- W empik go
Reap - ebook
Reap - ebook
Drugi tom niezwykle mrocznej serii „Poranione dusze” o brutalnych bokserach zmuszanych do zabijania.
Jego numer to 221. Nie pamięta nawet, jak się nazywa. Jest maszyną do zabijania, kontrolowaną przez swojego pana za pomocą specjalnego narkotyku, który odbiera mu wolną wolę. Jest więźniem własnego ciała. Ma pana, który nazywa go swoim psem.
Jednak ktoś zupełnie obcy przychodzi mu z pomocą. Ktoś, kto z jakiegoś powodu uważa, że jest mu coś winien. I tak Zaal Kostava trafia prosto pod skrzydła Bratwy z Nowego Jorku.
Talia Tolstaia zawsze pragnęła wyrwać się z mafijnego świata. Nienawidzi każdego dnia spędzonego wśród klatek i ringów. Marzy o czymś innym niż codzienne oglądanie rozlewu krwi. Kiedy jej brat Luka przywozi mężczyznę o najbardziej niesamowitych oczach, jakie widziała, dziewczyna pierwszy raz w życiu zastanawia się, czy naprawdę chce odejść. Zaczyna mieć obsesję na punkcie nieznajomego – okrutnej, potężnej bestii. Opis pochodzi od wydawcy
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8320-128-3 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
221
Trucizna.
Ból.
Ogień.
Nieznośne palenie.
Wściekła lawa w moich żyłach.
Skóra… moja skóra była za gorąca… za ciasna dla ciała…
Dyszałem z wściekłości. Niewyobrażalny gniew wrzał w moim wnętrzu. Uderzając w mój umysł, doprowadzając do szału…
Rozerwij – warczał głos w mojej głowie – połam kości, rozszarp ciało, poczuj na rękach ciepło krwi…
Pomimo ciężkich łańcuchów zapiętych na nogach i rękach chodziłem w kółko. Musiałem zabić. Musiałem wyswobodzić się z tych kajdan.
Musisz zabić, by zatrzymać truciznę.
Musisz zabić, by zatrzymać wewnętrzny ból.
– Znów w Nowym Jorku? – odezwał się nagle ktoś po drugiej stronie pomieszczenia. – Gruzini w końcu dokonali wielkiego powrotu?
– Tak. I długo nam to zajęło. Mamy tu interes. Bardzo stary interes – powiedział Pan, a moje serce zaczęło walić jak młotem. Słuchaj Pana. Słuchaj rozkazów Pana.
Na twardej podłodze rozbrzmiały kroki. Mężczyzna zbliżył się do Pana. Przyspieszyłem.
– Z Volkovem? – zapytał inny głos. – Bo jeśli tak, to przez ostatnie czterdzieści lat wiele się wydarzyło. Cała grupa jest nietykalna. Są zbyt silni.
Pan się zaśmiał.
– Wróciliśmy silniejsi.
– Wiedzą, że tu jesteście?
Pan milczał przez chwilę, po czym odparł:
– Wkrótce się dowiedzą. Nie będziemy się ukrywać przed tymi czerwonymi śmieciami.
Pan podszedł do mnie, drugi mężczyzna podążył za nim. Spiąłem mięśnie, gdy stanęli blisko… za blisko.
– Co do…?
– Opracowaliśmy nowy środek. Potwierdzono, że zapewnia posłuszeństwo w stu procentach. Nikt inny ci tego nie da, Nasar. Włosi nie mają czegoś takiego. Twoje dochody przewyższą ich zyski, kiedy twoje dziewczyny będą spełniać każdy kaprys klienta.
Głos Pana ranił moje uszy. Za każdym razem, gdy go słyszałem, cały sztywniałem, czekając na rozkaz. Zgodnie z jego poleceniem trzymałem spojrzenie wbite w ciemną, mokrą posadzkę, nigdy nie nawiązując z nim kontaktu wzrokowego. Nazywał mnie psem, zabójcą. Powiedział, że jestem jego niewolnikiem.
Zalał mnie piekący żar, wrzący ból przeniósł się z głowy na całe ciało. Dygocząc, spiąłem się i zawyłem z bólu. Ogarnęła mnie wściekłość.
Każdy mięsień drżał i palił, spragniony, by zadać śmierć. Łańcuchy zagrzechotały głośniej, gdy zacisnąłem dłonie w pięści, naciągając ciężkie okowy zaciśnięte wokół nadgarstków, wyobrażając sobie, jak zarzynam przeciwnika.
Pan podszedł bliżej. Przyspieszyłem. Moje serce zabiło jeszcze szybciej. Syknąłem głośno przez zaciśnięte zęby.
Klavs, klavs, klavs – zabij, zabij, zabij – musiałem zabijać.
Odetchnąłem głęboko, gdy zbliżył się do mnie obcy mężczyzna. Warknąłem i wyszczerzyłem zęby, ostrzegając, by trzymał się, kurwa, z daleka.
Odsunął się. Poczułem od niego swąd lęku.
Strachu.
Strach cuchnął. Śmierdział. Nienawidziłem go. Kurewsko go nienawidziłem.
Klavs, klavs, klavs…
Trucizna w mojej krwi wciąż wrzała, żyły bolały, palone jadem. Pociągnąłem za łańcuchy łączące moje ręce, szukając uwolnienia od męki, jaką niosła ze sobą trucizna. Napinając mięśnie, strzelając karkiem i rozciągając plecy, ryknąłem głośno i jeszcze bardziej przyspieszyłem swój marsz.
Tam i z powrotem… Tam i z powrotem… Tam i z powrotem…
Mężczyzna zbliżył się i zaczął chodzić dookoła mnie, krople jego potu opadały na spękaną podłogę piwnicy.
– Udaje ci się go kontrolować? Wygląda jak dzikus.
Pan podszedł do przodu, zbliżył się do mnie, więc się spiąłem. Klepnął mnie w ramię.
– 221 jest cennym okazem, to prototyp, mój dzaghli, pies. Grzecznie służy. Spełni każdy rozkaz. Rano dostał skoncentrowaną dawkę serum A. Serum A tworzy podporządkowanych zabójców, serum B całkowicie uległe niewolnice, gotowe na wszystko, czego tylko zażądasz – mówił z ekscytacją Pan. – 221 zabija z doskonałą efektywnością. Unicestwia całkowicie.
Mężczyzna przestał chodzić wokół mnie, stanął obok, przez co słyszałem bicie jego serca.
– Udowodnij – powiedział cicho.
Pan się roześmiał.
– Masz tu swoich ludzi?
– Mam – odparł drugi z mężczyzn. – Dawać ich tu! – krzyknął do kogoś stojącego w drzwiach piwnicy.
Odsunął się i stanął obok Pana.
– Potrzebuję kogoś, komu będę mógł ufać. Wojna z Włochami się wzmaga. Szukam człowieka, który nie będzie kwestionował moich poleceń. Kogoś, kto będzie niezwyciężony w walce. Chcę również posłusznych kobiet. Otwartych na propozycje klientów. Jeśli ten osobnik dowiedzie, że narkotyk, który stworzyłeś, działa tak, jak mówisz, dobijemy targu.
Pan się odsunął. Podszedł do mnie jeden ze strażników i zaczął rozkuwać kajdany. Kołysałem się na nogach, gdy łańcuchy znalazły się na posadzce. Przyglądając się własnym dłoniom, powoli zacisnąłem je w pięści, przy czym chrzęst knykci odbił się echem od ścian pomieszczenia.
Zza moich pleców dało się słyszeć ciężki oddech. Uniosłem górną wargę. Słabość…
– 221, t’avis mkhriv – nakazał Pan, co znaczyło, bym się odwrócił, więc spełniłem polecenie, wciąż zwieszając głowę, i ustawiłem stopy w jego kierunku. – 221, mzad. – Pan kazał się przygotować. Uniosłem głowę. Przede mną stało sześciu facetów. Sześciu uśmiechających się gnoi z nożami.
Moimi żyłami popłynęła kolejna porcja lawy, a niski pomruk zadudnił w piersi.
Klavs, klavs, klavs.
– 221, t’avis mkhriv – ponowił komendę Pan. Strażnik wepchnął w moje dłonie dwa czarne sai. Nie odrywałem wzroku od stojących przede mną ludzi – byli jedynie ofiarami. Obróciłem głową na boki, stanąłem w rozkroku i przygotowałem się na atak. Krew w moich żyłach płynęła coraz szybciej, dłonie świerzbiły, by porżnąć ich na kawałki.
Mężczyzna odezwał się ponownie:
– To moi najlepsi ludzie. Jeśli twój pies ich pokona, mamy umowę.
– Ilu ma zabić? – zapytał z ciekawością Pan.
Mężczyzna parsknął śmiechem.
– Ilu? Chcesz powiedzieć, że jeśli mu rozkażesz, zabije ich wszystkich?
– Będzie zabijał, dopóki nie rozkażę mu przestać.
Mężczyzna stanął przede mną, przyglądając mi się małymi, ciemnymi oczami.
Wyszczerzyłem zęby i warknąłem.
Natychmiast się cofnął. Uśmiech w końcu rozciągnął jego wąskie usta, a w oczach rozpalił się ogień.
– Chcę zobaczyć, jak zarzyna ich co do jednego.
– 221 – powiedział Pan. Moje mięśnie stężały, palce zacisnęły się na sai. – Sasaklo!
Zarżnij.
Zrobiłem krok do przodu w chwili, w której tamtych sześciu rzuciło się na mnie jednocześnie. Czerwona mgła zasnuła mi wzrok, gdy wykonałem pierwsze uderzenie, a krew chlusnęła mi na pierś.
Ciąłem.
Patroszyłem.
Szlachtowałem.
Aż zarżnąłem ich wszystkich.ROZDZIAŁ PIERWSZY
LUKA
Kazamaty
Otwarcie sezonu
Brooklyn, Nowy Jork
Zamrugałem… Kilkakrotnie. Kurwa, nie zadziałało. Nie usunęło obrazów z mojego umysłu.
Uniosłem rękę, wbiłem palce w węzeł jedwabnego krawata, który musiałem nosić, i rozluźniłem go. Nie mogłem oddychać.
Każdy mięsień mojego ciała był spięty, gdy siedziałem w tej dusznej prywatnej kabinie, wpatrując się w klatkę Kazamat. Szerokie okno zapewniało mi świetny widok na pieprzonych zawodników, którzy rozrywali się nawzajem.
Wrzask publiki był ogłuszający. Ludzie krzyczeli, domagając się rozlewu krwi, gdy tylko rozpoczęła się pierwsza walka w tym sezonie.
Bez względu na to, jak mocno starałem się odwrócić spojrzenie, mój wzrok nieustannie wracał do dwóch facetów w klatce. Serce pędziło jak oszalałe, dłonie zaciskały się w pięści, a szczęka bolała od zbyt mocnego zgrzytania zębami.
Przy każdym zadawanym ciosie moje nogi drżały. Z każdą kroplą krwi skapującą na betonową posadzkę, z każdym uderzeniem ciała o metalową konstrukcję klatki, ból wywołany zazdrością ciął mój żołądek.
Chciałem tam wejść, chciałem rozerwać tych sukinsynów na strzępy. Pragnąłem poczuć chłód kastetów na palcach, poczuć, jak ich kolce powoli przebijają ciała przeciwników. Pragnąłem patrzeć, jak życie uchodzi z ich oczu. Chciałem zadać śmierć, wyrwać komuś pieprzoną duszę.
Mieszkający w moim wnętrzu potwór chciał wolności. Zaczynałem przegrywać walkę o utrzymanie go w środku. Pół roku… Sześć miesięcy z dala od klatki, a mimo to instynkt nakazywał autorytarnie, bym do bym wrócił do środka. Należałem do ringu, zasługiwałem, by na nim walczyć. Moje koszmary przybierały na sile, powracały wyraźne wspomnienia zabitych, wyrzuty sumienia i żmudna walka, aby przystosować się do tego zapomnianego przez Boga świata. Świata, w którym coraz trudniej było przebywać.
Cholera! Nie mogłem oddychać!
Pochyliłem się i przeczesałem palcami włosy, walcząc z myślami i potrzebami nawiedzającymi moją głowę. Chciałem zapanować nad wewnętrznymi demonami, a jednocześnie wyjść z tej dziury, w której znajdował się ring, by nie czuć w powietrzu zapachu nadciągającej śmierci. Chciałem uciec od tej klatki. To właśnie w podobnej zarżnąłem ponad sześciuset ludzi. To właśnie na tym ringu zabiłem swojego jedynego przyjaciela.
Skrzywiłem się, gdy przed oczami stanęła mi twarz 362: jego uśmiech, gdy poznaliśmy się w Gułagu jako gówniarze, to, jak uczył mnie przetrwania, i jego twarz, gdy odbierałem mu życie, kradnąc szansę na dokonanie zemsty na ludziach, którzy skazali go na egzystencję pieprzonego potwora.
Pochłaniała mnie wściekłość, gdy siedziałem na nim okrakiem, wbijając mu kolce kastetu w szyję. Czułem jedynie gniew, kiedy drugą, okutą żelazem pięścią uderzyłem w jego skroń. Byłem zdeterminowany, by zarżnąć Durova. Unosząc obie pięści i kierując je prosto w dół, wbiłem kolce w pierś 362, po czym do moich uszu dotarł jego ostatni, świszczący oddech, co wyrwało mnie z napędzanego furią transu.
Zabiłem go. Obserwowałem, jak jego ciemne oczy zmatowiały pod wpływem chłodu śmierci. Widziałem, jak kolor wywołany walką odpłynął z jego twarzy i słyszałem ostatnie uderzenie jego serca, aż nie pozostało nic prócz ogłuszającej ciszy.
„Zemsta…” – wymamrotał 362, dławiąc się krwią spływającą mu do gardła.
Obiecałem mu zemstę na skurwielach, którzy zesłali go do celi Gułagu. Ludziach, których nadal nie odnalazłem i nie zaszlachtowałem z zimną krwią.
Zawiodłem 362, mojego jedynego przyjaciela, i nie mogłem z tym żyć.
Wzdrygnąłem się, gdy wspomnienia obległy mój umysł, serce waliło mi jak młotem, a szum krwi rozbrzmiewał w udręczonych uszach. W chwili paniki moje spojrzenie opadło na środek klatki, gdzie jeden z mężczyzn chwycił broń – ząbkowany myśliwski nóż – i wbił go prosto w oko przeciwnika, na co publika gwałtownie zawrzała.
Mój ojciec wraz z worem w zakonie wstali, klaszcząc, demonstrując swoją wyższość spragnionemu krwi tłumowi, znajdującemu się poniżej. Krwiożerczej publice, która wymieniała już pieniądze i robiła zakłady na następną walkę. Wszyscy ci zdeprawowani, sadystyczni skurwiele dziękowali rosyjskim królom za ten przeklęty ring śmierci.
Ojciec spojrzał na mnie i agresywnie szarpnął głową. Nakazywał, bym wstał i klaskał jak jakiś pieprzony bożek w oknie, by pokazać patrzącym w górę sukinsynom, że jestem kniaziem Braci, księciem rosyjskiej przestępczej organizacji. Jedynym dziedzicem przeznaczonym do przejęcia władzy. Nieustannie musieliśmy demonstrować naszą siłę.
Ale nie mogłem się ruszyć. Garnitur, w który mnie wciśnięto, cholernie mnie dusił. Jedwabny krawat, mimo iż poluzowany, wciąż wydawał mi się pieprzoną obrożą, za którą trzymała mnie Brać, wyznaczając do roli, której nie byłem w stanie przyjąć.
Próbowałem się ruszyć, ale nie potrafiłem się zmusić, by wstać. Wspomnienie wykrwawiającego się pode mną 362 jeszcze mocniej zakłuło mój umysł, przez co oddech uwiązł mi w gardle.
Zamknąłem oczy, policzki spłynęły mi potem. Traciłem panowanie nad sobą, kurwa, traciłem kontrolę.
Pół roku pieprzonych tortur. Sześć cholernych miesięcy powolnego popadania w obłęd, zbyt wiele bolesnych wspomnień i wizji atakujących mój umysł.
Poderwałem się z miejsca, ściągając na siebie spojrzenie wora.
– Luka?
Pomieszczenie zaczęło wirować, ściany zbliżały się do mnie.
Ojciec zbliżył się o krok.
– Synu? Co się dzieje?
Nie mogłem odpowiedzieć. Musiałem stąd natychmiast wyjść, potrzebowałem uciec z tego pieprzonego pudełeczka.
Rzuciłem się do stalowych drzwi odgradzających nas od reszty i użyłem całej siły, by je otworzyć, wyrywając przy tym górny zawias z futryny.
– Luka! Wracaj! – krzyczał ojciec, gdy znikałem w ciemnym korytarzu. Zignorowałem go i odwróciłem się w kierunku schodów wiodących do wypełnionego tłumem pomieszczenia.