mię­ta­łem, że ona się uśmie­chała, kiedy umie­rała. Albo ta sta­ro­winka z cu­krzycą, która zmarła oparta o stół. Po pro­stu usia­dła i za­snęła. Wzru­szyła mnie tamta wi­zyta, bo po­dob­nie do tej pani umarła moja bab­cia. Przez dłu­gie lata cho­ro­wała na astmę oskrze­lową i do­żyła osiem­dzie­się­ciu lat. Na końcu we­zwała po­go­to­wie, bo się du­siła. Otwo­rzyła za­mek w drzwiach, po­ło­żyła się na łóżku, przy­kryła ko­cy­kiem i za­snęła na za­wsze. No i to jest dla mnie piękne. Przez tyle lat zma­gała się z cho­robą, prze­żyła chyba trzy śmierci kli­niczne, ale umarła spo­koj­nie. Tak samo ta pani – przy stole, w domu, być może po­go­dziła się z tym, że zbliża się ko­niec. Nie­sa­mo­wite. Gdy­bym mógł wy­bie­rać, chciał­bym umrzeć w taki spo­sób. Bywa, że śmierć przy­cho­dzi na­gle, po ci­chu i bez roz­py­cha­nia się. Nie za­wsze trzeba, wręcz nie za­wsze po­winno się z nią wal­czyć.

Co to zna­czy, że nie za­wsze po­winno się wal­czyć ze śmier­cią?

Kiedy po­go­to­wie przy­jeż­dża na miej­sce zda­rze­nia i oka­zuje się, że po­trzebna jest re­ani­ma­cja, to ra­tu­jemy do końca, ile sił w rę­kach. Trzeba jed­nak umieć za­uwa­żyć, kiedy re­ani­ma­cja nie przy­nosi efektu, i od niej od­stą­pić.

Ale prze­cież twoim obo­wiąz­kiem jest ra­to­wać czło­wieka?

Tak, ale mam prawo od­stą­pić od re­ani­ma­cji, je­śli uznam, że ona już nie ma sensu. Co cie­kawe, jako ra­tow­nik nie mogę stwier­dzić zgonu.

Jak to?

Ra­tow­nicy nie mają ta­kich upraw­nień. Stwier­dzić zgon może tylko le­karz. Od dawna mówi się, że po­trzebna jest zmiana w prze­pi­sach, ale na ra­zie nic się nie dzieje w tej kwe­stii. Na­to­miast mam prawo od­stą­pić od re­ani­ma­cji. Od­stą­pić, czyli nie pod­jąć jej albo ją prze­rwać. Re­ani­muję i kiedy stwier­dzam, że to już nic nie da, prze­staję. Ale do­ku­ment, który na­zy­wamy bi­le­tem do nieba, wy­sta­wia le­karz. Gdy ro­dzina do­wia­duje się o zgo­nie, jej pierw­szą re­ak­cją jest za­zwy­czaj za­prze­cza­nie: „Ale prze­cież ona jesz­cze wczo­raj żyła!”, „Jesz­cze wczo­raj tań­czył na we­selu”. To jest na­prawdę ty­powe i po­ka­zuje, że lu­dzie nie go­dzą się z odej­ściem bli­skich, że zgła­szają sprze­ciw. Tylko że ta­kiego sprze­ciwu nie mają do kogo za­adre­so­wać. Cza­sami, kiedy sy­tu­acja jest bar­dzo na­pięta, robi się przed ro­dziną ta­kie po­ka­zowe ra­to­wa­nie, mó­wimy na to „pół go­dzinki dla ro­dzinki”.

Nie zna­łam! Na czym to po­lega?

Wi­dzisz, że pa­cjent jest już nie do od­ra­to­wa­nia, ale ro­bisz taki, na­zwijmy to, show, że re­ani­mu­jesz, pró­bu­jesz cu­cić, mó­wisz do pa­cjenta, po­da­jesz ja­kieś leki. Tro­chę po to, żeby ro­dzina miała pew­ność, że wszystko od­było się zgod­nie z pro­ce­du­rami, żeby nie miała pre­ten­sji, że przy jej bli­skim zo­stało za mało zro­bione. Tylko tu­taj też trzeba uwa­żać, bo można wy­rzą­dzić pa­cjen­towi jesz­cze więk­szą krzywdę. Kie­dyś mo­ich dwóch ko­le­gów, na­prawdę bar­dzo do­brych ra­tow­ni­ków, wró­ciło dum­nych z we­zwa­nia, bo re­ani­mo­wali star­szą ko­bietę i udało im się ją ura­to­wać. Cza­sami w ta­kich sy­tu­acjach pro­si­łem, żeby opo­wie­dzieli do­kład­niej, co się działo, po­ka­zali EKG. Nie żeby ich spraw­dzać – od razu mó­wię! – tylko w ce­lach edu­ka­cyj­nych. Ta­kie stu­dia przy­pad­ków bar­dzo mi się przy­da­wały na mo­ich za­ję­ciach ze stu­den­tami. Nie­stety to była smutna hi­sto­ria, bo re­ani­mo­wali ko­bietę, która i tak parę go­dzin póź­niej zmarła w szpi­talu. Tylko nie­po­trzeb­nie prze­dłu­żyli jej ago­nię. To była pani po osiem­dzie­siątce, od sze­ściu lat le­żała w domu, w łóżku, w sta­nie nie­mal we­ge­ta­tyw­nym. Nie ru­szała się, nie ja­dła sama, była kar­miona przez sondę. I oni przy­je­chali do stanu ago­nal­nego. W trak­cie wi­zyty prze­stała od­dy­chać. Zde­cy­do­wali się na re­ani­ma­cję. Brawo, ko­le­dzy, se­rio! Nie umiem my­śleć o tym ina­czej niż z iro­nią. Naj­głup­sza wiel­ko­dusz­ność, o ja­kiej sły­sza­łem... W do­datku zrzu­cili od­po­wie­dzial­ność na ro­dzinę.

Cza­sami ra­tow­nicy tak ro­bią, py­tają: „Prze­pra­szam, czy mam re­ani­mo­wać pani męża, pani mamę, tatę?”. No prze­cież kto z ro­dziny ci po­wie: „Nie, niech pan nie re­ani­muje”. Każdy chce, żeby jego bli­ski prze­żył, na­wet cu­dem! No i ta ko­bieta ru­szyła, bo star­szy or­ga­nizm nie po­trze­buje za dużo tlenu i ener­gii do ży­cia. Za­wieźli ją do szpi­tala i co? Po po­łu­dniu umarła. I to jest, moim zda­niem, ab­surd, ja­kiś po­nury żart. Mo­gła umrzeć w domu, z bli­skimi, pod swoją Ma­ryjką po­wie­szoną na ścia­nie. Nie wiemy, na ja­kim po­zio­mie świa­do­mo­ści są lu­dzie tacy jak ona, w sta­nie krań­co­wym. Za­kła­damy, że są nie­przy­tomni, ale tak na­prawdę mogą wszystko chło­nąć z oto­cze­nia. Mogą to prze­ży­wać, mogą od­czu­wać ból. A może są w dro­dze do re­in­kar­na­cji, a my ich stam­tąd wy­ry­wamy. Dla­tego ge­ne­ral­nie uwa­żam, że „pół go­dzinki dla ro­dzinki” to jest po­rażka i cze­goś ta­kiego nie po­winno się ro­bić, wła­śnie dla­tego, że cza­sem udaje się ru­szyć serce, choć mózg już nie żyje. Ale lu­dzie boją się cię­żaru od­po­wie­dzial­no­ści.

A po­tem ro­dzina zmar­łej osoby ma pre­ten­sje. Nie zli­czę, jak czę­sto w róż­nych roz­mo­wach o pracy po­go­to­wia ra­tun­ko­wego sły­sza­łam: „Nie do­je­chali do mo­jej mamy i zmarła”, „Spar­ta­czyli ro­botę, to wszystko ich wina”.

Pa­mię­taj, że każdy me­dal ma dwie strony. Nie mó­wię, że moja grupa za­wo­dowa jest ide­alna, ale za­uważ, w ja­kim oto­cze­niu sys­te­mo­wym ży­jemy. Usta­wowy czas na do­tar­cie ka­retki w du­żym mie­ście to osiem mi­nut. W co­dzien­nej pracy nie ma na to szans. Za­nim ze­spół do­sta­nie in­for­ma­cję, za­nim wy­je­dzie, za­nim brama się otwo­rzy i tak da­lej... Zda­rzyło mi się wy­je­chać z pod­sta­cji do­piero po sze­ściu mi­nu­tach od roz­mowy ro­dziny z dys­po­zy­to­rem. W kor­kach, w go­dzi­nach szczytu, ni­g­dzie nie da się do­je­chać spraw­nie. Ale ja­koś te ka­retki mu­szą być ulo­ko­wane na ma­pie, więc jest wy­cią­gnięta śred­nia. Tylko że nie ma tylu ka­re­tek i tylu ze­spo­łów, żeby ją osią­gnąć. Po­go­to­wie za­wsze było ob­cią­żone, na długo przed CO­VID-em. Dużo też za­leży od dys­po­zy­tora, to jest spory pro­blem. Kie­dyś dys­po­zy­to­rami były pie­lę­gniarki sta­rej daty. Do­sta­wały we­zwa­nie, pro­siły o ad­res i wy­sy­łały ze­spół. Zero wy­wiadu. A na miej­scu oka­zy­wało się, że to ja­kaś zu­peł­nie błaha sprawa i tylko stra­ci­li­śmy czas. Te­raz też uwa­żam, że mą­dre przy­go­to­wa­nie dys­po­zy­to­rów do pracy to po­wi­nien być je­den z prio­ry­te­tów w po­go­to­wiu. Jak dzwo­nisz na 112 albo 999, te­le­fon po­wi­nien od­bie­rać ktoś mą­drzej­szy od cie­bie, kto bę­dzie po­tra­fił z tobą po­roz­ma­wiać, ze­brać po­rządny wy­wiad i na tej pod­sta­wie na przy­kład po­wie­dzieć, że­byś wzięła leki i po­cze­kała, po­ra­dziła so­bie sama. Pa­mię­taj, po­go­to­wie jest od ra­to­wa­nia ży­cia i zdro­wia. Wszyst­kim się oczy­wi­ście wy­daje, że my jeź­dzimy tylko do ta­kich sy­tu­acji krań­co­wych, dra­ma­tycz­nych. Tym­cza­sem to jest pro­mil na­szej dzia­łal­no­ści!

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: