Raybearer. Władcy Promienia - ebook
Raybearer. Władcy Promienia - ebook
Jeśli kiedykolwiek masz znaleźć swój cel, musisz wiedzieć, kim naprawdę jesteś.
Tarisai od zawsze marzy o rodzinnym cieple. Wychowywała się w izolacji pod okiem tajemniczej, często nieobecnej matki, znanej jako Dama. Pewnego dnia Dama wysyła ją do stolicy cesarstwa Artisaru, żeby rywalizowała z innymi dziećmi o miejsce w jedenastoosobowej radzie następcy tronu. Jeśli Tarisai przejdzie wszystkie próby, przyszły cesarz połączy się z nią i innymi członkami rady mocą Promienia, a ich relacja będzie silniejsza niż więzy krwi. Tarisai, która zawsze pragnęła bliskości, marzy o zostaniu członkinią rady, ale Dama ma ukryty plan. Córka musi spełnić jej magiczne życzenie i zdobyć zaufanie następcy tronu w pewnym celu. Tarisai nie zamierza jednak być pionkiem w cudzej grze. Czy jest dość silna, żeby podążyć inną drogą?
Władcy Promienia to pierwszy tom epickiej opowieści fantasy o lojalności, przeznaczeniu i poświęceniu. Zaskakująca, baśniowa historia osadzona w niezwykłym świecie inspirowanym wierzeniami zachodnioafrykańskimi. Bestseller „New York Timesa” nominowany do Andre Norton Award oraz Goodreads Choice Award for best Debut Novel and best Young Adult Fantasy & Science Fiction. Książka idealna dla fanów twórczości Tomi Adeyemi i Saby Tahir. Na jej podstawie powstaje serial Netflixa!
„Błyskotliwa powieść fantasy”.
„People Magazine”
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-354-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OBECNOŚĆ ISTOT NADPRZYRODZONYCH NIE POWINNA MNIE DZIWIĆ.
Kiedy słonie mijały zbitą gromadą moje okno, plamki światła szeptały w kurzu, tańcząc nad rzędami zwierzęcych ciosów i skóry. Wychyliłam się niebezpiecznie za parapet, by złapać świetlistą drobinę, ale służący ściągnął mnie z powrotem.
– Nieładnie, Tarisai, nieładnie – skrytykowali moje zachowanie nauczyciele. – Co zrobiłaby Dama, gdybyś wypadła?
– Chcę zobaczyć światełka – odparłam.
– To tylko duszki tutsu. – Nauczyciel odpędził mnie od okna. – Są życzliwe. Wskazują zbłąkanym słoniom drogę do wodopoju.
– Albo na łowisko stada lwów – mruknął drugi nauczyciel. – Jeśli akurat znudzi im się życzliwość.
Wkrótce miałam się przekonać, że magia bywa kapryśna. Kiedy wpatrywałam się uważnie w nabrzmiały pień baobabu na naszym dziedzińcu, nagle pojawiała się złośliwa twarzyczka. A kuku, mała zabójczyni, chichotała, nim zniknęła w korze.
Miałam siedem lat, kiedy znalazł mnie mężczyzna o skrzydłach z kobaltowego ognia. Tamtej nocy postanowiłam przemierzyć Swanę, drugie co do wielkości królestwo w cesarstwie Aritsaru, w poszukiwaniu matki. Przekradłam się obok pochrapujących pokojówek i nauczycieli, napełniłam worek owocami mango i wdrapałam się na mur z suszonych cegieł.
Księżyc wisiał wysoko nad sawanną, kiedy na mojej drodze pojawił się alagbato. W jego skośnych, nakrapianych złotem i sięgających ciemnych skroni oczach błyszczało światło. Chwycił mnie za ubranie i uniósł, żeby mi się lepiej przyjrzeć. Miałam na sobie szatę o barwie liści bananowca, którą owinęłam się kilka razy poniżej pach, pozostawiając nagie ramiona. Alagbato obserwował mnie z rozbawieniem, kiedy wymachiwałam rękami i nogami w powietrzu.
Leżę w łóżku w Domu Bhekina, powiedziałam sobie. Moje serce waliło niczym pięść w bęben z koziej skóry. Ugryzłam się w policzek, chcąc sobie dowieść, że śnię. Wokoło wiszą zwiewne moskitiery, a służba wachluje mnie pierzastymi liśćmi palm. Z kuchni napływa zapach śniadania. Kaszka kukurydziana. Potrawka rybna z matemby...
Policzek mnie zabolał, co znaczyło, że nie leżę w łóżku. Zgubiłam się na balsamicznych trawach Swany, a mężczyzna przede mną miał ciało z płomieni.
– Witaj, Tarisai. – Jego saharyjski oddech rozgrzewał moje ozdobione paciorkami warkoczyki. – A dokąd to się wybierasz?
– Skąd znasz moje imię? – spytałam ostro.
Czy alagbato byli wszechwiedzący jak Bajarz Am?
– To ja ci je nadałem.
Złość nie pozwoliła mi zastanowić się nad tą odpowiedzią. Naprawdę musiał tak jaśnieć? Nawet jego włosy połyskiwały, tworząc opalizujący gąszcz wokół wąskiej twarzy. Gdyby dostrzegli go strażnicy z naszej posiadłości...
Westchnęłam. Nie przeszłam nawet dwóch kilometrów przez sawannę. Nie chciałam dać się złapać już teraz, to byłoby upokarzające. Nauczyciele znowu zamknęliby mnie na klucz i tym razem kazaliby zabić deskami wszystkie okna w Domu Bhekina.
– Nie wolno mnie dotykać – warknęłam, drapiąc alagbato po rękach.
Jego skóra była gładka i gorąca jak glina pozostawiona na słońcu do wyschnięcia.
– Nie wolno? Jesteś przecież mała, można cię nosić. Słyszałem, że ludzkie dzieci potrzebują czułości.
– Nie jestem człowiekiem – wypaliłam triumfalnie. – Więc mnie postaw.
– Kto ci to powiedział, dziewczynko?
– Nikt – przyznałam po chwili. – Ale wszyscy tak mówią za moimi plecami. Nie przypominam innych dzieci.
Być może kłamałam. Tak naprawdę nigdy w życiu nie widziałam żadnych dzieci, jeśli nie liczyć tych z kupieckich karawan, które w oddali mijały Dom Bhekina. Machałam wtedy z mojego okna, dopóki nie rozbolały mnie ręce, ale żadne nigdy mi nie odmachało. Dzieci patrzyły pustym wzrokiem, jakby nasza posiadłość – dom, sad i tyle budynków, że wystarczyłoby ich na małą wieś – była niewidzialna dla wszystkich z zewnątrz.
– W istocie – zgodził się alagbato ponuro. – Jesteś inna. Tarisai, chciałabyś zobaczyć matkę?
Od razu przestałam się opierać i moje kończyny zwisły bezwładnie jak pnącza.
– Wiesz, gdzie ona jest?
Matka przypominała poranną mgłę – była i znikała, rozpływała się w oparach jaśminu. Nauczyciele zawsze kłaniali się z zabobonnym lękiem, mijając jej rzeźbione w drewnie popiersie w moim pokoju nauki. Nazywali matkę Damą. Zachwycało mnie nasze podobieństwo: miałyśmy takie same wystające kości policzkowe, pełne usta i przepastne czarne oczy. Popiersie patrzyło na uczonych, którzy wypełniali mój pokój od wschodu słońca do wschodu księżyca.
Trajkotali dialektami wszystkich dwunastu królestw cesarstwa Aritsaru. Twarze niektórych były ciepłe i ciemne, jak moja i Damy, inne blade jak kozie mleko, z oczami jak woda. Jeszcze inne miały rdzawą barwę i pachniały kardamonem – albo złocistą, a wtedy spływające na nie włosy były niczym atrament. Nauczyciele zasypywali mnie zagadkami, wpychając mi w dłonie wykresy.
Czy zdoła to rozwiązać? Spróbuj z innym. Musi lepiej sobie radzić.
Zachodziłam w głowę, czego szukają. Wiedziałam jedynie, że kiedy to znajdą, znowu spotkam się z Damą.
Nadszedł ten dzień, rozpływali się, gdy błyszczałam na lekcjach. Dama będzie zachwycona. Potem bramy w palisadzie wokół Domu Bhekina się otwierały i moja matka wchodziła posuwistym krokiem, odległa niczym gwiazda. Jej ramiona błyszczały jak rozżarzone węgle. Batikowa szata w czerwone, złote i czarne zygzaki opinała jej tułów jak druga skóra. Matka przytulała mnie do piersi i było mi tak dobrze, że pochlipywałam, słuchając, jak śpiewa: Ja i ona, ona jest mną i jest moja.
Dama zawsze milczała, kiedy demonstrowałam swoje umiejętności. Czasami kiwała głową, jakby chciała powiedzieć: Tak, kto wie. Na koniec jednak niezmiennie wyrażała dezaprobatę.
Nie. To zbyt mało.
Deklamowałam wiersze w ośmiu językach, trafiałam strzałkami w maleńkie cele, rozwiązywałam na podłodze wielkie układanki logiczne, ale nieustannie słyszałam: „nie, nie i nie”. A potem znikała w mgiełce oszałamiających perfum.
W wieku pięciu lat zaczęłam lunatykować. Dreptałam boso po gładko otynkowanych korytarzach naszej posiadłości, zaglądałam do wszystkich pokojów, a podczas wędrówki kwiliłam z tęsknoty za matką, aż w końcu ktoś ze służby zanosił mnie z powrotem do łóżka.
Wszyscy bardzo się pilnowali, żeby nie dotykać mojej skóry.
– Nie zdołam znaleźć twojej matki – poinformował mnie alagbato tamtej nocy, gdy próbowałam uciec – ale mogę pokazać ci wspomnienie. – Odchylił głowę, gdy chciałam dosięgnąć jego twarzy. – Nie ma go w mojej głowie. Nigdy nie przechowuję w niej sekretów.
Dama nie bez powodu zabroniła ludziom mnie dotykać. Umiałam wykraść historię niemal wszystkiego: grzebienia, włóczni, człowieka. Dotykałam czegoś i wiedziałam, gdzie było przed chwilą. Widziałam jego oczami, o ile miało oczy. Oddychałam jego płucami i czułam, co wycierpiało jego serce. Jeśli dotykałam odpowiednio długo, potrafiłam dostrzec ludzkie wspomnienia sprzed miesięcy, a nawet lat.
Mój dar nie działał tylko na Damę. Znałam historię wszystkich i wszystkiego w Domu Bhekina, z wyjątkiem matki.
– Znajdziesz moje wspomnienie tam, gdzie się narodziło – wyjaśnił alagbato i ostrożnie postawił mnie w wysokiej trawie. – Chodź. To niedaleko stąd.
Wyciągnął kościstą dłoń, ale się zawahałam.
– Nie znam cię – odparłam.
– Na pewno? – zapytał, a ja odniosłam dziwne wrażenie, że patrzę w lustro. Uśmiechnął się, ściągając wargi jak surykatka. – Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, mów mi Melu. A za sprawą tej kobiety nie jestem alagbato. – Jego uśmiech zamienił się w grymas. – Już nie.
Strach rozpłynął się po moim brzuchu jak dym po szybie w kopalni węgla, ale stłumiłam obawy. Chcesz znaleźć Damę czy nie?
Podniosłam worek, z którego wysypała się większość mango, i wzięłam Melu za rękę. Ścisnął moją dłoń ostrożnie, a jednocześnie mocno, jakby miał mięśnie z brązu. Na jego przedramieniu połyskiwała ozdobiona szmaragdem bransoleta. Oparzyła mnie, kiedy przypadkiem ją musnęłam.
– Uważaj – mruknął alagbato.
Powędrowaliśmy do otoczonej akacjami polany. Czaple zatrzepotały skrzydłami nad rozległym nieruchomym stawem. W powietrzu unosił się zapach lilii i fiołków, a zarośla szeleściły i szumiały kołysankę bez słów.
– Tutaj mieszkasz? – spytałam z podziwem.
– W pewnym sensie – odparł. – To miejsce było piękne przez pierwszych kilka tysięcy dni. Potem straciło w moich oczach. – Zamrugałam zdezorientowana, ale zamiast udzielić mi wyjaśnień, wskazał miękki czerwony grunt. – Ta historia jest tutaj.
Ostrożnie przyłożyłam ucho do ziemi. Nigdy nie próbowałam czerpać wspomnień z miejsca większego niż moja sypialnia. Znajome ciepło przeniknęło moją twarz i dłonie, kiedy umysł wnikał w podłoże, uwalniając najmocniejsze wspomnienie. Skrzydlaty mężczyzna zniknął, podobnie jak stado czapli.
Polana jest teraz młodsza, mniej tu zarośli i akacji. W tym wspomnieniu trwa dzień, a w bursztynowym przejrzystym stawie nie ma ryb ani jętek. Moje serce na moment zamiera. Dama, moja Dama, odpoczywa na kamieniu nad stawem.
W słońcu jej odbicie w wodzie tworzy mozaikę, twarz się zniekształca, a chmura czarnych jak noc włosów faluje. Szata Damy jest postrzępiona, sandały wyglądają na znoszone. Martwię się i zastanawiam: Mamo, przed czym uciekałaś?
Dama zanurza w wodzie bransoletę ze szmaragdem, szepcze coś nad klejnotem, całuje go z czułością, a szmaragd jaśnieje i przygasa. Potem matka odkłada bransoletę
– Melu! – woła.
Delektuje się tym słowem na swoich pełnych wargach, przeciąga sylaby jakby śpiewała.
– Melu, mój drogi, nie przyjdziesz się pobawić?
Na polanie panuje cisza. Dama śmieje się głęboko, gardłowo.
– Prorocy powiadają, że alagbato nie lubią ludzi. Niektórzy wątpią w twoje istnienie, Wielki Melu, strażniku Swany. Ale ja myślę, że mnie słyszysz. – Wyjmuje z kieszeni zieloną fiolkę i ostrożnie przechyla ją nad stawem. – Moim zdaniem słyszysz mnie bardzo dobrze.
Gorący wiatr wdziera się na polanę, a ze wzruszonej ziemi i gliny powstaje wysoki, szczupły mężczyzna. Jego skrzydła tlą się kobaltem niczym młody ogień, ale głos jest lodowato zimny.
– Dość.
– Wyjawiłabym ci swoje imię – informuje go Dama. – Ale, jak wiesz, ojciec nigdy mi go nie nadał. – Milknie, nadal kołysząc fiolką nad sadzawką. – Powiedz, Melu, jak szybko krew abiku rozlewa się po ziemi i wodzie? Ile wystarczyłoby do otrucia wszystkich żywych istot w promieniu osiemdziesięciu kilometrów? Dwie krople? Trzy?
– Przestań – warczy Melu. – Czekaj.
Dama wskazuje bransoletę ze szmaragdem.
Na obliczu Melu odmalowuje się klęska. Wstrząśnięty podnosi bransoletę i zapina ją na przedramieniu.
– Jeśli zrobiłam to jak należy – mówi Dama – nie jesteś już alagbato Swany. Jesteś moim ehru... moim dżinem.
– Trzy życzenia – cedzi Melu. – I będę tkwił na tej sawannie, dopóki ich nie spełnię.
– Doskonale. – Dama siada i zamyślona kołysze muskularnymi brązowymi nogami w wodzie. – Melu, chcę mieć warownię, której nikt nie zobaczy i nie usłyszy, chyba że sobie tego zażyczę. W tym miejscu ja i moi przyjaciele zawsze będziemy bezpieczni. Chodzi o coś... godnego rodziny królewskiej. To moje pierwsze życzenie.
Melu mruga.
– Gotowe.
– Gdzie?
– Półtora kilometra stąd. – Melu wskazuje ręką, a w oddali połyskują świeżo powstałe otynkowane mury Domu Bhekina.
Dama promienieje z zadowolenia.
– A teraz – szepcze – chcę śmierci Olugbade...
– To niedozwolone – prycha Melu. – Decyzje o życiu i śmierci nie leżą w mojej gestii. Dotyczy to w szczególności tego życia. Nawet nadprzyrodzeni nie mogą zabić Władcy Promienia.
Dama zaciska wargi, potem je rozluźnia.
– Spodziewałam się takiej odpowiedzi – mówi. – W porządku. Wobec tego chcę mieć dziecko, które będzie robiło, myślało i czuło to, czego sobie zażyczę. Ma być przedłużeniem mnie samej. Chcę dziecka uzdolnionego, błyszczącego w konkursach talentów. To moje drugie życzenie.
– To niedozwolone – powtarza śpiewnie Melu. – Nie mogę przymusić człowieka ani do miłości, ani do nienawiści. Nie możesz mieć dziecka na własność, tak jak masz na własność ehru.
– Nie mogę? – Dama w zamyśleniu łączy palce w daszek, a jej usta rozciągają się w uśmiechu. Ma zęby w odcieniu chłodnej bieli. – A gdyby moje dziecko było ehru? Gdyby moje dziecko było twoim?
Melu zamiera jak drzewo w porze suchej.
– Taki związek byłby wbrew naturze. Jesteś człowiekiem, nie należysz do mojego rodzaju. Prosisz o wynaturzenie.
– Mylisz się, Melu – mówi Dama, a gdy ehru wbija w nią przerażony wzrok, jej roziskrzone czarne oczy tańczą. – Ja nie proszę, ja żądam.
Potem odbyli rytuał, którego nie rozumiałam jako siedmiolatka. Wydawało się, że czuli ból, kiedy ich ciała splotły się w trawie. Połączyły się dwa gatunki, które nigdy nie miały się zjednoczyć, niepodobne do siebie jak ciało i metal. Dowiedziałam się z tego wspomnienia, że dziewięć miesięcy później Dom Bhekina wypełniły wrzaski noworodka. Trzecie, niespełnione życzenie Damy – jej wynaturzenie – płynęło w moich żyłach.
– Teraz rozumiesz? – wyszeptał nade mną Melu, gdy leżałam jeszcze nie całkiem rozbudzona po tym, jak wspomnienie dobiegło końca. – Żadne z nas nie będzie wolne, dopóki nie spełnisz jej trzeciego życzenia. – Dotknął mojego czoła długim, smukłym palcem. – Wytargowałem u Damy przywilej nazwania cię Tarisai. To imię ze Swany, które oznacza „widzi to, co nadchodzi”. Twoja dusza należy teraz do niej, ale uparłem się, żeby imię było tylko twoje.
Głos Melu zdawał się dobiegać z oddali. Kradzież historii Damy mnie wyczerpała. Ledwie wyczułam, jak Melu bierze mnie w wąskie ramiona i frunie przez noc.
– Jestem związany z tą sawanną od siedmiu lat – wyszeptał, gdy położył mnie pod bramą palisady Domu Bhekina. – Przez wzgląd na siebie mam nadzieję, że życzenie tej kobiety się spełni. Ale przez wzgląd na ciebie, córko, mam nadzieję, że ów dzień nigdy nie nadejdzie.
Wtedy służący wyszli przed bramę i Melu zniknął.
Kilkanaście troskliwych rąk położyło mnie do łóżka, a słodkie głosy przemawiały kojąco, kiedy następnego dnia paplałam o Melu. To był tylko sen, zapewniali mnie nauczyciele, lecz ich rozszerzone źrenice i pełne napięcia uśmiechy świadczyły o czymś innym. Moja przygoda utwierdziła ich w najbardziej złowieszczych podejrzeniach.
Moja matka była diabłem, a ja jej demoniczną marionetką.ROZDZIAŁ 2
NA SAWANNACH SWANY BYŁO CIEPŁO NAWET W PORZE DESZCZOWEJ, ale wokół mnie zawsze panował chłód. Dygocząc, obchodziłam kolejne – ósme, dziewiąte, dziesiąte – urodziny w Domu Bhekina troskliwie doglądana przez służących, którzy nigdy nie naruszali odgradzającego mnie od nich klosza. Czasami tak bardzo pragnęłam ludzkiego dotyku, że przysuwałam policzek do otwartych płomieni. Języki ognia parzyły moją skórę, ale ja się uśmiechałam, wyobrażając sobie, że to palce Damy.
W końcu niechcący wpadłam do kuchennego paleniska. Kiedy służba mnie wyciągnęła, szlochałam i piskliwym głosem zanosiłam modły do Bajarza Ama.
– Nie mogę umrzeć, nie mogę umrzeć – chrypiałam roztrzęsiona. – Mama wróci, więc nie mogę umrzeć.
Nie poparzyłam się jednak. Moje nadpalone ubranie nadawało się tylko do wyrzucenia, ale czarne loczki nawet się nie osmaliły.
Wstrząśnięte pokojówki wpatrywały się we mnie, a ja powtórzyłam w myślach słowa, których użyła Dama, życząc sobie Domu Bhekina: W tym miejscu ja i moi przyjaciele zawsze będziemy bezpieczni.
– To mama – powiedziałam bez tchu. – Ochroniła mnie.
Odtąd przyprawiałam służących o siwiznę, skacząc z murów, zanurzając głowę w wiadrze z wodą i łapiąc jadowite pająki, które prowokowałam do kąsania.
– Nie umarłam. – Śmiałam się, gdy nastawiali moje kości i wlewali mi do gardła napar z odtrutką.
– Zgadza się – cedziła piastunka przez zaciśnięte zęby. – Bo w porę cię znaleźliśmy.
– Nie – mówiłam rozmarzonym głosem. – Bo mama mnie kocha.
Niepokój nauczycieli narastał, aż w końcu zdali sobie sprawę z tego, że im szybciej wykształcą mnie tak, jak żądała Dama, tym wcześniej będą mieli ze mną spokój. Dlatego lekcje wydawały się nie mieć końca, a wykłady brzęczały mi w uszach niczym gzy. Opary atramentu dzień za dniem drażniły mój nos, zapach jaśminu prześladował mnie każdej nocy. Cóż z tego, kiedy wspomnienie Melu obudziło we mnie głód, którego nie mogły zaspokoić mango z sadów Domu Bhekina. Marzyłam i śniłam o świecie za bramą.
Na drewnianym stojaku w moim pokoju nauki spoczywał ogromny globus. Kontynenty z poszarpanymi krawędziami okalały granatowy ocean, którego nigdy nie widziałam. Największy kontynent, ten ze Swaną, był mozaiką sawann, lasów, pustyń i śnieżnych tundr. Nauczyciele powiedzieli, że to Aritsar. Nieśmiertelne cesarstwo Aritsaru, oby ród Kunleo żył wiecznie.
Większość historycznych zwojów w pokoju nauki ocenzurowano. Nauczyciele zamazywali czarnym atramentem wersy, czasami nawet całe stronice, i nigdy nie chcieli wyjaśnić, dlaczego to robią. Któregoś razu zdołałam unieść papier ku światłu i odczytać kilka akapitów, zanim nauczyciel mi go wyrwał.
Zwój głosił, że dawno temu Aritsar nie istniał. W jego miejscu na bezkresnym morzu unosiła się grupa odizolowanych od siebie wysp. Abiku, demony ze Świata Podziemi, nawiedzały dwanaście słabych, rywalizujących ze sobą krain. Dopiero możnowładca Enoba Kunleo o przydomku Doskonały uwolnił moc z głębi ziemi i połączył lądy w jeden rozległy kontynent. Ogłosił się cesarzem, a dwunastu władców państw mianował swoimi wasalami. Na czele nowo utworzonej Armii Dwunastu Królestw stoczył bitwę z abiku. Siły śmiertelnych i nieśmiertelnych były tak wyrównane, że wojna Enoby ciągnęła się przez dziesięciolecia, aż wyczerpane wojska w końcu zawarły rozejm.
Enobę uznano za wybawiciela Aritsaru. Władcy na kontynencie ogłosili, że pokój jest jego dziełem i dlatego potomkowie Enoby będą rządzili cesarstwem ze swojego królestwa Oluwan, łącząc dwanaście kultur w sieć sztuki, nauki i handlu. Za każdym razem, gdy karawany mijały Dom Bhekina, widziałam dzieci biegające po sawannie i słyszałam, jak rodziny kupców śpiewają o cesarstwie, kołysząc niemowlęta na biodrach:
Oluwan i Swana niosą mu bęben; nse, nse.
Dyrma i Nyamba dzierżą jego pług; gpopo, gpopo.
Mewe i Sparti widzą, jak nasz starszy brat tańczy –
W czerni i złocie, cóż za doskonałość!
Quetzala ostrzy mu włócznię; nse, nse.
Dolina Blessidu tka mu szatę; gpopo, gpopo.
Nontes i Biraslov widzą, jak nasz starszy brat tańczy!
W czerni i złocie, cóż za doskonałość!
Dżibanti plecie mu włosy; nse, nse.
Moreyao niesie mu tykwę; gpopo, gpopo.
Jedenaście księżyców patrzy, jak nasz starszy brat tańczy:
W czerni i złocie, cóż za doskonałość!
Obecnie starszym bratem Aritsaru, czyli jego cesarzem, był Olugbade Kunleo, w prostej linii potomek Enoby Doskonałego. Dawniej nuciłam patriotyczny hymn w naszych sadach mangowych. Snułam się między gałęziami i rozmawiałam z niewidzialnym cesarzem, dzieląc się z nim przemyśleniami na temat historii i rządów w Aritsarze. Niekiedy wyobrażałam sobie, jak zerka na mnie z góry niczym słońce zza chmur i ogrzewa moje nagie ramiona swoją aprobatą. Musiał być naprawdę doskonały, skoro zjednoczył tyle krain!
Dyrma. Nontes. Dżibanti. Nazwy królestw Aritsaru smakowały pikantnie, gdy je wypowiadałam. Całą sobą pragnęłam znaleźć się w miejscach, które moi nauczyciele opisywali najbarwniejszymi słowami: Jedwabne farmy Moreyao. Nocne uroczystości Nyamby. Śnieżne szczyty Biraslovu, najeżone pułapkami lasy deszczowe Quetzali. Kładłam się na plecach i obserwowałam mangowce, próbując sobie wyobrazić wysokie budowle w mieście Oluwan, siedzibie naszego boskiego cesarza. Pociągała mnie nawet Swana. Nigdy nie opuściłam naszej sawanny, ale słyszałam o polach bujnie porośniętych kakaowcami i o targowiskach, gdzie kobiety z przyniesionych na głowach koszyków sprzedawały kandyzowane papaje.
Bardziej niż miast i lasów deszczowych brakowało mi jednak głosów, które nie nazywałyby mnie demonem.
Zazdrościłam dzieciom mijającym Dom Bhekina. Podskakiwały na kolanach dziadków, a rodzeństwo biegało za nimi i się przekomarzało. Dama była jedyną osobą na świecie, która chętnie mnie dotykała.
Pewnego ranka, gdy patrzyłam na karawany z okna pokoju nauki, nauczyłam się innej piosenki.
Tancerzy jedenastu złoty tron okrążało,
Tyleż srebrnych księżyców blasku mu przydawało.
Świeciły wokół słońca.
Choć zdrajców nie brakuje, cesarstwa upadają,
Słońca rządy promienne od wielu wieków trwają.
Już trwają, och, już trwają,
Trwają tak bez końca.
Podobała mi się złowróżbna nuta tej rymowanki. Szeptałam ją niczym zaklęcie, aż podsłuchała mnie jedna z nauczycielek. Spytała drżącym głosem, skąd znam te bzdury. Wyjawiłam jej prawdę, a następnego dnia wszystkie okna w moim pokoju nauki zostały zabite deskami.
Usiłowałam podważyć drewno, dopóki nie podrapałam i nie pokaleczyłam swoich drobnych palców. Widok świata na zewnątrz był moją liną ratunkową, moimi drzwiami do Aritsaru, dzięki którym nie czułam się taka samotna. Jak śmieli odebrać mi okna? Przepadły tak samo jak Dama, Melu i wszystko, za czym tęskniłam.
Zagroziłam, że podpalę pokój.
– Zrobię to! – wyłam na służbę. – Dlaczego nie? Ja nie spłonę, ale wasze zwoje tak. I wy też.
Nauczyciele pobledli.
– Pewnych rzeczy po prostu nie możemy cię uczyć – powiedzieli. Z udręką na twarzach krępowali moje zakrwawione ręce. – To zakazane.
Podobnie jak Dama mieli zwyczaj znikać na całe miesiące, najczęściej po jej wizytach, kiedy nie była usatysfakcjonowana moimi postępami w nauce. Wówczas zamiast znajomych twarzy pojawiały się nowe, pełne napięcia.
W dniu moich jedenastych urodzin dwie takie twarze przybyły do Domu Bhekina razem z jedynym prezentem, na którym mi zależało.
– Mama! – krzyknęłam i rzuciłam się jej w objęcia.
Miała na sobie bogato zdobioną batikową szatę, która drapała mnie po policzku, gdy się przytulałam. Dama ujęła moją twarz w dłonie, a ja poczułam się tak cudownie, że przeszył mnie dreszcz.
– Witaj, Stworzona ze Mnie – powiedziała i zanuciła przejmującą kołysankę: Ja i ona, ona jest mną i ona jest moja.
Stałyśmy w niezadaszonej głównej sali Domu Bhekina. Z dziedzińca, po którym przechadzały się kury, wpadały promienie słońca, kładąc się jasnymi plamami na terakotowej posadzce i rozświetlając czarną chmurę włosów Damy. Dwoje nieznajomych stało u obu jej boków tak blisko, że ogarnęła mnie zazdrość.
– Posłuchajcie – zwróciła się do nich Dama. – Powiedzcie mojej córce, że jesteście jej nowymi opiekunami. Na stałe.
Rzadko zwracała się bezpośrednio do mnie, a kiedy to robiła, była oszczędna w słowach i często zawieszała głos. Dużo później uświadomiłam sobie, czego się obawiała. Gdyby przypadkowo czegoś ode mnie zażądała, zmarnowałaby trzecie cenne życzenie, które w sobie nosiłam.
Na stałe. Te słowa wzbudziły moje zainteresowanie. Służba w Domu Bekhina zmieniała się co kilka miesięcy. Starsza z dwójki nieznajomych, obdarzona kocią gracją kobieta mniej więcej w wieku Damy, była ubrana na zielono. Jej jasnobrązowa skóra kontrastowała z surowymi oczami zielonej barwy, a kręcone włosy wypływały spod kaptura peleryny, którą nosiła mimo upału. Isokenka, uświadomiłam sobie. Isokeni mieli mieszaną krew, bo ich rodzice pochodzili z różnych aritańskich królestw. Chcąc przyśpieszyć proces jednoczenia cesarstwa, imperialny urząd skarbowy Kunleo nagradzał rodziny za każde narodzone w nich isokeńskie dziecko.
– Jestem Kathleen – przedstawiła się kobieta z westchnieniem i ponownie spojrzała na Damę. – Oby ta istota nie sprawiała kłopotów. Ma inne imię niż Stworzona z Ciebie?
– Ehru nazywa ją inaczej – odparła Dama.
Nauczono mnie rozpoznawania akcentów. Lekkie seplenienie Kathleen zdradzało, że pochodzi z królestwa Mewe, krainy zielonych urwistych wzgórz na odległych północnych rubieżach Aritsaru.
– Mam na imię Tarisai – pisnęłam i powitałam Kathleen po mewejsku, w nadziei na to, że jej zaimponuję. – Niech twe jesienne liście odrosną zielone!
Nie wiedziałam, czym jest jesień i nigdy nie mieszkałam tam, gdzie drzewa zmieniają kolor, ale te słowa wydawały mi się miłe i na miejscu.
– Niech to Am, Damo – prychnęła isokenka. – Nauczyłaś to dziecko wszystkich dwunastu języków królestw?
– Nic w tym złego, że przyćmi konkurencję – odparła Dama z zadowoleniem.
– Już nikt nie egzaminuje dzieci ze znajomości języków – oświadczyła Kathleen. – We wszystkich królestwach mówi się teraz po aritańsku. Po to istnieje cesarstwo.
– Tylko obywatele Aritsaru szczycą się tym, że wymazuje się ich kulturę – wycedził drugi nieznajomy. – Po co komu wyjątkowość, skoro wszyscy mogą być tacy sami?
Wydawał się znacznie młodszy niż Kathleen – miał około dwudziestu lat i wyglądał bardziej na chłopca niż mężczyznę. Mówił z akcentem niepasującym do któregokolwiek z królestw Aritsaru, a jego głos skojarzył mi się z miękką pajęczyną w porze babiego lata.
Obejrzał mnie od stóp do głów oczami jak półksiężyce i uniósł ogorzałą kanciastą brodę. Poza niebieską peleryną przerzuconą przez ramię miał na sobie tylko spodnie, a każdy skrawek jego ciała – twarz, ręce, pierś i stopy – pokrywały geometryczne fioletowe tatuaże. Pewnie uległam złudzeniu, ale przez moment zdawały się fosforyzować.
Ukłonił się kpiarsko, a wtedy proste kruczoczarne włosy opadające mu na ramiona zalśniły.
– Cała przyjemność po mojej stronie, córko Damy. Nazywam się Woo In. Kraj, z którego pochodzę, Bajarzowi niech będą dzięki, znajduje się poza granicami tego nienaturalnie zjednoczonego cesarstwa.
– Jesteś z Songlandu! – Szeroko otworzyłam usta.
– Mówisz to tak, jakbym przybył z jakiejś bajkowej krainy. – Woo In przewrócił oczami. – Oczywiście, że jestem z Songlandu. Przecież mam skórę pokrytą tymi ślicznymi obrazkami, prawda?
W jego tonie pobrzmiewał sarkazm, ale rzeczywiście obrazki wydały mi się śliczne, choć dość niepokojące. Wzory zakręcały się na jego twarzy i szyi niczym układanka logiczna bez rozwiązania. Przełknęłam ślinę. Woo In był odkupicielem.
Ubogi Songland zajmował półwysep na skraju naszego kontynentu. Przodkowie Songlandczyków nie chcieli się podporządkować cesarskiej władzy Enoby, przez co ich maleńkie królestwo straciło dostęp do wielkiego rynku Aritsaru. Songland rozpościerał się za wysokimi górami i Aritsar zapewne całkowicie ignorowałby jego istnienie, gdyby nie odkupiciele.
Enoba Doskonały zapewnił naszemu światu pokój, ale za wysoką cenę. Każdego roku do Wyrwy Oruku, ostatniego znanego wejścia do Świata Podziemi, wysyłano trzy setki dzieci. W zamian za tę ofiarę abiku powstrzymywały się od pustoszenia ludzkich miast i wiosek. Dzieci nazywane odkupicielami rodziły się z mapami na skórze, dzięki czemu miały nie błądzić w Świecie Podziemi i bezpiecznie powrócić do królestwa żywych. Tylko nielicznym udawało się przetrwać tę podróż, więc niektóre rodziny ukrywały swoje dzieci-odkupicieli tuż po narodzinach. Za każdą niepełną ofiarę abiku nasyłały na kontynent hordę bestii i plagi.
Odkupiciele powinni przychodzić na świat losowo, wśród różnych ras i klas społecznych, ale nie wiedzieć czemu w ostatnich pięciu stuleciach wszyscy urodzili się w Songlandzie.
Nikt nie znał powodu tego stanu rzeczy, ale poczucie winy sprawiało, że uwolnieni od ciężaru poświęcania własnych dzieci obywatele Aritsaru wymyślali mnóstwo teorii, które pozwalały im spać spokojnie. Zgadywali, że Songlandczycy obrazili Bajarza, a dzieci-odkupiciele były karą za jakiś historyczny grzech przodków. Albo przeciwnie, uważano, że Bajarz w ten sposób wyróżnił Songlandczyków, uznając ich potomków za świętych, którzy musieli ponieść ofiarę w imię wyższego dobra – czyli, naturalnie, Aritsaru.
Przyjrzałam się Woo Inowi. Nie wydał mi się szczególnie święty, ale z pewnością był wyjątkowy, skoro przetrwał przejście przez Wyrwę Oruku. Dzieci-odkupiciele rzadko powracały i nawet jeśli nie odniosły ran na ciele, nie dało się tego powiedzieć o ich psychice.
Uśmiechnęłam się do niego i do Kathleen. Może gdyby ci nieznajomi – moi opiekunowie na stałe – mnie polubili, przestałabym rozmawiać z niewidzialnymi cesarzami. Może po raz pierwszy zyskałabym przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół.
Nie myślcie o mnie jak o demonie, modliłam się. Myślcie o mnie jak o dziewczynce. Zwyczajnej, z karawany, nie takiej, która wzbudza przerażenie.
– Naprawdę musimy ją niańczyć? – jęknęła Kathleen, spoglądając na Damę. – Nie można zatrudnić jakiejś niemej piastunki albo zapłacić którejś za milczenie?
– Nie – warknęła Dama. – Gdy moja córka opuści Dom Bhekina i wyjedzie do miasta Oluwan, nie zdołam kontrolować tego, co zobaczy i usłyszy. Dlatego musi przebywać z ludźmi, którym ufam.
Miałam wyjechać?
Opuścić Dom Bhekina?
Kathleen skrzyżowała ręce na piersi.
– Czy na pewno ta... istota zrodzona z życzenia jest gotowa?
– Kończy nam się czas. Już trwa dobór dzieci. Jeśli się nie pośpieszymy, w Radzie Książęcej zabraknie miejsca... – Dama raptownie urwała, zerkając na mnie nerwowo.
– Tym się nie trap, Damo – powiedziała Kathleen z drwiącym uśmieszkiem. – Zawsze możemy zrobić trochę miejsca.
Dama zmarszczyła brwi.
– Oby to nie było konieczne. Cesarz i jego jedena... – Ponownie umilkła i na mnie zerknęła. – Cesarz i jego przyjaciele... są na to zbyt mądrzy. Wybór mojej córki musi przebiec jak najbardziej naturalnie.
– Długo będziemy się cenzurować? – spytała ze śmiechem Kathleen. – Koniec końców ona i tak się dowie.
– Niewiedza nada jej pozory czystości – oświadczyła Dama ponuro. – Cesarz uwielbia takie dziewczęta.
– A zatem dzisiaj wyrazisz życzenie? – spytał Woo In.
Dama skinęła głową, i, ku mojemu zdziwieniu, ujęła twarz Woo Ina w dłonie, tak jak zazwyczaj moją. Przytulił się do jej ręki i złożył na niej pocałunek. Natychmiast ogarnęła mnie zazdrość.
– Wiem, że zapewnisz jej bezpieczeństwo – powiedziała.
Kiedy wygłodniałym wzrokiem wpatrywał się w twarz Damy, wyglądał jak ćma lecąca do świecy.
– Wierzę w tę sprawę – odparł.
– A ja wierzę w ciebie. – Pogłaskała go po głowie.
– Dlaczego jedziemy do Oluwanu? – zniecierpliwiłam się. – Mamo, ty też się tam wybierasz?
– Nie, Stworzona ze Mnie. – Dama ułożyła się w jednej z szerokich wnęk okiennych. Słońce w tyle oświetlało ją tak, że wokół jej sylwetki powstała aureola. – Zjawię się po ciebie w stosownym czasie.
Poklepała się po kolanie i skinęła na mnie głową.
Przez resztę życia żałowałam, że wszechświat nie dał mi wówczas znaku, nie ostrzegł przed tym, co miało nastąpić. Było jednak ciepło i pogodnie, a miodowody raczyły nas swymi trelami, kiedy ochoczo gramoliłam się w objęcia matki.
Przez moment głaskała mnie po plecach, zapatrzona w mgliste swańskie niebo.
– Ależ musisz być wystraszony – zwróciła się do kogoś, kogo nie widziałam. – Więziłeś mnie jak ptaka, ale nie umiałeś mnie zmusić do śpiewania. – Przeniosła wzrok na Kathleen. – Daj jej portret.
W moje dłonie trafiła owalna pozłacana rama. Z obrazu patrzył na mnie chłopiec z mocno skręconymi włosami i najbardziej promiennym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam. W ciemnej twarzy o wyrazistych rysach lśniły naiwne brązowe oczy.
– Dlaczego jest szczęśliwy? – zapytałam.
Dama uniosła brew.
– Nie ciekawi cię, kto to? – Wzruszyłam ramionami, więc odpowiedziała na moje pytanie. – Jest szczęśliwy, ponieważ zagarnął to, czego pragniesz. Władzę. Bogactwo. Dziedzictwo. Jego ojciec ukradł ci to wszystko i przekazał jemu.
– Ostrożnie, Damo – mruknęła Kathleen. – I pamiętaj, że musi go pokochać.
Zbita z tropu zmarszczyłam brwi. Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek pragnęła władzy albo bogactwa. I dlaczego musiałam go pokochać? Mocny uścisk Damy i zapach jaśminu mąciły mi umysł, więc się w nią wtuliłam, zapominając o chłopcu i jego skradzionym szczęściu. Chętnie oddałabym całe bogactwo Aritsaru za chwilę przytulania, dotyku bez strachu. Za to, by już nikt nie nazywał mnie niebezpieczną.
– Słuchasz, Stworzona ze Mnie? – wyszeptała Dama, a ja zamknęłam oczy i przyłożyłam policzek do jej piersi. Jej serce trzepotało jak u kolibra, a następne słowa zabrzmiały niepewnie i ostrożnie. – Kiedy poznasz chłopca z portretu...
Coś, co od lat pozostawało uśpione w moim brzuchu, nagle się przebudziło i oparzyło moją skórę jak bransoleta opinająca przedramię Melu. Przez moment oczy w odbiciu mojej twarzy na powierzchni obrazu zajaśniały niczym szmaragdy.
– Kiedy najbardziej go pokochasz, a on cię namaści... – Dama dotknęła twarzy chłopca, przysłaniając olśniewający uśmiech na jego ustach. – Nakazuję ci go zabić.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------