Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Raybearer. Władcy Promienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
38,00

Raybearer. Władcy Promienia - ebook

Jeśli kiedykolwiek masz znaleźć swój cel, musisz wiedzieć, kim naprawdę jesteś.

Tarisai od zawsze marzy o rodzinnym cieple. Wychowywała się w izolacji pod okiem tajemniczej, często nieobecnej matki, znanej jako Dama. Pewnego dnia Dama wysyła ją do stolicy cesarstwa Artisaru, żeby rywalizowała z innymi dziećmi o miejsce w jedenastoosobowej radzie następcy tronu. Jeśli Tarisai przejdzie wszystkie próby, przyszły cesarz połączy się z nią i innymi członkami rady mocą Promienia, a ich relacja będzie silniejsza niż więzy krwi. Tarisai, która zawsze pragnęła bliskości, marzy o zostaniu członkinią rady, ale Dama ma ukryty plan. Córka musi spełnić jej magiczne życzenie i zdobyć zaufanie następcy tronu w pewnym celu. Tarisai nie zamierza jednak być pionkiem w cudzej grze. Czy jest dość silna, żeby podążyć inną drogą?

Władcy Promienia to pierwszy tom epickiej opowieści fantasy o lojalności, przeznaczeniu i poświęceniu. Zaskakująca, baśniowa historia osadzona w niezwykłym świecie inspirowanym wierzeniami zachodnioafrykańskimi. Bestseller „New York Timesa” nominowany do Andre Norton Award oraz Goodreads Choice Award for best Debut Novel and best Young Adult Fantasy & Science Fiction. Książka idealna dla fanów twórczości Tomi Adeyemi i Saby Tahir. Na jej podstawie powstaje serial Netflixa!

„Błyskotliwa powieść fantasy”.

„People Magazine”

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-354-0
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

OBEC­NO­ŚĆ ISTOT NAD­PRZY­RO­DZO­NYCH NIE PO­WIN­NA MNIE DZI­WIĆ.

Kie­dy sło­nie mi­ja­ły zbi­tą gro­ma­dą moje okno, plam­ki świa­tła szep­ta­ły w ku­rzu, ta­ńcząc nad rzęda­mi zwie­rzęcych cio­sów i skó­ry. Wy­chy­li­łam się nie­bez­piecz­nie za pa­ra­pet, by zła­pać świe­tli­stą dro­bi­nę, ale słu­żący ści­ągnął mnie z po­wro­tem.

– Nie­ład­nie, Ta­ri­sai, nie­ład­nie – skry­ty­ko­wa­li moje za­cho­wa­nie na­uczy­cie­le. – Co zro­bi­ła­by Dama, gdy­byś wy­pa­dła?

– Chcę zo­ba­czyć świa­te­łka – od­pa­rłam.

– To tyl­ko dusz­ki tut­su. – Na­uczy­ciel od­pędził mnie od okna. – Są życz­li­we. Wska­zu­ją zbłąka­nym sło­niom dro­gę do wo­do­po­ju.

– Albo na ło­wi­sko sta­da lwów – mruk­nął dru­gi na­uczy­ciel. – Je­śli aku­rat znu­dzi im się życz­li­wo­ść.

Wkrót­ce mia­łam się prze­ko­nać, że ma­gia bywa ka­pry­śna. Kie­dy wpa­try­wa­łam się uwa­żnie w na­brzmia­ły pień ba­oba­bu na na­szym dzie­dzi­ńcu, na­gle po­ja­wia­ła się zło­śli­wa twa­rzycz­ka. A kuku, mała za­bój­czy­ni, chi­cho­ta­ła, nim znik­nęła w ko­rze.

Mia­łam sie­dem lat, kie­dy zna­la­zł mnie mężczy­zna o skrzy­dłach z ko­bal­to­we­go ognia. Tam­tej nocy po­sta­no­wi­łam prze­mie­rzyć Swa­nę, dru­gie co do wiel­ko­ści kró­le­stwo w ce­sar­stwie Arit­sa­ru, w po­szu­ki­wa­niu mat­ki. Prze­kra­dłam się obok po­chra­pu­jących po­ko­jó­wek i na­uczy­cie­li, na­pe­łni­łam wo­rek owo­ca­mi man­go i wdra­pa­łam się na mur z su­szo­nych ce­gieł.

Ksi­ężyc wi­siał wy­so­ko nad sa­wan­ną, kie­dy na mo­jej dro­dze po­ja­wił się alag­ba­to. W jego sko­śnych, na­kra­pia­nych zło­tem i si­ęga­jących ciem­nych skro­ni oczach błysz­cza­ło świa­tło. Chwy­cił mnie za ubra­nie i unió­sł, żeby mi się le­piej przyj­rzeć. Mia­łam na so­bie sza­tę o bar­wie li­ści ba­na­now­ca, któ­rą owi­nęłam się kil­ka razy po­ni­żej pach, po­zo­sta­wia­jąc na­gie ra­mio­na. Alag­ba­to ob­ser­wo­wał mnie z roz­ba­wie­niem, kie­dy wy­ma­chi­wa­łam ręka­mi i no­ga­mi w po­wie­trzu.

Leżę w łó­żku w Domu Bhe­ki­na, po­wie­dzia­łam so­bie. Moje ser­ce wa­li­ło ni­czym pi­ęść w bęben z ko­ziej skó­ry. Ugry­złam się w po­li­czek, chcąc so­bie do­wie­ść, że śnię. Wo­ko­ło wi­szą zwiew­ne mo­ski­tie­ry, a słu­żba wa­chlu­je mnie pie­rza­sty­mi li­śćmi palm. Z kuch­ni na­pły­wa za­pach śnia­da­nia. Kasz­ka ku­ku­ry­dzia­na. Po­traw­ka ryb­na z ma­tem­by...

Po­li­czek mnie za­bo­lał, co zna­czy­ło, że nie leżę w łó­żku. Zgu­bi­łam się na bal­sa­micz­nych tra­wach Swa­ny, a mężczy­zna przede mną miał cia­ło z pło­mie­ni.

– Wi­taj, Ta­ri­sai. – Jego sa­ha­ryj­ski od­dech roz­grze­wał moje ozdo­bio­ne pa­cior­ka­mi war­ko­czy­ki. – A do­kąd to się wy­bie­rasz?

– Skąd znasz moje imię? – spy­ta­łam ostro.

Czy alag­ba­to byli wszech­wie­dzący jak Ba­jarz Am?

– To ja ci je nada­łem.

Zło­ść nie po­zwo­li­ła mi za­sta­no­wić się nad tą od­po­wie­dzią. Na­praw­dę mu­siał tak ja­śnieć? Na­wet jego wło­sy po­ły­ski­wa­ły, two­rząc opa­li­zu­jący gąszcz wo­kół wąskiej twa­rzy. Gdy­by do­strze­gli go stra­żni­cy z na­szej po­sia­dło­ści...

Wes­tchnęłam. Nie prze­szłam na­wet dwóch ki­lo­me­trów przez sa­wan­nę. Nie chcia­łam dać się zła­pać już te­raz, to by­ło­by upo­ka­rza­jące. Na­uczy­cie­le zno­wu za­mknęli­by mnie na klucz i tym ra­zem ka­za­li­by za­bić de­ska­mi wszyst­kie okna w Domu Bhe­ki­na.

– Nie wol­no mnie do­ty­kać – wark­nęłam, dra­pi­ąc alag­ba­to po rękach.

Jego skó­ra była gład­ka i go­rąca jak gli­na po­zo­sta­wio­na na sło­ńcu do wy­schni­ęcia.

– Nie wol­no? Je­steś prze­cież mała, mo­żna cię no­sić. Sły­sza­łem, że ludz­kie dzie­ci po­trze­bu­ją czu­ło­ści.

– Nie je­stem czło­wie­kiem – wy­pa­li­łam trium­fal­nie. – Więc mnie po­staw.

– Kto ci to po­wie­dział, dziew­czyn­ko?

– Nikt – przy­zna­łam po chwi­li. – Ale wszy­scy tak mó­wią za mo­imi ple­ca­mi. Nie przy­po­mi­nam in­nych dzie­ci.

Być może kła­ma­łam. Tak na­praw­dę ni­g­dy w ży­ciu nie wi­dzia­łam żad­nych dzie­ci, je­śli nie li­czyć tych z ku­piec­kich ka­ra­wan, któ­re w od­da­li mi­ja­ły Dom Bhe­ki­na. Ma­cha­łam wte­dy z mo­je­go okna, do­pó­ki nie roz­bo­la­ły mnie ręce, ale żad­ne ni­g­dy mi nie od­ma­cha­ło. Dzie­ci pa­trzy­ły pu­stym wzro­kiem, jak­by na­sza po­sia­dło­ść – dom, sad i tyle bu­dyn­ków, że wy­star­czy­ło­by ich na małą wieś – była nie­wi­dzial­na dla wszyst­kich z ze­wnątrz.

– W isto­cie – zgo­dził się alag­ba­to po­nu­ro. – Je­steś inna. Ta­ri­sai, chcia­ła­byś zo­ba­czyć mat­kę?

Od razu prze­sta­łam się opie­rać i moje ko­ńczy­ny zwi­sły bez­wład­nie jak pnącza.

– Wiesz, gdzie ona jest?

Mat­ka przy­po­mi­na­ła po­ran­ną mgłę – była i zni­ka­ła, roz­pły­wa­ła się w opa­rach ja­śmi­nu. Na­uczy­cie­le za­wsze kła­nia­li się z za­bo­bon­nym lękiem, mi­ja­jąc jej rze­źbio­ne w drew­nie po­pier­sie w moim po­ko­ju na­uki. Na­zy­wa­li mat­kę Damą. Za­chwy­ca­ło mnie na­sze po­do­bie­ństwo: mia­ły­śmy ta­kie same wy­sta­jące ko­ści po­licz­ko­we, pe­łne usta i prze­past­ne czar­ne oczy. Po­pier­sie pa­trzy­ło na uczo­nych, któ­rzy wy­pe­łnia­li mój po­kój od wscho­du sło­ńca do wscho­du ksi­ęży­ca.

Traj­ko­ta­li dia­lek­ta­mi wszyst­kich dwu­na­stu kró­lestw ce­sar­stwa Arit­sa­ru. Twa­rze nie­któ­rych były cie­płe i ciem­ne, jak moja i Damy, inne bla­de jak ko­zie mle­ko, z ocza­mi jak woda. Jesz­cze inne mia­ły rdza­wą bar­wę i pach­nia­ły kar­da­mo­nem – albo zło­ci­stą, a wte­dy spły­wa­jące na nie wło­sy były ni­czym atra­ment. Na­uczy­cie­le za­sy­py­wa­li mnie za­gad­ka­mi, wpy­cha­jąc mi w dło­nie wy­kre­sy.

Czy zdo­ła to roz­wi­ązać? Spró­buj z in­nym. Musi le­piej so­bie ra­dzić.

Za­cho­dzi­łam w gło­wę, cze­go szu­ka­ją. Wie­dzia­łam je­dy­nie, że kie­dy to znaj­dą, zno­wu spo­tkam się z Damą.

Nad­sze­dł ten dzień, roz­pły­wa­li się, gdy błysz­cza­łam na lek­cjach. Dama będzie za­chwy­co­na. Po­tem bra­my w pa­li­sa­dzie wo­kół Domu Bhe­ki­na się otwie­ra­ły i moja mat­ka wcho­dzi­ła po­su­wi­stym kro­kiem, od­le­gła ni­czym gwiaz­da. Jej ra­mio­na błysz­cza­ły jak roz­ża­rzo­ne węgle. Ba­ti­ko­wa sza­ta w czer­wo­ne, zło­te i czar­ne zyg­za­ki opi­na­ła jej tu­łów jak dru­ga skó­ra. Mat­ka przy­tu­la­ła mnie do pier­si i było mi tak do­brze, że po­chli­py­wa­łam, słu­cha­jąc, jak śpie­wa: Ja i ona, ona jest mną i jest moja.

Dama za­wsze mil­cza­ła, kie­dy de­mon­stro­wa­łam swo­je umie­jęt­no­ści. Cza­sa­mi ki­wa­ła gło­wą, jak­by chcia­ła po­wie­dzieć: Tak, kto wie. Na ko­niec jed­nak nie­zmien­nie wy­ra­ża­ła dez­apro­ba­tę.

Nie. To zbyt mało.

De­kla­mo­wa­łam wier­sze w ośmiu języ­kach, tra­fia­łam strza­łka­mi w ma­le­ńkie cele, roz­wi­ązy­wa­łam na podło­dze wiel­kie ukła­dan­ki lo­gicz­ne, ale nie­ustan­nie sły­sza­łam: „nie, nie i nie”. A po­tem zni­ka­ła w mgie­łce osza­ła­mia­jących per­fum.

W wie­ku pi­ęciu lat za­częłam lu­na­ty­ko­wać. Drep­ta­łam boso po gład­ko otyn­ko­wa­nych ko­ry­ta­rzach na­szej po­sia­dło­ści, za­gląda­łam do wszyst­kich po­ko­jów, a pod­czas wędrów­ki kwi­li­łam z tęsk­no­ty za mat­ką, aż w ko­ńcu ktoś ze słu­żby za­no­sił mnie z po­wro­tem do łó­żka.

Wszy­scy bar­dzo się pil­no­wa­li, żeby nie do­ty­kać mo­jej skó­ry.

– Nie zdo­łam zna­le­źć two­jej mat­ki – po­in­for­mo­wał mnie alag­ba­to tam­tej nocy, gdy pró­bo­wa­łam uciec – ale mogę po­ka­zać ci wspo­mnie­nie. – Od­chy­lił gło­wę, gdy chcia­łam do­si­ęgnąć jego twa­rzy. – Nie ma go w mo­jej gło­wie. Ni­g­dy nie prze­cho­wu­ję w niej se­kre­tów.

Dama nie bez po­wo­du za­bro­ni­ła lu­dziom mnie do­ty­kać. Umia­łam wy­kra­ść hi­sto­rię nie­mal wszyst­kie­go: grze­bie­nia, włócz­ni, czło­wie­ka. Do­ty­ka­łam cze­goś i wie­dzia­łam, gdzie było przed chwi­lą. Wi­dzia­łam jego ocza­mi, o ile mia­ło oczy. Od­dy­cha­łam jego płu­ca­mi i czu­łam, co wy­cier­pia­ło jego ser­ce. Je­śli do­ty­ka­łam od­po­wied­nio dłu­go, po­tra­fi­łam do­strzec ludz­kie wspo­mnie­nia sprzed mie­si­ęcy, a na­wet lat.

Mój dar nie dzia­łał tyl­ko na Damę. Zna­łam hi­sto­rię wszyst­kich i wszyst­kie­go w Domu Bhe­ki­na, z wy­jąt­kiem mat­ki.

– Znaj­dziesz moje wspo­mnie­nie tam, gdzie się na­ro­dzi­ło – wy­ja­śnił alag­ba­to i ostro­żnie po­sta­wił mnie w wy­so­kiej tra­wie. – Cho­dź. To nie­da­le­ko stąd.

Wy­ci­ągnął ko­ści­stą dłoń, ale się za­wa­ha­łam.

– Nie znam cię – od­pa­rłam.

– Na pew­no? – za­py­tał, a ja od­nio­słam dziw­ne wra­że­nie, że pa­trzę w lu­stro. Uśmiech­nął się, ści­ąga­jąc war­gi jak su­ry­kat­ka. – Je­śli dzi­ęki temu po­czu­jesz się le­piej, mów mi Melu. A za spra­wą tej ko­bie­ty nie je­stem alag­ba­to. – Jego uśmiech za­mie­nił się w gry­mas. – Już nie.

Strach roz­pły­nął się po moim brzu­chu jak dym po szy­bie w ko­pal­ni węgla, ale stłu­mi­łam oba­wy. Chcesz zna­le­źć Damę czy nie?

Pod­nio­słam wo­rek, z któ­re­go wy­sy­pa­ła się wi­ęk­szo­ść man­go, i wzi­ęłam Melu za rękę. Ści­snął moją dłoń ostro­żnie, a jed­no­cze­śnie moc­no, jak­by miał mi­ęśnie z brązu. Na jego przed­ra­mie­niu po­ły­ski­wa­ła ozdo­bio­na szma­rag­dem bran­so­le­ta. Opa­rzy­ła mnie, kie­dy przy­pad­kiem ją mu­snęłam.

– Uwa­żaj – mruk­nął alag­ba­to.

Po­wędro­wa­li­śmy do oto­czo­nej aka­cja­mi po­la­ny. Cza­ple za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi nad roz­le­głym nie­ru­cho­mym sta­wem. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach li­lii i fio­łków, a za­ro­śla sze­le­ści­ły i szu­mia­ły ko­ły­san­kę bez słów.

– Tu­taj miesz­kasz? – spy­ta­łam z po­dzi­wem.

– W pew­nym sen­sie – od­pa­rł. – To miej­sce było pi­ęk­ne przez pierw­szych kil­ka ty­si­ęcy dni. Po­tem stra­ci­ło w mo­ich oczach. – Za­mru­ga­łam zdez­o­rien­to­wa­na, ale za­miast udzie­lić mi wy­ja­śnień, wska­zał mi­ęk­ki czer­wo­ny grunt. – Ta hi­sto­ria jest tu­taj.

Ostro­żnie przy­ło­ży­łam ucho do zie­mi. Ni­g­dy nie pró­bo­wa­łam czer­pać wspo­mnień z miej­sca wi­ęk­sze­go niż moja sy­pial­nia. Zna­jo­me cie­pło prze­nik­nęło moją twarz i dło­nie, kie­dy umy­sł wni­kał w podło­że, uwal­nia­jąc naj­moc­niej­sze wspo­mnie­nie. Skrzy­dla­ty mężczy­zna znik­nął, po­dob­nie jak sta­do cza­pli.

Po­la­na jest te­raz młod­sza, mniej tu za­ro­śli i aka­cji. W tym wspo­mnie­niu trwa dzień, a w bursz­ty­no­wym przej­rzy­stym sta­wie nie ma ryb ani jętek. Moje ser­ce na mo­ment za­mie­ra. Dama, moja Dama, od­po­czy­wa na ka­mie­niu nad sta­wem.

W sło­ńcu jej od­bi­cie w wo­dzie two­rzy mo­zai­kę, twarz się znie­kszta­łca, a chmu­ra czar­nych jak noc wło­sów fa­lu­je. Sza­ta Damy jest po­strzępio­na, san­da­ły wy­gląda­ją na zno­szo­ne. Mar­twię się i za­sta­na­wiam: Mamo, przed czym ucie­ka­łaś?

Dama za­nu­rza w wo­dzie bran­so­le­tę ze szma­rag­dem, szep­cze coś nad klej­no­tem, ca­łu­je go z czu­ło­ścią, a szma­ragd ja­śnie­je i przy­ga­sa. Po­tem mat­ka od­kła­da bran­so­le­tę

– Melu! – woła.

De­lek­tu­je się tym sło­wem na swo­ich pe­łnych war­gach, prze­ci­ąga sy­la­by jak­by śpie­wa­ła.

– Melu, mój dro­gi, nie przyj­dziesz się po­ba­wić?

Na po­la­nie pa­nu­je ci­sza. Dama śmie­je się głębo­ko, gar­dło­wo.

– Pro­ro­cy po­wia­da­ją, że alag­ba­to nie lu­bią lu­dzi. Nie­któ­rzy wąt­pią w two­je ist­nie­nie, Wiel­ki Melu, stra­żni­ku Swa­ny. Ale ja my­ślę, że mnie sły­szysz. – Wyj­mu­je z kie­sze­ni zie­lo­ną fiol­kę i ostro­żnie prze­chy­la ją nad sta­wem. – Moim zda­niem sły­szysz mnie bar­dzo do­brze.

Go­rący wiatr wdzie­ra się na po­la­nę, a ze wzru­szo­nej zie­mi i gli­ny po­wsta­je wy­so­ki, szczu­pły mężczy­zna. Jego skrzy­dła tlą się ko­bal­tem ni­czym mło­dy ogień, ale głos jest lo­do­wa­to zim­ny.

– Dość.

– Wy­ja­wi­ła­bym ci swo­je imię – in­for­mu­je go Dama. – Ale, jak wiesz, oj­ciec ni­g­dy mi go nie nadał. – Milk­nie, na­dal ko­ły­sząc fiol­ką nad sa­dzaw­ką. – Po­wiedz, Melu, jak szyb­ko krew abi­ku roz­le­wa się po zie­mi i wo­dzie? Ile wy­star­czy­ło­by do otru­cia wszyst­kich ży­wych istot w pro­mie­niu osiem­dzie­si­ęciu ki­lo­me­trów? Dwie kro­ple? Trzy?

– Prze­stań – war­czy Melu. – Cze­kaj.

Dama wska­zu­je bran­so­le­tę ze szma­rag­dem.

Na ob­li­czu Melu od­ma­lo­wu­je się klęska. Wstrząśni­ęty pod­no­si bran­so­le­tę i za­pi­na ją na przed­ra­mie­niu.

– Je­śli zro­bi­łam to jak na­le­ży – mówi Dama – nie je­steś już alag­ba­to Swa­ny. Je­steś moim ehru... moim dżi­nem.

– Trzy ży­cze­nia – ce­dzi Melu. – I będę tkwił na tej sa­wan­nie, do­pó­ki ich nie spe­łnię.

– Do­sko­na­le. – Dama sia­da i za­my­ślo­na ko­ły­sze mu­sku­lar­ny­mi brązo­wy­mi no­ga­mi w wo­dzie. – Melu, chcę mieć wa­row­nię, któ­rej nikt nie zo­ba­czy i nie usły­szy, chy­ba że so­bie tego za­ży­czę. W tym miej­scu ja i moi przy­ja­cie­le za­wsze będzie­my bez­piecz­ni. Cho­dzi o coś... god­ne­go ro­dzi­ny kró­lew­skiej. To moje pierw­sze ży­cze­nie.

Melu mru­ga.

– Go­to­we.

– Gdzie?

– Pó­łto­ra ki­lo­me­tra stąd. – Melu wska­zu­je ręką, a w od­da­li po­ły­sku­ją świe­żo po­wsta­łe otyn­ko­wa­ne mury Domu Bhe­ki­na.

Dama pro­mie­nie­je z za­do­wo­le­nia.

– A te­raz – szep­cze – chcę śmier­ci Olug­ba­de...

– To nie­do­zwo­lo­ne – pry­cha Melu. – De­cy­zje o ży­ciu i śmier­ci nie leżą w mo­jej ge­stii. Do­ty­czy to w szcze­gól­no­ści tego ży­cia. Na­wet nad­przy­ro­dze­ni nie mogą za­bić Wład­cy Pro­mie­nia.

Dama za­ci­ska war­gi, po­tem je roz­lu­źnia.

– Spo­dzie­wa­łam się ta­kiej od­po­wie­dzi – mówi. – W po­rząd­ku. Wo­bec tego chcę mieć dziec­ko, któ­re będzie ro­bi­ło, my­śla­ło i czu­ło to, cze­go so­bie za­ży­czę. Ma być przedłu­że­niem mnie sa­mej. Chcę dziec­ka uzdol­nio­ne­go, błysz­czące­go w kon­kur­sach ta­len­tów. To moje dru­gie ży­cze­nie.

– To nie­do­zwo­lo­ne – po­wta­rza śpiew­nie Melu. – Nie mogę przy­mu­sić czło­wie­ka ani do mi­ło­ści, ani do nie­na­wi­ści. Nie mo­żesz mieć dziec­ka na wła­sno­ść, tak jak masz na wła­sno­ść ehru.

– Nie mogę? – Dama w za­my­śle­niu łączy pal­ce w da­szek, a jej usta roz­ci­ąga­ją się w uśmie­chu. Ma zęby w od­cie­niu chłod­nej bie­li. – A gdy­by moje dziec­ko było ehru? Gdy­by moje dziec­ko było two­im?

Melu za­mie­ra jak drze­wo w po­rze su­chej.

– Taki zwi­ązek by­łby wbrew na­tu­rze. Je­steś czło­wie­kiem, nie na­le­żysz do mo­je­go ro­dza­ju. Pro­sisz o wy­na­tu­rze­nie.

– My­lisz się, Melu – mówi Dama, a gdy ehru wbi­ja w nią prze­ra­żo­ny wzrok, jej roz­iskrzo­ne czar­ne oczy ta­ńczą. – Ja nie pro­szę, ja żądam.

Po­tem od­by­li ry­tu­ał, któ­re­go nie ro­zu­mia­łam jako sied­mio­lat­ka. Wy­da­wa­ło się, że czu­li ból, kie­dy ich cia­ła splo­tły się w tra­wie. Po­łączy­ły się dwa ga­tun­ki, któ­re ni­g­dy nie mia­ły się zjed­no­czyć, nie­po­dob­ne do sie­bie jak cia­ło i me­tal. Do­wie­dzia­łam się z tego wspo­mnie­nia, że dzie­wi­ęć mie­si­ęcy pó­źniej Dom Bhe­ki­na wy­pe­łni­ły wrza­ski no­wo­rod­ka. Trze­cie, nie­spe­łnio­ne ży­cze­nie Damy – jej wy­na­tu­rze­nie – pły­nęło w mo­ich ży­łach.

– Te­raz ro­zu­miesz? – wy­szep­tał nade mną Melu, gdy le­ża­łam jesz­cze nie ca­łkiem roz­bu­dzo­na po tym, jak wspo­mnie­nie do­bie­gło ko­ńca. – Żad­ne z nas nie będzie wol­ne, do­pó­ki nie spe­łnisz jej trze­cie­go ży­cze­nia. – Do­tknął mo­je­go czo­ła dłu­gim, smu­kłym pal­cem. – Wy­tar­go­wa­łem u Damy przy­wi­lej na­zwa­nia cię Ta­ri­sai. To imię ze Swa­ny, któ­re ozna­cza „wi­dzi to, co nad­cho­dzi”. Two­ja du­sza na­le­ży te­raz do niej, ale upa­rłem się, żeby imię było tyl­ko two­je.

Głos Melu zda­wał się do­bie­gać z od­da­li. Kra­dzież hi­sto­rii Damy mnie wy­czer­pa­ła. Le­d­wie wy­czu­łam, jak Melu bie­rze mnie w wąskie ra­mio­na i fru­nie przez noc.

– Je­stem zwi­ąza­ny z tą sa­wan­ną od sied­miu lat – wy­szep­tał, gdy po­ło­żył mnie pod bra­mą pa­li­sa­dy Domu Bhe­ki­na. – Przez wzgląd na sie­bie mam na­dzie­ję, że ży­cze­nie tej ko­bie­ty się spe­łni. Ale przez wzgląd na cie­bie, cór­ko, mam na­dzie­ję, że ów dzień ni­g­dy nie na­dej­dzie.

Wte­dy słu­żący wy­szli przed bra­mę i Melu znik­nął.

Kil­ka­na­ście tro­skli­wych rąk po­ło­ży­ło mnie do łó­żka, a słod­kie gło­sy prze­ma­wia­ły ko­jąco, kie­dy na­stęp­ne­go dnia pa­pla­łam o Melu. To był tyl­ko sen, za­pew­nia­li mnie na­uczy­cie­le, lecz ich roz­sze­rzo­ne źre­ni­ce i pe­łne na­pi­ęcia uśmie­chy świad­czy­ły o czy­mś in­nym. Moja przy­go­da utwier­dzi­ła ich w naj­bar­dziej zło­wiesz­czych po­dej­rze­niach.

Moja mat­ka była dia­błem, a ja jej de­mo­nicz­ną ma­rio­net­ką.ROZDZIAŁ 2

NA SA­WAN­NACH SWA­NY BYŁO CIE­PŁO NA­WET W PO­RZE DESZ­CZO­WEJ, ale wo­kół mnie za­wsze pa­no­wał chłód. Dy­go­cząc, ob­cho­dzi­łam ko­lej­ne – ósme, dzie­wi­ąte, dzie­si­ąte – uro­dzi­ny w Domu Bhe­ki­na tro­skli­wie do­gląda­na przez słu­żących, któ­rzy ni­g­dy nie na­ru­sza­li od­gra­dza­jące­go mnie od nich klo­sza. Cza­sa­mi tak bar­dzo pra­gnęłam ludz­kie­go do­ty­ku, że przy­su­wa­łam po­li­czek do otwar­tych pło­mie­ni. Języ­ki ognia pa­rzy­ły moją skó­rę, ale ja się uśmie­cha­łam, wy­obra­ża­jąc so­bie, że to pal­ce Damy.

W ko­ńcu nie­chcący wpa­dłam do ku­chen­ne­go pa­le­ni­ska. Kie­dy słu­żba mnie wy­ci­ągnęła, szlo­cha­łam i pi­skli­wym gło­sem za­no­si­łam mo­dły do Ba­ja­rza Ama.

– Nie mogę umrzeć, nie mogę umrzeć – chry­pia­łam roz­trzęsio­na. – Mama wró­ci, więc nie mogę umrzeć.

Nie po­pa­rzy­łam się jed­nak. Moje nad­pa­lo­ne ubra­nie nada­wa­ło się tyl­ko do wy­rzu­ce­nia, ale czar­ne locz­ki na­wet się nie osma­li­ły.

Wstrząśni­ęte po­ko­jów­ki wpa­try­wa­ły się we mnie, a ja po­wtó­rzy­łam w my­ślach sło­wa, któ­rych uży­ła Dama, ży­cząc so­bie Domu Bhe­ki­na: W tym miej­scu ja i moi przy­ja­cie­le za­wsze będzie­my bez­piecz­ni.

– To mama – po­wie­dzia­łam bez tchu. – Ochro­ni­ła mnie.

Od­tąd przy­pra­wia­łam słu­żących o si­wi­znę, ska­cząc z mu­rów, za­nu­rza­jąc gło­wę w wia­drze z wodą i ła­pi­ąc ja­do­wi­te pa­jąki, któ­re pro­wo­ko­wa­łam do kąsa­nia.

– Nie uma­rłam. – Śmia­łam się, gdy na­sta­wia­li moje ko­ści i wle­wa­li mi do gar­dła na­par z od­trut­ką.

– Zga­dza się – ce­dzi­ła pia­stun­ka przez za­ci­śni­ęte zęby. – Bo w porę cię zna­le­źli­śmy.

– Nie – mó­wi­łam roz­ma­rzo­nym gło­sem. – Bo mama mnie ko­cha.

Nie­po­kój na­uczy­cie­li na­ra­stał, aż w ko­ńcu zda­li so­bie spra­wę z tego, że im szyb­ciej wy­kszta­łcą mnie tak, jak żąda­ła Dama, tym wcze­śniej będą mie­li ze mną spo­kój. Dla­te­go lek­cje wy­da­wa­ły się nie mieć ko­ńca, a wy­kła­dy brzęcza­ły mi w uszach ni­czym gzy. Opa­ry atra­men­tu dzień za dniem dra­żni­ły mój nos, za­pach ja­śmi­nu prze­śla­do­wał mnie ka­żdej nocy. Cóż z tego, kie­dy wspo­mnie­nie Melu obu­dzi­ło we mnie głód, któ­re­go nie mo­gły za­spo­ko­ić man­go z sa­dów Domu Bhe­ki­na. Ma­rzy­łam i śni­łam o świe­cie za bra­mą.

Na drew­nia­nym sto­ja­ku w moim po­ko­ju na­uki spo­czy­wał ogrom­ny glo­bus. Kon­ty­nen­ty z po­szar­pa­ny­mi kra­wędzia­mi oka­la­ły gra­na­to­wy oce­an, któ­re­go ni­g­dy nie wi­dzia­łam. Naj­wi­ęk­szy kon­ty­nent, ten ze Swa­ną, był mo­zai­ką sa­wann, la­sów, pu­styń i śnie­żnych tundr. Na­uczy­cie­le po­wie­dzie­li, że to Arit­sar. Nie­śmier­tel­ne ce­sar­stwo Arit­sa­ru, oby ród Kun­leo żył wiecz­nie.

Wi­ęk­szo­ść hi­sto­rycz­nych zwo­jów w po­ko­ju na­uki ocen­zu­ro­wa­no. Na­uczy­cie­le za­ma­zy­wa­li czar­nym atra­men­tem wer­sy, cza­sa­mi na­wet całe stro­ni­ce, i ni­g­dy nie chcie­li wy­ja­śnić, dla­cze­go to ro­bią. Któ­re­goś razu zdo­ła­łam unie­ść pa­pier ku świa­tłu i od­czy­tać kil­ka aka­pi­tów, za­nim na­uczy­ciel mi go wy­rwał.

Zwój gło­sił, że daw­no temu Arit­sar nie ist­niał. W jego miej­scu na bez­kre­snym mo­rzu uno­si­ła się gru­pa od­izo­lo­wa­nych od sie­bie wysp. Abi­ku, de­mo­ny ze Świa­ta Pod­zie­mi, na­wie­dza­ły dwa­na­ście sła­bych, ry­wa­li­zu­jących ze sobą kra­in. Do­pie­ro mo­żno­wład­ca Eno­ba Kun­leo o przy­dom­ku Do­sko­na­ły uwol­nił moc z głębi zie­mi i po­łączył lądy w je­den roz­le­gły kon­ty­nent. Ogło­sił się ce­sa­rzem, a dwu­na­stu wład­ców pa­ństw mia­no­wał swo­imi wa­sa­la­mi. Na cze­le nowo utwo­rzo­nej Ar­mii Dwu­na­stu Kró­lestw sto­czył bi­twę z abi­ku. Siły śmier­tel­nych i nie­śmier­tel­nych były tak wy­rów­na­ne, że woj­na Eno­by ci­ągnęła się przez dzie­si­ęcio­le­cia, aż wy­czer­pa­ne woj­ska w ko­ńcu za­wa­rły ro­zejm.

Eno­bę uzna­no za wy­ba­wi­cie­la Arit­sa­ru. Wład­cy na kon­ty­nen­cie ogło­si­li, że po­kój jest jego dzie­łem i dla­te­go po­tom­ko­wie Eno­by będą rządzi­li ce­sar­stwem ze swo­je­go kró­le­stwa Olu­wan, łącząc dwa­na­ście kul­tur w sieć sztu­ki, na­uki i han­dlu. Za ka­żdym ra­zem, gdy ka­ra­wa­ny mi­ja­ły Dom Bhe­ki­na, wi­dzia­łam dzie­ci bie­ga­jące po sa­wan­nie i sły­sza­łam, jak ro­dzi­ny kup­ców śpie­wa­ją o ce­sar­stwie, ko­ły­sząc nie­mow­lęta na bio­drach:

Olu­wan i Swa­na nio­są mu bęben; nse, nse.

Dyr­ma i Ny­am­ba dzie­rżą jego pług; gpo­po, gpo­po.

Mewe i Spar­ti wi­dzą, jak nasz star­szy brat ta­ńczy –

W czer­ni i zło­cie, cóż za do­sko­na­ło­ść!

Qu­et­za­la ostrzy mu włócz­nię; nse, nse.

Do­li­na Bles­si­du tka mu sza­tę; gpo­po, gpo­po.

Non­tes i Bi­ra­slov wi­dzą, jak nasz star­szy brat ta­ńczy!

W czer­ni i zło­cie, cóż za do­sko­na­ło­ść!

Dżi­ban­ti ple­cie mu wło­sy; nse, nse.

Mo­rey­ao nie­sie mu ty­kwę; gpo­po, gpo­po.

Je­de­na­ście ksi­ęży­ców pa­trzy, jak nasz star­szy brat ta­ńczy:

W czer­ni i zło­cie, cóż za do­sko­na­ło­ść!

Obec­nie star­szym bra­tem Arit­sa­ru, czy­li jego ce­sa­rzem, był Olug­ba­de Kun­leo, w pro­stej li­nii po­to­mek Eno­by Do­sko­na­łe­go. Daw­niej nu­ci­łam pa­trio­tycz­ny hymn w na­szych sa­dach man­go­wych. Snu­łam się mi­ędzy ga­łęzia­mi i roz­ma­wia­łam z nie­wi­dzial­nym ce­sa­rzem, dzie­ląc się z nim prze­my­śle­nia­mi na te­mat hi­sto­rii i rządów w Arit­sa­rze. Nie­kie­dy wy­obra­ża­łam so­bie, jak zer­ka na mnie z góry ni­czym sło­ńce zza chmur i ogrze­wa moje na­gie ra­mio­na swo­ją apro­ba­tą. Mu­siał być na­praw­dę do­sko­na­ły, sko­ro zjed­no­czył tyle kra­in!

Dyr­ma. Non­tes. Dżi­ban­ti. Na­zwy kró­lestw Arit­sa­ru sma­ko­wa­ły pi­kant­nie, gdy je wy­po­wia­da­łam. Całą sobą pra­gnęłam zna­le­źć się w miej­scach, któ­re moi na­uczy­cie­le opi­sy­wa­li naj­barw­niej­szy­mi sło­wa­mi: Je­dwab­ne far­my Mo­rey­ao. Noc­ne uro­czy­sto­ści Ny­am­by. Śnie­żne szczy­ty Bi­ra­slo­vu, na­je­żo­ne pu­łap­ka­mi lasy desz­czo­we Qu­et­za­li. Kła­dłam się na ple­cach i ob­ser­wo­wa­łam man­gow­ce, pró­bu­jąc so­bie wy­obra­zić wy­so­kie bu­dow­le w mie­ście Olu­wan, sie­dzi­bie na­sze­go bo­skie­go ce­sa­rza. Po­ci­ąga­ła mnie na­wet Swa­na. Ni­g­dy nie opu­ści­łam na­szej sa­wan­ny, ale sły­sza­łam o po­lach buj­nie po­ro­śni­ętych ka­ka­ow­ca­mi i o tar­go­wi­skach, gdzie ko­bie­ty z przy­nie­sio­nych na gło­wach ko­szy­ków sprze­da­wa­ły kan­dy­zo­wa­ne pa­pa­je.

Bar­dziej niż miast i la­sów desz­czo­wych bra­ko­wa­ło mi jed­nak gło­sów, któ­re nie na­zy­wa­ły­by mnie de­mo­nem.

Za­zdro­ści­łam dzie­ciom mi­ja­jącym Dom Bhe­ki­na. Pod­ska­ki­wa­ły na ko­la­nach dziad­ków, a ro­dze­ństwo bie­ga­ło za nimi i się prze­ko­ma­rza­ło. Dama była je­dy­ną oso­bą na świe­cie, któ­ra chęt­nie mnie do­ty­ka­ła.

Pew­ne­go ran­ka, gdy pa­trzy­łam na ka­ra­wa­ny z okna po­ko­ju na­uki, na­uczy­łam się in­nej pio­sen­ki.

Tan­ce­rzy je­de­na­stu zło­ty tron okrąża­ło,

Ty­leż srebr­nych ksi­ęży­ców bla­sku mu przy­da­wa­ło.

Świe­ci­ły wo­kół sło­ńca.

Choć zdraj­ców nie bra­ku­je, ce­sar­stwa upa­da­ją,

Sło­ńca rządy pro­mien­ne od wie­lu wie­ków trwa­ją.

Już trwa­ją, och, już trwa­ją,

Trwa­ją tak bez ko­ńca.

Po­do­ba­ła mi się złow­ró­żb­na nuta tej ry­mo­wan­ki. Szep­ta­łam ją ni­czym za­klęcie, aż pod­słu­cha­ła mnie jed­na z na­uczy­cie­lek. Spy­ta­ła drżącym gło­sem, skąd znam te bzdu­ry. Wy­ja­wi­łam jej praw­dę, a na­stęp­ne­go dnia wszyst­kie okna w moim po­ko­ju na­uki zo­sta­ły za­bi­te de­ska­mi.

Usi­ło­wa­łam pod­wa­żyć drew­no, do­pó­ki nie po­dra­pa­łam i nie po­ka­le­czy­łam swo­ich drob­nych pal­ców. Wi­dok świa­ta na ze­wnątrz był moją liną ra­tun­ko­wą, mo­imi drzwia­mi do Arit­sa­ru, dzi­ęki któ­rym nie czu­łam się taka sa­mot­na. Jak śmie­li ode­brać mi okna? Prze­pa­dły tak samo jak Dama, Melu i wszyst­ko, za czym tęsk­ni­łam.

Za­gro­zi­łam, że pod­pa­lę po­kój.

– Zro­bię to! – wy­łam na słu­żbę. – Dla­cze­go nie? Ja nie spło­nę, ale wa­sze zwo­je tak. I wy też.

Na­uczy­cie­le po­ble­dli.

– Pew­nych rze­czy po pro­stu nie mo­że­my cię uczyć – po­wie­dzie­li. Z udręką na twa­rzach krępo­wa­li moje za­krwa­wio­ne ręce. – To za­ka­za­ne.

Po­dob­nie jak Dama mie­li zwy­czaj zni­kać na całe mie­si­ące, naj­częściej po jej wi­zy­tach, kie­dy nie była usa­tys­fak­cjo­no­wa­na mo­imi po­stępa­mi w na­uce. Wów­czas za­miast zna­jo­mych twa­rzy po­ja­wia­ły się nowe, pe­łne na­pi­ęcia.

W dniu mo­ich je­de­na­stych uro­dzin dwie ta­kie twa­rze przy­by­ły do Domu Bhe­ki­na ra­zem z je­dy­nym pre­zen­tem, na któ­rym mi za­le­ża­ło.

– Mama! – krzyk­nęłam i rzu­ci­łam się jej w ob­jęcia.

Mia­ła na so­bie bo­ga­to zdo­bio­ną ba­ti­ko­wą sza­tę, któ­ra dra­pa­ła mnie po po­licz­ku, gdy się przy­tu­la­łam. Dama ujęła moją twarz w dło­nie, a ja po­czu­łam się tak cu­dow­nie, że prze­szył mnie dreszcz.

– Wi­taj, Stwo­rzo­na ze Mnie – po­wie­dzia­ła i za­nu­ci­ła przej­mu­jącą ko­ły­san­kę: Ja i ona, ona jest mną i ona jest moja.

Sta­ły­śmy w nie­za­da­szo­nej głów­nej sali Domu Bhe­ki­na. Z dzie­dzi­ńca, po któ­rym prze­cha­dza­ły się kury, wpa­da­ły pro­mie­nie sło­ńca, kła­dąc się ja­sny­mi pla­ma­mi na te­ra­ko­to­wej po­sadz­ce i roz­świe­tla­jąc czar­ną chmu­rę wło­sów Damy. Dwo­je nie­zna­jo­mych sta­ło u obu jej bo­ków tak bli­sko, że ogar­nęła mnie za­zdro­ść.

– Po­słu­chaj­cie – zwró­ci­ła się do nich Dama. – Po­wiedz­cie mo­jej cór­ce, że je­ste­ście jej no­wy­mi opie­ku­na­mi. Na sta­łe.

Rzad­ko zwra­ca­ła się bez­po­śred­nio do mnie, a kie­dy to ro­bi­ła, była oszczęd­na w sło­wach i często za­wie­sza­ła głos. Dużo pó­źniej uświa­do­mi­łam so­bie, cze­go się oba­wia­ła. Gdy­by przy­pad­ko­wo cze­goś ode mnie za­żąda­ła, zmar­no­wa­ła­by trze­cie cen­ne ży­cze­nie, któ­re w so­bie no­si­łam.

Na sta­łe. Te sło­wa wzbu­dzi­ły moje za­in­te­re­so­wa­nie. Słu­żba w Domu Be­khi­na zmie­nia­ła się co kil­ka mie­si­ęcy. Star­sza z dwój­ki nie­zna­jo­mych, ob­da­rzo­na ko­cią gra­cją ko­bie­ta mniej wi­ęcej w wie­ku Damy, była ubra­na na zie­lo­no. Jej ja­sno­brązo­wa skó­ra kon­tra­sto­wa­ła z su­ro­wy­mi ocza­mi zie­lo­nej bar­wy, a kręco­ne wło­sy wy­pły­wa­ły spod kap­tu­ra pe­le­ry­ny, któ­rą no­si­ła mimo upa­łu. Iso­ken­ka, uświa­do­mi­łam so­bie. Iso­ke­ni mie­li mie­sza­ną krew, bo ich ro­dzi­ce po­cho­dzi­li z ró­żnych ari­ta­ńskich kró­lestw. Chcąc przy­śpie­szyć pro­ces jed­no­cze­nia ce­sar­stwa, im­pe­rial­ny urząd skar­bo­wy Kun­leo na­gra­dzał ro­dzi­ny za ka­żde na­ro­dzo­ne w nich iso­ke­ńskie dziec­ko.

– Je­stem Ka­th­le­en – przed­sta­wi­ła się ko­bie­ta z wes­tchnie­niem i po­now­nie spoj­rza­ła na Damę. – Oby ta isto­ta nie spra­wia­ła kło­po­tów. Ma inne imię niż Stwo­rzo­na z Cie­bie?

– Ehru na­zy­wa ją ina­czej – od­pa­rła Dama.

Na­uczo­no mnie roz­po­zna­wa­nia ak­cen­tów. Lek­kie se­ple­nie­nie Ka­th­le­en zdra­dza­ło, że po­cho­dzi z kró­le­stwa Mewe, kra­iny zie­lo­nych urwi­stych wzgórz na od­le­głych pó­łnoc­nych ru­bie­żach Arit­sa­ru.

– Mam na imię Ta­ri­sai – pi­snęłam i po­wi­ta­łam Ka­th­le­en po me­wej­sku, w na­dziei na to, że jej za­im­po­nu­ję. – Niech twe je­sien­ne li­ście od­ro­sną zie­lo­ne!

Nie wie­dzia­łam, czym jest je­sień i ni­g­dy nie miesz­ka­łam tam, gdzie drze­wa zmie­nia­ją ko­lor, ale te sło­wa wy­da­wa­ły mi się miłe i na miej­scu.

– Niech to Am, Damo – prych­nęła iso­ken­ka. – Na­uczy­łaś to dziec­ko wszyst­kich dwu­na­stu języ­ków kró­lestw?

– Nic w tym złe­go, że przy­ćmi kon­ku­ren­cję – od­pa­rła Dama z za­do­wo­le­niem.

– Już nikt nie eg­za­mi­nu­je dzie­ci ze zna­jo­mo­ści języ­ków – oświad­czy­ła Ka­th­le­en. – We wszyst­kich kró­le­stwach mówi się te­raz po ari­ta­ńsku. Po to ist­nie­je ce­sar­stwo.

– Tyl­ko oby­wa­te­le Arit­sa­ru szczy­cą się tym, że wy­ma­zu­je się ich kul­tu­rę – wy­ce­dził dru­gi nie­zna­jo­my. – Po co komu wy­jąt­ko­wo­ść, sko­ro wszy­scy mogą być tacy sami?

Wy­da­wał się znacz­nie młod­szy niż Ka­th­le­en – miał oko­ło dwu­dzie­stu lat i wy­glądał bar­dziej na chłop­ca niż mężczy­znę. Mó­wił z ak­cen­tem nie­pa­su­jącym do któ­re­go­kol­wiek z kró­lestw Arit­sa­ru, a jego głos sko­ja­rzył mi się z mi­ęk­ką pa­jęczy­ną w po­rze ba­bie­go lata.

Obej­rzał mnie od stóp do głów ocza­mi jak pó­łk­si­ęży­ce i unió­sł ogo­rza­łą kan­cia­stą bro­dę. Poza nie­bie­ską pe­le­ry­ną prze­rzu­co­ną przez ra­mię miał na so­bie tyl­ko spodnie, a ka­żdy skra­wek jego cia­ła – twarz, ręce, pie­rś i sto­py – po­kry­wa­ły geo­me­trycz­ne fio­le­to­we ta­tu­aże. Pew­nie ule­głam złu­dze­niu, ale przez mo­ment zda­wa­ły się fos­fo­ry­zo­wać.

Ukło­nił się kpiar­sko, a wte­dy pro­ste kru­czo­czar­ne wło­sy opa­da­jące mu na ra­mio­na za­lśni­ły.

– Cała przy­jem­no­ść po mo­jej stro­nie, cór­ko Damy. Na­zy­wam się Woo In. Kraj, z któ­re­go po­cho­dzę, Ba­ja­rzo­wi niech będą dzi­ęki, znaj­du­je się poza gra­ni­ca­mi tego nie­na­tu­ral­nie zjed­no­czo­ne­go ce­sar­stwa.

– Je­steś z Son­glan­du! – Sze­ro­ko otwo­rzy­łam usta.

– Mó­wisz to tak, jak­bym przy­był z ja­kie­jś baj­ko­wej kra­iny. – Woo In prze­wró­cił ocza­mi. – Oczy­wi­ście, że je­stem z Son­glan­du. Prze­cież mam skó­rę po­kry­tą tymi ślicz­ny­mi ob­raz­ka­mi, praw­da?

W jego to­nie po­brzmie­wał sar­kazm, ale rze­czy­wi­ście ob­raz­ki wy­da­ły mi się ślicz­ne, choć dość nie­po­ko­jące. Wzo­ry za­kręca­ły się na jego twa­rzy i szyi ni­czym ukła­dan­ka lo­gicz­na bez roz­wi­ąza­nia. Prze­łk­nęłam śli­nę. Woo In był od­ku­pi­cie­lem.

Ubo­gi Son­gland zaj­mo­wał pó­łwy­sep na skra­ju na­sze­go kon­ty­nen­tu. Przod­ko­wie Son­gland­czy­ków nie chcie­li się pod­po­rząd­ko­wać ce­sar­skiej wła­dzy Eno­by, przez co ich ma­le­ńkie kró­le­stwo stra­ci­ło do­stęp do wiel­kie­go ryn­ku Arit­sa­ru. Son­gland roz­po­ście­rał się za wy­so­ki­mi gó­ra­mi i Arit­sar za­pew­ne ca­łko­wi­cie igno­ro­wa­łby jego ist­nie­nie, gdy­by nie od­ku­pi­cie­le.

Eno­ba Do­sko­na­ły za­pew­nił na­sze­mu świa­tu po­kój, ale za wy­so­ką cenę. Ka­żde­go roku do Wy­rwy Oru­ku, ostat­nie­go zna­ne­go we­jścia do Świa­ta Pod­zie­mi, wy­sy­ła­no trzy set­ki dzie­ci. W za­mian za tę ofia­rę abi­ku po­wstrzy­my­wa­ły się od pu­sto­sze­nia ludz­kich miast i wio­sek. Dzie­ci na­zy­wa­ne od­ku­pi­cie­la­mi ro­dzi­ły się z ma­pa­mi na skó­rze, dzi­ęki cze­mu mia­ły nie błądzić w Świe­cie Pod­zie­mi i bez­piecz­nie po­wró­cić do kró­le­stwa ży­wych. Tyl­ko nie­licz­nym uda­wa­ło się prze­trwać tę pod­róż, więc nie­któ­re ro­dzi­ny ukry­wa­ły swo­je dzie­ci-od­ku­pi­cie­li tuż po na­ro­dzi­nach. Za ka­żdą nie­pe­łną ofia­rę abi­ku na­sy­ła­ły na kon­ty­nent hor­dę be­stii i pla­gi.

Od­ku­pi­cie­le po­win­ni przy­cho­dzić na świat lo­so­wo, wśród ró­żnych ras i klas spo­łecz­nych, ale nie wie­dzieć cze­mu w ostat­nich pi­ęciu stu­le­ciach wszy­scy uro­dzi­li się w Son­glan­dzie.

Nikt nie znał po­wo­du tego sta­nu rze­czy, ale po­czu­cie winy spra­wia­ło, że uwol­nie­ni od ci­ęża­ru po­świ­ęca­nia wła­snych dzie­ci oby­wa­te­le Arit­sa­ru wy­my­śla­li mnó­stwo teo­rii, któ­re po­zwa­la­ły im spać spo­koj­nie. Zga­dy­wa­li, że Son­gland­czy­cy ob­ra­zi­li Ba­ja­rza, a dzie­ci-od­ku­pi­cie­le były karą za ja­kiś hi­sto­rycz­ny grzech przod­ków. Albo prze­ciw­nie, uwa­ża­no, że Ba­jarz w ten spo­sób wy­ró­żnił Son­gland­czy­ków, uzna­jąc ich po­tom­ków za świ­ętych, któ­rzy mu­sie­li po­nie­ść ofia­rę w imię wy­ższe­go do­bra – czy­li, na­tu­ral­nie, Arit­sa­ru.

Przyj­rza­łam się Woo Ino­wi. Nie wy­dał mi się szcze­gól­nie świ­ęty, ale z pew­no­ścią był wy­jąt­ko­wy, sko­ro prze­trwał prze­jście przez Wy­rwę Oru­ku. Dzie­ci-od­ku­pi­cie­le rzad­ko po­wra­ca­ły i na­wet je­śli nie od­nio­sły ran na cie­le, nie dało się tego po­wie­dzieć o ich psy­chi­ce.

Uśmiech­nęłam się do nie­go i do Ka­th­le­en. Może gdy­by ci nie­zna­jo­mi – moi opie­ku­no­wie na sta­łe – mnie po­lu­bi­li, prze­sta­ła­bym roz­ma­wiać z nie­wi­dzial­ny­mi ce­sa­rza­mi. Może po raz pierw­szy zy­ska­ła­bym przy­ja­ciół. Praw­dzi­wych przy­ja­ciół.

Nie my­śl­cie o mnie jak o de­mo­nie, mo­dli­łam się. My­śl­cie o mnie jak o dziew­czyn­ce. Zwy­czaj­nej, z ka­ra­wa­ny, nie ta­kiej, któ­ra wzbu­dza prze­ra­że­nie.

– Na­praw­dę mu­si­my ją nia­ńczyć? – jęk­nęła Ka­th­le­en, spo­gląda­jąc na Damę. – Nie mo­żna za­trud­nić ja­kie­jś nie­mej pia­stun­ki albo za­pła­cić któ­re­jś za mil­cze­nie?

– Nie – wark­nęła Dama. – Gdy moja cór­ka opu­ści Dom Bhe­ki­na i wy­je­dzie do mia­sta Olu­wan, nie zdo­łam kon­tro­lo­wać tego, co zo­ba­czy i usły­szy. Dla­te­go musi prze­by­wać z lu­dźmi, któ­rym ufam.

Mia­łam wy­je­chać?

Opu­ścić Dom Bhe­ki­na?

Ka­th­le­en skrzy­żo­wa­ła ręce na pier­si.

– Czy na pew­no ta... isto­ta zro­dzo­na z ży­cze­nia jest go­to­wa?

– Ko­ńczy nam się czas. Już trwa do­bór dzie­ci. Je­śli się nie po­śpie­szy­my, w Ra­dzie Ksi­ążęcej za­brak­nie miej­sca... – Dama rap­tow­nie urwa­ła, zer­ka­jąc na mnie ner­wo­wo.

– Tym się nie trap, Damo – po­wie­dzia­ła Ka­th­le­en z drwi­ącym uśmiesz­kiem. – Za­wsze mo­że­my zro­bić tro­chę miej­sca.

Dama zmarsz­czy­ła brwi.

– Oby to nie było ko­niecz­ne. Ce­sarz i jego je­de­na... – Po­now­nie umil­kła i na mnie zer­k­nęła. – Ce­sarz i jego przy­ja­cie­le... są na to zbyt mądrzy. Wy­bór mo­jej cór­ki musi prze­biec jak naj­bar­dziej na­tu­ral­nie.

– Dłu­go będzie­my się cen­zu­ro­wać? – spy­ta­ła ze śmie­chem Ka­th­le­en. – Ko­niec ko­ńców ona i tak się do­wie.

– Nie­wie­dza nada jej po­zo­ry czy­sto­ści – oświad­czy­ła Dama po­nu­ro. – Ce­sarz uwiel­bia ta­kie dziew­częta.

– A za­tem dzi­siaj wy­ra­zisz ży­cze­nie? – spy­tał Woo In.

Dama ski­nęła gło­wą, i, ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, ujęła twarz Woo Ina w dło­nie, tak jak za­zwy­czaj moją. Przy­tu­lił się do jej ręki i zło­żył na niej po­ca­łu­nek. Na­tych­miast ogar­nęła mnie za­zdro­ść.

– Wiem, że za­pew­nisz jej bez­pie­cze­ństwo – po­wie­dzia­ła.

Kie­dy wy­głod­nia­łym wzro­kiem wpa­try­wał się w twarz Damy, wy­glądał jak ćma le­cąca do świe­cy.

– Wie­rzę w tę spra­wę – od­pa­rł.

– A ja wie­rzę w cie­bie. – Po­gła­ska­ła go po gło­wie.

– Dla­cze­go je­dzie­my do Olu­wa­nu? – znie­cier­pli­wi­łam się. – Mamo, ty też się tam wy­bie­rasz?

– Nie, Stwo­rzo­na ze Mnie. – Dama uło­ży­ła się w jed­nej z sze­ro­kich wnęk okien­nych. Sło­ńce w tyle oświe­tla­ło ją tak, że wo­kół jej syl­wet­ki po­wsta­ła au­re­ola. – Zja­wię się po cie­bie w sto­sow­nym cza­sie.

Po­kle­pa­ła się po ko­la­nie i ski­nęła na mnie gło­wą.

Przez resz­tę ży­cia ża­ło­wa­łam, że wszech­świat nie dał mi wów­czas zna­ku, nie ostrze­gł przed tym, co mia­ło na­stąpić. Było jed­nak cie­pło i po­god­nie, a mio­do­wo­dy ra­czy­ły nas swy­mi tre­la­mi, kie­dy ocho­czo gra­mo­li­łam się w ob­jęcia mat­ki.

Przez mo­ment gła­ska­ła mnie po ple­cach, za­pa­trzo­na w mgli­ste swa­ńskie nie­bo.

– Ależ mu­sisz być wy­stra­szo­ny – zwró­ci­ła się do ko­goś, kogo nie wi­dzia­łam. – Wi­ęzi­łeś mnie jak pta­ka, ale nie umia­łeś mnie zmu­sić do śpie­wa­nia. – Prze­nio­sła wzrok na Ka­th­le­en. – Daj jej por­tret.

W moje dło­nie tra­fi­ła owal­na po­zła­ca­na rama. Z ob­ra­zu pa­trzył na mnie chło­piec z moc­no skręco­ny­mi wło­sa­mi i naj­bar­dziej pro­mien­nym uśmie­chem, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. W ciem­nej twa­rzy o wy­ra­zi­stych ry­sach lśni­ły na­iw­ne brązo­we oczy.

– Dla­cze­go jest szczęśli­wy? – za­py­ta­łam.

Dama unio­sła brew.

– Nie cie­ka­wi cię, kto to? – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi, więc od­po­wie­dzia­ła na moje py­ta­nie. – Jest szczęśli­wy, po­nie­waż za­gar­nął to, cze­go pra­gniesz. Wła­dzę. Bo­gac­two. Dzie­dzic­two. Jego oj­ciec ukra­dł ci to wszyst­ko i prze­ka­zał jemu.

– Ostro­żnie, Damo – mruk­nęła Ka­th­le­en. – I pa­mi­ętaj, że musi go po­ko­chać.

Zbi­ta z tro­pu zmarsz­czy­łam brwi. Nie przy­po­mi­na­łam so­bie, że­bym kie­dy­kol­wiek pra­gnęła wła­dzy albo bo­gac­twa. I dla­cze­go mu­sia­łam go po­ko­chać? Moc­ny uścisk Damy i za­pach ja­śmi­nu mąci­ły mi umy­sł, więc się w nią wtu­li­łam, za­po­mi­na­jąc o chłop­cu i jego skra­dzio­nym szczęściu. Chęt­nie od­da­ła­bym całe bo­gac­two Arit­sa­ru za chwi­lę przy­tu­la­nia, do­ty­ku bez stra­chu. Za to, by już nikt nie na­zy­wał mnie nie­bez­piecz­ną.

– Słu­chasz, Stwo­rzo­na ze Mnie? – wy­szep­ta­ła Dama, a ja za­mknęłam oczy i przy­ło­ży­łam po­li­czek do jej pier­si. Jej ser­ce trze­po­ta­ło jak u ko­li­bra, a na­stęp­ne sło­wa za­brzmia­ły nie­pew­nie i ostro­żnie. – Kie­dy po­znasz chłop­ca z por­tre­tu...

Coś, co od lat po­zo­sta­wa­ło uśpio­ne w moim brzu­chu, na­gle się prze­bu­dzi­ło i opa­rzy­ło moją skó­rę jak bran­so­le­ta opi­na­jąca przed­ra­mię Melu. Przez mo­ment oczy w od­bi­ciu mo­jej twa­rzy na po­wierzch­ni ob­ra­zu za­ja­śnia­ły ni­czym szma­rag­dy.

– Kie­dy naj­bar­dziej go po­ko­chasz, a on cię na­ma­ści... – Dama do­tknęła twa­rzy chłop­ca, przy­sła­nia­jąc olśnie­wa­jący uśmiech na jego ustach. – Na­ka­zu­ję ci go za­bić.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: