Ręczna robota - ebook
Ręczna robota - ebook
Taka była Polska Ludowa! W pełnej absurdów rzeczywistości, gdy picie alkoholu było niemal obowiązkowe, a posiadanie samochodu czy dobrej pralki świadczyło o luksusie, wzajemne zależności w zdobywaniu deficytowych towarów stanowiły spoiwo społeczeństwa. Kiedy więc 8 marca 1986 roku w pociągu relacji Berlin-Poznań znaleziono ciało przemytnika, skomplikowana społeczna struktura została poważnie naruszona. Brutalne morderstwo miało być dla kogoś ostrzeżeniem. Tylko dla kogo? Odpowiedź na to pytanie nie będzie łatwa. Chociaż chorąży Teofil Olkiewicz jeszcze tego samego dnia dostarczy na komisariat podejrzanego, wszyscy wiedzą, że są to tylko działania osłonowe, mające zaspokoić apetyt zwierzchnictwa na natychmiastowe wyniki. Fakt, że zatrzymany nie ma nic wspólnego z morderstwem, jest zupełnie nieistotny - najważniejsze by zyskać czas i spokojnie prowadzić dalsze dochodzenie. Obok działań milicji swoje własne śledztwo prowadzi też Gruby Rychu, szef poznańskich cinkciarzy. Kto pierwszy odkryje prawdę?
"Ręczna robota" Ćwirleja to barwna, a jednocześnie realistyczna historia kryminalna. Pokazuje świat PRL-u, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się fantazją szaleńca. Fantazją, która mimo szarej, smętnej atmosfery bezradności zaskakuje humorem i obrazem jakby cieplejszych niż dziś więzi między ludźmi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0322-3 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katowice
Piątek, 20 września 1985 r.
Godzina 7.15
Deszcz padał od świtu. Czerwony autobus linii dwieście dziewięćdziesiąt siedem zwolnił trochę, przepuszczając nadjeżdżającego z przeciwka zielonego malucha, a potem przeciął oś jezdni i wjechał w niewielką uliczkę prowadzącą na nowe osiedle Ochojec. Przednie koła autosana wjechały w wielką kałużę, pryskając brudną błotnistą wodą na chodnik.
– Jak jedziesz, ciulu! – warknął Alojz Piontek, grożąc kierowcy autobusu pięścią. Woda zalała mu buty i nogawki spodni. Szybko pościerał błoto, ale niewiele to dało, bo spodnie i tak zrobiły się mokre. Machnąwszy w końcu ręką, postanowił, że wejdzie do sklepu po drugiej stronie ulicy Obrońców Stalingradu i siądzie sobie na parapecie, pod którym zainstalowane były grzejniki. Może jakoś się osuszę, pomyślał i szybko przeszedł przez jezdnię.
Sklep, zwany przez miejscowych trochę na wyrost halą, był podłużnym pawilonem, jednym z najważniejszych punktów na mapie osiedla. Powszechnie uważano, że jest najlepiej zaopatrzony w artykuły spożywcze. To jednak dla Alojza nie było takie istotne. Kwestie dotyczące zakupów mięsa, wędlin czy warzyw nie interesowały go zupełnie. Pozostawiał je całkowicie swojej żonie. Interesował się halą, bo tam można było dostać piwo Tyskie Gronie, a niekiedy nawet trafiało się Książęce. A on bardzo lubił piwo, szczególnie rano po przepiciu. Dziś wiedział, że musi się napić, bo po wczorajszym chlaniu suszyło go jak diabli.
Podszedł do drzwi sklepu. Otworzyły się przed nim pchnięte od środka i na ulicę wyszedł odziany w marną jesionkę Gerard Matusiak. Niski sześćdziesięciolatek, mierzący jakieś metr pięćdziesiąt, uśmiechnął się szeroko na widok Alojza.
– Alojz, pierunie, co słychać?
Przywitali się, podając sobie ręce.
– Aleś się umarasił! – Gerard spojrzał na brudne i przemoczone spodnie kolegi.
– To tyn ciul z autobusa! – odpowiedział Alojz, wskazując głową ulicę. – Musza sie napić, bo żech sie wkurwił.
– Niy dziwia sie – poparł go uśmiechnięty kolega. – Jeżdżóm te ciule i na nic niy patrzóm. Ale dej se ino pozór tutej – mówiąc to, szybko odpiął jesionkę.
Za paskiem miał butelkę wina owocowego. Alkohol sprzedawano od trzynastej, ale Gerard miał w hali chody. Jego znajoma sprzedawała na spożywczym i w razie pilnej potrzeby mógł liczyć na towar spod lady. Chciał najpierw kupić piwo, które można było sprzedawać od rana. Po przeliczeniu pieniędzy okazało się, że wystarczy mu na jabola, więc nie było się nad czym zastanawiać.
– Czamu niy, może być i jabolek, ale jo ta ino jeszcze wleza i kupia jake piwo, bo ta jedna flaszka to trocha mało – powiedział Alojz i zniknął za sklepowymi drzwiami, pozostawiając Gerarda samego.
Po pięciu minutach był już z powrotem. W ręce trzymał siatkę wypełnioną kilkoma butelkami tyskiego tańcowanego. Tę torbę nosił zawsze w kieszeni kurtki na wszelki wypadek, gdyby musiał coś nagle kupić. Teraz przydała się do noszenia piwa.
– Wroź ino ta flaszka do tego nylonbojtla, bo ci jeszcze z galotów wyleci, a to by było szkoda.
Mężczyzna włożył ostrożnie butelkę do siatki, a potem obaj ruszyli chodnikiem. Nie musieli nawet umawiać się, gdzie mają pójść się napić. Jakieś pięćset metrów dalej w stronę centrum Katowic było miejsce, które już dawno upatrzyli sobie miejscowi pijacy – zarośnięty chaszczami rów, położony kilka metrów poniżej poziomu ulicy. Wystarczyło zejść ścieżką wydeptaną przez liczną rzeszę amatorów wina markowego, by zagłębić się w miejsce niewidoczne dla postronnych obserwatorów. Można było tam się napić bez obawy, że jakiś milicjant zaczepi degustatorów taniego alkoholu.
Minęli wieżowce po lewej stronie i rozłożone tuż przy ulicy niewielkie targowisko. Ruch panował tu już od rana. Kolejka kilkudziesięciu kobiet ustawiła się przy kiosku, w którym sprzedawano kurczaki bez kartek. Druga, znacznie większa, stała pod mięsnym. Ale dwaj mężczyźni nie zwrócili najmniejszej uwagi na czekające kobiety. Przyśpieszyli tylko, jakby bali się, że natrafią tu na jakąś znajomą czy sąsiadkę. Lepiej przecież nie pchać się w oczy tym starym omom, co mogą później człowieka niepotrzebnie obgadać. Zlustrowali za to bacznie drugą stronę ulicy. Tam, w starej dwupiętrowej kamienicy, mieścił się bar piwny U Pluty. W tej chwili jeszcze był zamknięty, bo otwierano go dopiero o dziewiątej, ale na chodniku sterczała już niewielka grupka amatorów złocistego trunku. Nie czekali jednak na otwarcie Pluty. Tu organizowali zrzutkę na pierwsze piwo, które zamierzali wypić pod halą.
Alojz skinął głową stojącym mężczyznom i przyśpieszył kroku. Znał ich, ale niezbyt poważał. Nie musiał się zadawać z tymi bryniolami. Należeli do najgorszej kategorii pijaczków, którzy nigdy nie śmierdzieli groszem. Dwóch czy trzech było miejscowych, reszta to zwykłe wulce z pobliskiego wulcoka, czyli hotelu robotniczego. Ci zarobione pieniądze przepijali natychmiast, a później, żeby się napić, musieli robić ściepę. Co innego oni. Alojz i Gerard mieli pieniądze. Co prawda niezbyt wielkie, ale zawsze. Byli emerytami górniczymi, dlatego mieli za co pić. Większość górniczej emerytury oddawali żonom, ale resztę mieli na własne potrzeby, czyli codzienne piwo albo wino, a niekiedy na grę w skata.
Nie oglądając się już na tych spod Pluty, zeszli na dół rowu i zagłębili się w gęste, żółto-czerwone jesienne zarośla. Musieli przejść jakieś sto metrów w głąb niewielkiego lasku. Przed nimi rozciągała się mała polanka upstrzona setkami wdeptanych w ziemię metalowych kapsli i plastikowych korków od wina. Pod jednym z drzew stała drewniana ławka, którą parę lat temu ktoś przytargał z jakiegoś skweru dla wygody pijących.
Odetchnęli z ulgą, widząc, że ich ulubione miejsce jest puste. Byli tu dziś pierwsi, więc mogli spokojnie zająć ławeczkę. Rozsiedli się na brudnych deskach; farba olejna odchodziła z nich wielkimi płatami. Przynajmniej nie kapało za kołnierz, bo któryś ze stałych użytkowników tego miejsca rozciągnął na kilku gałęziach drzewa, tuż nad ławką, wielki płat folii. Alojz ustawił siatkę pośrodku ławki i wydobył dwie butelki piwa. Sprawnie pościągał kapsle otwieraczem ze scyzoryka o dwunastu ostrzach, który zawsze nosił przy sobie. Podał piwo koledze, po czym obaj bez słowa pociągnęli po sporym łyku.
Nagle spojrzenie Gerarda zatrzymało się na jakimś dziwnym punkcie kilkanaście metrów od nich. Mężczyzna mało nie zakrztusił się piwem. Szybko przełknął resztkę płynu i zerwał się na równe nogi.
– Pierunie, co żeś tak skoczył? – zdziwił się Alojz.
– Patrz sam ino! – krzyknął Gerard, wymachując ręką w stronę zarośli przed nimi.
Jego kolega spojrzał we wskazanym kierunku.
Matusiak odstawił do połowy opróżnioną butelkę piwa na ławkę i ruszył biegiem przed siebie. Po dwóch sekundach był już na miejscu. Na ziemi leżało coś czarnego, co z daleka wyglądało jak wielki szmaciany tobół.
– Jeruna! – zaklął pod nosem zza pleców Gerarda Alojz Piontek, który nadal trzymał w rękach butelkę tyskiego.
Tuż przed nimi leżał zwinięty w kłębek starszy mężczyzna. Opuchnięty, sinozielony język wystawał mu z ust, a zamglonymi, wybałuszonymi i przekrwionymi oczami zdawał się spoglądać na dwójkę pijaków z niemym wyrzutem.
Gerard przeżegnał się szybko, a potem uklęknął tuż obok leżącego i jednym ruchem zdarł z niego czarny kolejarski płaszcz, którym był przykryty.
Wtedy Alojz zaklął po raz drugi.
– Kurwa mać!… – krzyknął i poczuł, że cała krew odpływa mu z twarzy.
Początkowo nie zobaczyli nóg, bo były mocno podgięte do tyłu. Ktoś związał je plastikowym sznurem do bielizny, a drugi koniec zacisnął pętlą na szyi kolejarza. Sznur wrzynał się w krtań, niemal ją przecinając. Jednak nie to najbardziej przeraziło obu mężczyzn. Piontek zbladł, gdy spojrzał na ręce, które ukazały się, gdy jego kolega ściągnął z trupa szynel. Obie, tak jak nogi, związane były w przegubach. Jednak poniżej sznura, tam, gdzie powinny bielić się dwie dłonie, była tylko jedna. Zamiast drugiej wyzierała krwawa masa.
– Urżli mu rynka! – powiedział Alojz Piontek i wypuścił z dłoni do połowy pełną butelkę piwa. Dotąd nigdy jeszcze mu się coś takiego nie zdarzyło. Spieniony płyn spokojnie wylewał się z flaszki i wsiąkał w ziemię. Ale ani Alojz, ani Gerard nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.