- W empik go
Rdza. Tom 1 - ebook
Rdza. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 313 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Profesora Tomasza Rolicza znał cały Lwów, chociaż on prawie z nikim stosunków osobistych nie utrzymywał. Żył w zupełnem odosobnieniu, zajęty tylko pracą naukową. Mieszkał w dworku własnym, otoczonym ogrodem, na jednej z bocznych uliczek, w pobliżu uniwersytetu, którą dopiero od niedawna ochrzczono imieniem jednego z wielkich uczonych.
Jest bowiem jedną z właściwości Lwowa, ii najmniejsze uliczki otrzymują w nim nazwiska ludzi największych. Jaka myśl kieruje w tym względzie ojcami miasta, nie odgadł jeszcze nikt. Jest to zarówno nieprzewidziane, jak przypadek.
Profesor Rolicz cieszył się jednak niezmiernie, gdy ta uliczka, zaniedbana dotychczas i, jak się zdawało, zapomniana zupełnie, otrzymała tak świetną nazwę. Odtąd codziennie, wracając ze zwykłego spaceru, zatrzymywał się na rogu ulicy i z lubością odczytywał nazwisko uczonego, wy – pisane czarnemi, wielkiemi literami na białej tablicy; uśmiechał się też z zadowoleniem, gdy na frontowej ścianie jego dworku przybito również małą, owalną tabliczkę z numerem domu i nazwą uliczki.
Tabliczka ta stała się przedmiotem jego szczególnej pieczołowitości. Kazał dać nad nią daszek blaszany, aby ją uchronić od wpływu wilgoci i pyłu; martwił się, gdy to nie pomagało, gdy białe tło i czarne litery traciły swą barwę, i corocznie też odnawiać ją kazał.
Siostra jego, znacznie od niego starsza, bezdzietna wdowa, nieco gderliwa, pani Nadolska, która po śmierci rnęża zamieszkała przy bracie i prowadziła mu gospodarstwo domowe, wzruszała ramionami, szepcąc:
– Zdziwaczał, do reszty zdziwaczał… I skarżyła się przed sąsiadkami:
– On ani o siebie, ani o mnie tak nie dba, jak o tę głupią tablicę. Gdybym mu surduta nie kazała sprawić, lub nie kupiła krawatki, toby w dziurach i łachach cały Boży rok chodził i aniby się spostrzegł. A tablicę lakieruje i lakieruje…
Pani Kasprzycka, osoba niemłoda ale ruchliwa, bywająca wszędzie i wszystko wiedząca, odrzekła na to;
– Co pani kochana chce? Uczony i już. Znałam ja takich dosyć po świecie; każdego z nich uczepiło się jakieś dziwactwo. Bo mózg, kochana pani, nie może tego wytrzymać bezkarnie, aby go ciągle w natężeniu trzymano, i krzywi się… Znałam jednego takiego, co oderwany od książki, o Bożym świecie nie wiedział, tylko na wszystko uśmiechał się i głową trząsł… Aż wreszcie umarł…
Pani Nadolska niemal z gniewem spojrzała na gadatliwą sąsiadkę.
– O, przepraszam bardzo! Mój brat, chociaż uczony…
– Wiem, wiem, pani kochana, że uczony, wszyscy o tem wiedzą. Teraz podobno jakieś dzieło napisał i mówią, że jeszcze takiego nie było…
– A pewnie! – odparła z dumą pani Nadolska. I zaczęła wychwalać brata. On był dla niej wszystkiem na świecie: bożyszczem, chlubą, szczęściem. Ile on dobrego czynił, ilu uczniom ubogim pomagał – tego nie zliczyć…
– To człowiek święty! – zawołała wreszcie w uniesieniu.
Pani Kasprzycka, która była także niegdyś żoną profesora, lecz z nim się rozeszła, miała snadź wszystkich uczonych w podejrzeniu, bo te po – chwały, oddawane Roliczowi, drażniły ją widocznie.
– Święty, nie święty – odparła ale życie to chyba kochana pani ma z nim niewesołe. Jak ja naprzykład przyjdę, to pan Rolicz ani ust nie otworzy – i gdyby nie ja, co przerywam milczenie, toby się głuchoniemi co chwila rodzili… Bo kochana pani wie, że jak jest kilka osób w pokoju i milczą, to się taki biedak głuchoniemy wtedy rodzi…
Pani Nadolska uśmiechnęła się nieznacznie. Wiedziała ona, że brat nie znosił Kasprzyckiej za jej gadatliwość, i dlatego zwykle milczał przy niej.
– A co do tej świętości – mówiła dalej pani Kasprzycka… – to ja kochanej pani powiem: w świętych mężczyzn nie Wierzę! Może byli kiedyś, jak kalendarz układano, ale co teraz to nie. Ja się nawet do kalendarzowych mężczyzn nie modlę; święte niewiasty mi wystarczają…
– Co też pani wygaduje! – przerwała pani Nadolska.
– E, pani kochana, wiem, co mówię. Niech się pani gorszy, ale to muszę powiedzieć, że kochana pani, osoba taka miła i rozsądna, przy tym bracie kompletnie rdzewieje… Albożto życie?
Raniutko, skoro świt, do kościoła, wieczorem znowu do kościoła, a w ciągu całego dnia uroczyste milczenie. Brat nad książką, a siostra myśli tylko o tem, aby mu czego, Boże broń, nie zabrakło… Ja bywam w świecie, to wiem, co ludzie mówią. Że pan Rolicz uczony, że poczciwy, że zacny, to wszyscy przyznają; ale z tych jego nabożeństw i pustelniczego życia śmieją się. Nazywają go… wie kochana pani jak: gryzi-ołtarz!…
Pani Nadolska z oburzeniem zaprotestować chciała, gdy wtem we drzwiach dworku ukazał się Rolicz.
Rozmowa dwóch sąsiadek toczyła się przy furtce ogrodowej; pani Kasprzycka bowiem najbardziej ożywioną rozmowę zwykle rozpoczynała na wychodnem.
Rolicz wybierał się do miasta. Przywitawszy się z panią Kasprzycka, która na jego widok nagle umilkła, zwrócił się ku siostrze.
– Moja Tereniu – rzekł – spodziewam się, że przyjdzie tu do mnie Zygmunt Wilski. Powiedz mu, aby na mnie poczekał; ja niebawem wrócę.
Ukłonił się i wyszedł.
Był to człowiek nie stary jeszcze, ale, widocznie, spracowany, znużony. Niewielkiego wzrostu, chudy niezmiernie, twarz miał pełną zmarszczek, zasuszoną. Tylko wzrok zachował blask młodzieńczy i bystrość. Włosy miał zupełnie siwe, ale bujne i dość długie; zaczesane do góry, okalały czoło rozumne, pogodne.
– A co, widzi pani! – zawołała Kasprzycka, skoro tylko Rolicz furtkę zamknął za sobą. – Pani kochana mówi: święty. A z takim Wilskim zna się i proteguje go…
– Wilski – odparła pani Nadolska – to bardzo dawny znajomy mego brata. Z rodzicami jego łączyły Tomasza bardzo ścisłe stosunki; po ich śmierci brat mój był niejako opiekunem Wilskiego, przywiązał się, ma do niego słabość…
– Oj co słabość, to słabość. Uszy więdną, gdy słuchać, co ludzie o tym Wilskim gadają! Przed dwoma laty jak owdowiał, to, podobno, okrutnie rozpaczał, ale pocieszył się rychło. Romans, słyszę, prowadzi z jakąś tam mężatką, a jedynego synka, którego mu żona zostawiła, całkowicie zaniedbuje…
– E, to muszą być plotki…
– Niema dymu, kochana pani, bez ognia. Jest jakiś pan Czepiel, buchalter, czy coś podobnego; człowiek niemłody, brzydki, pospolity. A ożenił się z kobietą – cud piękności. Widziałam ją i powiadam kochanej pani: cud! A jak ja mówię, to już musi być prawda. Włosy jasne, a oczy i brwi czarne, jak malowane. Ja nawet posądzam, że malowane. Przytem usta, nosek, figura… no, słowem – śliczna! Otoż Wilski wkręcił się tam do tych Czepielów i zawiązał romans, co się zowie… Całe miasto o tem gada… Niech się kochana pani brata spyta, on musi o tem wiedzieć, skoro taki przyjaciel…
Odeszła wreszcie, pozostawiając panią Nadolską w prawdziwem pomieszaniu…
Mogłoż to być prawdą? Ona nigdy nie miała do Wilskiego sympatyi; o lekkomyślność posądzała go zawsze; wiedziała też, iż Rolicz nieraz z ciężkich wydobywał go kłopotów. Ale takiego zepsucia nie przypuszczała w nim nigdy. Człowiek, mający już blisko lat czterdzieści i obowiązki względem syna, czyż mógł tak dalece się zapomnieć?…II.
Wszystko było prawdą. Wilski sam sobie nie zdawał sprawy, jak i kiedy zaszedł nad brzeg przepaści, która go teraz pociągała nieprzepartą siłą. Całe życie słaby i lekkomyślny, znalazł nieco równowagi dzięki dobrej bardzo, kochającej i rozumnej żonie. Wpływ jej i starania Rolicza sprawiły, że Wilski, który żył przedtem marnotrawnie, zdołał z resztek znacznego ongi majątku ocalić tyle, że przy pracy mógł jedynaka syna przyzwoicie wychować. Smierć żony była ciosem stanowczym, który tę dość słabą równowagę moralną i materyalną zachwiał.
Wilski rozpaczał bardzo, nieukojonym się zdawał. Potem nastąpiła apatya, a gdy z czasem obrazy przeszłości i wrażenia poczęły się zacierać, w ustroju jego moralnym pozostała nieukojona tęsknota do tego, co on nazywał ciepłem domowego ogniska, a co właściwie było samolubnem przyzwyczajeniem, aby się nim zajmowano i dogadzano. Mały dziesięcioletni synek iego, Staś, przyczyniał mu tylko kłopotu a pustki w domu nie zapełniał. Wilski kochał moie syna, ale kochał samolubnie; zająć się nim nie umiał i nie chciał; nużyło go to; on z dzieckiem nawet rozmawiać nie potrafił. Pragnął jeszcze życia i używania dla siebie, więc celu swego w wychowaniu syna nie widział i dla niego siebie oddać i poświęcić nie myślał. Cieszył się nim, dopóki go bawił, uciekał, gdy zaczynał wymagać starań, gdy stawał się troską.
Rolicz znał Wilskiego dobrze i stan jego psychiczny wybornie rozumiał. Skorzystał też raz z nadarzonej sposobności, aby mu poddać lekarstwo, jedynie, zdaniem jego, skuteczne.
– Weź się do pracy… – rzekł mu.
– Do jakiej pracy? Wszak wiesz, żem do niej nieprzygotowany; chyba za to, co jeszcze posiadam, wezmę dzierżawę lub kupię jaki folwarczek i znów gospodarować będę…
Roliczowi nie wydało się to odpowiedniem, znał już bowiem system gospodarowania Wilskiego.
– Stracisz wszystko – odparł. – Na wsi pracować nie będziesz, bo gospodarstwa nie lubisz. Ze sprzedaży majątku, po spłaceniu długów, został ci jeszcze mały kapitalik… Poszukaj tu w mieście zajęcia, któreby ci jaki taki dawało dochód. Choćby to było bardzo mało, zawsze będzie dodatkiem do tego, co ci przynosi w procencie kapitalik, a przedewszystkiem będziesz miał wtedy zajęcie, które zabierze ci codzień kilka godzin czasu, zapełni pustkę.
Wilski apatycznie godził się na wszystko. Wolał zresztą zostać we Lwowie, niż wyjeżdżać na wieś, której nie cierpiał; byleby tylko nie musiał sam kłopotać się szukaniem posady.
Podjął się tego Rolicz w przekonaniu, że "Wilskiego ocali. A nie było to łatwe zadanie. Wilski uniwersytetu nie skończył, nie mógł więc ubiegać się o posadę w wyższych urzędach. Wybitnych zdolności w żadnym kierunku nie posiadał; można więc tylko było starać się dla niego o podrzędne zajęcie, któreby wyższych kwalifikacyi nie wymagało.
– Praca go uzdrowi – myślał – obudzi wolę, zachęci do życia. Tymczasem syn dorośnie i stanie się dla niego celem. Jeśli go tak zostawię samopas, zerwie się ztąd, straci wszystko i zmarnieje. Trzeba więc koniecznie coś dla niego wyszukać.
Tak go ta myśl zajęła, że dla niej poświęcił na czas jakiś swoje przyzwyczajenia; odnowił dawne stosunki, przypomniał się ludziom wpływowym; szukał dla Wilskiego protekcyi.
I zdziałał tyle, że w jednej z instytucyj przyjęto go na próbę do wydziału rachunkowego, którego naczelnikiem był pan Filip Czepiel.
Wilski rozpoczął urzędowanie bez wielkiej ochoty, ale i bez wstrętu. Był podówczas w takiem usposobieniu, że wszystko zdawało mu się obojętnem. Raziło go wprawdzie nieraz otoczenie, gniewał gderliwy i niezbyt grzeczny naczelnik, ale, zatopiony w swej tęsknocie, odosabniał się. Milczący, nie stykał się bliżej prawie z nikim z kolegów biurowych, głuchy na ich przycinki, nieraz bardzo złośliwe, któremi dokuczyć chciano ponuremu "szlachcicowi". Inaczej go nie nazywano, a że zrazu nie wiedziano o tem, iż Wilski miał jeszcze swój własny kapitalik, traktowano go więc, jako najniższego w urzędzie, z pogardą.
Zmieniło się to trochę od czasu, gdy jeden ze starszych urzędników, Kluczkiewicz, przyniósł nieprawdopodobną z pozoru wiadomość, że Wilski miał stosunkowo znaczny fundusz, i że jest protegowany przez dyrekcyę główną, która, nawet bez wiedzy naczelnika Czepiela, przyjęła go i narzuciła.
– To "Protections-Kind" – mówił Kluczkiewicz. – Zobaczycie, do czego doprowadzić gotów. Naczelnikiem albo i dyrektorem zostanie. Niech no się tylko tutaj zagnieździ…
Od tego czasu, jeżeli zawiść się wzmogła, to za to pozory znacznie się ulepszyły. Oprócz kilku nieprzejednanych, większość zaczęła na Wilskiego patrzeć innem okiem. Propozycye małych pożyczek "na dni kilka", stale uwzględniane przez Wilskiego, do reszty wyrównały położenie; jakkolwiek "ponury szlachcic" nie zmienił swego zachowania i po dawnemu był milczący, zamyślony, zamknięty w sobie, stał się jednak, sam nie wiedząc o tem, osobistością, z którą się liczono.
Raz otwarcie powiedział mu to Osetkowski. Chociaż rangą o całe niebo wyższy, ujął Wilskiego poufale pod ramię i rzekł, wychodząc z nim razem z biura:
– Ja, dalibóg, nie wiem, po co się pan tu marnujesz… Tu, panie, żadnej przyszłości niema. Świat zamurowany. Gdybym miał pańskie pieniądze, ho, ho, ani mego śladu by tu nie było… Szkoda czasu…
W gruncie rzeczy tego samego przekonania był i Wilski. Praca w tem biurze była nudna i nużąca: zliczanie nieskończonych kolumn cyfr i wpisywanie ich do rozmaitych ksiąg, pod rozmaite rubryki. Zabijało to wprawdzie myśli wszelkie, ale też nużyło niezmiernie, zwłaszcza tego, który, jak on, ani wprawy, ani wytrwałości nie miał. Już też po trzech miesiącach wybierał się oświadczyć Roliczowi, że z takiej posady, przynoszącej mu zaledwie kilkadziesiąt złotych reńskich miesięcznie, kwituje, gdy zaszły okoliczności, które go powstrzymały.
Było uświęconym zwyczajem, że na imieniny naczelnika wszyscy urzędnicy podwładni udawali się do niego, do domu, dla złożenia życzeń. Zanoszono mu przytem olbrzymi arkusz, ozdobiony rysunkami i malowanemi kwiatkami, wśród których widniał napis: "Z powinszowaniem Imienin*. U spodu były podpisy.
Czepiel, zwykle bardzo przejęty swoją godnością, w dniu tym pozbywał się majestatu. Na przemowę jednego ze starszych urzędników, wygłaszaną z niezmiernym patosem, odpowiadał z należytem wzruszeniem, dziękując za niezasłużone uznanie i "niespodziankę". Niespodzianką był powtarzający się co roku arkusz.
W owacyi tej uczestniczył i Wilski. Wszedł do salonu naczelnika na samym końcu, jako urzędem najniższy, śmiejąc się w duchu z uroczystego nastroju, jaki panował. Bawiły go odświętne ubrania, od których biła woń naftaliny, olbrzymie białe krawaty i takież rękawiczki, forsownie naciągnięte na nieprzywykłe do takiego uciemiężenia ręce; bawił go cały ten aparat uroczysty, pompatyczny a nieszczery, bo z doświadczenia, z tego, co słyszał codziennie, wiedział, iż Czepiel sympatyą podwładnych wcale się nie cieszył.
Przemowa gratulacyjna była i tym razem pełna namaszczenia, a odpowiedź wzruszająca. Wilski z roztargnieniem słuchał, przypatrując się natomiast z zajęciem urządzeniu salonu. Było niezmiernie staranne; czuło się tu rękę kobiecą, która nad wszystkiem czuwała. Wszystko się lśniło, chociaż szczegóły nie świadczyły o artystycznym smaku. Mnóstwo kwiatów sztucznych w doniczkach, włóczkowe kapy z frenzelkami na stolikach, brzydkie lustra w pospolitych ramach nad kanapami, a na ścianach śmieszne oleodruki, śród których widniał, kredką robiony, wizerunek pana domu. Nad długim, starym fortepianem wisiały owe coroczne "niespodzianki", oprawne w ramki czarne ze złoconą obwódką.
Skończyła się wreszcie ceremonia. Wzruszony pan Czepiel dziękował uściskiem dłoni; na końcu
Wilskiemu podał dwa palce i zaprosił wszystkich do jadalnego pokoju, który, jak świadczyły łóżka i obrazy świętych nad niemi zawieszone, służył zarazem za sypialnią.
Tu jednak opuścił odrazu Wilskiego zmysł spostrzegawczy. Stracił z oczu otoczenie i wszelkie szczegóły przyjęcia, całą bowiem jego uwagę pochłonęła pani Czepielowa. Im mniej mógł się w tem otoczeniu spodziewać takiego zjawiska, tem bardziej było dlań uderzającem.
Kasprzycka, opowiadając siostrze Rolicza o wdziękach pani Czepielowej, nie przesadziła wcale, a raczej nie dopowiedziała wszystkiego. W tej kobiecie nietylko rysy, nietylko włosy i figura były piękne, otaczała ją jakaś atmosfera upajająca; dźwięk jej głosu wabił, wabiły ręce delikatne, wypieszczone, o długich, różowych paluszkach, wabiło spojrzenie ciemnych oczu, czasem omdlewające, spowite niby mgłą przejrzystą, to znów rzucające błyski fosforyczne, mieniące się, jak brylantowe. Spojrzenie to zdawało się mówić o nienasyconem pragnieniu, o trawiącej tęsknocie – pociągało obietnicą, która sama przez się była rozkoszą.
I oto stał się cud. Wilski, ów ponury szlachcic, który w biurze sensata udawał, stał się nagle miłym, rozmownym, dowcipnym. Ożywił całe towarzystwo, śmieli się wszyscy, nawet pan Czepiel, a najszczerzej i najserdeczniej pani Czepielowa. Dla gościa, który po raz pierwszy, jak oświadczyła, zaszczycił dom jej swoją obecnością, miała najwymowniejsze spojrzenia, nagrzeczniejsze słówka.
Zazdrosny Kluczkiewicz spoglądał z ukosa i przygryzał wąsy.
– Ja także byłem kiedyś po raz pierwszy, a nie doświadczyłem takiej łaski – szepnął na ucho pani domu.
Pogardliwy ruch ramion był jedyną odpowiedzią. Pani Czepielowa nie raczyła nawet spojrzeć w tę stronę.
Po obfitem śniadaniu i licznych toastach, sławiących przymioty zacnego solenizanta, który był wzorem przełożonych i najmilszym gospodarzem, wychodzono tłumnie. Wilski był całkowicie oszołomiony; nie słyszał, co do niego mówiono. W uszach dźwięczał mu srebrzysty głos Czepielowej, patrzyły nań oczy ciemne, to zamglone, to siejące iskry brylantowe.
– Z pana filut! – mówił Osetkowski, idąc z nim pod ramię. – Ktoby mógł przypuścić, żeś pan taki "bawidama"…
Wilski uśmiechał się, nie odpowiadając. Było mu bardzo lekko na duszy, po raz pierwszy od lat wielu. Ci nieznośni, pospolici koledzy wydawali mu się mili, serdeczni, poczciwi. Cały dzień spędził z nimi, chodząc od restauracyi do restauracyi, od kawiarni do kawiarni. W noc późną wrócił do domu, nie bardzo trzeźwy, ale bardzo zadowolony.
Od tej pory ani myślał już występować z urzędu. Na trzeci dzień poszedł z wizytą do państwa Czepielów. Naczelnika nie zastał, ale pani go przyjęła i w pół godziny opowiedziała mu całą swoją historyę.
Helena Zamorska, ze szlacheckiej i, jak twierdziła, bardzo niegdyś zamożnej, lecz zupełnie zubożałej rodziny, musiała oddać swoją rękę Czepielowi, którego nie kochała nigdy. Bo jakże można było kochać człowieka tak pospolitego, który nadomiar był od niej starszy przynajmniej o jakie lat dwadzieścia! Czuła się też bardzo nieszczęśliwą – to fakt. Pragnęła podziału myśli i uczuć; pragnęła serca, któreby jej tęsknoty odczuć umiało; pragnęła umysłu, któryby pojmował jej dążenia; pragnęła silnej dłoni, na którejby się oprzeć mogła…
Czyż mogę żyć w takiem otoczeniu? –
mówiła z rozpaczą, wskazując na kapy włóczkowe z frędzelkami i na "niespodzianki", zawieszone w ramkach na ścianach.
Wilski, oczywiście, był tego samego zdania i współczuł gorąco. A na dowód współczucia, spowiadał się jej także ze swoich tęsknot i niedoli.
On szukał znowu wymarzonego ciepła domowego ogniska, którego mu nagle zabrakło. Pragnął jeszcze życia, czuł, że mogłoby być piękne rozkoszne…
I w tych dwóch istotach, pozbawionych pod staw etycznych, słabych moralnie, rosło wśród tych zwierzeń pragnienie nie życia ale użycia…
Pięknej pani Helenie życie w warunkach skromnych, dotychczasowych nie wystarczało. Ona już oddawni dążyła do tego, aby zerwać krępujące ją pęta i wydostać się na świat szeroki. W jej otoczeniu zwykłem nie było nikogo, ktoby w tej ryzykownej wędrówce chciał jej towarzyszyć. Znajdowała wprawdzie skromnych, jak Kluczkiewicz, wielbicieli; lecz ci nie wymagali heroicznych poświęceń, i nie byli skorzy do poświęcenia siebie; nie było wśród nich takiego bohatera występku", o jakim zepsuta wyobraźnia Czepielowej marzyła.
Nadarzył się wreszcie Wilski. Był to, bądź – cobądź, człowiek z innej sfery, niż Czepiel lub Kluczkiewicz. Podobał się też odrazu i odrazu wydał się pożądanym wybawicielem z ciasnego światka, w jakim ją zamknięto.
Niebogaty wprawdzie, lecz zawsze posiadający tyle, ile było trzeba, aby pięknej pani Helenie ułatwić wyfrunięcie na szerszą widownię, okazywał się przytem pożądanem i podatnem narzędziem przez swą słabość woli i nadmierną wrażliwość na wdzięki kobiece.
Odtąd dla Wilskiego rozpoczęło się istnienie dziwne a pełne uroku. Znalazł to, czego szukał. Czepielowa instynktownie odgadła samolubstwo jego usposobienia i starała się mu dogodzić owem pochlebstwem nieustannem i ową pamięcią o drobnostkach, któremi natury słabe najłatwiej usidlić się dają, biorąc za dowód uczucia to, co ze strony kobiety jest tylko wyrafinowaną zalotnością. Kobieta, z natury swej drobiazgowa, o drobnostkach, gdy chce, pamięta łatwo; mężczyznę zaś taka pamięć zdumiewa i ujmuje…
Odtąd wizyty Wilskiego u pani Heleny były coraz częstsze. Nie wiedział o nich zwykle Czepiel, co było tem łatwiejsze, że życie pana naczelnika było uregulowane, jak zegarek.
Przed ósmą rano wychodził, o drugiej wracał do domu; po obiedzie mała drzemka, potem mały spacer, potem biuro do siódmej, potem knajpka i trzy kufelki piwa, a o dziesiątej spoczynek…
Wilski, dzięki "kilkudniowym" pożyczkom, które się coraz częściej ponawiały, łatwo wyjednywał uprzejme zastępstwo i wymykał się z biura, albo też wcale tam nie przychodził, jako chory. Cały zaś czas "knajpki" pana Czepiela, do dziesiątej wieczorem, był codziennie wolny i przeznaczony na upajanie się "ciepłem domowego ogniska".
Nieraz też zrana wymykano się na dalsze przechadzki, za miasto. Urocze to były chwile! Nikt bowiem tak, jak pani Helena, nie odczuwał piękności przyrody.
Jesień w tym roku była pogodna i ciepła. Z góry Zamkowej cudowny roztaczał się widok. Słońce, promienne a nie palące, rzucało swe blaski na różnobarwną zieloność. W zbłękitnionem, przejrzystem powietrzu, po za domami przedmieść, widniały oddalone pola i wioski, pełne spokoju, jak ziemia obiecana dla znużonych wrzawą i hałasem mieszkańców miasta…
Stojąc z Wilskim u stoku góry, zapatrzona w przestrzeń, pani Helena wyciągnęła ku niej ramiona. Wietrzyk lekki rozwiewał jasne jej włosy nad czołem; zaróżowiona twarzyczka promieniała szczęściem, delikatne nozdrza poruszały się gwałtownie, rozchyliły się usta.
– W świat! w świat! – mówiła półgłosem w uniesieniu. – Tam swoboda, tam rozkosz, tam szczęście!…
Wilski otoczył ją ramieniem, a ona przytuliła się nagle do niego, jak gołąbka.
– Ukochanie moje! – szeptał, całując jej usta, włosy i oczy. – Wszędzie, gdzie zechcesz… z tobą wszędzie!…
Helena nagle oczy otwarła. A gdy on, rozkochany, upojony, przyrzekał, ona badawczem spojrzeniem przenikała jego myśli. Czy mówił prawdę? czy już dojrzał na bohatera występku?…
Oboje nie dostrzegli, że mieli świadka. Stojący opodal, po za drzewami, Kluczkiewicz słów nie słyszał i nie widział uścisków, lecz przekonał się, że była schadzka i postanowił skorzystać z tego we właściwej chwili.III.
Ranek późnej jesieni, chmurny i mglisty. Na ulicach Lwowa mrok jeszcze i niewielu przechodniów. Tylko służące z koszykami dążą na rynek, oraz gromadki robotników, w osmolonych bluzach, idą ku dworcowi kolei lub wracają do miasta ze służby nocnej. Słychać czasem rozmowy ich gwarne i odgłos ciężkich kroków, miarowych, niby żołnierzy w szeregu.
Przeszli i znowu cisza…
Przez mgliste powietrze przeniknął drżący dźwięk ratuszowego zegara, wydzwaniającego godzinę ósmą.
Równocześnie ożywił się turkot dorożek, spieszących na dworzec do odchodzącego niebawem pociągu. I z wielkim hałasem potoczył się ulicami niezgrabny żółty wóz pocztowy z ostatnią korespondencya mieszkańców Lwowa.
Toczył się poważnie, majestatycznie, środkiem ulicy, omijany z uszanowaniem przez inne poją – zdy, nie ustępując nikomu, świadomy ważnego swego posłannictwa. Ileż w tym wozie dziwacznym mieściło się tajemnic! Obok spraw bez znaczenia, obok czczej wymiany grzeczności i banalnych frazesów, ileż trosk, ile bolów istotnych, ile skarg, zawodów, goryczy, ile rozpoczynających się uśmiechem nadziei, a krwawo nieraz zakończyć się mających dramatów. Mieściło się tam całe życie ludzkie we wszystkich swoich objawach…
Przechodnie coraz już liczniejsi, obojętnem okiem spoglądali na wóz pocztowy, nie myśląc wcale o tajemnicach, jakie mógł mieścić.
Byli to przeważnie urzędnicy niższej kategoryi, spóźnieni dziś nieco, i spieszący z pewnem zaniepokojeniem do biur, rozpoczynających czynności o godzinie 8 ej zrana.
Cóż takiego biedaka obchodzić mogły cudze tajemnice, ukryte we wnętrzu wozu pocztowego? Tajemnic w jego własnem życiu nie było; była za to jawna bieda i jawna troska i jedna tylko co miesiąc powtarzająca się i nigdy nierozstrzygnięta zagadka: w jaki sposób do przyszłego miesiąca dociągnąć bez pomocy kredytu, który coraz stawał się trudniejszym, coraz droższym? Wobec tej najbliższej i najbardziej piekącej, cóż mogły go obchodzić inne, obce zagadki lub troski? Zwłaszcza dzisiaj, gdy spóźnił się do biura, a myśl, oderwana od kłopotów rodzinnych, wyłącznie tem była zajęta: co powiedzieć naczelnikowi? jak przed nim usprawiedliwić swe opóźnienie?
Pan Czepiel, dobry w gruncie człowiek, czasem nawet zapomogę lub gratyfikacyę wyrobi; ale co do tych godzin urzędowych istny manjak! I ma jeszcze drugą wadę: że się zbytnio nieuzasadnionemi sympatyami lub niechęciami powodować daje.
Ten Kluczkiewicz naprzykład. Do niczego: leń, próżniak, o "kontowaniu", ani o prowadzeniu ksiąg pojęcia nie ma. Nawet zliczyć cyfr' porządnie mu się nie chce! A jednak pan Czepiel za nim przepada. Od samego rana woła go do siebie i z nim rozmowy prowadzi – plotek słucha. A za Kluczkiewicza inni robić muszą!
Jak przyjdzie roczne zamknięcie rachunków, albo układanie budżetu, to Kluczkiewicz w pokoju naczelnika nibyto "konceptowe kawałki" wyrabia, a ty, człowiecze, lateruj za niego, kontuj, zamykaj rubryki – i w dodatku słuchaj wymyślań naczelnika!
– A która to u pana godzina, panie Kwarc?
My tu z panem Kluczkiewiczem od siódmej pracujemy; a pan, panie Kwarc, wysypiasz się po wczorajszem piwku z pod "Czarnego Raka".
Gdybyź to przynajmniej! Ale ten przemyślny gospodarz z pod "Czarnego Raka" tylko przez tydzień kredytuje, potem ani szklaneczki piwa bez pieniędzy nie da, a na pierwszego wszystko ściąga niemiłosiernie.
Tego dnia pan Czepiel był w szczególnie złym humorze. Przyszedł do biura wcześniej jeszcze, niż zwykle, zaledwie pół do ósmej wybiło. Odrazu zwymyślał stróża za zimno w pokoju i woźnego za kopcącą lampę. Potem, chrząkając głośno i spluwając od czasu do czasu, rozpoczął urzędowanie od chodzenia po pokoju wielkiemi krokami.
Pokój był duży, ciemnawy, o dwóch oknach, wychodzący na zarosłe krzewami podwórko. Na środku pokoju stało wielkie biuro, wysunięte i ustawione tak, aby światło z obu okien z po za pleców pana naczelnika padało. Na biurku, z lewej strony, stos papierów urzędowych, złożonych podłużnie i powiązanych sznurkami. Z prawej ogromny kałamarz, na podstawce pełnej szafirowego piasku, z którego sterczała rękojeść czarnej, drewnianej łyżeczki do zasypywania pi – sma. Przed biurkiem olbrzymi fotel, starą, popękaną ceratą obity, bardzo głęboki, z wysokiem oparciem. Ze zaś pan Czepiel niewielkiego był wzrostu, więc siedzenie było podwyższone starym "conto-buchem", na którym spoczywała jeszcze, bezpośrednią już stycznością z panem naczelnikiem zaszczycona, ceratowa zielona poduszka, o formie – hygienicznej.Ściany pokoju były zastawione wielkiemi szafami, pokostowanemi na kolor bronzowy, w których mieściły się stare księgi i akty. Szaf tych nie otwierano prawie nigdy; w rzadkich chyba wypadkach, gdy odwołać się było trzeba do odleglejszej przeszłości, pogrzebanej pod warstwami wilgotnej pleśni, pajęczyny i kurzu. To też w wyjątkowych tych wypadkach pan naczelnik uciekał z biura. A wówczas woźny otwierał szafę wielkim zardzewiałym kluczem, dwóch zaś stróżów dobywało zapleśniałe księgi. Obmiatano pyły i przewietrzano pokój, poczem zaufany Kluczkiewicz szukał potrzebnego dowodu, składał znów księgi na długoletni spoczynek i zamykał szafę.
Jedna wszakże z tych szaf służyła do codziennego użytku; w niej bowiem przechowywana była garderoba biurowa pana Czepiela, składająca się z długiego surduta, od lat niepamiętnych tego samego, tak spłowiałej, brudno – popielatej barwy, że zmienić się już nie mogła.
Obok tej szafy, umywalnia zawsze otwarta, z wielką miednicą cynową. Na małym stoliczku przy umywalni duża karafka z nadbitą szyjką i nadszczerbionym korkiem; nad nią zawieszony na ćwieku gruby ręcznik, nie odznaczający się świeżością.
Po drugiej stronie, przysunięta do ściany, pomiędzy dwiema szafami tuliła się kanapka, obita czarną wyszarzaną ceratą; przed nią stolik owalny i dwa również ceratą pokryte foteliki z widocznie uszkodzonemi i groźnie z siedzenia wystającemi sprężynami.
Jeszcze jedna pólka pod oknem, papierami zarzucona, a przy niej pulpit wysoki z rozłożoną na nim księgą rachunkową – i koniec umeblowania gabinetu pana naczelnika.
Dzisiaj – znak szczególnie złego usposobienia – przechadzka pana Czepiela po pokoju trwała niezwykle długo. Woźny, w oczekiwaniu rozkazów, stał chwilę we drzwiach.
– Idź, drabie! – krzyknął ochrypłym głosem naczelnik.
Woźny wyprostował się po wojskowemu (był wysłużonym sierżantem), zrobił zwrot na lewo i zniknął za drzwiami.
A pan Czepiel chodził ciągle wszerz i wzdłuż z założonemi w tył rękoma. Pociągał nosem, chrząkał, spluwał i od czasu do czasu rzucał gniewnym wzrokiem na ściany, malowane w deseń popielaty, a do połowy niemal od dołu poznaczone wiłgotnemi plamami. W powietrzu tez czuć było niemiłą woń stęchlizny, zmieszaną z odorem zapleśniałych papierów, książek i kopcącej lampy.
– Chorroba ciężka! – mruknął wreszcie naczelnik, zatrzymując się przed biurkiem i patrząc ze złością na wilgotne plamy. – Ja im mówię: meine Herren, nie wytrzymam! Dziura jest, słowo noru, śmierdząca, wilgotna… Kaszel mam, chrypę mam… mówić ledwo mogę… A oni nic! Traktują człowieka, słowo – noru, jak bydlę. Cały dzień, od świtu do nocy tu siedzę, a oni jeszcze pytają: po co? tego nie widać… A co ma być widać? Zamknięcie rachunków jest; budżet w porę jest; "kawałków" różnych, jak śmiecia. A oni jeszcze: nie widać!Światło lampy padało teraz na opasłą, przysadkowatą postać pana Czepiela, na łysinę jego, okoloną siwiejącemi, rudawemi włosami, i twarz o rysach dużych, grubych, rozpłyniętych, wśród których górował nos potężny, mięsisty, zwieszający się po nad wąsem dość niesfornie rozstrzępionym, i świeciły się w tej chwili ogniem oburzenia, z pod okularów, duże, nieco wytrzeszczone oczy, nieokreślonej barwy, mętne, błękitno popielate.
– Chorroba ciężka.. słowo-noru! – zaklął raz jeszcze i potoczył się ku szafie z odzieżą biurową. Otworzył ją i spojrzał na wiszący samotnie w jej wnętrzu surdut popielaty. Zdjął z siebie ten, w którym przyszedł, ciemno granatowy, starannie ręką otrzepał i powiesił na kołku, a naciągnął biurowy, wyszarzany, spoglądając z ukosa, z pod okularów, na liczne plamy atramentu na rękawach i rozmaitej barwy znaki na klapach.
W surducie tym zrobiło mu się wnet raźniej. Odetchnął, chrząknął, zamknął szafę, poszedł do biurka i usiadł przy niem, zagłębiając się wygodnie w fotelu.
– A-aa – wymówił z widocznem zadowoleniem. Wszakże myśl jego uparta ciągle jeszcze wracała do owej niegodziwej dyrekcyi, która nie chciała uwzględnić żądań pana naczelnika i dać mu innego, mniej wilgotnego lokalu na pomie – szczenię biura, nie bacząc na stan jego zdrowia i tyloletnie zasługi.
Wczoraj wieczorem otrzymał z ust naczelnego dyrektora stanowczą w tej sprawie odmowę, całą noc z tego powodu spać nie mógł i wcześniej, niż zwykle, zjawił się w swem wilgotnem biurze, na złość dyrekcyi.
– Niech zdechnę!… – mruczał zagłębiony w fotelu, wskazującym palcem prawej ręki, ozdobionym olbrzymim złotym sygnetem z monogramem, stukając w zielone sukno biurka – niech zdechnę, a przekonają się, słowo nor u, co będzie bezemnie!
Pomimo wszakże żądzy zemsty i głębokiego przekonania, że instytucya stratę jego boleśnie odczućby musiała, pan naczelnik ginąć przedwcześnie wcale nie myślał. Lepiejby już może było prosić o emeryturę…
Lecz myśl ta, jak nagle przyszła, tak również szybko pierzchła. Chociaż pan Czepiel w samotności zwykle głośno myślał, jednak wyrazu: "dymisya" lub "emerytura" nigdyby wypowiedzieć nie zdołał.
– Słowo-noru! – mruknął tylko. – Gdyby nie to… że… że to… tobym – to!
Natem dość niejasnem, choć stanowczo wy – głoszonem, określeniu swego stanowiska, pan naczelnik zakończył dzisiejszy monolog.
Podniósł się nieco i spojrzał na zegarek. Była już ósma.
– Co to znaczy, że Kluczkiewicza niema? –
mruknął.
Aby czas sobie skrócić do przybycia faworyta, pan Czepiel, podkręciwszy płomień lampy, który przy wdzierającym się przez okna świetle dziennem coraz blednął, wziął do ręki pierwszy z brzega "kawałek".
Ale dziś wszystko sprzysięgło się na to, aby irytować pana naczelnika.
Za poruszeniem papierów ozwał się w ich wnętrzu głuchy, przeciągły szmer, i na zielone sukno biurka a, co gorsza, na ubranie naczelnika posypał się żółty, gruby piasek.
– A to osieł Kwarc, słowo – noru! – krzyknął naczelnik, zrywając się i otrzepując gniewnie – bazgrze bestya, jak kura, i zasypuje całą górą piasku…
W tejże chwili ozwało się skrzypnięcie drzwi, i dały się słyszeć kroki w ciemnym korytarzyku, oddzielającym przybytek naczelnika od pokojów, zajmowanych przez podwładnych urzędników. Kto tam? – spytał pan Czepiel.
– Do usług pana naczelnika… – ozwał się cieniutki, przymilony głosik – to ja, Kluczkiewicz.
Pan Czepiel odetchnął, jakby mu kamień spadł z serca. I, zagłębiwszy się w fotelu, spojrzał z uśmiechem na wchodzącego ulubieńca.
Kluczkiewicz mógł mieć lat czterdzieści, a wyglądał młodo. Dość nizkiego wzrostu, dobrej tuszy, twarz miał okrągłą i rumianą, ożywioną małemi i bystremi oczkami, starannie ogoloną; nie nosił ani brody, ani wąsów, tylko małe baczki, które często targał nerwowym ruchem.
Wszedł do pokoju naczelnika, zgięty w ukłonie, zacierając ręce. Nietylko twarz ogolona, lecz i cała jego postać zdawała się uśmiechać.
Naczelnik powitał go uprzejmem skinieniem głowy, nie podając wszakże ręki.
– Dzień dobry panu, panie Kluczkiewicz! – rzekł protekcyonalnie.
Odłożył pióro, które w ręce trzymał, i zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu. Znak niemylny, że miał ochotę do dłuższej gawędy.
Kluczkiewicz rozumiejący wybornie znaczenie wszelkich ruchów szefa, zajął też odrazu zwykłą w czasie takich gawęd pozycyę. Stanął obok biurka z lewej strony i, opierając się nieco o jego krawędź, z przymilonym wyrazem twarzy, czekał na początek.
– Spóźniłeś się trochę dzisiaj, panie Kluczkiewicz – zaczął naczelnik tonem łagodnej wymówki.
Kluczkiewicz przyjął ją bez protestu. Mógł wprawdzie odpowiedzieć, że ósma ledwo co wybiła; znając jednak szefa, wolał się usprawiedliwiać.
– Chciałem – rzekł pokornie – chciałem właśnie przeprosić…
– No, no… – przerwał pan Czepiel – gdyby jeszcze wszyscy tak, jak pan… Ale pan widzisz, roboty słowo-noru huk, a w biurze pustki. Gdzieby to który zrobił czasem coś więcej po nad to, co do niego ściśle należy; żeby się choć pięć minut do roboty pospieszył… A człowiek, słowo – noru, nie wie, co w rękę prędzej chwycić, dyrekcya zaś wymaga…
– Już to, prawdę powiedziawszy – wtrącił Kluczkiewicz – pan naczelnik zanadto pracuje… zabija się pracą… Jabym na miejscu pana naczelnika…
– A myślisz pan – przerwał zadowolony z tego uznania Czepiel – że tam na górze (wskazał ręką na sufit, gdyż na pierwszem piętrze mieściła się dyrekcya)… że tam to oceniają?… Gdzie zaś… słowo honoru!
Ponowne skrzypnięcie drzwi zwiastowało w tej chwili wejście drugiego urzędnika i przerwało rozmowę.
Naczelnik spojrzał na zegarek i zrobił surową minę.