Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas - ebook
Raz, dwa, trzy, cztery. Beatlesi i ich czas - ebook
Paul, John, Ringo i George – czterech chłopców z Liverpoolu, którzy zawojowali świat jak nikt wcześniej. Jak do tego doszło? Dlaczego udało się to właśnie im? Jak Beatlesi zmienili świat? I jak ogromna sława, której doświadczyli jako pierwsi, zmieniła ich samych? Craig Brown zabiera czytelników w zaskakującą podróż, snując skrzącą się dowcipem i anegdotami panoramiczną w rozmachu opowieść o ulubionym zespole kilku już pokoleń słuchaczy. Co jeszcze zostało do powiedzenia o Fantastycznej Czwórce? Więcej, niż jesteście w stanie sobie wyobrazić… W siedmiu latach, kiedy grali razem, Beatlesi zamknęli całą epokę – to także jej historia.
Czytanie książki Browna, okrzykniętej przez brytyjskich krytyków arcydziełem i udaną próbą stworzenia nowego sposobu pisania biografii, przypomina słuchanie najlepszych piosenek Paula McCartneya i Johna Lennona: jest w niej radość i smutek, miłość i nienawiść, śmierć i życie – i wszystko pomiędzy.
Proszę pomyśleć, co byśmy stracili, gdybyśmy nigdy nie słyszeli Beatlesów.
Królowa Elżbieta II
Choć wydawać się może, że o Fantastycznej Czwórce powiedziano już wszystko, Craig Brown maluje zupełnie nowy obraz ich pokolenia, stosując sprytny zabieg dekonstrukcji klasycznej biografii. Są tu esej i ogłoszenie prasowe, przedruk z gazety codziennej i historie o barwnych, ale i tragicznych postaciach z życia Paula, Johna, George’a i Ringo. O Beatlesach przeczytałam dziesiątki książek – z nich wszystkich
to ta jest najbliższa prawdy o czasie, do którego idealizowania mamy dziś wyjątkową słabość.
Maja Chitro, ELLE
W tej książce jest wszystko, co najważniejsze i najciekawsze według najbardziej aktualnego stanu beatleologicznej wiedzy. Craig Brown pisze porywająco, a historia Beatlesów, najpiękniejsza w XX-wiecznej muzyce popularnej, wciąż zasługuje na uwagę wszystkich pokoleń.
Piotr Metz, dziennikarz muzyczny, adresat pocztówki od Johna Lennona
W genialny sposób pomysłowa, na wskroś oryginalna (co przy tym temacie nie jest łatwe), całkowicie wciągająca, zabawna, smutna i poruszająca. Smakołyk.
„Sunday Times Magazine”
Najbardziej zajmująca książka o Fantastycznej Czwórce, jaką kiedykolwiek napisano.
„Spectator”
Porywające studium kulturowego i społecznego tumultu wywołanego przez jeden zespół.
„Wall Street Journal”
Błyskotliwa mikstura z patosu, błahostek, komedii, głębokiej sympatii i angielskiego wyczucia absurdu.
BBC Radio 4, „Saturday Review”
Niezwykła, pięknie opowiedziana historia o czterech młodzieńcach, którzy ukształtowali współczesny świat.
„Daily Mail”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-8367815-54-3 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Raz.
Dwa.
Trzy.
Cztery.
Brian Epstein i jego asystent Alistair Taylor – obaj ubrani w schludne czarne garnitury, pod krawatami – schodzą po osiemnastu stromych schodach do dusznej sutereny przy Mathew Street, „czarnej jak głęboki grób, zawilgoconej, zatęchłej i śmierdzącej”, jak wspominał ją Brian. Wolałby tu nie przychodzić. Obaj chętniej poszliby do filharmonii, ale zwyciężyła ciekawość.
Na scenę niespiesznym krokiem wchodzi czterech młodych muzyków. Brian rozpoznaje ich, bo przychodzą do sklepu muzycznego jego rodziny, który prowadzi: są z tych, którzy w nim przesiadują, przesłuchują najnowsze płyty i rozmawiają z dziewczynami, chociaż w ogóle nie mają zamiaru nic kupować.
Pomiędzy piosenkami trzech chuliganów z gitarami zaczyna się wydzierać i przeklinać, odwracają się plecami do publiczności, udają, że się biją. Taylor widzi, jak oczy zachwyconego Briana otwierają się coraz szerzej. On sam przechodzi najbardziej szokujące doświadczenie swojego życia – „jakby cię ktoś bił” – i jest prawie pewien, że Brian czuje to samo.
– OKROPNI są – mówi Taylor po występie.
– Zgadza się – potwierdza Brian. – Ale jednocześnie uważam, że są niesamowici. Chodźmy się przywitać.
To George jako pierwszy z Beatlesów zauważa, że podchodzi do nich facet ze sklepu muzycznego.
– No proszę, witamy – mówi. – Co sprowadza tutaj pana Epsteina?2
Inne zespoły miały frontmana – ulubieniec został wybrany zawczasu. Przecież nikt nie wskazałby Hanka Marvina zamiast Cliffa Richarda lub Mike’a Smitha zamiast Dave’a Clarka.
W przypadku Beatlesów jednak można było wytypować własnego ulubieńca, a decyzja wiele mówiła o tym, kto dokonywał wyboru. Według Carolyn See, ich amerykańskiej fanki, „Paul był dla dziewcząt, które preferowały piękno androgyniczne; John był dla tych, które ceniły intelekt i dowcip; George miał w sobie coś, co później okazało się duchową głębią; a Ringo był patronem partaczy jak świat długi i szeroki”.
Linda Grant, dwunastolatka z Liverpoolu, wybrała Ringo, chociaż sama nie rozumiała dlaczego. „W szkole była jedna cnotka, która lubiła Paula” – wspomina”. „George wydawał się nieco nijaki, a John niedostępny, deprymujący”.
Ringo był dla tych mało ambitnych. Wybór jego jako faworyta zdradzał podejście nieco bardziej pragmatyczne: wiadomo, że pozostali już zajęci, ale wciąż można mieć jakieś szanse z perkusistą. „Kiedy ktoś mnie pytał, który był mój ulubiony, zawsze odpowiadałam: »Lubię Ringo«” – wspominała pisarka Fran Lebowitz, która dorastała w New Jersey. „Podobała mi się jego osobowość. Wciąż mi się podoba. Oczywiście to nie on był najpopularniejszy wśród dziewcząt z mojej szkoły, one zdecydowanie wolały Paula McCartneya. On był tym uroczym Beatlesem. Prawdopodobnie więc wybór Ringo Starra brał się z przekory”.
Gdy Beatlesi grali przed nią podczas jej trasy na początku 1963 roku, Helen Shapiro miała dopiero szesnaście lat, ale już była gwiazdą. Ona także miała swojego ulubionego: „John był żonaty, ale nikt o tym wtedy nie wiedział, więc jak tysiące dziewcząt kochałam się w nim... George był najbardziej poważny. Czasami mówił, co zrobi, kiedy będzie bogaty, próbował wypytywać mnie o finanse. Nie umiałam mu pomóc. Nie interesowałam się pieniędzmi. Paul był ich rzecznikiem, a Ringo tym nieśmiałym”.
Pattie Boyd poznała Beatlesów, kiedy wybrano ją, by zagrała uczennicę w A Hard Day’s Night. „Na pierwszy rzut oka John wydawał się bardziej cyniczny i arogancki niż pozostali, a Ringo najbardziej serdeczny. Paul był uroczy, a George, z aksamitnymi, brązowymi oczami i ciemnymi, orzechowymi włosami, był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego spotkałam”.
Inaczej niż miliony fanek, Pattie miała możliwość pójść ze swoim wyborem o krok dalej. Została jego żoną.
Był Beatles pasujący do każdego gustu. Fanki wyrażały siebie, przedkładając jednego ponad resztę. Każdy z nich uosabiał inny żywioł: John był ogniem, Paul wodą, George powietrzem, a Ringo – ziemią. Nawet ich przyjaciele lubili odmalowywać ich grubą kreską, obdzielając ich kontrastującymi cechami jak z dowcipów o Angliku, Walijczyku, Irlandczyku i Szkocie. Carolyn See zaobserwowała, jak w A Hard Day’s Night każdy odgrywał przypisaną mu osobowość: ujmujący Paul, bystry John, troskliwy George i gapowaty Ringo.
Aktor Victor Spinetti pewnego razu opowiedział anegdotę z okresu, kiedy kręcili Help! w Salzburgu. Spinetti złapał grypę i musiał leżeć w łóżku: „Beatlesi przyszli do mojego pokoju w odwiedziny. Pierwszy był George Harrison. Zapukał, wszedł i powiedział: »Przyszedłem przetrzepać ci poduszki«. Przetrzepał je i poszedł. Następny wszedł John Lennon. Chodził po pokoju w tę i we w tę i wrzeszczał: »Seig heil, Schweinhund! Przybyli doktorzy. Zaraz przyjdą, by na tobie eksperymentować. Sieg heil! Heil Hitler«. I on w końcu sobie poszedł. Następny był Ringo. Usiadł przy moim łóżku, wziął do ręki hotelowe menu i zaczął czytać na głos, jak dziecku: »Raz były sobie trzy misie. Mama miś, tata miś i mały miś«. Paul uchylił tylko drzwi i zapytał: »To zaraźliwe?«. »Tak« – odparłem. Zamknął drzwi i już go nie zobaczyłem”. Paul był pragmatyczny, jak zawsze. Wiedział, że jeśli on albo któryś z pozostałych złapałby grypę, nie mogliby kręcić.
Pracując z Brianem Epsteinem, Alistair Taylor widział, jak odmiennie Beatlesi podchodzili do swoich zarobków: „Co miesiąc Brian dawał chłopcom w białych kopertach dokładnie i przejrzyście przygotowane sprawozdania finansowe. Reagowali bardzo różnie. John od razu je miął i wsadzał do kieszeni. George czasami rzucał okiem. Ringo z pewnością nic z tego nie rozumiał i nie marnował czasu na starania. Paul otwierał je z namaszczeniem, potem siedział nad nimi godzinami gdzieś w kącie”.
Im byli starsi, tym wyraźniejsze stawały się różnice ich charakterów, jakby z czasem okrzepły. Poproszony o sugestie, które sławne postaci należałoby umieścić na okładce albumu Sgt. Pepper, George podsunął kilku hinduskich guru; Paul wybrał sporą grupę artystów, od Stockhausena po Freda Astaire’a; pomysły Johna były bardziej makabryczne i dziwaczne: Markiz de Sade, Edgar Allan Poe, Jezus, Hitler; a Ringo po prostu powiedział, że zgodzi się na to, czego będzie chciała reszta.
Życie zespołu kręciło się wokół kontrastowych osobowości Paula i Johna. Realizator nagrań Geoff Emerick obserwował, jak razem pracują: „Różnili się od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe. Paul był staranny i uporządkowany, zawsze miał przy sobie notatnik, w którym metodycznie, ładnym charakterem pisma zapisywał słowa piosenek i akordy. John przeciwnie, jakby żył w chaosie: wciąż szukał skrawków papieru, na których naprędce bazgrał jakieś pomysły. Paulowi komunikacja przychodziła łatwo, urodził się z tym; John nie umiał mówić o swoich pomysłach. Paul był dyplomatą, John – agitatorem. Paul wysławiał się łagodnie, niemal zawsze był grzeczny; John potrafił być głośny i dosyć grubiański. Paul był skłonny długo pracować, by dobrze coś zagrać; Johnowi brakowało cierpliwości, zawsze szybko zaczynał coś nowego. Paul zazwyczaj dokładnie wiedział, czego chce, i często obrażał się za krytykę, John zaś miał grubszą skórę i był otwarty na to, by posłuchać, co inni mają do powiedzenia”.
John był ostry, wymagający i złośliwy; Paul pojednawczy, ujmujący, zgodny. Niektórzy jednak pod przykrywką uroku Paula widzieli coś świadczącego o determinacji, być może nawet o egoizmie. Tony Barrow, rzecznik prasowy Beatlesów, miał poczucie, że to John najczęściej kłócił się z Epsteinem: „Ale to Paul pozwalał, by John brał na siebie ciężar, kiedy dochodziło do sporu z Brianem. Paul wkraczał później i w końcu go przekonywał. John czasami doprowadzał Briana do płaczu, za to Paul, który w większym stopniu był dyplomatą, wykorzystywał dyskretną perswazję, by postawić na swoim. John więcej szczekał, niż gryzł. Zachowywał się tak, by ukryć niskie poczucie własnej wartości... Paul ciągle wszystkim coś obiecywał, jakieś bilety, prezenty, a spełnianie tych przyrzeczeń zostawiał ludziom takim jak ja. Chciał uchodzić za dobrodzieja, chociaż dużo mówił, a mało robił. Był czarusiem, ulubieńcem PR-owców, mistrzem tworzenia wizerunku. Jest i był czystym showmanem, od czubków palców aż do szpiku kości. On karmi się uwielbieniem publiczności”.
Paul był ładniutki, uporządkowany, dziarski, ugodowy, pełen energii i melodii, przymilny, optymistyczny, towarzyski, wesoły, sentymentalny, troskliwy. John był chudy i kościsty, niedbały, ckliwy, trudny, leniwy, pełen sprzeczności, drażliwy, gorzki, pesymistyczny, samolubny, ponury, chłodny, brutalny. Paul myślał o sobie, że jest sympatyczny. John wierzył, że jest kimś, kogo nie da się kochać.
Pewnego razu Paul próbował wytłumaczyć, co ich ukształtowało: „Przez swoje wychowanie i burzliwe życie rodzinne John musiał być twardy, bystry, zawsze gotowy się maskować, odpyskiwać, zawsze musiał mieć pod ręką kąśliwy dowcip. Tymczasem ja dorastałem w wygodzie, w licznej rodzinie, otoczony ludźmi, jak to na północy: »Może herbatki, skarbie?«. Moja powierzchowność stała się gładka. Uspokajać ludzi, rozmawiać z nimi, być miłym, jak jest miło, to jest miło... Nikt nie jest w stanie mnie zranić. A z Johnem... Jego ojciec odszedł, więc ciągle ktoś rzucał: »Gdzie masz ojca, gówniarzu?«. Jego matka miała mężczyznę, co wtedy nazywało się »życiem w grzechu«, więc za to też mu się dostawało, i to poniżej pasa. John musiał się często bronić, przed atakami z wielu stron, i to ukształtowało jego osobowość; był bardzo skrytą osobą... Sporo ciągnęło się za nim już od dzieciństwa”.
Niezwykła siła muzyki Beatlesów, jej magia i piękno, bierze się właśnie z przemieszania tych przeciwstawnych cech. Inne zespoły były hałaśliwe lub refleksyjne, odważne lub tradycyjne, patetyczne lub wesołe i swojskie, seksowne lub agresywne. Ale kiedy słucha się albumu Beatlesów, ma się poczucie, że zaklęto w nim wszystko, czym jest życie. Jak ujął to John, kiedy wspólnie komponowali, Paul „dawał od siebie lekkość, optymizm, podczas gdy ja zawsze szedłem w smutek, łamałem harmonię, zapewniałem bluesowy pazur”. To właśnie to przeciąganie liny sprawia, że ich muzyka jest tak bardzo ekspresywna, w jednej i tej samej chwili uniwersalna i jednostkowa.
Już jako nastolatkowie podchodzili do pisania piosenek z poczuciem celu. Paul zrywał się ze szkoły, a John dołączał do niego w domu McCartneyów przy Forthlin Road. Paul otwierał szkolny zeszyt, taki z niebieskimi liniami na białych kartkach, zapisywał na nowej stronie „Kolejna oryginalna kompozycja Lennona/McCartneya” – i tak zaczynali tworzyć następną piosenkę. Wspominając ten czas, Paul z trudem próbował przypomnieć sobie bezowocne popołudnie: „Nigdy nie mieliśmy bezowocnej sesji... Przez te wszystkie lata ani razu nie skończyliśmy, mówiąc: »Chrzanić to, nic nie napiszemy«”.
Czasami wkład każdego z nich do piosenki był tak charakterystyczny, że odnosi się wrażenie, jakby odtwarzali swoje karykatury. Paul proponuje „Damy sobie radę”, a John od razu to podważa: „Życie jest bardzo krótkie”. Paul śpiewa „Jest coraz lepiej”, a John wciska się z „Gorzej być nie może”. W A Day in the Life to Johna, kompulsywnego czytelnika gazet, bawi historia faceta, który rozwalił sobie łeb w samochodzie, a wesoły Paul budzi się, wstaje z łóżka i czesze włosy grzebieniem.
Wiele z ich piosenek ma wesołe melodie, ale ponure słowa – lub mroczną muzykę i wesołe teksty. Słowa Help!, Run for Your Life, Misery i Maxwell’s Silver Hammer opowiadają o depresji i psychozie, ale ich tłem są beztroskie dźwięki. Solowym piosenkom Beatlesów, pozbawionym zażartej rywalizacji współzawodniczących partnerów, często brakuje tej przeciwwagi. John popada w użalanie się nad sobą, a Paula ponosi fantazja.
Wraz z upływem czasu ich współpraca straciła na intensywności, coraz więcej piosenek komponowali oddzielnie, ale wciąż napędzało ich poczucie współzawodnictwa; pragnęli nawzajem swojego uznania. „To było idealne połączenie” – napisał krytyk Ian MacDonald. „Śmiali się z tych samych rzeczy, tak samo szybko myśleli, szanowali swoje umiejętności i wiedzieli, że ich niewypowiedziane pragnienie, by przebić i zaskoczyć drugiego, jest kluczowe, jeśli ich muzyka ma dalej mieć w sobie tyle życia”.3
Koniec listopada 1940
Mary Mohin ma trzydzieści lat i wciąż jest panną. Jej matka zmarła w 1919 roku, rodząc piąte dziecko, które także nie przeżyło. Być może z powodu tej tragedii Mary z całego serca pragnęła zostać akuszerką. Udało jej się to z nawiązką: jest nie tylko położną, ale też siostrą oddziałową.
Jim McCartney ma trzydzieści osiem lat i jest kawalerem. Był piątym dzieckiem swojej matki, ale tylko troje przeżyło do trzeciego roku życia. Rzucił szkołę tuż przed czternastymi urodzinami i znalazł dobrą pracę w firmie bawełniarskiej. Teraz sam handluje bawełną – i nieźle zarabia. Jednak jego prawdziwą pasją jest gra na trąbce w jego sześcioosobowym zespole. Nazywają się Jim Mac’s Band. Grają najnowsze kawałki do tańca, ulubiony Jima to I’ll Build a Stairway to Paradise.
Darowano mu wojsko, bo był głuchy na jedno ucho. Teraz jest przypisany do jednostki strażackiej w Fazakerley, dzielnicy Liverpoolu. Niemieckie bomby spadają na miasto od sierpnia; tylko Londyn ucierpiał bardziej. A jednak liverpoolskie poczucie humoru pozwala mieszkańcom przez to przejść. W Arnold Grove w domu rodziny Harrisonów wyleciały okna, a odłamki pocięły ich skórzaną kanapę, którą oszczędzali na specjalne okazje. „Gdybym wiedziała, że tak to się skończy, pewnie siedzielibyśmy na niej częściej” – powiedziała pani Harrison.
Mary pomieszkuje u siostry Jima, Gin. Mary i Jim znają się całkiem dobrze, i to już od kilku lat, chociaż do tej pory nie poczuli do siebie mięty.
+--------------------------------------+--------------------------------------+
| (a) | (b) |
| | |
| Dzisiaj wieczorem niemieckie | Wieczór jest spokojny. Syreny |
| bombowce znów lecą nad miastem. | zawyją dopiero jutro, kiedy Gin |
| Kiedy rozbrzmiewają syreny, Gin | i Mary zostaną w domu. A więc Jim |
| i Mary odwiedzają mamę Jima w domu | i Mary nie porozmawiają od |
| przy Scargreen Avenue. Muszą | serca – i każde pójdzie w swoją |
| zostać. Bomby spadają, a Jim | stronę. James Paul McCartney |
| i Mary siedzą i rozmawiają. Kiedy | nigdy się nie urodzi. |
| nalot się kończy, czują, że są | |
| sobie przeznaczeni. Po krótkich | |
| zaręczynach, 15 kwietnia | |
| 1941 roku, biorą ślub; już rok | |
| później Mary rodzi ich pierwsze | |
| dziecko, syna. Na chrzcie dają mu | |
| imiona James Paul. | |
+--------------------------------------+--------------------------------------+4
Mieliśmy zebrać się na przedmieściach Liverpoolu, w Speke Hall, budynku prezentowanym przez National Trust jako „rzadki przykład rezydencji z czasów Tudorów z drewnianą konstrukcją, umiejscowionej w nietypowym otoczeniu nad rzeką Mersey”. Przewodnik nadmienia też, że posiadłość „była świadkiem burzliwej historii przez ponad czterysta lat”.
Dotarłem przed czasem, więc pokręciłem się po „kompleksie gościa” (budynku, nie przypadłości). Patrzyłem na kubki, szaliki, kostki mydła i książki o Tudorach. „Jesteś molem książkowym? Przejrzyj nasz wybór książek dla dzieci i dorosłych, może znajdziesz następną znakomitą lekturę!”
Niedługo później posłusznie niczym owce poszliśmy do minibusa za wesołym kierowcą imieniem Joe, który zapytał, skąd jesteśmy. Troje z nas było z Hiszpanii, dwoje z Włoch, czworo z Australii, para z Austrii, czworo z Anglii. Kilka osób z biletami jeszcze nie dotarło, więc czekaliśmy. W oddali pojawiły się dwie młode kobiety, które biegły w stronę busa, panicznie machając rękami.
– Nastraszymy je – powiedział Joe, przekręcając kluczyk w stacyjce i ruszając.
Zaczęły machać jeszcze bardziej panicznie.
– A teraz zamieńmy te łzy w śmiech. – I Joe zatrzymał pojazd, by mogły wysiąść.
Kiedy wyjeżdżaliśmy spod Speke Hall, Joe wcisnął guzik i z głośników popłynęło donośne Love Me Do.
– Co za szmira? – zawołał siedzący z tyłu Australijczyk.
– No, to już widzę, kto wraca na piechotę! – odkrzyknął Joe. – Jak wyjdzie z busa, to bierzemy go na kopy!
Było bardzo wesoło.
Prędko zajechaliśmy na Forthlin Road, przed jeden z niepozornych ciągów domów, który większość przedstawicieli National Trust prędzej by zignorowała, niż się przy nim zatrzymała.
National Trust kupiło dom przy Forthlin Road 20 w 1995 roku, idąc za sugestią ówczesnego dyrektora generalnego BBC, liverpoolczyka Johna Birta, który zauważył, że nieruchomość została wystawiona na sprzedaż. Siedem lat później przejęto także rodzinny dom Johna Lennona, Mendips, przy Menlove Avenue, który wcześniej nabyła Yoko Ono. W oświadczeniu wydanym w tamtym czasie napisała: „Kiedy dowiedziałam się, że Mendips jest na sprzedaż, obawiałam się, że wpadnie w złe ręce i będzie eksploatowane komercyjnie. Dlatego zdecydowałam się kupić ten dom i przekazać go National Trust, by uczynili go miejscem, które ludzie będą mogli odwiedzić i zobaczyć. Jestem zachwycona, że National Trust zgodziło się nim zająć”.
Nie wszyscy przyjęli tę decyzję z aprobatą. Tim Knox, wtedy główny kurator w National Trust, oświadczył, że był „wściekły”. Uważał, że standardowe kryteria akceptowania nieruchomości – których architektura powinna mieć walory artystyczne – zostały porzucone na rzecz tandetnego populizmu. „To chwyty pod publiczkę, a nie poważne pozyskania” – powiedział, dodając pół żartem, pół serio: „Teraz musimy przejąć cztery posiadłości, żeby Ringo nie czuł się pominięty”.
Knox znalazł sprzymierzeńców. „Architektonicznie dom nie jest ani mniej, ani bardziej interesujący niż każdy inny bliźniak z elewacją z tynku kamyczkowego ulokowany na jakimkolwiek innym przedmieściu zamieszkałym przez klasę średnią” – komentował krytyk designu Stephen Bayley. „Jego specjalna wartość bierze się poczucia zapośredniczonego, mistycznego obcowania z geniuszem. Problem, który mieli historycy z National Trust, polegał na tym, że skoro dom został praktycznie ogołocony, to w zasadzie nie stwarza możliwości tego mistycznego obcowania z należącym do geniusza telewizorem, sprzętami kuchennymi lub jakimkolwiek innym artefaktem umożliwiającym wgląd w źródło inspiracji, z którego wypłynął ten strumień niezwykłych słów i muzyki. Dlatego zaczęli to wszystko fałszować”.
„National Trust (...) lubi szczycić się swoim dostępem do eksperckiej wiedzy” – pisał dalej Bayley. „Pracują tam najważniejsi historycy architektury. To oni nakupowali rzeczy, za pomocą których chcieli odtworzyć wystrój domu Lennona. Ale kiedy eksperci skupiają się na fajansie, robią jakiś magical mistery tour po obskurnych handlarzach antyków, to ich ekspercka wiedza nie prezentuje się poważnie. Linoleum staje się przedmiotem rozważań niczym relief Donatella. Znajdą nóżki do telewizora, ale nie sam telewizor... Kiedy już wjedziemy na długą i krętą drogę fałszerstwa, to dokąd nią zajedziemy? Oto odpowiedź: do świata ludowej pamięci i legend”.
Krytyka nie zraża rekonstruktorów z National Trust. „Wyobraź sobie, że wchodzisz przez tylne drzwi do kuchni, gdzie ciocia Johna Lennona, Mimi, parzyła mu herbatę” – napisano w pełnym zachwytu tekście przedstawiającym Mendips. Dom jawi się w nim jako świątynia, miejsce pielgrzymek. „Dołącz do zajmującego opowieściami przewodnika i wyruszcie razem w podróż w czasie... Pokój Johna jest bardzo nastrojowym miejscem, można w nim oddać się rozmyślaniom nad tą niezwykłą osobą...”
Pielgrzymi do Mendips muszą szanować zasady i reguły bardziej restrykcyjne niż te, które obowiązują w kaplicy Sykstyńskiej: „Robienie jakichkolwiek fotografii w Mendips lub kopiowanie materiału audio jest surowo wzbronione. Przy wejściu goście zostaną poproszeni o przekazanie w depozyt wszelkich toreb, aparatów, kamer i innego sprzętu nagrywającego”.
Z pewnością kwestią czasu jest, aż ktoś z wiernych będzie świadkiem cudu w Mendips – ślepy zobaczy, sparaliżowany wstanie i pójdzie, jakaś dziewczynka ujrzy w wizji Julię, matkę Johna – co przywiedzie na Menlove Avenue jeszcze więcej pielgrzymów, którzy staną grzecznie w kolejce do miejsca, w którym Julia zginęła.
Kiedy z naszego minibusa wysypywali się pasażerowie, jeszcze więcej turystów wysiadało z autokaru z napisem „Magical Mistery Tour”. Za nim stała taksówka, z której wychodziło czterech Niemców. Na podjeździe przy Forthlin Road 20 ubrani w koszulki z Beatlesami i pozujący do selfie goście z całego świata rozmnażali się jak przez pączkowanie. Metalowa płyta pamiątkowa przed wejściem ogłasza: „Oto dom rodziny McCartneyów: Jima, Mary, Paula i Mike’a. Udostępniony przez National Trust”.
Byłem coraz bliżej przodu kolejki. Zarezerwowałem miejsce już dawno i zapłaciłem 31 funtów (pakiet z książkami-przewodnikami) za oficjalne oprowadzenie po domach obu Beatlesów, a teraz martwiłem się, że ludzie z nieoficjalnych wycieczek wepchną się do domu Paula przede mną. Na szczęście kierowca Joe czuwał i pilnował swojej garstki wybrańców. Nasza grupka uprzywilejowanych weszła z poczuciem wyższości do ogródka przed Forthlin Road 20, a przed resztą brama się zamknęła, co dało nam wiele satysfakcji.
Nasza przewodniczka z National Trust miała na imię Sylvia. Rocznie oprowadza po domu Paula dwanaście tysięcy osób, po dwadzieścia w grupie, cztery razy dziennie. Jej głos przywodził na myśl Hiacyntę Bucket z Co ludzie powiedzą?. Stała w ogródku i witała nas przy Forthlin Road 20. Jak nam powiedziała, Paul mieszkał tu przez osiem lat.
– To były bardzo ważne lata. Często porannym gościem bywał tu George Harrison. Przychodził z gitarą.
Rozległ się szmer. Obietnica mistycznego spotkania, o której mówił Stephen Bayley, zaczęła się ziszczać:
– Kiedy zaczął się tu pojawiać John Lennon, obierał skrót przez pole golfowe i przyjeżdżał na rowerze, bo przez pole golfowe zajmowało mu to mniej niż dziesięć minut. – Sylvia wskazała ręką. A tu John i Paul siadali i pisali piosenki. Kiedy Paul wyprowadził się stąd pod koniec sześćdziesiątego trzeciego, Beatlesi mieli piosenki na listach przebojów, występowali już w telewizji. Wciąż jednak wracał, wciąż miał tu swoje łóżko. Paul przeprowadził się do Londynu jako ostatni. Więc kiedy McCartneyowie... przepraszam, czy pan nagrywa?
Zamarłem. Skrycie nagrywałem Sylvię telefonem, ale okazało się, że mówiła do jednego z Australijczyków, którzy stali bliżej. Zapewnił ją, że nie nagrywa.
– Nie? – spytała podejrzliwie. – Przepraszam, po prostu tego nie lubię – wymruczała, a potem z trudem próbowała odnaleźć wątek. – Yyy, McCartneyowie, no więc, yyy, kiedy McCartneyowie się tu sprowadzili, yyy, to wszystko były mieszkania komunalne, więc McCartneyowie nie byli właścicielami tego domu, to były mieszkania komunalne, wszyscy płacili czynsz.
Sylvia nie wiedziała, że nadal nagrywałem, przebiegle trzymałem telefon tak, żeby nie przykuwać jej uwagi. Czułem ekscytację, jakbym podbierał coś ze sklepu tuż pod nosem ochroniarza.
– Widzicie państwo, co się działo przez te wszystkie lata – kontynuowała Sylvia. – Ludzie kupowali te domy, wymieniali drzwi i okna. Kiedy National Trust kupiło tę nieruchomość dwadzieścia dwa lata temu, z przodu były już nowe okna, ale ktoś zauważył, że dom naprzeciwko wciąż ma oryginalne szyby, więc się dogadali, tamci dostali nowe, a my stare, które założyliśmy w oknach. Teraz to wygląda dokładnie tak, jak kiedy Paul mieszkał tu z rodziną.
Spojrzeliśmy posłusznie na okna, zachwycając się, że wyglądają teraz, jak wyglądały dawniej, zanim wyglądały inaczej. Mój telefon wciąż nagrywał i coraz bardziej się niepokoiłem, że Sylvia zauważy i mnie nakryje.
– No dobrze, jeśli chcecie zdjęcie przed domem, to dajcie mi swoje aparaty i telefony. Przesuńcie się na skraj okna, żebym mogła wszystkich objąć, ściśnijcie się trochę.
Grupki gości stały z uśmiechem przed starymi drzwiami do domu Paula, tyle że nie tymi prawdziwymi.
– To już wszyscy? Już?
Sylvia ostrzegła nas, że nie wolno robić zdjęć w domu ani w ogródku z tyłu.
– Jest ku temu szczególny powód. Zobaczycie państwo, że w środku mamy zdjęcia zrobione przez Mike’a McCartneya, młodszego brata Paula, które zastrzegł. Wspaniale, że je tu mamy, państwu też się spodobają, ale jeśli goście będą mieli je na swoich fotografiach, to on je zabierze.
Przeszliśmy do ogrodu za domem. Notatka od National Trust sugeruje „5 rzeczy do zobaczenia przy Forthlin Road 20”, a jedną z pozycji opisano jako „Tylna rynna”: „Po śmierci mamy Paula jego ojciec wymagał, by chłopcy byli w domu na kolację, a jeśli się spóźniali – zamykał drzwi od wewnątrz. Kiedy to robił, Paul i Mike biegli za dom, wspinali się po rynnie i wchodzili przez okno w łazience, które na takie okazje zawsze zostawiali otwarte”. Sylvia powtórzyła tę anegdotę niemal co do słowa, a my wpatrywaliśmy się w rynnę – albo, gwoli ścisłości, w replikę rynny.
– Gdy wejdziecie państwo do środka, proszę oddać mi swoje torby i aparaty. A jeśli macie telefony, to proszę je wyłączyć i oddać, żebyśmy wiedzieli, że nie macie ich w kieszeni.
Po tych słowach wprowadziła nas do domu. Wszyscy ustawili się w kolejce, żeby oddać jej telefony i aparaty, jakbyśmy przekraczali granicę wyjątkowo niespokojnego kraju. Zamknęła je w szafce pod schodami. Nie posłuchałem, wciąż miałem mój telefon w kieszeni, czego prędko pożałowałem. Przez resztę wizyty byłem przerażony, że zaraz ktoś do mnie zadzwoni, dzwonek zadziała niczym alarm, a ja zostanę zdemaskowany i napiętnowany.
Wcisnęliśmy się do salonu, udekorowanego trzema różnymi tapetami – „McCartneyowie kupowali materiał z końcówek rolek”. Żadna nie była oryginalna. Brązowy fotel, masywny telewizor z lat pięćdziesiątych i stojący w kącie stół też nie były prawdziwe, ani dywany.
– McCartneyowie nazywali ten pokój frontową bawialnią. National Trust odtworzyło go za pomocą zdjęć i wspomnień członków rodziny – powiedziała Sylvia. W odpowiedzi na pytanie odparła, że nie, fortepian nie był oryginalny. – Paul wciąż jest właścicielem domu jego ojca, mieszka w nim, kiedy przyjeżdża do Liverpoolu. To tam stoi oryginalny fortepian McCartneyów. Jim często grał The Entertainer. Znacie państwo ten utwór Scotta Joplina? Jeśli pomyśli się o Scotcie Joplinie i When I’m 64, to naprawdę widać wpływ... Tata Jim był dobrym muzykiem, samoukiem. Paul poszedł w jego ślady. Po kilku lekcjach powiedział: „Będę jak mój tata, sam się nauczę”... To tutaj skomponował World Without Love, tutaj napisał pierwsze wersje Michelle. I Love Me Do, siedzieli dokładnie tu i pisali... Paul napisał tu I’ll Follow the Sun. – Wskazała na wiszącą na ścianie fotografię Johna i Paula. – Na tym zdjęciu kończą pracę nad I Saw Her Standing There... Inną piosenką, którą tu napisali, było Please Please Me.
Co jakiś czas Sylvia próbowała stworzyć intymny nastrój, zaczynając zdania od słów: „Paul powiedział mi...”. Na przykład: „Paul powiedział mi: »Przeżyliśmy kilka smutnych lat, ale przez większość czasu byliśmy naprawdę szczęśliwi«”. Lub: „Tu mieli jadalnię. Paul powiedział mi: »Po śmierci mamy już tu nie jedliśmy«”. I jeszcze: „Paul powiedział mi: »Wiele osób myśli, że Let It Be jest o Maryi, ale to piosenka o mojej mamie, to ona zawsze mówiła: niech tak będzie«”.
Spotykałem się z tymi anegdotami setki razy, ale Sylvia widocznie miała wielką satysfakcję z mówienia, że usłyszała je bezpośrednio od Paula; i pewnie w kolejnych latach to my z satysfakcją będziemy mówić, że usłyszeliśmy je od kogoś, kto usłyszał je od Paula.
Podreptaliśmy do kuchni.
– Płytki kamienne nie zostały wymienione. Wszyscy czterej Beatlesi stali na tych płytkach, chociaż Ringo tylko dwa razy, bo doszedł później – powiedziała Sylvia. Spojrzeliśmy na święte płytki pod naszymi stopami. – Ludzie z National Trust odnaleźli oryginalny biały zlew w ogrodzie, zarośnięty, i przywrócili go na prawowite miejsce.
Z podziwem zwróciliśmy oczy na zlew, wyobrażając sobie Paula, jak w pocie czoła zmywa naczynia.
Z oryginalnych elementów wystroju kuchni zostały tylko zlew i płytki, ale eksperci z National Trust dla reszty znaleźli stosowne zamienniki: dla opakowania płatków mydlanych marki Lux, margaryny Stork, puszki na herbatę i na biszkopty, radia i suszarki do prania. Zdjęcia tych wszystkich przedmiotów – domowego odpowiednika tribute bandu – można nabyć na stronie internetowej National Trust: fotografie adaptera z lat pięćdziesiątych, odkurzacza, chlebaka, szczypiec do prania, patelni, czajnika, spinaczy do bielizny, wałka do ciasta. Wszystko zostało starannie skatalogowane, jak eksponaty z londyńskiego Tower. Zdjęcie drewnianej łyżki (1960–1962, 260 mm, materiał: drewno) opisano tak: „Historyczne przedmioty/Przygotowanie posiłków i napoju. Skrót: Drewniana łyżka, przechowywana w misce na szafce”. Można także kupić zdjęcie zaparzacza do herbaty lub wycieraczki pod drzwi, patelni lub wieszaka, albo „Emaliowanego wiadra z czarną obręczą i uchwytem z drewnianym wykończeniem, data nieznana”. Ale perłą kolekcji jest z pewnością „Kosz na śmieci: metalowy, 1940–1960. Skrót: Metalowy kosz na śmieci z oddzielną przykrywką (zapasowa przykrywka w szopie na węgiel)”. Wyobraźcie sobie, że jesteście starym, obitym koszem na śmieci, circa 1940–1960. Ależ to duma być kluczowym eksponatem w mieniu National Trust, odwiedzanym w roku przez dwanaście tysięcy osób, podziwianym za to, że wygląda dokładnie jak kosz, do którego swoje śmieci wrzucali McCartneyowie!
Kiedy staliśmy ściśnięci na parterze, tak bardzo się bałem, że zaraz zadzwoni mi telefon, że ukradkiem wyłączyłem go i zacząłem notować.
– Linoleum na podłogach jest dokładnie takie jak dawniej – mówiła Sylvia. – Udało nam się je odnaleźć, a ta szafka, do której wsadziłam torby, to tam Paul wieszał swoją marynarkę i czasami skórzane spodnie. Przepraszam, pan notuje. Dlaczego pan notuje? – Dopiero po chwili zorientowałem się, że mówi do mnie. – Dla kogo to?
– Dla mnie – odparłem.
– Tylko sprawdzam, czy nie jest pan dziennikarzem.
– Jestem. Piszę książkę.
– Nie podoba mi się, że pan notuje.
– Dlaczego?
– Chodzi o to, że wiele z tego powiedział mi Mike, to prywatne informacje.
– Ale powtarza je pani dwunastu tysiącom osób rocznie. To chyba nie jest aż tak prywatne.
– Przepraszam, nie czuję się z tym dobrze. Przedstawiał się pan? Jak się pan nazywa?
Był parny, sierpniowy dzień, a my kłóciliśmy się w bawialni McCartneyów. Wreszcie zawarliśmy coś na kształt układu, że nie napiszę nic, co Sylvia uzna za coś szczególnie prywatnego, ale mimo to wciąż rzucała w moim kierunku podejrzliwe spojrzenia. Wyczułem, że moi współzwiedzający odsuwają się ode mnie, jakbym zepsuł powietrze.
W końcu pozwolono nam wejść na piętro. Sylvia poprowadziła nas do sypialni Paula. Na łóżku leżała gitara, nastrojona jak dla mańkuta. Oczywiście, nie była to jego gitara. Na łóżku rozrzucono jeszcze kilka płyt, a także notatnik i wydanie „New Musical Express”.
– Zebraliśmy różne rzeczy, które miał w pokoju, na przykład książki o ptakach. Paul z zapałem obserwował ptaki. To wyjątkowo prywatne – dodała, spoglądając na mnie wilkiem – ale Paul powiedział mi, że z przyjemnością patrzył na teren, który należał do szkoły policyjnej. Lubił obserwować konie.
Dopiero później, kiedy przeglądałem kolorowy przewodnik National Trust po Forthlin Road 20, natknąłem się na fragment wstępu Paula: „Z domu widać szkołę policyjną. Mogliśmy siedzieć na dachu naszej szopy i oglądać coroczny pokaz za darmo”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------