- promocja
- W empik go
Rebel Fleet. Tom 1. Rebelia - ebook
Rebel Fleet. Tom 1. Rebelia - ebook
Polują na nas. Dla treningu bombardują nasze światy.
Gromada gwiazd w konstelacji Oriona co tysiąc lat wykonuje pełny obrót. Rządzący hołdują pradawnej tradycji: na koniec każdego cyklu wysyłają floty na ćwiczenia, podczas których przelewana jest krew pośledniejszych istot.
Wrogie floty znów nadciągają. W tej sytuacji Światy Rebeliantów gromadzą okręty wojenne, by stawić czoła przerażającemu zagrożeniu. Tym razem ludzkość jest proszona o wsparcie.
Gdy ostatni raz rozważano udział Ziemi w konflikcie, wikingowie w swoich drakkarach plądrowali wybrzeża Anglii. Dziś jesteśmy mniej prymitywni. Dziś stanowimy cel.
Jeden człowiek zostaje wybrany na dowódcę jedynego reprezentującego Ziemię okrętu we Flocie Rebeliantów. Kiedy wojna wybuchnie, Leo Blake musi ją wygrać… albo zginie, próbując.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65661-88-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem gwiezdny przepływ, dobiegała północ, a wtorek stawał się środą.
Siedziałem akurat w barze na tropikalnej wyspie Maui. Bar nazywał się U TJ’a i był tylko odrobinę lepszy od podłej meliny. Przychodzili tu głównie mieszkańcy, a nie szukający luksusów turyści. Tłumek bywalców z reguły siedział cicho, a w środku nie dudniła muzyka, która zagłuszałaby szum fal uderzających o brzeg, znajdujący się jakieś dwieście kroków na prawo. Cieszyło mnie to.
– O kurde! – syknął Jason.
– Co? – zapytałem.
– Leo, czy ty to widzisz?
Jason miał opaloną na głęboki brąz skórę i należał do stałych bywalców baru. Był ode mnie młodszy o jakieś pięć lat, a przez ostatnie dwa miesiące zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.
Odwróciłem się i podążyłem za jego wzrokiem. Patrzył nie tyle w niebo, co na fale. Zmarszczyłem brwi i wbiłem wzrok w bulgoczące miejsce na powierzchni. Cokolwiek tam było, rozświetlało spienioną wodę zielonobiałym blaskiem. Wokół łuny rozpościerał się atramentowoczarny ocean.
– Faktycznie dziwne – zgodziłem się. – Może to jeden z tych waszych hawajskich kominów wulkanicznych?
– Po tej stronie wyspy ich nie ma.
Uwierzyłem mu na słowo. Jako przybłęda ze Stanów Kontynentalnych spędziłem tu dwa miesiące i nie uważałem się za eksperta od tego rodzaju zjawisk.
Spojrzałem na Jasona. Oczy miał otwarte jeszcze szerzej niż poprzednio. Tym razem spoglądał w górę.
– Nie mów mi… – zacząłem i urwałem, znów podążając za jego wzrokiem.
Razem wpatrywaliśmy się w niebo. Widok za oknem kazał nam zostawić drinki i wyjść na plażę.
Gwiazdy były wyraźnie widoczne, ale dostrzegaliśmy w nich coś nienaturalnego. Pochodziłem z Kolorado, z Gór Skalistych, więc często mogłem oglądać przepięknie rozgwieżdżone niebo. Jednak to zjawisko było wyjątkowe.
Przez blisko minutę gwiazdy migotały i kołysały się jak roztańczone. A potem między Ziemią a Drogą Mleczną ukazała się mgławica. Znałem to słowo z niedawnych doniesień medialnych. Tak nazywano chmury pyłu i gazu, które wisiały w przestrzeni międzygwiezdnej. Zazwyczaj stanowiły pozostałość po eksplozji nowej, ale w naszym kosmicznym sąsiedztwie nie było umierających gwiazd.
– Nie spuszczaj tego z oczu – odezwał się Jason. – Zaraz zniknie. Widziałem filmiki w Internecie, one zawsze szybko znikają. Świecąca chmura pojawia się na chwilę, a potem jej nie ma.
Nie kłóciłem się z nim. Nawet go nie poprawiłem, że „świecąca chmura” nazywa się mgławica. Milczałem, wpatrzony w niebo, napawając się widokiem wyjątkowego, tajemniczego zjawiska.
– Leo, czy my zginiemy? – zapytał mnie nagle.
– Hm… Mam nadzieję, że nie.
– Jak myślisz, co jest tam w wodzie? – zapytał po chwili, znów zerkając na morze.
Jason był młody, podchmielony i, delikatnie mówiąc, impulsywny. Zaprzyjaźniliśmy się jakiś miesiąc albo dwa temu, bo facet jeszcze sprawniej ode mnie znajdował dorywcze prace i wyrywał laski w spelunach pokroju U TJ’a. Takie właśnie życie prowadziłem, odkąd rzuciłem karierę w marynarce wojennej.
– Hej – powiedziałem – obserwuje nas Kim. Przyszła dziś z koleżanką. Może byśmy…
Zorientowałem się, że gadam do jego pleców. Już wracał do baru stojącego na skraju piaszczystej plaży i zaraz objął ramieniem koleżankę Kim.
Kim niezbyt lubiła Jasona. Mnie chyba też. Obaj wychodziliśmy z siebie, żeby się jej przypodobać, ale obaj dostaliśmy kosza. Jednak młody mężczyzna, taki jak ja, zawsze szuka okazji. W końcu „nie” i „nigdy” to dwa różne słowa. Dołączyłem do nich z uśmiechem.
– Zamierzacie podejść bliżej? – zapytała natychmiast Kim. Na jej twarzy malowała się mieszanka obawy i zaciekawienia.
– No pewnie – powiedział Jason. – Lecimy!
Ruszyliśmy całą grupą przez plażę. Jak mogliśmy nie zbadać tego zjawiska? Od trzech miesięcy słyszało się niezliczone doniesienia o takich przypadkach: fragment rozgwieżdżonego nieba zmieniał się w plamę rozświetlonego pyłu, a potem wracał do dawnej, znajomej postaci białych punkcików na tle czerni. Z tego, co wiedziałem, nie było doniesień o spadających na ziemię odłamkach – aż do tej pory.
– To może się okazać bardzo niebezpieczne – stwierdziła Kim.
– Ciągle się wszystkim martwisz – odezwała się jej koleżanka.
– Jak masz na imię? – zapytałem nową dziewczynę.
– To Gwen – rzucił Jason, posyłając mi twarde spojrzenie.
Natychmiast załapałem. Zaklepał ją sobie. Zobaczyłem, że obejmuje ją w talii. Szybko przechodził do działania, nawet jak na jego standardy. Spotkali się nie więcej niż półtorej minuty temu.
Jason zawsze wolał blondynki, ale mnie podobały się proste i ciemne włosy Kim. Gdy dotarliśmy do brzegu, objąłem ją, biorąc przykład z przyjaciela.
Kim spojrzała na mnie z rozbawieniem.
– Upiłeś się?
– Niewystarczająco – odpowiedziałem. – Patrzcie tam! Ciągle bulgocze. Najdziwniejsze, że coś tam świeci. Ciekawe co?
Kim chyba zapomniała o mojej ręce, bo jej nie strąciła. W sumie to nawet trochę się przysunęła, gdy patrzyliśmy razem na powierzchnię.
Z baru wyglądało to tak, jakby mały wycinek oceanu puszczał bąbelki. Z bliska odnosiło się zgoła inne wrażenie. Cokolwiek znajdowało się pod wodą, było naprawdę spore.
– To na pewno nie zwierzę – oznajmiła Gwen. – Nawet wieloryb nie wypuszczałby tyle gazów.
– Zgadzam się – powiedziałem. – Może do wody spadł niewielki samolot albo jakaś łódź.
– Ale jak mogliśmy to przeoczyć? – zapytała.
Spojrzałem na nią ze zdziwieniem. Od razu dało się poznać, że konkretna z niej kobieta. Sprawiała wrażenie wykształconej i zdecydowanej. Nie byłbym zdziwiony, w końcu przyjaźniła się z Kim. To nie wróżyło dobrze Jasonowi.
– Nie wiem – odpowiedziałem – ale w każdym razie coś tam jest i ma włączone lampy. Nie wygląda mi to na wypływ lawy.
– Nie, to nie lawa – potwierdziła Gwen. – Poświata byłaby pomarańczowa, a woda by parowała.
– Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać – powiedział Jason, ściągając koszulę i wręczając ją Gwen.
– Co ty wyprawiasz? – zawołała dziewczyna. – Czekaj, nie musisz tam iść! Co, jeśli woda jest wrząca?
– Jak tylko poczuję ciepło, zawrócę.
Nie poprosił, żebym do niego dołączył. Nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem. Nie odrywał wzroku od Gwen. Wiedziałem, że obserwuję coś w rodzaju tańca godowego. Kierował się instynktem i to najwyraźniej działało. Dziewczyna wyglądała na zaniepokojoną, ale i podekscytowaną. Odprowadziła go do linii przyboju.
Ja tymczasem skierowałem spojrzenie na Kim. Facet zrobi niemal wszystko, żeby zaimponować dziewczynie, a ja nie należałem do wyjątków, ale reakcję Kim trudniej było odczytać. Zdawała się podekscytowana i jednocześnie wstrząśnięta. Skrzyżowała ręce. Chyba miała większą skłonność do martwienia się niż do brawury.
Zdjąłem koszulę i oddałem ją Kim razem z komórką. Spojrzała ze zdziwieniem na moje rzeczy.
– Ty też tam idziesz, Leo? – zapytała poważnym tonem. – Nie spodziewałam się, że jesteś szalony.
Wzruszyłem ramionami.
– Ktoś musi uratować Jasonowi tyłek, jeśli nadgryzie go rekin albo coś.
Nie sprzeczała się ze mną. W ogóle nie odpowiedziała. Odprowadziła mnie wzrokiem, gdy wbiegałem do wody.
Jason już płynął, zgrabnym kraulem przebijając się przez spienione fale. Najpierw truchtałem w jego kierunku, potem brodziłem w głębszej wodzie, aż wreszcie zacząłem płynąć, ale jeszcze nie nurkowałem. Coś mnie powstrzymało.
Gdy znalazłem się bliżej jasnego, wzburzonego miejsca, z zaskoczeniem odkryłem, że woda wcale nie jest gorąca. Wręcz przeciwnie. Była zimna. Nienaturalnie zimna, jak na Hawaje, nawet nocą.
– Hej! Jason! – zawołałem.
Pomachał mi przez ramię, a potem zanurkował prosto w spienionym miejscu.
Więcej go nie zobaczyłem. Minęła może minuta, a ja z rosnącą obawą patrzyłem w miejsce, gdzie zniknął. Jason doskonale pływał, jednak znajdowaliśmy się na otwartym oceanie.
Zbliżyłem się do spienionego miejsca. Chłód narastał. Czułem, że zaraz dostanę dreszczy.
Podświetlona zielonym blaskiem woda wciąż kipiała. Ale mgławica nad naszymi głowami, która tak tajemniczo się pojawiła, znikała, a niebo na powrót pokrywało się jasnymi punkcikami gwiazd.
– Jason! – krzyknąłem.
Odpowiedziała mi cisza. Ocean był pusty.
Naszła mnie myśl, że Jason może się już nie wynurzyć. Zebrałem się w sobie. Wiedziałem, co należy zrobić. W wojsku hołdowaliśmy zasadzie, że nigdy nikogo nie zostawiamy. Poczułem, jak zdrowy rozsądek ustępuje staremu impulsowi, by zaryzykować własne życie.
Za sobą, na linii brzegowej, widziałem i słyszałem dziewczyny. Woda sięgała im do ud, znajdowały się jakieś pięćdziesiąt metrów za mną. Coś krzyczały, ale wiatr i fale zagłuszały słowa, docierały do mnie tylko niewyraźne piski.
To bez znaczenia. Zrozumiałem, że są przerażone. Wiedziały, że Jason zbyt długo się nie wynurza.
Wziąłem siedem głębokich oddechów i zanurkowałem w lodowatej wodzie, kierując się w stronę źródła zielonkawobiałej poświaty.
Zazwyczaj ocean nocą jest czarny jak smoła, zwłaszcza w bezksiężycową noc. Jednak tym razem widziałem pod wodą całkiem dobrze. Promienie bijące z dna dawały sporo światła. Było dość jasno – blask był bardziej jaskrawy, niż można by sądzić z plaży. Gdy się zbliżałem, musiałem wręcz zmrużyć oczy.
Na głębokości około sześciu metrów zobaczyłem coś owalnego. Leżało na dnie i wściekle burzyło wodę. Chmura bąbelków zasłaniała szczegóły. Z kolei bijący z obiektu blask przywodził na myśl spawanie łukiem elektrycznym. Czyżby coś się tam paliło? Doświadczenie w marynarce wojennej nauczyło mnie, że pod wodą da się spawać, ale nie przychodziło mi do głowy żadne wyjaśnienie, czemu miałoby tu zachodzić podobne zjawisko.
Zamiast płynąć wprost w kierunku kipieli, zanurkowałem jak najgłębiej i zatoczyłem krąg wokół obiektu. Może Jason o coś się uderzył? Jeśli go zobaczę, może zdołam go wyciągnąć…
I wtedy go zobaczyłem. Od razu zrozumiałem, że ma kłopoty. Jego bezwładne ciało opływały setki pęcherzyków powietrza, ale on tkwił w miejscu, uczepiony dna. Podpłynąłem natychmiast i chwyciłem go za kostkę.
Był zimny. Lodowaty. Jego prawa dłoń dotykała obiektu, który wzburzał wodę. Coś musiało go unieruchomić.
Teraz lepiej widziałem podstawę obiektu: czarną powierzchnię, z której wydobywały się pęcherzyki powietrza i wiązki jaskrawego światła. Nie przyglądałem się jej zbyt długo, bo blask przypaliłby mi siatkówki.
Chwyciłem Jasona pod pachami, najmocniej jak mogłem zaparłem się piętami o dno i pociągnąłem. Nawet nie drgnął. Przejechałem palcami po jego uwięzionej prawej ręce i z ogromnym zdziwieniem odkryłem, że jest pokryta lodem od dłoni po łokieć. Czarna bryła jakimś sposobem zamrażała wodę. Pomyślałem, że jeśli jej dotknę, mnie też unieruchomi.
Nie miałem pojęcia, czy Jason jeszcze żyje, ale zostało mi w płucach trochę powietrza. Zawsze świetnie nurkowałem i w razie potrzeby umiałem zostać pod wodą przez trzy minuty. Napiąłem mięśnie, oplotłem rękami jego klatkę piersiową i pociągnąłem. Stopy ślizgały mi się po piaszczystym dnie i omal nie dotknąłem obiektu, który uwięził Jasona.
Wiele bym oddał za nóż. Mógłbym rozrąbać nim lód albo nawet odciąć rękę w nadgarstku. Niestety, niczego ze sobą nie zabrałem. Nie byłem przygotowany na taki obrót spraw. Nie miałem czasu wracać do baru po pomoc. Jeśli Jason nadal żył, nie mógł tak długo czekać.
Kończył mi się tlen, ale nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł. Zamiast ciągnąć bezwładnego mężczyznę, zacząłem szarpać jego ciałem na boki, żeby odłamać kawał lodu. Zawsze byłem silnym, barczystym facetem. Wystarczyło kilka sekund. Lód puścił, a Jason dryfował teraz swobodnie w moich rękach.
Płuca paliły mnie żywym ogniem, a krew pulsowała w żyłach, gdy z całej siły odbiłem się od dna. Desperacko pragnąłem zaczerpnąć tchu. Wreszcie wyciągnąłem Jasona na powierzchnię.
Jedną ręką obejmowałem go wpół, a drugą wiosłowałem, płynąc stylem bocznym. Z trudem chwytałem powietrze. Myślałem, że zaraz zwymiotuję.
Dowlokłem go do plaży. Dziewczyny podbiegły do nas, chlapiąc i piszcząc. Pomogły mi wciągnąć go na brzeg. Z baru wyszli ludzie z latarkami.
– Zadzwoniłam po pomoc, jeszcze zanim zanurkowałeś – powiedziała Gwen. – Nie wierzę, że udało ci się go wyciągnąć. Co się stało?
– Ręka mu przymarzła do czegoś na dnie.
– Przymarzła? – zapytała. – Jak to możliwe?
Nie umiałem odpowiedzieć. Położyłem Jasona na piasku. Odwróciłem mu głowę na bok, żeby woda mogła swobodnie wypływać z ust, po czym zająłem się masażem serca. Co chwilę wdmuchiwałem powietrze do płuc, ale z marnym skutkiem. Włożyłem mu dłoń pod kark, żeby odchylić jego głowę do tyłu i odblokować drogi oddechowe…
I wtedy Kim nagle zaczęła krzyczeć. Nawet na nią nie spojrzałem, bo byłem zbyt zajęty reanimacją Jasona.
– Jego dłoń – zaszlochała. – Gdzie jego dłoń?
Te słowa przykuły moją uwagę. Spojrzałem, żeby przekonać się, o czym mówi.
Prawa ręka Jasona zniknęła. Wyglądała jak gładko odrąbana siekierą. Ale ja wiedziałem, co tak naprawdę zaszło. Jego zamarznięty nadgarstek musiał być tak kruchy, że się odłamał, gdy nim szarpałem.
Co mogło być aż tak cholernie zimne?2
Jason nie przeżył. Dobry był z niego chłopak, nauczył mnie o świecie tyle samo, co ja jego. Ale to należało już do przeszłości.
Gdy z sali wyszedł lekarz, by przekazać nam wieści, Gwen wybiegła ze szlochem za szklane drzwi przesuwne. Trudno ją winić. Była tylko turystką, która dopiero co nas poznała. Spotkało ją aż zbyt wiele strasznych rzeczy, jak na wtorkową noc w maju, zwłaszcza na wakacjach.
Lekarz, facet nazwiskiem David Chang, smutno pokręcił głową.
– Bardzo dziwny przypadek. Jego dłoń… Mówi pan, że przymarzła do jakiegoś przedmiotu znajdującego się pod wodą?
– Zgadza się – odpowiedziałem. – Wyrwałem go z lodu.
– A jak pan się nazywa?
– Leo Blake.
Kiwnął głową z wieloznacznym wyrazem twarzy. Ewidentnie coś go gryzło. Zresztą nic dziwnego. Cała sytuacja była nadzwyczaj osobliwa.
– Dobrze pan się spisał w trakcie resuscytacji. Jednak mimo to pacjent nie odzyskał przytomności, nawet w ambulansie.
– No cóż – odezwała się Kim – przynajmniej nie cierpiał.
Doktor Chang zerknął na nią, po czym znów popatrzył na mnie.
– Badania krwi wykazały ślady infekcji. Czy Jason ostatnio chorował?
– Nie, wcale. Miał końskie zdrowie. Wskoczył do oceanu, bo uparł się, że sprawdzi, co tam jest.
Lekarz pokiwał markotnie głową.
– Cóż, będę to musiał zgłosić do CDC, tak na wszelki wypadek. I prosiłbym pana o pozostanie w okolicy. Dobrze się pan czuje?
Przeszedł mnie dreszcz. Czyżby ten facet sugerował, że mogłem zostać nosicielem groźnej choroby?
– Nic mi nie jest – oznajmiłem z naciskiem.
– Doskonale! Proszę przyjść jutro rano. Przez całą noc będziemy badać Jasona, ale pana, jako ostatnią osobę, która weszła z nim w bliski kontakt, również chciałbym obejrzeć.
– Świetnie – mruknąłem z niezadowoleniem.
Opuściłem szpital razem z Kim. Zdaliśmy sobie sprawę, że zostaliśmy bez transportu. Gwen nas tu przywiozła, a potem uciekła.
– Nic tak nie orzeźwia jak spacer – powiedziałem. – Odprowadzę cię do hotelu.
Ruszyliśmy w dół łagodnego zbocza. Obok nas przemykały samochody. Noc była ciepła, wilgotna i wietrzna. Kim szła, pogrążona w myślach, więc dałem jej czas. Wreszcie, po kilkuset metrach, spojrzała na mnie dziwnie.
– Dotknąłeś tego czegoś? – zapytała. – Tam na dnie?
– Nie – odpowiedziałem. – Widziałem, co się stało z Jasonem, i nie chciałem, żeby to samo spotkało mnie.
– Rozumiem, ale jednak dotykałeś Jasona.
– Tak samo jak ty – zauważyłem.
Wyraźnie się zaniepokoiła.
– Masz rację – stwierdziła. – Razem wyciągaliśmy go z wody. Już wtedy nie miał ręki… Musiał krwawić, a my tego nie widzieliśmy, bo było ciemno i cały ociekał wodą. Mógł być zainfekowany…
Roześmiałem się.
– Daj spokój, Kim – powiedziałem. – Przestań się tyle martwić.
– Nic na to nie poradzę – przyznała.
– Posłuchaj, jeśli grasuje tu jakiś zarazek z kosmosu, będzie potrzebował czasu na inkubację. Bo chyba tak działają choroby? Nie można jej złapać natychmiast.
– No, normalnie tak to działa.
– Doktor Chang jest po prostu ostrożny.
Westchnęła, a jej dłoń wślizgnęła się w moją. Kroczyliśmy w dół zbocza, trzymając się za ręce i zmierzając w kierunku jasno oświetlonych hoteli ciągnących się między plażą a drogą.
Zaprowadziłem ją pod pokój. Jeszcze chwilę staliśmy przed drzwiami.
– To, co tam zrobiłeś, wymagało mnóstwo odwagi – powiedziała.
– Więcej odwagi miał Jason. To on zanurkował za jakimś zatopionym UFO.
Pokręciła głową.
– Nie, ty byłeś dzielniejszy. On nie miał pojęcia, że cokolwiek mu grozi. Ty wiedziałeś.
Dostrzegałem pewne luki w jej rozumowaniu, ale jeszcze nie zdurniałem na tyle, żeby je wytknąć. Zamiast tego uśmiechnąłem się, a ona spojrzała na mnie, zamyślona.
– Jasnobrązowe włosy, jasnobrązowe oczy, wydatna żuchwa… Masz ciało goryla, ale twarz niewiniątka. Pewnie masa rzeczy uchodzi ci na sucho, co?
– Yy… – zawahałem się.
– Może wejdziesz? – zaproponowała. Nagle wydała mi się zawstydzona. – Nie ma mowy, żebym dzisiaj zasnęła.
– Pewnie – powiedziałem radośnie. Byłem zmęczony, ale facet nie może sobie pozwolić na przepuszczanie takich okazji.
Przez następną godzinę kochaliśmy się, a w przerwach zwierzaliśmy się sobie z najgłębszych przemyśleń. Kim nigdy wcześniej nie miała tak bliskiego spotkania ze śmiercią i mocno to przeżyła. Gdy człowiek jest świadkiem odejścia innej osoby, dociera do niego kruchość życia. Przerażała ją więc wizja długiej, bezsennej nocy i miała ochotę na odrobinę intymności… nawet z kimś takim jak ja.
Gdy wreszcie odpłynęła, okazało się, że to ja mam problem z zaśnięciem. Nie mogłem przestać myśleć o dzisiejszych wydarzeniach.
Poczucie obowiązku kazało mi kogoś o tym powiadomić – kogoś z władz. W ciągu kilku bezsennych godzin podjąłem decyzję. Wyślizgnąłem się spod pogrążonej we śnie Kim, wziąłem komórkę i wyszedłem na balkon. A potem połączyłem się z Waszyngtonem.
Można by pomyśleć, że nocny telefon do stolicy jest nie tylko bezsensowny, ale wręcz nieuprzejmy, jednak sześciogodzinna różnica czasu zmieniała sytuację. Na Wschodnim Wybrzeżu był późny ranek.
Spróbowałem połączyć się ze swoim dawnym dowódcą, ale się nie udało. Zamiast zrezygnować, zadzwoniłem do biura informacji Pentagonu. Odebrał jakiś znudzony urzędniczyna. Gdy wyjaśniłem, o co chodzi, połączył mnie z kimś postawionym o szczebel wyżej. Była to kobieta, która przynajmniej brzmiała jak ktoś, kto ma pewne pojęcie o swojej pracy.
– Nazwisko? – zapytała.
– Porucznik Leo Blake, rezerwista marynarki wojennej.
Usłyszałem stukanie w klawisze.
– Co mogę dla pana zrobić, poruczniku?
– Zeszłej nocy brałem udział w zdarzeniu związanym z przepływem gwiezdnym.
– Poruczniku Blake – przerwał mi głos – każdego tygodnia coś takiego widzą na niebie tysiące ludzi. To naturalne zjawisko, którego nauka po prostu jeszcze nie umie wyjaśnić. Wpadanie w panikę jest zupełnie nieuzasadnione i…
– Proszę posłuchać – teraz to ja jej przerwałem – nie dzwonię do was, żeby się wypłakać. Coś chyba spadło na dno oceanu i podpłynąłem do tego obiektu. Mój przyjaciel dotknął tego czegoś i zmarł.
Głos ucichł na kilka sekund.
– Panie Blake, mam rozumieć, że wszedł pan osobiście w kontakt z nieznanym obiektem mającym związek z przepływem gwiezdnym?
– Dokładnie to staram się powiedzieć.
– Proszę chwilkę zaczekać.
Wywróciłem oczami, ale posłuchałem. Rozmowa z urzędasami przywodziła najróżniejsze wspomnienia. Poszedłem do marynarki wojennej przekonany, że zrobię w niej karierę. Byłem wówczas świeżo po ślubie. Jednak małżeństwo się rozpadło, żona mnie zostawiła. Ja z kolei porzuciłem karierę wojskową.
Na Hawaje wyjechałem, żeby się odprężyć i zebrać myśli, zastanowić się nad przyszłością. Szybko zmieniłem się w śpiącego na plażach włóczęgę, ale to nie było złe życie. A teraz wracały wspomnienia z dawnej egzystencji.
Czekałem na linii dziewięć minut. Taki już jest problem z komórkami – one dokładnie powiedzą człowiekowi, ile czasu zmarnował.
Wreszcie coś znowu zatrzeszczało na linii. Rozległy się jakieś piśnięcia i już myślałem, że mnie rozłączyli, gdy nagle usłyszałem nowy głos.
– Mówi wiceadmirał Shaw – powiedział.
Natychmiast się ocknąłem. W całej US Navy było tylko dwustu szesnastu różnego rodzaju admirałów, czyli maksymalna liczba dopuszczona przez prawo. Nie można więc powiedzieć, że są często spotykani. Fakt, że rozmawiałem z jednym z nich, zakrawał na cud.
– Hm, przepraszam, że zawracam głowę, admirale Shaw – powiedziałem. – Chciałem tylko donieść o nietypowym spotkaniu, które mogłoby…
– Zadam panu kilka pytań, Blake – przerwał mi Shaw. – Dotknął pan znalezionego obiektu?
– Nie, sir, nie bezpośrednio. Zanurkowałem, żeby ratować kolegę, który to zrobił. Ręka przymarzła mu do obiektu, z którego unosiły się pęcherzyki powietrza.
– Więc to ktoś inny wszedł w kontakt z obiektem? – zapytał ostro Shaw.
– Tak jest. Ale nie przeżył. Zmarł przed paroma godzinami.
– Rozumiem.
Nastąpiła przerwa, podczas której dotarło do mnie, że admirała wcale nie zdziwiło to, co mówiłem. Nie dopytywał o pęcherzyki powietrza ani o światło, ani o zimno. Nawet nie zaskoczył go fakt, że Jason zmarł po dotknięciu obiektu.
Odniosłem wrażenie, że mężczyzna konsultuje się z kimś jeszcze, a może robił notatki, więc czekałem. Z natury jestem niecierpliwy, ale potrafię siedzieć grzecznie i cicho podczas rozmowy z admirałem.
– Blake, czemu wystąpił pan z marynarki? – zapytał mnie nagle Shaw.
– Yy… z przyczyn osobistych, sir.
– Ach tak, pańska żona. Daty się pokrywają. Przykro mi słyszeć, że pańskie życie osobiste wywróciło się do góry nogami, ale zobowiązania wobec sił zbrojnych są ważniejsze. Jest pan wyszkolonym lotnikiem, a my tego rodzaju inwestycji nie lubimy marnować.
Zmarszczyłem brwi. Nie wiedziałem, jak zareagować. Facet brzmiał jak rekruter.
– Odsłużyłem swoje i wypełniłem warunki kontraktu, sir. I nadal jestem na liście rezerwistów.
– Zgadza się. A ja, z tytułu stanu wyjątkowego, niniejszym przywracam pana do czynnej służby. Ze skutkiem natychmiastowym. Proszę nikomu o tym nie wspominać, zrozumiano?
– O Jezu! – wykrzyknąłem, nie mogąc się opanować. – To znaczy… Przepraszam, sir, jestem w szoku. Hm… A odpowiadając na pytanie: tak, zrozumiałem.
Shaw zaśmiał się pod nosem.
– Witamy z powrotem w marynarce wojennej, Blake. Proszę pozostać w promieniu piętnastu kilometrów od swojej obecnej pozycji. Tak, namierzyliśmy pański telefon. Wyślę tam kogoś z Pearl, żeby pana odebrał.
Mój umysł wirował jak spuszczony w toalecie owad. Wszystko działo się za szybko. Co miałem robić? Co powiedzieć? Nie mogłem się z nim przecież kłócić o kwestie prawne. Wiedziałem, że jeśli zechce, zdoła pociągnąć za odpowiednie sznurki. I wtedy przyszło mi do głowy jedno pytanie.
– Sir, więc co to było, tam na dnie? Pan na pewno wie.
Odpowiedź nie nadeszła. Telefon zamilkł. Admirał musiał się w którymś momencie rozłączyć. Drań nawet nie raczył powiedzieć „do usłyszenia”.
– Cholera – syknąłem, odsuwając komórkę od ucha.
Popatrzyłem na panoramę miasta, ale mój wzrok zbłądził na rozciągający się dalej ocean. Był czarny jak atrament, rozświetlany tu i ówdzie jasnymi punkcikami przepływających łodzi. Dalej od brzegu przesuwały się większe statki, a na niebie migały samoloty. Wkrótce miało świtać, a niebo na wschodzie już rozjaśniała różowa łuna przedświtu.
Świat żył po staremu, we własnym tempie, ale moje życie obrało nowy, niespodziewany kierunek.
Raz po raz powtarzałem sobie pytanie: „Leo, co cię podkusiło, żeby wykonać ten cholerny telefon?”.3
Kazali mi się nie ruszać, więc uznałem, że równie dobrze mogę zaczekać u Kim. Na pewno lepiej tu niż w przydrożnej budzie, którą wynajmowałem.
Wślizgnąłem się do łóżka, Kim już nie spała.
– Z kim rozmawiałeś? – zapytała.
– Z nikim – skłamałem, bo taki otrzymałem rozkaz.
Kopnęła mnie w bok, a ja stęknąłem z niezadowolenia.
– Nie daruję ci tego – powiedziała. – Wynoś się.
Spojrzałem na nią zmęczonymi oczami. Naprawdę potrzebowałem się przespać.
– Co? Czemu?
– Nie będę spać z kimś, kto wydzwania do innych kobiet z mojego własnego pokoju.
– To nie…
Znów mnie kopnęła.
– Wynocha – burknęła.
– Niech to cholera – jęknąłem i wstałem.
Zdarzało się już, że wykopano mnie z łóżka, dosłownie i w przenośni. Mogłem się sprzeczać, ale wiedziałem, że nic nie zdziałam. Nawet jeśli pozwoli mi wrócić, nie zaznam odpoczynku.
– Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie – rzuciłem i wyszedłem.
Dowlokłem się chwiejnym krokiem do plaży. Była bliżej niż przytułek, w którym dzieliłem z Jasonem wynajęty pokój. Była też czystsza. Przed jednym z przylegających do plaży hoteli stał szezlong. Wiedziałem, że przy odrobinie szczęścia prześpię na nim kilka godzin, zanim mnie przepędzą.
Ukradłem ręcznik, owinąłem sobie twarz i położyłem się. Z drzemką na plaży wiązały się pewne zagrożenia, ale byłem zdesperowany. Po pierwsze, ktoś mógł mnie okraść. Poza tym więcej niż raz budziłem się z potwornym poparzeniem słonecznym po zbyt wielu godzinach bez kremu z filtrem.
Postanowiłem zaryzykować. Zapadłem w głęboki, choć pełen niepokojących majaków sen, z którego wyrwał mnie facet z surową miną i krótkofalówką w ręku.
– Mogę zobaczyć pańską kartę-klucz? – zapytał.
Rozejrzałem się. Była na oko dziesiąta rano.
– Chyba została w pokoju – skłamałem. – Skoczę po nią. Żona mnie wpuści.
Odprowadził mnie podejrzliwym wzrokiem do wejścia. Musiałem się spieszyć, żeby nie zdążył zapytać o nazwisko. W razie czego podałbym jakieś zmyślone, ale wolałem nie wikłać się w kłamstwa.
Zauważyłem, że mi się przygląda, rozmawiając przez krótkofalówkę. Gdybym wyglądał na bezdomnego, pewnie zadzwoniłby po policję. Na szczęście los obdarzył mnie wyglądem człowieka, który raczej ma pracę i odnosi sukcesy. Ten fakt wielokrotnie wybawił mnie z kłopotów w trakcie życia plażowego włóczęgi.
Gdy dotarłem do drzwi, dopisało mi szczęście. Jeden z gości akurat wychodził, więc wślizgnąłem się do środka. Minąłem lobby i skręciłem prosto do łazienki, gdzie umyłem się najlepiej jak mogłem. Niesamowite, ile można zdziałać samym mydłem, wodą i garścią papierowych ręczników.
Następnie dołączyłem do tłumu gości idących niespiesznie na śniadanie. Nikt mnie nie zatrzymał, więc najadłem się jak król. Wróciłem nawet po dokładkę.
Odświeżony i wypoczęty, wyszedłem drzwiami frontowymi. Sekret polega na tym, żeby zachowywać się jak ktoś, kto zapłacił za luksusy, z których korzysta. Odźwierny kiwnął głową i uśmiechnął się, chyba czekając na napiwek. Mogłem powiedzieć, że nie mam przy sobie pieniędzy, ale tylko skinąłem mu głową.
– Mógłby wezwać pan dla mnie taksówkę? – zapytałem. – Muszę pojechać do szpitala.
Spochmurniał, ale bez zastrzeżeń spełnił prośbę. Taką obsługę lubię.
Dojechałem do szpitala i zapłaciłem taksówkarzowi, uszczuplając swój wątły zapas gotówki, po czym udałem się na oddział intensywnej opieki medycznej. Zapytałem o doktora Changa. Odpowiedź była dla mnie zaskoczeniem.
– Został… zatrzymany – powiedziała recepcjonistka. – Ale kazano nam spodziewać się pana. Proszę usiąść.
– Zatrzymany? – zapytałem. – To znaczy, że nie ma teraz dyżuru?
– Powinien pracować od północy do przedpołudnia. Ale jakiś czas temu wyszedł.
Miałem złe przeczucia, jednak skinąłem głową, jakby mnie to nie dziwiło.
– Zgarnęli go faceci z marynarki, prawda?
Zamrugała, a potem przytaknęła.
– Dwóch? – rzuciłem konwersacyjnym tonem.
– Nie, trzech. Ale tylko jeden w mundurze.
– Rozumiem. Cóż, wrócę później.
– Chwileczkę, miałam do nich zadzwonić.
Wyciągnęła wizytówkę. Zanim zdążyła zareagować, wyrwałem jej kartonik z ręki.
– Proszę pana? Jest mi potrzebna…
Przeczytałem numer, po czym oddałem wizytówkę. Zmarszczyła brwi.
– Czy pan jest przestępcą? – zapytała stanowczo.
– Nie – zapewniłem. – Nie bardziej niż doktor Chang.
Odpowiedź ją chyba zadowoliła, bo zniżyła głos i zapytała bardziej przyjaznym tonem:
– O co w tym wszystkim chodzi, panie Blake?
– Eksperymenty wojskowe – powiedziałem. – Jestem z marynarki.
– Ach tak… Ten wczorajszy przepływ! To był pan, prawda? Wszyscy mówią tylko o jednym: o biednym chłopaku, którego pan przywiózł.
Wtedy przypomniały mi się rozkazy admirała Shawa.
– Nie wolno mi o tym mówić.
– Rozumiem.
Znów zrobiła się oschła, więc zostawiłem ją w spokoju. Wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem zatrzymujące się auto. W środku było trzech mężczyzn. Jeden miał na sobie mundur marynarki wojennej. Wyglądali poważnie, zwłaszcza tych dwóch w cywilu miało bardzo nieprzyjemny wyraz twarzy. Wyglądali mi na szpiegów, może z CIA.
Ostro skręciłem w lewo i ruszyłem w stronę drogi. Ani razu nie obejrzałem się przez ramię. Za plecami usłyszałem, jak wchodzą do środka.
Coś było na rzeczy. Można to nazwać intuicją włóczęgi, ale zawsze wiedziałem, gdy ochrona mnie szukała. A teraz czułem znajome mrowienie na karku.
Jasne, mogłem wejść za nimi i zażądać odpowiedzi. Ale co, jeśli na miejscu by mnie aresztowali? Jeśli admirał Shaw wcale nie był admirałem, tylko jakimś szpiegiem?
Jednak najważniejsze z pytań, które zaprzątały mój umysł, wiązało się doktorem Changiem. Czemu go zabrali, a potem wrócili bez niego? Gdzie teraz przebywał? Gadatliwa recepcjonistka pewnie za chwilę im powie, że właśnie wyszedłem. Szarpnąłem za klamkę najbliższych drzwi prowadzących z powrotem do szpitala. Były zamknięte.
Okrążyłem truchtem budynek i obok śmietnika znalazłem inne wejście. Drzwi były otwarte na oścież. Po co? Może ktoś chciał wpuścić trochę świeżego powietrza?
Zwolniłem i nonszalanckim krokiem wszedłem do środka. Zresztą każdy od razu poznałby, że nie powinienem tu przebywać. Miałem na sobie szorty do pływania, rozpiętą koszulę i sandały – strój, który nijak nie przypominał lekarskiego fartucha.
Nawet ja nie mogłem sobie bezkarnie chodzić po niedostępnych dla pacjentów korytarzach szpitala. Zatrzymał mnie pierwszy pracownik biurowy.
– Mogę panu w czymś pomóc?
– Pewnie – odpowiedziałem chuderlawemu facetowi. Miał zmrużone oczy za wielkimi, okrągłymi okularami. – Chyba się zgubiłem. Wskaże mi pan drogę do części głównej? Chciałem odwiedzić mamę.
– Ach tak, rozumiem. A wie pan, że jeszcze nie zaczęły się godziny odwiedzin?
– Nie wiedziałem, przepraszam. W takim razie którędy do poczekalni?
Facet z administracji przyjrzał mi się uważnie. Na pewno zastanawiał się, czy nie wezwać ochrony. Czekałem, emanując pewnością siebie, aż wreszcie się uśmiechnął. Naprawdę przydawała się dzisiaj moja twarz poczciwca.
– Część główna jest w tamtą stronę – powiedział. Wskazał mi drogę, a potem wrócił do swojego biura. Ruszyłem w tamtym kierunku, ale po kilkunastu krokach skręciłem w pierwszy boczny korytarz, jaki znalazłem, a potem wślizgnąłem się do pakamery woźnego, żeby ukryć się przed wzrokiem postronnych. Sprzątający z reguły pracowali nocą, a kanciapa była przytulniejsza niż większość schowków, które odwiedziłem. Pomyślałem, że jeśli przeczekam tu pół godziny, tamci pewnie zrezygnują i pójdą mnie szukać gdzie indziej.
Miałem więc mnóstwo czasu na rozmyślanie nad decyzjami, które doprowadziły mnie do tej nieciekawej sytuacji. Przede wszystkim nie mogłem sobie darować, że w ogóle zadzwoniłem do Waszyngtonu.
Te cuda na niebie musiały sprawić, że rząd siedział jak na szpilkach. Nie wiedziałem, jak zamierzali reagować, ale raczej nie bawili się w subtelności. Biurokraci nienawidzą nieprzewidzianych incydentów, a gwiazdy migające na niebie jak lampki choinkowe były pewnie na szczycie ich listy niepożądanych zdarzeń.
Przeszło mi przez myśl, żeby do kogoś zadzwonić albo napisać, ale wiedziałem, że tamci przechwycą wszystkie transmisje, więc wyłączyłem komórkę. Zadałem sobie nawet trud, żeby odłączyć baterię. Wolałem nie ryzykować.
Pomimo moich starań po jakichś czterdziestu minutach usłyszałem kroki za drzwiami.
– Tutaj – oznajmił czyjś głos.
Przygotowałem się na najgorsze. Jakimś sposobem mnie znaleźli. Może sprawdzili nagrania monitoringu albo przesłuchali wścibskiego pracownika. To mogło być cokolwiek i w tej chwili nie miało znaczenia, co poszło nie tak. Dopadli mnie.
Z przylepionym do twarzy uśmiechem otworzyłem drzwi na całą szerokość i wyszedłem krokiem tak pewnym, jakbym był u siebie w domu.
– Panowie – odezwałem się – czekałem na was. Idziemy?
Obnażyli zęby ze złości. Jeden z facetów w cywilu, mięśniak ostrzyżony prawie do samej skóry, wysunął do przodu żuchwę.
– Idziesz z nami, Blake.
– To właśnie powiedziałem. Ale mogę najpierw zadzwonić do generała Shawa?
Mięśniak zmieszał się na moment.
– Chciał pan powiedzieć: „admirała Shawa”, poruczniku – wtrącił się facet z marynarki. Był wysokim, czarnoskórym mężczyzną z brzuszkiem, ale wyglądał na groźnego przeciwnika. Wszyscy tak wyglądali.
Odwróciłem się do niego. Nosił insygnia komandora porucznika, więc był starszy stopniem.
– Racja… Oczywiście, sir.
Ta wymiana zdań zapewniła mi kilka informacji. Po pierwsze, za kulisami rzeczywiście stał Shaw i to on pociągał za sznurki. Najwyraźniej faktycznie był admirałem – albo to, albo wszyscy znali go jako admirała. Goście z CIA często podawali się za oficerów różnych sił.
Zerknąłem na komandora porucznika. On akurat sprawiał wrażenie kogoś, kto naprawdę należy do marynarki wojennej. Czy byłby skłonny zrobić krzywdę innemu marynarzowi? Pewności nie miałem, ale wiedziałem, że jeszcze się przekonam.4
Zaprowadzili mnie do auta, które wcześniej widziałem. Było to prawie godzinę temu i poczułem cień dumy na myśl, że tak długo uganiali się za mną po szpitalu. Budynek przecież nie należał do wielkich.
Umięśniony brutal usiadł obok mnie na tylnym siedzeniu. Facet z marynarki zajął miejsce z przodu, na fotelu pasażera, a trzeci mężczyzna prowadził. Kierowca był najniższy i, sądząc po wyrazie twarzy, najwredniejszy. Milczał jak grób. Ani na chwilę nie napotkałem jego spojrzenia we wstecznym lusterku.
– Więc – odezwałem się – stacjonujecie wszyscy w Pearl?
– Ja tak – powiedział komandor porucznik.
– Chyba nie dosłyszałem waszych nazwisk – rzuciłem.
– Bo ich nie podaliśmy, kretynie – burknął siedzący obok brutal.
– Więcej kultury – powiedział facet z marynarki. – On jest nowy.
– Nie zachowuje się jak nowy – upierał się brutal. – Jest zbyt spokojny, tak jakby już wiedział, o co chodzi w tej grze. Mam rację? Ktoś cię ostrzegł, co, Blake?
Jego słowa kompletnie zbiły mnie z tropu, ale nie dałem tego po sobie poznać.
– Oczywiście, że wiem, o co chodzi – powiedziałem. Stwierdziłem, że jeśli udam, że i tak wszystko rozumiem, zaczną przy mnie bardziej otwarcie rozmawiać. – Myśleliście, że to zbieg okoliczności?
Brutal jeszcze mocniej zmarszczył brwi. Obrócił się i położył rękę na moim zagłówku, wbijając we mnie groźne spojrzenie. Chciał mnie zastraszyć i to działało, ale udawałem, że nie zrobił na mnie wrażenia.
– Jesteś pilotem, prawda? – zapytał. – Latające gnojki zawsze myślą, że są od nas lepsi.
– Nie wiedziałem, że też służyłeś.
– Marines. Dwie tury w…
– Zamknij gębę – syknął z przedniego siedzenia komandor porucznik. – Nie widzisz, że on wyciąga z ciebie informacje, ty debilu?
Brutal zrobił rozzłoszczoną minę, ale posłusznie się zamknął. Uśmiechnąłem się triumfalnie kącikiem ust w nadziei, że znów zacznie gadać. Poczerwieniał i zacisnął pięści, ale już się nie odezwał.
Skupiłem uwagę na komandorze poruczniku.
– Co się stało z doktorem Changiem? – zapytałem.
– Nie twoja sprawa, Blake.
– Czemu? Źle mu wyszło badanie krwi?
Z jakiegoś powodu to zdanie wywołało poważną reakcję. Milczący kierowca wykonał ostry skręt i zjechał w boczną drogę, która zdawała się prowadzić donikąd. Jechaliśmy teraz pod górę – jak zawsze, gdy odbiło się od linii brzegowej na dowolnej z hawajskich wysp. Otaczały nas tereny uprawne, a może jakiś rezerwat przyrody. Choć z drugiej strony, niewykluczone, że obszar należał do wojska. Nie byłbym zdziwiony.
– Co robisz? – zapytał kierowcę komandor porucznik.
Tamten spojrzał na niego szyderczo.
– Mam, kurwa, dość – odezwał się. Byłem zaskoczony, słysząc brytyjski akcent klasy niższej. – Kończmy z tym i spieprzajmy. Tak jak uzgodniliśmy.
– Blake jest z marynarki wojennej i jeszcze nie miał zrobionych badań – powiedział z naciskiem ten drugi. – Nie dostaliśmy oficjalnego upoważnienia.
– Odwal się. Prędzej czy później i tak wszystko się spierdoli. Można zacząć już teraz.
– Panuj nad swoim symem, Dalton! – rozkazał facet z marynarki.
– Grozisz mi, Jones?
Zacząłem się niepokoić. Usłyszałem ich nazwiska, ale wcale nie poczułem się szczęśliwszy.
Myślałem o losie, jaki czekał mnie w najbliższej przyszłości. Kolejne opcje odpadały jedna po drugiej. Kwarantanna? Pobyt w więzieniu? Morderstwo, żeby mnie uciszyć? Nic nie pasowało do sytuacji.
No i co to w ogóle jest „sym”? I czy naprawdę chciałem wiedzieć?
Ci goście wcale nie byli po mojej stronie. Tylko facet z marynarki okazywał ślady współczucia.
Dalton prowadził jak szaleniec. W każdy zakręt wchodził w pełnym pędzie, aż rzucało nami na wszystkie strony. Dzięki niemu wpadłem na pomysł. Przy następnym skręcie w lewo celowo rzuciłem się na brutala, który siedział obok.
– Złaź ze mnie!
– Przepraszam – powiedziałem, niby niechcący odpinając mu pasy.
Odepchnął mnie ze złością, aż uderzyłem głową w słupek przy drzwiach.
I wtedy mi się poszczęściło, być może jedyny raz w ciągu całego długiego dnia. Kiedy brutal próbował z powrotem zapiąć pasy, stary dobry Dalton wykonał następny ostry skręt. Wyciągnąłem rękę, szarpnąłem za klamkę po przeciwnej stronie i z całej siły popchnąłem faceta.
Do tej pory nie pokazywałem, jaki jestem silny. Tak jak mówiłem, jestem dobrze zbudowanym mężczyzną. Mimo wszystko wolałbym nie siłować się z marine, ale najwyraźniej wziąłem go z zaskoczenia.
Chyba przesadziłem. Połączenie szaleńczej jazdy Daltona, mojego pchnięcia i braku pasów wystrzeliło drania jak z armaty. Przez ułamek sekundy zdawał się wisieć w powietrzu. Zaczął wymachiwać rękami, a potem zniknął. Zerknąłem do tyłu i zobaczyłem, jak toczy się po asfalcie.
– Wasz kolega wypadł! – krzyknąłem.
– Ty chory pojebie! – warknął Dalton. Tak jak się spodziewałem, z całej siły nadepnął na hamulec.
Zareagowałem jako pierwszy i wyskoczyłem z auta. Miałem już odpięte pasy, więc wydostałem się pojazdu przed pozostałymi.
Usłyszałem trzy strzały. Skręciłem, skulony, i ukryłem się za bagażnikiem. Nie było czasu uciekać w kierunku linii przydrożnych palm.
Rozległy się wystrzały z innej broni, ale nie były chyba wymierzone we mnie. Nie usłyszałem świstu kuli ani nie zobaczyłem skrzesanych o asfalt iskier.
Wyjrzałem ostrożnie znad bagażnika i ze zdumieniem stwierdziłem, że obaj mężczyźni trzymają broń, ale nie strzelają do mnie. Strzelali do siebie nawzajem.
Jones przyciskał rękę do boku, a spomiędzy palców tryskała krew. Cały mundur miał w niej unurzany. Ze wstrząśniętym wyrazem twarzy opierał się ciężko o drzwi auta.
Dalton, nie przestając się szczerzyć, zwrócił lufę w moją stronę.
– Dobra – powiedział. – Twoja kolej, kolego. Zostanie z ciebie wielorybie gówno. Tak się u was mówi, skurwielu z marynarki?
Przykleiłem się do bagażnika i zacząłem okrążać auto, żeby znaleźć się jak najdalej od niego. Zamierzałem dotrzeć do pistoletu Jonesa. Niestety, Dalton nie był aż tak głupi. Zamiast ścigać mnie wokół forda, stanął przed samochodem, nad ciałem umierającego mężczyzny. Na wszelki wypadek wpakował w niego jeszcze jedną kulkę. Trafiony osunął się bezwładnie.
Dalton roześmiał się i odwrócił, by mnie dopaść. Desperacko brnąłem w stronę fotela kierowcy, żeby sprawdzić, czy nie zostawił kluczyków w stacyjce. Nie zostawił.
Zbliżył się i popatrzył na mnie.
– Jaka szkoda – powiedział, celując mi w twarz. – Już zaczynałem nabierać do ciebie szacunku. Pozostali byli zbyt posłuszni. Za głupi, żeby wygrać.
Nie miałem pojęcia, o czym gada, ale gdy mocniej zacisnął palce na rękojeści pistoletu, powiedziałem słowo, które pada z ust każdej ofiary morderstwa:
– Czekaj!
Trach!
Usłyszałem wystrzał, choć nie powinienem.
Trach! Trach! Trach!
Dalton obrócił się w miejscu i upadł. W pierwszej chwili pomyślałem, że pewnie dopadł go brutal z tylnego siedzenia, ale tamtego nigdzie nie dostrzegałem. Został pół kilometra w tyle.
A potem odwróciłem głowę i zobaczyłem komandora porucznika Jonesa.
Znów trzymał w dłoni pistolet. Dziwiło mnie, że wciąż żył. Może tylko udawał zabitego, a może niespodziewanie wróciły mu siły. Trudno stwierdzić, ale w każdym razie to on zastrzelił Daltona.
W oddali rozległ się jęk syren. Okrążyłem auto i podszedłem do Jonesa. Przykucnąłem. Oddech miał świszczący z powodu podziurawionych kulami płuc.
– Czemu zastrzeliłeś swojego partnera? – zapytałem.
– Odpadłem z konkursu – wyrzęził – ale chciałem, żeby zwyciężył ktoś z marynarki, taki jak ja. Nie bądź chujem, Blake.
– Odbiło wam wszystkim – stwierdziłem, kręcąc głową. – Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, ale i tak dzięki za uratowanie mi tyłka.
Pokręcił głową.
– Przed niczym cię nie uratowałem. Raczej cię przekląłem. Pamiętaj: nie ufaj nikomu. Gdy po ciebie przyjdą, odkryjesz, że nie tak łatwo ich zabić. Trzeba wyciąć serce, odrąbać głowę albo może ich spalić, tak na wszelki wypadek. Cholera, możesz nawet nakarmić nimi świnie, żeby zmienili się w łajno.
Spod zmrużonych powiek zajrzałem w oczy człowiekowi, który – teraz nie miałem już żadnych wątpliwości – był obłąkany.
– Musisz uciekać – dodał Jones. – Wyrzuć komórkę. Weź samochód i uciekaj. Nie oglądaj się. Próbuj ignorować swojego syma, dopóki nie będzie ci potrzebny, żeby przetrwać. One… czasem nas okłamują.
– Gadasz bez sensu – powiedziałem – ale muszę cię zabrać do szpitala.
Wziąłem go pod pachy i ze stęknięciem spróbowałem położyć na tylnym siedzeniu.
Przystawił mi lufę do twarzy. Zaskoczył mnie.
– Nie, Blake. Zostaw mnie, bo cię zastrzelę, przysięgam. Spieprzaj stąd.
Uniosłem ręce i potrząsnąłem głową. Niektórym nie sposób dogodzić. Wyjąłem Daltonowi kluczyki z kieszeni i wsiadłem do forda. Odpaliłem silnik i szybko odjechałem.
Gdybym mógł cofnąć czas, pewnie zawróciłbym i przejechał ich obu kilka razy.
Tak na wszelki wypadek.