Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ratuj mnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ratuj mnie - ebook

W przeddzień wyjazdu na wymarzony urlop na Filipinach mąż Lucyny oświadcza, że z powodu nawału pracy musi pozostać w kraju. Kobieta podejrzewa, że powody są zupełnie inne. Mimo wszystko decyduje się na podróż w całkowicie nieznany i dziewiczy region razem z dwójką synów - zbuntowanym nastolatkiem i rozkapryszonym siedmiolatkiem.

Niespodziewanie rajski archipelag na Oceanie Spokojnym nawiedza przerażający tajfun, a Lucyna staje w obliczu nie tylko niszczycielskiej siły przyrody, lecz także zniknięcia jej starszego syna. W świecie odciętym od prądu i możliwości kontaktu z kimkolwiek, kto mógłby przynieść pomoc, wyostrzają się wszystkie ludzkie instynkty. Do czego zdolna jest matka, żeby uratować własne dziecko? Czy uda jej się przetrwać szalejące żywioły?

Zatkałam nos i zrobiłam krok naprzód. Brzęczenie much wcześniej nie zwróciło mojej uwagi, teraz stało się całkiem głośne. Wkroczyłam z bijącym sercem do wnętrza, które oświetlały ciepłe barwy dogasającego dnia. Po zadaszeniu posterunku nie było śladu. Zupełnie jakby jakiś olbrzym zdjął go dla zabawy, by sprawdzić, co kryje się w środku. Obok przewróconego biurka, na podłodze w rogu, leżały ślady zostawione przez człowieka. Gnijące resztki jedzenia, otwarta butelka z sokiem. Sceneria była jak z horroru, ale odetchnęłam z ulgą, że nie ma tu niczego… nikogo martwego. Mimo wszystko zwymiotowałam, jednocześnie wybiegając na zewnątrz. Wirowało mi w głowie. Oparta ręką o mur rozejrzałam się dokoła. Polana była pusta.

Podobno życie pisze scenariusze, o jakich nam się nawet nie śniło. Znajdziecie to w tej książce!
Aleksander Pietrzak, scenarzysta, reżyser

Ewelina Kluss
Urodziła się w 1980 roku w Warszawie. Z wykształcenia jest politolożką i socjolożką, z zamiłowania – malarką, a z doświadczenia – podróżniczką. Do pisania przywiodły ją pasja i charakter. Zadebiutowała napisanym wspólnie z przyjaciółką Planem Huberta, który wydały w 2019 roku.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-074-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Mamo, jest mi zimno – wyszeptał resztkami sił Miki. Zasypiał z wyczerpania.

– Wiem, skarbie. – Ukradkiem ścierałam strużki łez. Za każdym razem, gdy to robiłam, piekł mnie zraniony policzek. Siedzieliśmy pod stołem opustoszałej sali śniadaniowej. Czekaliśmy…

Pewnie było koło drugiej w nocy, gdy ocknęłam się z półprzytomnego czuwania. Wydawało mi się, że na morzu pojawił się statek, gdyż w oddali, poza linią plaży, coś pobłyskiwało. Czyżby to po nas płynęła pomoc? Po chwili jednak to dalekie światełko na horyzoncie, bujające się gdzieś na falach pośrodku zatoki, ta złota kropka, której nieśmiała łuna odbijała się kaskadowo w rozbitych fragmentach szkiełek i drobinach choinkowych bombek porozrzucanych na podłodze, po prostu zniknęła.

Bartka nadal nie było, a ja ponownie traciłam nadzieję.ROZDZIAŁ 1 | LUCYNA

18 grudnia

– Dzięki za opublikowanie zdjęć z wczorajszego wydarzenia. Ujęcie tego przystojnego mężczyzny z brodą wręczającego nam bukiet kwiatów bezdyskusyjnie wygrywa. Jest genialne i chyba najbardziej popularne wśród fanów naszej strony odkąd wydałyśmy _Zuzę_! – ekscytowałam się, rozmawiając przez telefon w trybie głośnomówiącym.

– A co na to zdjęcie i kwiaty powiedział twój Leszek? – zaciekawiła się Magda.

– Chyba nie zauważył. Ma dużo pracy. Ale wiem, że ty również gonisz w piętkę, a jednak znalazłaś trochę czasu na promocję naszego wspólnego dzieła – podkreśliłam ponownie. – Jesteś kochana i jak zwykle niezastąpiona – dodałam.

– Nie ma problemu… – zaśpiewała w odpowiedzi lekko i szczerze. – Przecież zdaję sobie sprawę, że szykujesz się do wyjazdu za siedem gór i siedem mórz, Lucy. Mogę się założyć, że twój mózg przeprowadza teraz aktualizację stanu magazynowego kostiumów kąpielowych – zgadywała.

– Yhm – potwierdziłam rozproszona wykonywaniem manewru skrętu w lewo na skrzyżowaniu, które ma złą statystykę wypadków.

– Wczoraj po naszym wieczorze autorskim – kontynuowała Magda – nie miałyśmy nawet okazji, aby pogadać na osobności. Ale dobrze wyszło, prawda? Co sądzisz?

– Jasne, że dobrze – przytaknęłam – choć to pewnie ostatnie takie spotkanie. Książka, jak wiesz, i tak osiągnęła swój pik sprzedaży kilka miesięcy temu. Teraz mam poczucie, że odsmażamy kotlety – wyznałam bez owijania w bawełnę.

-

Ja i moja przyjaciółka Magda. Zawsze rozmawiamy w biegu, w pędzie, przy okazji. Czasami zastanawiam się, kiedy nasze niegdyś frywolne, szkolne, a potem studenckie życie zdołało się zamienić w zawodowo-matczyną biegunkę? Już dawno powinnyśmy dopinać naszą nową książkę, ale kolejny projekt nawet nie został porządnie przegadany, a co dopiero napisany. Obie o tym wiedziałyśmy, lecz żadna nie miała odwagi powiedzieć tego na głos. Czas ma to do siebie, że ucieka niepostrzeżenie, a my zwyczajnie za nim nie nadążamy. Zamykamy oczy, gdy trzeba spojrzeć na zegarek, i nie wiedzieć czemu cieszymy się, popijając szampana, gdy nadchodzi kolejny i kolejny rok. Teraz byłyśmy żonami, matkami, a z naszego beztroskiego życia pozostały jak zwykle tylko zdjęcia i wspomnienia, do których wracałyśmy przy każdej możliwej, choć rzadkiej siłą rzeczy okazji.

-

– Nie odsmażamy kotletów, tylko wykorzystujemy ostatnią szansę – zauważyła z optymizmem moja przyjaciółka. – Przed świętami się opłacało. Sama wiesz – dodała. – Publika, przepraszam, _nasi czytelnicy_ dopisali. Dobrze, że dałyśmy się przekonać, aby naszą _Zuzę_ tym razem reklamować jako „supertrafiony, uniwersalny prezent pod choinkę dla siostry, matki i teściowej”. „Cały cykl w cenie jednego egzemplarza”. Może trochę to naiwne, ale kto nie lubi promocji? Sprawdzałaś ostatnio w systemie sprzedaż naszej książki? – dociekała.

– Poczekaj sekundę… – Zerknęłam w komórkę, gdyż zatrzymałam się akurat na czerwonym świetle, a telefon mógł być obsługiwany moim palcem wskazującym po niezawodnej aplikacji Safari. By zorientować się, jak idzie sprzedaż naszych książek, wystarczyło kliknąć czekającą w pogotowiu stronę, na której aktualizował się słupek danych. – Drgnęło! – podsumowałam mile zaskoczona.

-

_Zuza kontra przeznaczenie_ – napisałyśmy ten trzytomowy cykl razem: Lucyna Gustowska i Magda Pradej. Zawsze piszemy razem. W dziedzinie pisania romansów jesteśmy jak dwie połówki jabłka, i nic tego nie zmieni. Niestety sprzedaż nie szła zgodnie z oczekiwaniami. Chociaż nie dokładałyśmy do naszej pisarskiej pasji, Magda nadal musiała pracować w pełnym wymiarze godzin jako redaktorka działu zielarskiego w dwutygodniku dla kobiet, lubującym się w tematach dla kur domowych. Numer jeden na polskim rynku pod względem nakładu. Fenomen! Złoty produkt. Porządki i wypieki, metamorfozy w szafach, porady kosmetyczne i zakładanie balkonowych ogródków z ziołami na nadciśnienie i wrzody. Wszystko w cenie 5,99.

– Mag, gdybyś tylko mogła umieścić reklamę _Zuzy_ w waszej gazecie… – westchnęłam.

– W dniu, w którym by mi na to pozwolono, mogłabym rzucić tę robotę i wyjechać razem z wami na koniec świata – rozmarzyła się moja przyjaciółka.

Naszym marzeniem była reklama książki właśnie w takim masowcu, w jakim pracowała Magda. Niestety, obowiązywał ją zakaz konkurencji czy coś podobnego. I nawet gdyby cudem można było obejść tę niewygodną klauzulę, musiałybyśmy wziąć niebotyczny kredyt, aby wykupić reklamę w magazynie „Dom i Kobieta”.

– Kocham cię i wracam do roboty – podsumowała Magda.

– Kocham cię i jadę do apteki – powiedziałam, skręcając tym razem w prawo.

Tymczasem wskoczyła wiadomość od Leszka: „Nie ma mnie na kolacji. Muszę przegadać sprawy przed wyjazdem. Kup coś na komary”.

„Smary na komary” – uśmiechnęłam się do siebie, bo mimo braku męża na kolacji nic nie mogło popsuć mi humoru. Najbliższe dwa tygodnie spędzę z Leszkiem i dziećmi na niebiańskiej plaży. Wylatujemy jutro. A w aptece z wielką namiętnością będę realizowała receptę na augmentin, antybiotyk, który podróżuje z nami „na wszelki wypadek”. Wybiorę też krem z filtrem pięćdziesiąt. „Tak, wiem, o tej porze roku będzie dostępny tylko jednej marki. Miejmy nadzieję, że nie przeterminowany” – pomyślałam, choć i tak nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia.

Po wizycie w aptece pojechałam po dzieci do szkoły, pozałatwiałam formalności dotyczące usprawiedliwienia ich nieobecności na najbliższych przedświątecznych zajęciach, kupiłam pełnoziarniste bułki oraz obłędną chałkę w Monique, wiedząc, że smaku prawdziwego pieczywa zaznamy dopiero po powrocie z wakacji pełnych ryżu i smażonego makaronu. W domu zajęłam się pakowaniem. Wreszcie wizja wymarzonego, rodzinnego, pełnego słońca i relaksu urlopu ziści się już za niecałą dobę! Nie mogłam wręcz uwierzyć, że to już!

-

Przygotowania do wyjazdu nie zajmują naszej rodzinie wiele czasu, nie tkwimy tygodniami w blokach startowych. Wiem, co pakować i w co pakować, jeśli wyjeżdżamy tam, gdzie króluje temperatura trzydzieści stopni Celsjusza. Najwięcej niespodzianek przynosi wyszukiwanie odpowiednich ubrań dla dzieci. Mają uzasadnioną tendencję do wzrostu w nieoczekiwanych momentach. Dzisiaj znowu się o tym przekonałam. Krótkie spodenki Mikiego, tak nazywamy siedmioletniego Mikołaja, słodkiego łobuza, który zapewnia nam sporą dawkę rodzicielskiej rozrywki, zawsze kurczą się w pasie. Niezły z niego obżartus. Niestety T-shirty Bartka zawiodły z kretesem. Czternastolatek w ciągu ostatnich kilku miesięcy wystrzelił w niebo o dobrych osiem centymetrów i ubrania zamiast w bagażu musiały wylądować na strychu. Jednym słowem: liczba walizek zmniejszyła się o jedną. Z radością uzupełnię garderobę chłopców na miejscu… „Chyba na Filipinach, gdzie szyje się miliardy ubrań rocznie, będę miała w czym wybierać?” – pomyślałam.

Jeśli miałam się mylić, to i tak żywiłam nadzieję, że będzie to mój jedyny wakacyjny problem. Nie dopuszczałam myśli o zatruciu pokarmowym czy zagubionych dokumentach, kradzieży portfela lub innych tego typu przygodach.

Jeśli będziemy uważać, to nic nie może się zdarzyć takim doświadczonym turystom jak my!ROZDZIAŁ 2 | LUCYNA

18 grudnia

Leszek zajmuje się prawem i podatkami. Jest adwokatem w sprawach karnoskarbowych. Zawsze ma bardzo wymagających klientów. Właściwie tylko tacy są mu przydzielani. To podobno powód do dumy, docenienie wartości Leszka przez jego zwierzchników, dostrzeżenie, że jest wyjątkowo uzdolniony i pracuje na trzysta procent. Może się wówczas pławić w kredycie zaufania pracodawcy. Gdy twój przyszły mąż jest prawnikiem, musisz wiedzieć jedno: fakturuje za godziny. A gdy te cholerne godziny wypadną w waszą rocznicę ślubu, urodziny dzieci czy święta, cóż… spędzanie czasu z rodziną spada do kategorii „luksus, na który nas nie stać”.

Wyjazd na Filipiny udało się zaplanować pół roku wcześniej. Przeloty międzykontynentalne dla całej rodziny nie obciążają nadmiernie naszych finansów, gdyż Leszek jest szczęśliwym posiadaczem konta lojalnościowego z imponującą sumą punktów lotniczych miles&more. Wybieramy kierunki naszych wakacji tam, gdzie można punkty wykorzystać, a nie gdzie nam się przyśni. Tak było i tym razem. Pół roku temu, gdy sprawdzaliśmy dostępne dla nas świąteczne destynacje, padło na Filipiny z przesiadkami we Frankfurcie i Seulu. Dla synów miał to być wyjazd życia, biorąc pod uwagę odległość od domu.

Ostatnio w ramach rodzicielskiej zgody na wykupienie, uwaga, _dodatkowych skinów do COD-a_ (o ile mi wiadomo, to jakaś gra, ale znaczenia i zastosowania tych _skinów_ do dzisiaj nie bardzo rozumiem, poza tym, że to coś ważnego dla naszych dzieci) Leszek zmusił Bartka do przygotowania prezentacji o tym odległym kraju. To zadanie nie stanowiło dla naszego młodzieńca większego problemu, za to Miki w oparciu o zebrane przez starszego brata informacje miał wystąpić przed nami w roli prelegenta. Od tamtej pory wiedza siedmiolatka poszerzyła się o nazwisko Magellana – „Jestem Miki Magellan i odkryję Filipiny”. Na to hasło Leszek za każdym razem pękał z dumy, znowu miał namacalny dowód na dobrą jakość genów, które przekazaliśmy dzieciom, oraz osobistą, dodatkową zasługę natury pedagogicznej.

-

Dopiero późnym wieczorem zakończyłam pakowanie. Nawet się nie zorientowałam, że była to pora, o jakiej mój mąż powinien już dawno funkcjonować w trybie rodzinnym, ale jego nawet jeszcze nie było w domu. Co prawda na moim telefonie widniały dwa nieodebrane połączenia od Leszka, ale gdy próbowałam oddzwaniać, on nie odbierał. Dochodziła dwudziesta druga. Jedynym racjonalnym uzasadnieniem braku swobodnego kontaktu z mężem była jego praca i natłok obowiązków, którym musiał stawić czoło tuż przed naszym wyjazdem.

Wypełniając czas oczekiwania na Leszka, postanowiłam zrobić obchód całego domu, aby mieć pewność, że okna są porządnie zamknięte i żadne niepożądane urządzenie elektryczne nie będzie podłączone do prądu w czasie naszej nieobecności. Mieszkaliśmy w zgrabnym kilkuletnim domu w Wilanowie, posiadającym trzy sypialnie, salon, gabinet stanowiący wspólne małżeńskie dobro, a także zupełnie nową, oliwkową kuchnię z Nolte Kuchen, w której, przysięgam (!), mogłabym non stop robić designerskie zdjęcia, by chwalić się nimi choćby na łamach „Domu i Kobiety”. Taras wyciągnięty wzdłuż niedużego ogrodu i zastawiony standardowym kompletem rattanowych mebli niczym wyrzut sumienia uświadamiał nam swoim jestestwem, że zbyt rzadko piliśmy na nim wspólnie kawę.

Na biurku Leszka piętrzyła się sterta wydruków z rezerwacjami, biletami i paszportami. Zgarnęłam wszystko od razu do swojej podręcznej torebki przygotowanej na jutrzejszy lot, by nie stresować się w nocy, że zapomnimy rano tego, co najważniejsze. Odłączyłam drukarkę od kontaktu, zasłoniłam rolety.

Wchodząc po schodach na piętro, pozbierałam rozrzucone naboje Nerfa. Czasami mam wrażenie, że te granatowe, podłużne gąbeczki służące do ostrzału starszego brata mnożą się w niekontrolowany sposób i przenikają w najmniej spodziewane miejsca, na przykład za spłuczkę w toalecie.

Weszłam do pokoju młodszego syna, niosąc garść zebranych nabojów. Miki dawno już pochrapywał, trzymając w nogach łóżka mały plecak podróżny ze swoimi skarbami, takimi jak kostka Rubika, ulubiony samochodzik oraz _Zagadki w podróży, czyli podręcznik szalonego odkrywcy_. Bez tych skarbów chłopiec w jego wieku nie ruszyłby nawet na weekend do dziadków, a co dopiero na inny kontynent.

Zajrzałam też do pokoju Bartka. Odgłosy pogwizdywania w takt muzyki pop dobiegały z łazienki. Nastolatek brał prysznic. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu na podręcznej walizce ułożony był stosik książek, wśród nich _Pan Tadeusz_ i _Outsider_ Stephena Kinga. Oczywiście domyślałam się, że _Pan Tadeusz_ był lekturą szkolną i tylko dlatego znalazł się w tym podróżnym zbiorze. Bartek lubi czytać, lecz bez przesady. Ale książka była przeczytana co najmniej do połowy i chyba właśnie zrozumiałam, dlaczego Bartek od pewnego czasu zwraca się do mnie per Droga Matko. Przekartkowałam kilka stron czarno-kremowego wydania pamiętającego moje lata szkolne i uśmiechnęłam się do wierszy, malując w głowie obraz sceny, jaka rozgrywała się pomiędzy niedoszłymi kochankami:

_Telimena mówiła coraz wolniej, ciszej,_

_I Tadeusz udawał, że jej nie dosłyszy_

_W tłumie rozmów: więc szepcąc tak zbliżył się do niej,_

_Że uczuł twarzą lubą gorącość jej skroni;_

_Wstrzymując oddech, usty chwytał jej westchnienie…_

(_Pan Tadeusz, Księga II,_ 691-695)

-

Leszek wszedł do domu, rozmawiając przez telefon, i swoim mocnym głosem wyrwał mnie z ramion Tadeusza. Na Boga! Było już tak późno, a mój mąż nadal tkwił w szponach swojej profesji.

– Dostała wezwanie. Tak! Z piątego wydziału dochodzeniowo-śledczego urzędu celno… – podniósł wzrok ku schodom, po których zmierzałam w jego kierunku, a gdy przywitał mnie mrugnięciem oczu i zmęczonym uśmiechem, dokończył zdanie – celnoskarbowego w Warszawie. Nasza klientka ma przerąbane! Zrobią wszystko przed końcem roku, aby sprawa się nie przeterminowała. Okej, okej. To na razie. – I się rozłączył.

– Wiesz, która godzina? – Chwyciłam się pod boki jak przekupa. – Co z pakowaniem twoich rzeczy? Przygotowałam, ile mogłam, ale ty i tak przecież będziesz chciał po swojemu…

– Ciiiiiiii… – Rzucił teczkę i kurtkę na tapicerowaną ławeczkę przy drzwiach wejściowych. Podszedł do mnie bardzo powoli, objął mnie w pasie i wtulił się w moją szyję. Chwiał się nieco.

– Matko! Musiałeś jeszcze pić? Ktoś cię przywiózł, mam nadzieję? – Nie kryłam zażenowania.

– Kolacja służbowa. Wypasiona. Z szampanem. Dużą ilością szampana. Sama byś nie pogardziła.

– Gardzę tymi, którzy nie mają obowiązków rodzinnych i nie rozumieją, że ty takie masz! – żachnęłam się. Nie lubię zrzędzić, ale robię to coraz częściej.

– Kochanie, czy jesteś najlepszą z żon? – zapytał przymilnie.

– Nie zmieniaj tematu.

– Ale jesteś, prawda?

– Jestem. – Zadarłam teatralnie nos w kierunku sufitu. – Jestem królową wszystkich żon na świecie, bo muszę znosić twoje… – Zakrył mi usta i jeszcze mocniej mnie przytulił.

– Jesteś królową wszystkich żon świata, najlepszą. – Obejmował mnie i delikatnie kołysał w rytm bezgłośnej muzyki. – I do tego baaaardzo, baaardzo dzielną – powiedział łagodnie.

Pogładził mnie po włosach niczym małą dziewczynkę, zacisnął wargi, spojrzał mi w oczy i westchnął, wydając dźwięk typowy dla westchnienia człowieka na rauszu. „Ech… ta cała jego wylewność!” – pomyślałam, gdy tak staliśmy blisko siebie. Mój mąż nigdy nie prawi mi komplementów, gdy jest trzeźwy. W sumie to bardzo smutna cecha naszego małżeństwa.

– Nie będę się pakował – jego oczy podłapały moje spojrzenie – bo… bo nie mogę z wami lecieć. – Pyknął wargami. – Przykro mi, kochanie – dodał. Zacisnął usta i czekał na moją reakcję.

Powietrze nagle zgęstniało i zapadła piekąca w gardle cisza. Pękła cienka pokrywa lodu na jeziorze łączącym brzeg rzeczywistości z brzegiem beztroskich marzeń. Zatkało mnie.

– Wiesz, jak jest u mnie w pracy… – tłumaczył – zmienia się jak w kalejdoskopie. – Mówiąc to, miał wyraz twarzy popiskującego psa. Teriera z przekrzywioną głową.

– Zmień pracę! – rzuciłam mimowolnie i zamrugałam, aby powstrzymać łzy. Bałam się, że nie żartuje. Po tej jego cholernej kancelarii można było się spodziewać właśnie tego: prawdziwego oddania. Złożenia siebie w ofierze. Położenia się na tacy z jabłkiem w pysku i podetknięcia swoim panom serwety, noża i widelca.

– Kochanie, nie utrudniaj… – zawył przeciągle.

Wyrwałam się z jego objęć. Teraz już na pewno nie żartował. Kilka razy zdarzyło się, że nie mógł pojechać gdzieś z nami na weekend, skróciliśmy ostatni pobyt w Wenecji na majówce. Raz też odwołaliśmy wyjazd na narty, choć stało się tak dlatego, że na obowiązki zawodowe Leszka nałożyła się infekcja ucha Bartka. Przynajmniej w taki sposób tłumaczyłam się przed znajomymi, dopytującymi o powód rezygnacji z naszych zimowych sportów. Tysiące zaś razy zupełnie sama lub tylko z dziećmi stawiałam się na spotkaniach rodzinnych i towarzyskich, gdyż mój mąż nie mógł z nami być z powodu, cóż… jego pracy.

– Czy urlop – zaczęłam tyradę – zaplanowany pół roku wcześniej, z podróżą zajmującą ponad dwadzieścia godzin, który kosztuje majątek, a do tego wypada w okresie świąt i Nowego Roku, w czasie zarezerwowanym przede wszystkim dla rodziny – podkreśliłam to słowo, cedząc je przez zaciśnięte zęby – powinien mieć szczególny immunitet nie-kurwa-tykalności? – Z pewnością mocno podniosłam głos, gdyż zaciekawiony Bartek wyszedł z pokoju i przysiadł na schodach. Miał jeszcze mokre włosy, a z jego ulubionych spodni piżamowych wystawało przez dziurę blade kolano, w które zaczął od niechcenia bębnić palcami.

– Powinien, ale nie mamy na to wpływu. Dasz przecież radę sama! – Leszek nagle otrzeźwiał. Jego głos brzmiał dokładnie tak, jak gdyby tłumaczył synowi zadanie z matematyki i nie spotykał się ze zrozumieniem mimo usilnych starań.

– Oczywiście, że dam. Zawsze daję radę bez ciebie! Nie o to przecież chodzi! Rany! – Podniosłam dłonie do skroni i podreptałam szerokimi krokami, zakreślając koło na podłodze przedpokoju, na środku którego stał teraz mój mąż.

– Nie jestem szczęśliwy, że tak wyszło! – Wodził za mną głową. Próbował mnie dotknąć, ale ja reagowałam na niego, jakby był trędowaty.

– Nie jesteś szczęśliwy?! – krzyknęłam, nie wierząc w lekkość, z jaką mój mąż komentował sytuację.

– Dlaczego się na mnie wyżywasz?! – Teraz podniósł głos. – Mam dość swoich problemów! Czy ty tego nie rozumiesz?

– Mamy się licytować, kto ma większe problemy? – Czułam, jak rośnie mi ciśnienie. W tej chwili mój mąż wydawał mi się obcy. Rów niezrozumienia się pogłębiał, a ziemia po obu jego stronach trzęsła się i rozstępowała.

W oddali rozległ się trzask drzwi w pokoju Bartka. Na ten dźwięk oboje zmrużyliśmy oczy. W tym momencie postanowiłam, że nie będę się dalej kłócić. Przechodziłam przez to już tak wiele razy, że kolejne darcie kotów wydało mi się nazbyt wyczerpujące, a i tak nic by nie zmieniło. Leszek w przeszłości nigdy nie ustąpił. Zawsze słyszałam tylko: „praca, praca, praca”.

– A więc dobrze! – skwitowałam, kierując się w stronę schodów. Uniosłam się dumą, choć tak naprawdę gotowało się we mnie. „Ma swoje problemy!” – wypowiadałam te słowa pod nosem. Pognałam do sypialni i wzorem Bartka trzasnęłam drzwiami, które prawie wyleciały z futryny, co przyniosło mi chwilową ulgę. Byłam już w piżamie i po wieczornych rytuałach pielęgnacji resztek mojej młodości. O tak, resztek. Zupełnie jak Telimena. O tym codziennie przypominały mi bezczelnie napisy „capture youth”, widniejące na kosmetykach, które zdążyłam już spakować na wyjazd. Usiłowałam z całych sił przełożyć zamartwianie się problemami na jutro. Chyba właśnie taką dewizę miała Scarlett O’Hara, która, biorąc pod uwagę czas akcji _Pana Tadeusza_ i _Przeminęło z wiatrem_, musiała być młodsza od Telimeny o całe pokolenie. I było to jedyne pocieszenie. Rzuciłam się na łóżko i postanowiłam zasnąć mimo wszystko. Jednak oczywiście nie było to możliwe.

Słyszałam, jak Leszek brał prysznic i wśliznął się pod kołdrę. Położył rękę na moim ramieniu, ale w swej złości nie zareagowałam, nie poruszyłam się. Kiedy położył drugą na moim tyłku, tego było już za wiele. Odepchnęłam go z całej siły. Czy on naprawdę myślał, że po czymś takim może liczyć na romantyczne pożegnanie? Oddam mu się, a seks małżeński załatwi całą sprawę? Wyczuł w sekundę mój bojowy nastrój, odwrócił się plecami zrezygnowany i pogrążył w błogim chrapaniu, do czego z pewnością przyczyniła się butelka Dom Perignon… albo dwie.ROZDZIAŁ 3 | LUCYNA

19 grudnia

Poranne godziny były dla mnie emocjonalnym rollercoasterem. Procedura wyjazdowa z dziećmi wymaga pewnego skupienia, wytężenia zmysłu organizacyjnego, przyswojenia liczby walizek, toreb podręcznych, sprzętu elektronicznego wykładanego w czasie kontroli na lotnisku, odpowiadania na setki pytań Mikiego i zaganiania do pomocy Bartka. Nie mogłam zebrać myśli, gdyż cały czas pobrzękiwał mi w głowie głos poirytowanego Leszka. „To ja jestem tu poszkodowany!”. Niestety nie potrafiłam mu współczuć. Nie wierzyłam, że zrobił wszystko, aby przekonać swojego szefa i klienta, że musi odpocząć, że jego rodzina jest ważniejsza, że nikt nie wyrówna mu zdrowia, steranego ciała i umysłu, które nie zostaną zregenerowane. Do jakiego stopnia perfidii trzeba się posunąć, aby na ekskluzywnej kolacji, której mąż nie miał szansy spędzić z rodziną, zakomunikować mu, że święta również poświęci dla firmy? Czy między kęsami homara i toastem wznoszonym na cześć Bukowińsky, Dąbek i Wspólnicy łatwiej jest ukrócić marzenie pracownika?

„Klientka”… Jestem pewna, że Leszkowi to słowo wymknęło się przypadkiem. Ładna? Dostatecznie ładna? Czy tylko „może być”? Była wczoraj na kolacji z dużą ilością szampana? Niczym nie pogardziła? – moje myśli galopowały niczym dziki mustang. – Od dawna ją zna? A może wczoraj szef Leszka zrobił im tylko wieczorek zapoznawczy?

Z analizy wszystkich zdarzeń wczorajszego wieczoru wynikało, że przegrałam po raz kolejny z kancelarią i być może po raz pierwszy z inną kobietą.

-

Na lotnisku zorientowałam się, że w mojej torebce zawieruszył się paszport Leszka. To ja w obawie przed zapomnieniem dokumentów wrzuciłam wszystkie cztery sztuki do torebki. Nie pomyślałam o tym, że w nowych okolicznościach paszport męża należy z niej bezwzględnie wyjąć. Cóż miałam począć? Wracać się z lotniska do domu nie było czasu. Dzwonić do Leszka, aby przyjechał? Było to bezcelowe, gdyż opuścił dom jeszcze przed nami, spiesząc się na „koszmarnie ważne spotkanie”. W jakich czasach i w jakiej rodzinie przyszło mi żyć? Własny mąż – ojciec dzieci, głowa rodziny – nawet nie mógł odwieźć nas na lotnisko. Nie było też z nami żadnego lokaja Jana czy też innego stangreta, który ciągnąłby za nami kufry. Kobieta dwudziestego pierwszego wieku zamieszkująca cywilizowany europejski kraj musiała radzić sobie sama. Sama. I jak zwykle radziła sobie doskonale. Takie myśli niestety spowodowały, że przemilczałam przed światem fakt posiadania nie swojego paszportu jako nadwyżki w zasobach przepastnej torby. „Niech tam tkwi” – pomyślałam. Niczym dżin zaklęty w lampie.

-

Przez znaczną część drugiego lotu Frankfurt–Seul, który trwał dziesięć godzin, nadal nie mogłam uspokoić myśli. Nie włączyłam żadnego filmu, nie dałam rady czytać, chyba nawet nie spałam. Chłopcy pół lotu spędzili w kontakcie z elektroniką, na szczęście trochę też z _Zagadkami w podróży_, którymi Mikołaj gnębił Bartka, a potem padli ze zmęczenia. Ja byłam wyczerpana emocjonalnie. Założyłam sobie klapki na oczy, aby zmusić się do snu, ale i tak przez szczelinę między nosem a policzkiem gapiłam się w monitor zawieszony na poprzedzającym siedzeniu. Mała ikonka samolotu przemieszczała się po kuli ziemskiej wzdłuż namalowanej trajektorii lotu. „Novosibirsk”, „Irkutsk”, „Ulaanbaatar”… „Beijing” – migotały nazwy miast na naszej trasie. „Czas lokalny”, „Ground Speed – 826 kilometrów na godzinę”.

Było mi niedobrze, a po ciele niczym duże mrówki rozchodziły się dreszcze. Właśnie w tej chwili ogłoszono, że jeden z pasażerów wymaga medycznego wsparcia, i jeśli na pokładzie znajduje się lekarz, proszony jest o kontakt z załogą. Ja również chętnie skorzystałabym z jakiejś magicznej pigułki na poprawę mojego stanu. Nie wiadomo tylko, czy bardziej potrzebowałam środka uśmierzającego dreszcze, czy emocje.

Wspaniały start rodzinnej podróży na niebiańską plażę miał wyglądać zgoła inaczej. „Czy na pokładzie znajduje się psycholog, mediator rodzinny bądź prawnik wyspecjalizowany w rozwodach?”.

Nacisnęłam guzik wzywający stewardessę. Przybyła chwilę później.

– Czy macie może porto?

– Oczywiście, proszę pani.

-

Na lotnisku w Seulu dokonaliśmy kilku zakupów. Bartek upatrzył sobie okulary słoneczne, a Miki większy plecak, dodatkowo wyposażony w kółka.

– Będę wam bardziej pomagał z takim plecakiem – przekonywał.

A ja…? Ja nie mogłam się oprzeć koreańskim kosmetykom. Kompensując niedobór dobrego humoru i worki pod oczami wielkości piłek do ping-ponga, stałam się posiadaczką pokaźnej kolekcji serum i kremów z żeń-szenia, których nazwy nie potrafiłam dobrze wymówić.

-

Leszek, SMS: „Wszystko w porządku? Jak lot?”.

„Miło, że sobie o nas przypomniał” – pomyślałam.

Ja, SMS: „Tak, w porządku, czekamy na przesiadkę” – to było i tak więcej, niż obiecałam sobie, że napiszę, w razie gdy mąż postanowi się do mnie odezwać.

Leszek: „Karta kredytowa wariuje, wiesz coś o tym?” – aha? A więc chodzi mu tylko o kartę. Dostaje przecież wiadomości SMS o wydatkach powyżej stu euro.

Ja, SMS: „Powiedzmy, że piję szampana… dużo szampana i czekamy na homara” – napisałam złośliwie.

Leszek nie odpowiedział. Ja zaś nie miałam czasu dalej roztrząsać jego beznadziejnego zachowania.

Czar zakupów prysł.

Na szczęście usłyszeliśmy wezwanie do boardingu. Samolot linii AirAsia czekał z otwartymi ramionami, obsługa oblewała nas uśmiechem, a najnowsze kawałki wszechpopularnej muzyki nastrajały do wakacyjnej przygody. Przeszłam przez wirtualne wrota do innego wymiaru, zrzucając za sobą balast udręczenia tym, co ziemskie.

– Będzie się działooo – zaśpiewał Bartek i zabrał ode mnie wszystkie podręczne bagaże, aby umieścić je w schowku nad siedzeniami.

– Hmmm, może będą z ciebie ludzie, Bi. – Poklepałam moją większą latorośl po plecach.ROZDZIAŁ 4 | LUCYNA

19 grudnia

Wylądowaliśmy w mieście Kalibo, na filipińskiej wyspie Panay. Było już dawno po zmroku, co nam zupełnie nie przeszkadzało. W naszych głowach nadal był środek dnia według czasu polskiego.

– Mamy się skontaktować z przedstawicielem hotelu, czekającym przed halą przylotów – próbowałam na głos zrozumieć wydruki przygotowane przez Leszka.

– Mamo, gdzie jest hala przylotów? – Miki chciał być pomocny. Wyspał się podczas obu lotów, szukał rozrywki.

– Jesteśmy w niej, kochanie – odpowiedziałam.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu niewiele większym od naszego domowego salonu. Na suficie z mozołem młóciły cztery wiatraki. Ciężkie, ciepłe i bardzo wilgotne powietrze poprzyklejało nasze ubrania do naznaczonej wielogodzinną podróżą skóry. Ściany przypominały mi swoim surowym wyglądem czasy naszej komuny. Zdobiła je lamperia z jasnobrązowej farby olejnej, podkreślająca pożółkłą, łuszczącą się w wielu miejscach, zmatowiałą inną farbę, niegdyś białą. Szczytem wszystkiego była taśma bagażowa. Jedna (!) taśma, której początek i koniec znikał w przezroczystych gumowych frędzlach. Za nimi przebijał się obraz wózków bagażowych i rozgwieżdżonego nieba. Dookoła taśmy nabożnie skupiał się tłumek naszych współpasażerów.

– Nikt mi nie uwierzy. Nasz osiedlowy warzywniak przy tym kurniku to pałac! – Bartek wyciągnął telefon i zaczął dokumentować architekturę wnętrza lotniska. Próbowałam dyskretnie ostrzec syna, że na takich fotografiach mogą niechcący zostać uchwycone twarze osób, które być może tego by sobie nie życzyły, ale on nie rozumiał mojej małpiej mimiki i potrząsania głową. Nie pomyślałam, że stojący wokół ludzie nie mogą rozumieć naszego pięknego, słowiańskiego języka. W każdym razie szanse były znikome.

– No o co ci chodzi? – spytał bezdźwięcznie Bartek, poruszając samymi wargami.

Na tle w miarę jednolitego tłumu w oczy rzucało się kilka charakterystycznych osób. Jedną z nich była skośnooka, czerwonousta kobieta, której elegancja i drogie akcesoria wręcz krzyczały w scenerii ubogiego lotniska. Subtelna, zgrabna, starsza ode mnie… ale chyba niedużo. Nie sposób było nie zauważyć mężczyzny, który nerwowo stukał w telefon. Facet koło pięćdziesiątki, o kręconych, siwiejących loczkach, bokobrodach, podbródku z ujmującym dołeczkiem oraz umięśnionym, jak na jego wiek, ciele. Spod rozpiętej koszulki polo również sterczały loki, a pomiędzy nimi połyskiwał złoty krzyż na łańcuchu. „Pewnie uchodził za przystojniaka à la David Hasselhoff, w czasach, gdy na jego brzuchu można było zetrzeć marchewkę, a włosy były bardziej czarne i gęstsze” – pomyślałam.

Koreańskie bliźniaczki, nastolatki, co w przypadku Azjatek trudno na sto procent stwierdzić, chichotały, zasłaniały usta i zerkały na mojego starszego syna. Musiały być jednak od niego starsze, gdyż powiodłam wzrokiem po pomieszczeniu i nie dostrzegłam nikogo, kto zasługiwałby na miano ich rodziców czy dziadków. Na wózku bagażowym przycupnęła kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem, posłała mi zmęczony uśmiech.

Mogłam iść o zakład, że większość koreańskich par, które towarzyszyły nam w tym locie, to tak zwane _honeymoony_. Stosunkowo krótki lot przenosił nowożeńców z zimowego koreańskiego krajobrazu do raju palm i gorących plaż Filipin. Przez nich właśnie średnia wieku turystów oczekujących na bagaż spadła mocno poniżej dopuszczalnej.

– O zgrozo – szepnęłam pod nosem.

Z lotniska przetransportowano nas busem do małego portu. Bagażowi, ubrani w niebieskie koszulki polo i krótkie żółte spodenki, oznaczeni plakietką z napisem „Camomile Resort”, stanowiącą nazwę naszego hotelu, uwijali się nad wyraz sprawnie, zanosząc na swoich barkach wielkie walizki do zacumowanej przy pontonowym molo łodzi.

– Miki, nie oddalaj się proszę! – krzyknęłam. To dziecko zawsze musiało podążać za swoją nadzwyczajną ciekawością. Tym razem jego wzrok przyciągnął elegancki, ponad dwudziestometrowy jacht motorowy, którego kolor w świetle kilku portowych lamp oraz oświetlenia umieszczonego na samej łódce był trudny do określenia. Ciemny. Czarny, a może granatowy. Dostrzegłam tylko napis, który kojarzył się ze stolicą europejskiego hazardu i bogactwa. Pierwsze litery członów nazwy stoczni Monte Carlo Yacht wykonane z błyszczącej stali stanowiły przyciągające uwagę logo marki. Jednak najbardziej charakterystycznymi elementami statku były tradycyjne, okrągłe, chromowane bulaje zamontowane w burtach. Tego typu okienka przypominały mi okręty z powieści Juliusza Verne’a, ale na jachcie inicjały MCY wyglądały trochę ekstrawagancko, niczym kaprys odważnego projektanta. Dwóch mężczyzn wnosiło na to cacko walizki, a za nimi podążała Czerwonousta, kobieta, która zwróciła wcześniej moją uwagę przy taśmie bagażowej na lotnisku. Trzeba było jej oddać, że poruszała się z niebywałą gracją. Gdybym w swojej nowej książce miała stworzyć bohaterkę o azjatyckich rysach, niedostępną, nieugiętą, ale z klasą, czerpałabym inspirację z wizerunku Azjatki, na którą właśnie patrzyłam. „Ciekawe, czym ona się zajmuje?” – zastanawiałam się. Nie odgadłabym nawet po dziesięciu próbach, ale w mojej książce byłaby kimś ważnym. Na przykład ministrą do spraw zbrojeń w Korei Północnej. Wszystkich swoich absztyfikantów traciłaby na eksperymentalnym polu minowym, aż pewnego dnia zakochałaby się w młodszym od siebie kapitanie amerykańskiej marynarki wojennej. Poznaliby się zupełnie przypadkiem podczas tajnej misji. W końcowej scenie musiałaby wybrać między zdradą ojczyzny a zdradą miłości. Wahałaby się do ostatniej chwili, lecz ze łzami w oczach przystawiłaby pistolet swojemu ukochanemu Charliemu. On, umierając na jej kolanach, wypowiedziałby słowa:

– I tak było warto kochać cię choćby przez tę krótką chwilę. – Potem wyzionąłby ducha. Azjatka dostałaby order, lecz do końca życia nosiłaby w sercu ból.

– Teraz my! – Miki szarpnął mnie za rękaw, niwecząc moje pisarskie fantazje, i wskazał nawołującego nas Filipińczyka. Przeniosłam wzrok na skromną białą łódkę o długości nie większej niż połowa wagonu warszawskiego tramwaju. Nasze bagaże sterczały już dumnie na dziobie wysłużonej wodnej taksówki, jakże różnej od oddalającego się jachtu, którym mknęła już po morskich ciemnościach Czerwonousta. Gdy wgramoliliśmy się na pokład, usiedliśmy pośrodku, pod zadaszeniem składającym się ze stelaża z naciągniętą nań plandeką. Pod daszkiem przymocowano kilka ławeczek, zupełnie jak w kameralnej, tandetnej kaplicy w Las Vegas. Były oplecione jasnym, popękanym skajem. Mimo zmęczenia podróżą ekscytacja wylewała się z naszych uśmiechniętych twarzy. Płynęliśmy ku przygodzie, której z pewnością nie wykreowałabym w żadnej z moich najbardziej zaskakujących powieści.

-

Po kwadransie dobiliśmy do… plaży! Było to dziwne i zarazem ekscytujące. Nasze ubrania – dresy i sportowe buty – jeszcze dobę wcześniej przechadzały się po przydomowym podjeździe w zimowym Wilanowie. Cóż za kontrast! Nie mogło być nic bardziej egzotycznego niż fakt, że na małej wyspie pośrodku Morza Filipińskiego, pod gwieździstym niebem, wytaczamy się z łodzi, stawiamy obute stopy na piachu. Zdobywamy ląd. Jesteśmy nocnymi Magellanami.

W recepcji, mimo naprawdę późnej pory, czekały na nas odświeżające ręczniki i powitalne napoje orzeźwiające. Mój drink był mocno alkoholowy, ale za to świetnie schłodzony, pachnący mango i ananasem. Tego było mi trzeba. Wypiłam dwa.

Na prośbę przemiłej recepcjonistki o imieniu Bea wyciągnęłam nasze paszporty. O zgrozo! Moja ręka zanurzona w torbie natknęła się ponownie na paszport Leszka. Poczułam związany z tym nie do końca uzasadniony niepokój.

Uśmiech recepcjonistki był czarujący, ramiona drobniutkie, a tempo pracy dosyć mozolne. Młodziutka dziewczyna po dziesięciu minutach stukania w klawiaturę nagle straciła uśmiech.

W tym czasie chłopcy zdążyli się już trzy razy pokłócić o miejsce na najfajniejszym fotelu, o zdobyte przez Bartka hasło wi-fi i o to, kto zje listek mięty przyozdabiający mój _welcome drink_. Chciałam jak najszybciej odbębnić papierowe formalności, wziąć chłodny prysznic i rzucić się na wielkie, puste łoże.

– Proszę jeszcze o sekundę cierpliwości. – Kąciki ust Bei drgały. Bartek i Miki robili sobie złośliwości, a potem zaczęli się przeciągać i szarpać.

– Chłopcy, przestańcie! – Za każdym razem, gdy wygłaszam podobną kwestię, utwierdzam się w przekonaniu, że nie ma nic głupszego i mniej skutecznego. „Chłopcy, przestańcie” to jeszcze nic! Lepsze było „uspokójcie się”, „dosyć tego, powiedziałam”, „zaraz powiem tacie, i dopiero będzie”. Powinnam stworzyć listę najczęściej używanych i jednocześnie najbardziej bezsensownych rodzicielskich zaklęć. Może gdybym ją opublikowała, moje nazwisko znalazłoby się na jakiejś prestiżowej liście Matka Roku z nominacją do nagrody głównej?

Recepcjonistka wykonała szybki telefon, a potem podniosła wzrok i zaczęła tłumaczyć coś na temat naszej suity.

– Państwa apartament składa się z salonu i dwóch sypialni… – Stukała palcem w monitor.

Dobrze wiedziałam, jak wygląda nasz apartament. Był to pokój naszych marzeń, idealny dla rodziców z dwojgiem dzieci. Turkusowe wezgłowia, zasłony w muszle, ciężkie drewniane meble. Salon łączący dwie sypialnie, pośrodku którego stał duży okrągły stół do grania w monopol czy w karty lub też celebrowania rodzinnych uroczystości. Zapakowałam planszówki i nasz świąteczny bieżnik w gwiazdki właśnie z myślą o tym stole. Miała to być mała niespodzianka. Namiastka domowego ogniska. Tak czy inaczej, znałam ten apartament na pamięć! Studiowałam go w Internecie godzinami, zanim dokonaliśmy rezerwacji.

– Tak, właśnie ten zarezerwowaliśmy – potwierdziłam. Nie rozumiałam, do czego zmierzała pani Bea, ale napięcie wyraźnie rosło.

Wkrótce podbiegł do nas mężczyzna, który przedstawił się jako menedżer hotelu, pan Ocampo. Uniżony, troskliwy, przejęty.

– Pani Lusinya Gustołski? – Nieźle sobie poradził z moim nazwiskiem. Siedem na dziesięć punktów. Westchnął i pokłonił się ze trzy razy. – Przykro mi z powodu tego, co zaszło, ale pani rezerwacja jest zdublowana.

– Zdublowana? Co to znaczy?

– Błąd systemu zapewne – oświadczył menedżer. – W pani apartamencie mamy zameldowaną jeszcze jedną osobę. To pewnie dlatego, że po Nowym Roku zamierzamy zrobić z niego dwa niezależne pokoje. Nic na to nie możemy poradzić.

– To niedorzeczne! – uniosłam się zdezorientowana. Co jeszcze musi się wydarzyć, aby popsuć nam wakacje? Wystarczyło, że nie poleciał z nami Leszek! Mąż i ojciec rodziny, który, paradoksalnie, musiał pracować, aby zapewnić tak drogie i egzotyczne wakacje. Ten właśnie ojciec i mąż musiał się poświęcić i pozostać w pracy, zaniechawszy własnego odpoczynku. Zaklęty, cholerny krąg.

– Jak pani wie, jest bardzo późno, hotel jest całkowicie wypełniony gośćmi. Najgorętszy przedświąteczny okres, czyż nie? – tłumaczył z przejęciem pan Ocampo.

Jego głos był pełen skruchy. Gdyby tylko miał ze sobą bicz, zacząłby rozmowę ze mną od samobiczowania. Jesteśmy w końcu na Filipinach, tutaj podobno dokonuje się takich czynów. W czasie świąt wielkanocnych niektórzy spektakularnie wykonują akt pokuty, wymierzając krwiste cięgi własnym plecom. Są też i tacy, którzy przybijają się do krzyża. _Oh mi madre_, to wszystko przez Magellana, nie mógł być buddystą?

Miki podchwycił frazę pana Ocampy _fully booked_.

– _Fully booked, madame, fully booked, madame!_ – Latał jak samolocik naokoło małego stolika z rozłożonymi ramionami i krzyczał trzy po trzy.

– Jakie mamy opcje? Co możecie nam zaproponować? – Próbowałam ze wszystkich sił trzeźwo myśleć, ale czułam się jak kompletnie pijana. Cała ta scena wydawała mi się zupełnie nierealna. Czy to sen? Co było w tym drinku?

– Tej nocy nic innego nie wymyślimy – powiedział Ocampo – będą państwo dzielili swój apartament z tym przemiłym panem. – Menedżer wskazał ręką stolik w kącie sali, przy którym siedział mężczyzna z nogami opartymi o walizkę i ramionami założonymi za głowę. Moim oczom ukazał się David Hasselhoff. To znaczy nie prawdziwy Hasselhoff, niestety. Facetem, z którym mieliśmy spędzić wspólnie noc, okazał się mężczyzna, którego widziałam przy taśmie bagażowej. Magiczna taśma…

Bartek podniósł głowę znad swojej komórki.

– Seriooo? – zaintonował. Zmierzył wzrokiem naszego sublokatora. – Z niiiimm? – Bez skrępowania pokazał palcem.

– Nie ma mowy! – krzyknęłam. – Jesteśmy w pięciogwiazdkowym hotelu czy w jakimś burdelu? – Nie chciałam, aby tak to zabrzmiało, ale właściwie dlaczego miałabym być miła?

Bartek jednym susem stanął przy mnie.

– Mamo, dzwonimy do taty, on coś zaradzi!

– Co może zaradzić? Co może zaradzić?! Przecież go tu nie ma!

– No… nie wiem, jest prawnikiem, coś wymyśli, prawda? – Tak wierzył w skuteczność ojca, że w pierwszej chwili nawet sama chciałam wyciągnąć telefon i zadzwonić do Leszka. Opanowałam jednak tę pokusę. „Poradzisz sobie, prawda?”. „Tak, poradzę sobie”. Buntowała się we mnie duma. Zresztą co mógłby zdziałać mój mąż?

– Trzeba wezwać policję – zawyrokowałam. – Proszę wezwać policję! – powtórzyłam głośniej, kierując swoje słowa bezpośrednio do menedżera.

– Proszę pani, to nic nie da, policja nie zajmuje się takimi sprawami. To nie jest oszustwo, to błąd systemu. – Ocampo niemal klęczał przede mną i z jakichś powodów mu wierzyłam. – Sprawdzaliśmy nawet dostępność pokoju w Sha-Inn. To sąsiedni hotel. Chętnie wykupilibyśmy tam apartament dla któregoś z państwa, niestety absolutnie nie mają żadnych, ale to żadnych miejsc, proszę pani.

Posiwiała kopia Hasselhoffa skinęła do mnie i wyszeptała _sorry_. Facet wydawał się pogodzony z tą absurdalną sytuacją, być może nawet nieco rozbawiony, gdy tymczasem ja byłam naprawdę zdenerwowana.

– Jak to sobie wyobrażacie? – zapytałam z lekką histerią w głosie.

– Zaczniemy od wykasowania tej nocy z pani rachunku. – Ten niepozorny, niski, filipiński menedżer był lepszy, niż się spodziewałam.

– To chyba oczywiste! – wtrącił nasz lokator na gapę, unosząc do góry palec wskazujący.

– Podzielimy pani suitę – kontynuował menedżer. – W jednej sypialni będzie nocował pan Marconi, a w drugiej pani z dziećmi – obsługa już wstawia dodatkowe łóżko. Wszyscy będą mieli zapewnioną prywatność oraz zamykane drzwi do sypialni. Wspólne będą tylko salon i główne wejście do apartamentu sto jeden. Jeszcze raz przepraszamy za niedogodności. Jutro zajmiemy się tą sprawą ze szczególną starannością.

– Mój mąż doleci tu jutro i wówczas będziecie mieć jeszcze większe problemy! – krzyknęłam ze łzami w oczach. Nigdy nie byłam dobrą aktorką. To kłamstwo chyba bardziej zabolało mnie, niż zrobiło wrażenie na otaczających nas pracownikach hotelu. Leszek nie doleci tu nawet za miesiąc. Najpierw musiałby wystąpić o nowy paszport… no i rzucić pracę, rzecz jasna.

– Nie ma co rozpaczać, pani… – Marconi wyciągnął do mnie rękę.

– Lucy – powiedziałam z nutą odrazy wobec bezpośredniości tego mężczyzny.

– Lucy! – powtórzył z uśmiechem. – Jestem Antonio i poudajemy dzisiaj, że jesteśmy piękną rodziną. Mogę być twoim bratem. – Poklepał mnie po plecach. – Tak to rozegramy, moja droga, że zwrócą nam cały koszt noclegu w tym burdelu – wyszeptał mi konspiracyjnie do ucha. Potem zaśmiał się w głos. Musiał być Włochem. Musiał też być zdrowo stuknięty.ROZDZIAŁ 5 | LESZEK

19 grudnia

Leszek nie miał w zwyczaju wychodzić po pracy do baru, chyba że zmuszała go do tego jakaś półoficjalna sytuacja, albo telefon od starego przyjaciela. W dniu, w którym jego żona zabrała synów i wyjechała na inny kontynent, dom opustoszał tak drastycznie, jakby spuszczono z niego powietrze. Jego ceglana bryła skurczyła się niczym balon do rozmiarów kapci. Nie, nie mógłby znieść swojej pojedynczej udręczonej duszy w pustym, choć własnym domu. Nie dzisiaj. W jego głowie echem odbijała się wykrzyczana przy śniadaniu pretensja, a także chaos, noszenie walizek i pospieszanie dzieci. Teraz Leszek został sam z czymś nie do końca zdefiniowanym, jakby… z poczuciem straty.

Dlatego, gdy tylko dostał wiadomość, która zachęcała go do spędzenia wieczoru na rozmowie „o dupie Maryni”, błyskawicznie się zdecydował. Autorem wiadomości był kolega z dawnych lat licealnych. „O dupie Maryni” – dokładnie takiego sformułowania użył Andrzej Iwicz. Leszek bez dłuższego zastanowienia wezwał taksówkę, by pojechać na ulicę Poznańską. Pomysłodawca męskiego wieczoru czekał już na miejscu. Lokal mieścił się w piwnicy i należał raczej do tego typu barów, o których istnieniu nie wszyscy wiedzą. Andrzej wiedział. Zwłaszcza że był policjantem z krwi i kości, tak jak połowa towarzystwa siedzącego w skórzanych fotelach lub przy podświetlanym ledowymi paskami barze.

– Fajnie, że wpadłeś – rzucił na powitanie przyjaciel. – Ostatnio nie masz za dużo czasu, a tu proszę, jaka niespodzianka. – Podali sobie ręce, po czym Andrzej skinął na kelnera.

– Powinienem być teraz w drodze na urlop… Filipiny, tam teraz lecą Lucy i chłopcy – odpowiedział Leszek, chcąc mieć jak najszybciej z głowy tę część informacji na swój temat.

– Oooo, ktoś tu jest nie w sosie – zauważył Andrzej. – Jako wieloletni przyjaciel mogę być także twoim psychologiem. Mam nawet jakieś papiery ze szkoleń w tej dziedzinie. – Iwicz odwrócił głowę w stronę kelnera. – Proszę to samo dla kolegi! – złożył zamówienie, po czym dodał, przechylając się ku Leszkowi: – Ale jesteś skwaszony.

Szczerość Andrzeja zawsze była w cenie.

– Daj spokój… – żachnął się Leszek.

– A zanim zaczniemy: czy masz chociaż jedną pozytywną wiadomość? – zapytał policjant.

– Dostałem awans – odpowiedział po krótkim namyśle Leszek. W jego głosie nie było radości.

– No cóż, wygląda na to, że mamy dzisiaj za co pić. – Andrzej uśmiechnął się szczerze. – Ale po kolei – wrócił do rozmowy. – Powiedziałeś Lucynie o awansie, a ona z zazdrości uciekła od ciebie na Filipiny?

– Nie, to nie tak. Nie zdążyłem jej powiedzieć ani o awansie, ani o niczym, co istotne. Nie dała mi szansy. Obraziła się, że ja mam dużo pracy, nie mogę skorzystać z urlopu i muszę tkwić w Warszawie co najmniej do końca roku. Przecież w Kodeksie pracy jest napisane, że przełożony może cię z urlopu odwołać w każdej chwili… nie moja więc wina, że… – rozpędził się Leszek.

– Czyli odwołali cię z urlopu?

– Nie… to nie tak, sam stwierdziłem, że muszę teraz pracować, a nie leżeć pod palmą… Mam ważną sprawę.

– A wiesz, jak to brzmi? – Policjant uniósł w górę palec i delikatnie pogroził. W tym czasie kelner postawił przed nimi dwa duże piwa.

– Nic nie rozumiesz, Andrzejku. Lucyna wyjechała, pozostawiając mnie z poczuciem winy. Do licha! Nie jestem niczemu winny! To bardzo ważna sprawa dla mnie i dla mojej kariery.

– Ta… Moje poczucie winy trwa już pięć samotnych lat. – Andrzej pogładził się po brodzie. – Ale ty chyba nie… no wiesz… nie chcesz jej zostawić? To tylko mały romansik?

Leszek z zamkniętymi oczami wypił pół kufla piwa, niemal się krztusząc. Obtarł wąsy z piany i przeszedł do rzeczy:

– Naprawdę tak uważasz? Jaki romansik?! Jestem świętszy od wszystkich świętych… – zapewnił. – Ale co Lucyna może wiedzieć o mojej pracy? Poza wysokością pensji, która wpływa na nasz wspólny rachunek, cała reszta pozostaje dla niej niedostępna. Nie mam w zwyczaju relacjonować jej tego, co się dzieje w kancelarii.

– No! Zresztą o wielu sprawach prawnik nie może mówić osobom trzecim i już! Moja eks nigdy nie mogła tego pojąć – wtrącił Andrzej. – Chciała mieć wiedzę o wszystkich tajnych operacjach.

– Wiesz, ja w domu wolałbym się skupić na sprawach mojej rodziny. Powygłupiać się z synami, ponarzekać na pogodę i politykę, skosić trawnik – dokończył Leszek.

– To chyba normalne, stary. _Life balance_. Ale… – tu Andrzej zawahał się trochę. – Ale czy masz ten balans w małżeństwie?

– Oczywiście, że mam! – odpowiedział automatycznie Leszek. Po chwili jednak ocknął się i próbował zinterpretować, co miał na myśli jego kumpel. – Owszem, nieraz słyszałem narzekania Lucy, że dużo wyjeżdżam, że dom traktuję jak hotel, lecz taka jest cena standardu naszego życia, tak czy nie? Ona od lat nie musi chodzić do pracy! Zajmowała się tłumaczeniami, ale nie miałem pretensji, jak sobie odpuściła. Ostatnio pokochała przecież pisanie romansideł. Wspieram ją w tym… chyba…

Leszek im więcej mówił, tym podlej się czuł, i widać to było na jego twarzy.

– Okej. Nie wchodźmy może głębiej w ten temat – zareagował sprytnie Andrzej. – Spójrz na to tak: cała ta sytuacja to tylko zmiana planów wyjazdowych. Możemy przemilczeć, że wydarzyło się to z powodu uroczej, hmm… boskiej, rzekłbym, długonogo-wielkoduuuuusznej klientki. Czy ja się mylę? – Popatrzył na Leszka przenikliwym policyjnym wzrokiem.

– A ty tylko o jednym – nadąsał się Leszek. Bolały go te słowa. Tym bardziej że nie mógł zbyć Andrzeja jakimś kłamstwem. Klientem Leszka była kobieta, a jego przyjaciel czternastym zmysłem to wyczuł. – Moją klientką jest pani prezes Ewa Jonson i mam gdzieś, jak wygląda – dodał ostro, aby podkreślić profesjonalne podejście do własnej pracy.

– Aha… Ooo, przepraszam, czy nie powinieneś powiedzieć raczej „pani Ewa Jot”? – Mówiąc to, wykonał gest zachowania milczenia, przykładając wskazujący palec do ust.

– To nie jest zabawne, Andrzejku. Praca to praca.

– Heeeej, na pocieszenie, że nie będziesz się wylegiwał w cieniu palm, masz to, że przynajmniej twoja klientka to super laska. W przeciwnym razie byś się tak nie czerwienił i nie jąkał… – zauważył kąśliwie Andrzej. – Mało tego! Lucy też to przeczuwa. Wyniuchała tę twoją Ewę Jot. Wierz mi, to stąd cała afera i masz chyba w tej kwestii przesrane, kolego. Pozostaje ci tylko cieszyć się tym, że masz miłą odmianę w postaci ładnej klientki! – trzymał się swojej detektywistycznej tezy. – Tym razem nie bronisz tych zarozumiałych dziadków z tuszowanymi łysinkami i wylewającymi się brzuchami, mimo że całe dnie spędzają na pogawędkach przy – uwaga – squashu. Ha, ha, ha.

– Na razie nie będę jej bronił, tylko doradzał. Zresztą sprawa to sprawa, nie ma znaczenia, kto…

– Ale pani prezes długie nogi ma. Ma czy nie? – nie dawał za wygraną Andrzej.

– Ma! – Leszek wreszcie nieco się rozchmurzył.Polecamy również:

LITERATURA KOBIECA WCALE NIE MUSI BYĆ MDŁA I CUKIERKOWA. SIĘGNIJ PO GORĄCY ROMANS Z PARAGRAFEM W TLE!

Olga ma więcej ambicji niż szczęścia w życiu. Skończyła dobre studia, ale nie udało jej się znaleźć satysfakcjonującej pracy. Jej życie osobiste też nie przypomina hollywoodzkiej komedii romantycznej… I kiedy wydaje się, że gorzej już być nie może, dziewczyna otrzymuje propozycję zatrudnienia w świetnie prosperującej firmie z branży kosmetycznej. Dodatkowym atutem jest fakt, że prezes przedsiębiorstwa to młody, inteligentny i atrakcyjny biznesmen, któremu nie sposób się oprzeć. Wkrótce jego urokowi ulegnie także Olga, a odpowiedzialne zadanie powierzone jej przez szefa stanie się początkiem serii zaskakujących wydarzeń, które całkowicie odmienią jej życie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: