Red Jackals - ebook
Poznaj nowość z Uniwersum Diabłów Berlina
Pokochanie wroga to jak podpalenie własnego domu – wiesz, że wszystko runie, ale nie możesz przestać patrzeć na płomień.
Tam, gdzie duma jest wszystkim, honor ustala zasady, a zdrada oznacza wyrok śmierci, zderzają się dwa światy. Przypadkowe spotkanie dwojga ludzi daje początek tragedii, która wstrząśnie fundamentami ich rodzin, zmieni bieg historii i roznieci ogień, który może pochłonąć nawet ich samych.
Aylin Şahin, córka tureckiego bossa mafijnego, od zawsze była więźniem swojego nazwiska. Otoczona luksusem i żelaznymi zasadami, desperacko pragnie wolności. Jej życie się zmienia, gdy poznaje tajemniczego i intrygującego mężczyznę.
Elias „Scythe” Horst, syn lidera neonazistowskiego gangu motocyklowego, dorastał wśród krwi, brutalności, nienawiści i niekończących się konfliktów o władzę. Ale gdzieś głęboko skrywa pragnienie życia, w którym nie trzeba walczyć o każdy oddech.
Nie powinni się w sobie zakochać, jednak los splótł ich nićmi namiętności i zatracenia. Granica między pożądaniem a obsesją zostaje zatarta – a kiedy jedna strona zaczyna kontrolować drugą, uczucie przestaje być wyborem.
Co się może stać, gdy miłość stanowi zarówno wybawienie, jak i przekleństwo?
Czy da radę uciec z piekła, które samemu się rozpaliło?
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68473-19-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Drwi z blizn, kto nigdy nie doświadczył ran._
– William Szekspir, _Romeo i Julia_
kilka lat wcześniej
Cisza wypełniła rezydencję Şahin niczym gruby, duszący koc. Była głęboka, niemal namacalna, przerywana jedynie tykaniem zegara na komodzie w salonie. Yasemin siedziała na krawędzi łóżka w sypialni. Zgarbiona, mocno zaciskała dłonie na jedwabnym szalu, który zsunął się z jej ramion. Nie płakała. Łzy nie przychodziły. Pozostawał tylko obezwładniający chłód.
Plotki były jak trucizna – powolna, niewidoczna, ale śmiertelna. Rozlewały się po mieście cicho, z łatwością przenikając przez mury, rozchodząc się w zaułkach i kawiarniach, z ust do ust. Yasemin znała ich naturę. Wiedziała, że raz wypowiedziane, żyły własnym życiem, niezależnie od tego, czy były prawdą, czy kłamstwem. Przypominały ogień – wystarczyła iskra, by pochłonęły wszystko, co spotkały na swojej drodze.
Ostrza pozbawione konkretnego właściciela pozostawiały cięcia głębsze i boleśniejsze niż jakakolwiek broń. Wbijały się w serce powoli, wywołując wątpliwości zatruwające umysł i duszę.
Kiedy Yasemin po raz pierwszy usłyszała o swoim rzekomym romansie z jednym z ochroniarzy, uznała to za niedorzeczność. Hasan nie mógł wziąć sprawy na poważnie. Jednak z czasem plotka zaczęła nabierać mocy – nie dlatego, że kryła w sobie prawdę, lecz dlatego, że wciąż ją powtarzano. W rzeczywistości, w której honor był świętością, a duma przewyższała miłość, nie liczyło się to, co Yasemin faktycznie zrobiła, lecz to, co o niej mówiono.
Czuła, jak wokół niej zaciska się niewidzialna sieć, utkana przez szerzących oskarżenia. Oplatała ją coraz ciaśniej. Zawisł nad nią wyrok – nie wydany przez żaden sąd, lecz przez zbiorową świadomość, która uznała go za oczywistość. Nikt nie pytał o jej wersję wydarzeń. W świecie mężczyzn głos kobiety pozostawał ledwie szeptem.
Plotki zniszczyły życie Yasemin, zanim żołnierze Hasana przekroczyli próg domu. To one sprawiły, że w oczach męża była już martwa – skazana bez procesu, pogrzebana w cieniu pomówień.
Usłyszała cichy trzask w dolnej części budynku. _Drzwi_, pomyślała. Serce podskoczyło jej do gardła, a żołądek ścisnął się w ciasny węzeł. To byli oni. Przyszli, by wymierzyć karę. Nie zapowiedzieli swojej wizyty, nie pukali, nie czekali na zaproszenie. Nie musieli. Weszli jak panowie, jakby rezydencja od zawsze należała do nich.
Nie miała zbyt wiele czasu. Jej wzrok padł na okno. Może zdoła uciec, zanim ją znajdą. Zerwała się na nogi, a jedwabny szal spłynął na ziemię.
Drżącymi rękoma chwyciła klamkę, ale palce, zbyt słabe i niezdarne, zawiodły. Metalowy rygiel ani drgnął, jakby i on sprzysiągł się przeciwko Yasemin.
Kroki w korytarzu były coraz wyraźniejsze – ciężkie, zdecydowane, rytmiczne niczym nieubłagane tykanie zegara odliczające ostatnie sekundy.
Kobieta odwróciła się gwałtownie, serce biło w piersi jak oszalałe, jakby ze wszystkich sił próbowało wyfrunąć z klatki. W drzwiach stał Azad – jej brat. Twarz miał niczym wyrzeźbioną z kamienia, pozbawioną emocji. Za nim tkwili dwaj młodsi mężczyźni, ich oczy skrywał półmrok. Ściskali w rękach kije – wystarczająco groźne, by bez słów zdradzić cel wizyty.
– Wiesz, dlaczego tu jesteśmy – powiedział Azad głosem przypominającym chłód brzytwy.
Oddech Yasemin był płytki i urywany. Nie odpowiedziała – rozumiała, że to bez sensu. W ich oczach pozostawała winna, a jej słowa niczego nie zmienią. Mimo to nie zamierzała stać bezczynnie. Jeśli miała upaść, to jedynie na własnych warunkach.
– Kłamstwo – wykrztusiła, pękając pod ciężarem strachu. Sama nie była pewna, czy mówi do nich, czy tylko do siebie. – Nic nie zrobiłam.
Azad uniósł brew, jakby chciał coś powiedzieć, ale milczał. Bez słowa zrobił krok naprzód, powoli, z pełną kontrolą. Yasemin cofnęła się instynktownie, aż uderzyła plecami o zimną ścianę.
– Hasan wydał rozkaz. Nasz honor tego wymaga – oznajmił cicho.
– Honor? – Zaśmiała się gorzko, niemal histerycznie. – To nie honor, to wasz strach przed prawdą.
Nie czekała, aż zrobią następny ruch. Zerwała się do biegu i ominęła ich z łatwością. Od razu zdała sobie sprawę, że gdyby chcieli, nie dopuściliby do tego. Tych mężczyzn bawiła jej desperacja. Upajali się strachem i rozpaczliwą chęcią przetrwania, którą i tak zwieńczy niechybna śmierć.
Korytarz był dłuższy, niż zapamiętała. Odniosła wrażenie, że dom celowo się rozciągał, by ją uwięzić. Zaczepiła stopą o dywan, ale zdołała złapać równowagę, po czym zbiegła ze schodów, po dwa stopnie naraz. Słyszała za sobą ich kroki. Adrenalina pulsowała w jej żyłach, każąc biec szybciej.
Dotarła do salonu. Drzwi wejściowe wydawały się niemal na wyciągnięcie ręki. Były tak blisko, tak przerażająco blisko – wystarczyło kilka kroków, może dwa oddechy, żeby zbiec z tej pułapki. Rzuciła się w ich stronę, całą nadzieję skupiając na tej jednej próbie ucieczki.
Wtedy to poczuła. Coś twardego uderzyło ją w plecy. Ostry ból rozlewał się po całym ciele, przeszywając kobietę tysiącem sztyletów. Upadła na kolana, dłonie instynktownie wyciągnęła przed siebie, by złapać się czegoś, czego już nie było – ratunku, nadziei, życia. Jej usta wydały zduszony jęk, a łzy napłynęły do oczu i rozmyły obraz.
Nie odwróciła się. Nie chciała widzieć ich twarzy. Nie mogła znieść myśli, że patrzą na nią teraz – złamaną, bezbronną, bezsilną. Rozpacz dławiła ją od środka, ale ona nie pozwoliła jej wybuchnąć. Zacisnęła zęby, usiłując stłumić łkanie, które groziło wyrwaniem się z gardła. Wiedziała, że to koniec, lecz mimo to jakaś część duszy błagała los o jeszcze jedną szansę.
– Zostań tam, gdzie jesteś – warknął któryś z mężczyzn.
Nie posłuchała. W głębi serca Yasemin, wbrew rozpaczy, tliła się ostatnia iskra buntu. Zebrała resztki sił, by spróbować się podnieść, choć ciało drżało i odmawiało posłuszeństwa.
Azad był szybszy. Zacisnął rękę na jej włosach, a brutalne szarpnięcie pociągnęło kobietę do tyłu. Upadła z jękiem na kolana, przeszywający ból rozerwał ją od środka. Krzyk wyrwał się z ust, pełen żałości i przerażenia, ale zginął pośród pustych ścian, które nie miały uszu ani serca.
Mężczyźni bez ostrzeżenia zaczęli okładać ją kijami. Uderzali w brzuch z taką siłą, że zawartość żołądka podeszła jej do gardła. Z trudem powstrzymała wymioty. Brat trzymał Yasemin mocno za włosy, bez krzty empatii, współczucia… skruchy. Więzi rodzinne w tym konkretnym przypadku przestały mieć znaczenie. Była skazą na ich honorze. Przyniosła hańbę. Chwasty trzeba wyrywać.
Kolejne uderzenie okazało się tak mocne, że w uścisku Azada pozostała kępka hebanowych kosmyków. Wytarł dłoń o spodnie, jakby ją czymś ubrudził, następnie zrobił kilka kroków do tyłu i ze stoickim spokojem obserwował całą scenę.
Ciosy nie ustawały – spadały jeden po drugim, bez litości. Trafiały wszędzie, także w twarz. Kości się łamały, skóra rozdzierała, krew wsiąkała w dywan.
Yasemin czuła, jak brud i pył przywierają do rozciętej wargi, a metaliczny smak wypełnia jej usta. Serce biło niczym oszalałe, a każdy oddech był krótszy i płytszy, jakby ciało nie mogło już dłużej znieść tego ogromnego bólu.
Obelgi rzucane przez napastników tworzyły teraz kakofonię, odbijającą się echem od ścian, drażniącą zmysły. Łzy spływały z oczu, gorące i upokarzające, ale nie potrafiła ich powstrzymać. Czuła się jak bezbronne dziecko skazane na pastwę gniewu. Zdane na łaskę oprawców, którzy mieli ją za cuchnącego śmiecia.
Kolejne uderzenie przyszło z boku, a kobieta się skuliła, by ochronić choćby część siebie. Wypluła gęstą mieszankę śliny i krwi, ta skapnęła na podłogę, jako dowód jej upokorzenia. Wszystko ją bolało – każdy centymetr ciała, każda myśl. Świat przed oczami był teraz zamazaną plamą cieni i światła, bez żadnych kształtów czy sensu.
Nagle jeden z mężczyzn kopnął ją z taką siłą, że przesunęła się na biały marmur. Poczuła kojący chłód. Leżała już bez ruchu, a ból promieniujący z pleców rozrywał ciało na strzępy. Ale to nie fizyczne cierpienie sprawiało, że serce Yasemin tężało z rozpaczy. Myśli o córce uderzyły w nią z niewyobrażalną siłą.
Jej kochana Aylin, której śmiech jeszcze niedawno wypełniał rezydencję, której ręce zaciskały się na palcach kobiety z ufnością, której oczy błyszczały niewinnie.
Co z nią będzie?
Obraz przerażonej dziewczynki pozostawionej pod opieką ojca i wuja w tym okrutnym świecie przeszył duszę Yasemin niczym ostrze. Hasan Şahin to potwór – wiedziała o tym od dawna. Niszczył wszystko, co nie pasowało do jego koncepcji, a Aylin była zbyt delikatna, zbyt czysta, by przetrwać w cieniu jego apodyktyczności.
_Nie mogę jej zostawić_, pomyślała, a łzy zaczęły ponownie spływać ciurkiem po zmasakrowanej twarzy. Gorzka świadomość zalała ją jak fala – nie miała wyboru. Była tu, a Aylin tam. Nikt nie ochroni dziewczynki. Zrobią z niej posłuszną niewolnicę. Zastraszoną, skuloną, zamkniętą w sobie zabawkę. Bez możliwości odkrycia prawdziwej siebie. Ubezwłasnowolnioną… nieszczęśliwą… samotną…
Zaciskała dłonie, próbując znaleźć siłę w tej beznadziejnej chwili.
– Przepraszam – wyszeptała, choć nikt nie mógł tego usłyszeć.
Przepraszała za wszystko – za to, że nie mogła być dla Aylin matką, której ta potrzebowała, za to, że zostawi córeczkę z nim, za to, że była słaba i nie stawiała oporu… nie odważyła się uciec, gdy miała ku temu okazję.
Ktoś chwycił ją za ramiona. Twarde dłonie miażdżyły ciało Yasemin i poderwały je w górę. Wiedziała, co będzie dalej – kolejny cios, kolejna fala bólu, a potem koniec.
Wiedziała, że nikt niczego nie usłyszy. Nikt nie przyjdzie z pomocą. Została sama w świecie, który chłonął jej cierpienie z niemym zadowoleniem. Coś w niej krzyczało, walczyło, odmawiało poddania się temu okrucieństwu, lecz na próżno. Losy Yasemin były przesądzone.
– To twoja kara – powiedział Azad, patrzący siostrze prosto w oczy. Jego twarz pozostawała bez wyrazu. Można by pomyśleć, że to, co robił, stanowiło jedynie kolejne zadanie do wykonania.
Yasemin próbowała się wyrwać, wbiła paznokcie w rękę trzymającego ją mężczyzny, ale to tylko rozbawiło napastników. Parsknęli kpiącym śmiechem, a brat wymierzył jej siarczysty policzek, po czym wyciągnął nóż.
Ruch był szybki i precyzyjny. Ostrze śmignęło niemal bezgłośnie, tnąc skórę jak papier. W ułamku sekundy gardło zostało rozcięte, a świat wokół zamarł. Przez moment nie czuła niczego, jakby czas stanął, by dać jej złudzenie, że to się nie wydarzyło. Potem przyszło uderzenie – ostry, piekący ból zawładnął ciałem kobiety niczym płonący ogień.
Z ust uleciał głuchy, urwany dźwięk. Ostatnia próba krzyknięcia. Lecz powietrze uwięzło gdzieś w martwej ciszy wnętrza Yasemin. Poczuła, jak życie ucieka z niej z każdym pulsującym skurczem serca. Krew tryskała gorącą, lepką strugą, spływała po piersi i wsiąkała w ubranie. Każda kropla przypominała wyrywane sekundy jej istnienia.
Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale zamiast tego tylko się dusiła. Płuca desperacko walczyły, choć zaciągały jedynie pustkę. Panika wypełniła myśli – przerażenie, czyste i pierwotne, pochłonęło Yasemin całkowicie. Ręce mimowolnie powędrowały do szyi, by zatamować krwotok. Drżące palce nie mogły jednak cofnąć nieuchronnego.
Kolana się pod nią ugięły, a świat wokół zaczął wirować. Usłyszała głuchy szum w uszach. Tłumił wszystkie inne dźwięki – głosy, krzyki, śmiechy. Nie wiedziała już, co jest rzeczywistością, a co halucynacją. Widok zastąpiła ciemność, falująca i rozlewająca się niczym atrament.
Upadła. Ciało szarpnęło ostatni raz, jakby próbowało walczyć ze śmiercią. W głowie miała jedną, ostatnią myśl – krótką i przerażającą. _Aylin._
Chłód ją wypełnił, a ból powoli ustępował miejsca pustce. Krew, która jeszcze przed chwilą pulsowała w żyłach, teraz cicho rozlewała się po marmurze, jako świadectwo zakończenia historii, która nigdy nie miała być opowiedziana. Ściany były nieme, a panująca cisza dźwigała ciężar wyroku – wydanego przez społeczeństwo, tradycję, przestarzałe prawo, wciąż kryjące się w zakamarkach ludzkich serc.
Morderstwo honorowe nazywano koniecznością – aktem oczyszczenia rodziny, która, rzekomo splamiona, mogła dzięki temu odzyskać dobre imię w oczach innych. Ale czym była ta honorowa śmierć, jeśli nie zimną egzekucją? Czy można mówić o honorze tam, gdzie oddech ofiary miesza się z gorzkim smakiem niesprawiedliwości?
Wszystko to zaszło w imię wartości od dawna niemających sensu – w imię zasad, które nigdy nie były sprawiedliwe, lecz wyrywały życia, pozostawiając po sobie ciszę i żałobę. Usprawiedliwione w szeptach starszyzny, spojrzeniach sąsiadów, milczeniu tych mogących coś zmienić, ale wybierających bierność.
Ciało kobiety, teraz bezwładne i nieruchome, to więcej niż ofiara brutalności – to symbol świata, który uśmiercał najsłabszych, by chronić wygodną iluzję.ROZDZIAŁ 1
elias
Rezydencja Hasana Şahina wyglądała jak wyjęta z innego świata – pełna przepychu i przesadnej perfekcji. Gdy przejeżdżaliśmy przez kutą, złoconą bramę, miałem wrażenie, że zmierzam do pałacu, a nie na spotkanie biznesowe. Marmurowe schody lśniły w słońcu, fontanna w kształcie lwa wyrzucała wodę z precyzją godną królewskiego ogrodu. Wszystko było otoczone idealnie przystrzyżonymi żywopłotami i rabatami kwiatów, posadzonymi wręcz pod linijkę. Bogactwo emanowało z każdego kamienia, każdego drobiazgu, zdawało się krzyczeć o potędze i władzy właściciela.
W środku przepych osiągał apogeum – kryształowe żyrandole, ważące chyba więcej niż zdrowy rozsądek, obrazy w złoconych ramach przedstawiające sceny z dawnych epok i posadzki lśniące tak, że odbijały kroki niczym lustro. Wszystko to wyraźnie mówiło: Şahin nie tylko cenił swoją pozycję, lecz przede wszystkim uwielbiał ją demonstrować. Tu nie było miejsca na skromność – każda ściana, każdy mebel miały onieśmielać i budzić respekt.
Ojciec szedł przede mną pewnym krokiem, jakby cały ten przepych nie robił na nim żadnego wrażenia. Był mistrzem w udawaniu obojętności. Próbowałem go naśladować i wyglądać równie spokojnie, ale wewnętrznie czułem się nieproszonym gościem w świecie, do którego nie należę. Moje ciężkie buty i skórzana kamizelka tylko podkreślały wrażenie obcości. Miałem ochotę zniknąć, zanim ktoś to zauważy.
W tej chwili, stojąc w przytłaczającym przepychu stambulskiej rezydencji, nie mogłem powstrzymać myśli o siedzibie Red Jackals – moim drugim domu. Tam wszystko wyglądało inaczej. Surowe ściany, porysowane stoły, zapach oleju i dymu w powietrzu. Było tam głośno, chaotycznie, a jednak w tym otoczeniu czułem spokój. Nie liczyły się pozory ani bogactwo – liczyły się lojalność, braterstwo i prawda, choćby szorstka. Tam mogłem być sobą. Tutaj każdy detal przypominał mi, że jestem intruzem.
Hasan czekał na nas w salonie, z pozorną swobodą rozparty w aksamitnym fotelu. W jednej dłoni obracał leniwie kieliszek koniaku, jakby smakował każdą sekundę swojej dominacji. Widok trzymanego przez niego alkoholu nie pasował do wizerunku, który pielęgnował przez lata. W świecie, gdzie wielu tureckich mężczyzn – zwłaszcza tych o silnych korzeniach muzułmańskich – stroniło od trunków, on jawnie ignorował zasady, traktując je jak jedną z mnóstwa rzeczy, które mógł naginać wedle własnej woli. Nie był człowiekiem podporządkowującym się regułom – on je tworzył. Garnitur, zapewne uszyty na miarę, leżał na nim perfekcyjnie, a włosy zaczesane do tyłu lśniły w świetle kryształowego żyrandola. Wyglądał jak człowiek mający wszystko pod kontrolą, gotów posunąć się niezwykle daleko, by nikt nie odebrał mu tej władzy. Jego spojrzenie przeszywało, zimne i wyrachowane. Oceniał nas pod kątem przydatności do swoich planów.
Pierdolony brudas.
– Witamy w Stambule – powiedział z uprzejmym, lecz lodowatym uśmiechem. Głos mężczyzny brzmiał spokojnie, niemal melodyjnie, ale w każdym słowie tkwiło precyzyjne ostrze, gotowe przeciąć najmniejszą próbę sprzeciwu.
– Cieszę się, że możemy znów porozmawiać twarzą w twarz – odparł ojciec.
Bez pośpiechu zajął miejsce na kanapie naprzeciwko Şahina. Wyraz twarzy miał tak niewzruszony, że przez chwilę niemal uwierzyłem, iż czuje się tu jak w domu. Jego postawa wyrażała pewność siebie, była niemal nonszalancka, ale ja wiedziałem, że to część rozgrywki, która już dawno zaczęła się toczyć.
Usiadłem obok, wciąż próbowałem zachować obojętność. W tej grze pozorów każdy gest miał znaczenie. Od dzieciaka wpajano mi, jak powinienem funkcjonować. Jak się zachowywać. Co robić, a czego nie. Wyszkolono mnie na perfekcyjnego żołnierza. Lekcje, które musiałem odrobić, często były bolesne, a większość pozostawiła blizny nie tylko na moim ciele, lecz także w duszy. Jednak wbrew temu, ile wycierpiałem, było warto. Zasłużyłem sobie na uznanie ojca. Wywalczyłem pozycję w klubie. Bez taryfy ulgowej.
Towarzyszący nam Szakale ustawili się po obu stronach preza1. Reszta ekipy została na zewnątrz, w pełnej gotowości. Gdyby zaszła taka konieczność, zagryźlibyśmy każdego Turasa, który zamierzałby podnieść rękę na naszego lidera.
Nie minęło wiele czasu, zanim rozmowa zaczęła dryfować ku tematom niosącym za sobą nie tylko ciężar tajemnicy, lecz także nieodłączny zapach krwi. Narkotyki. Transport przez Bałkany. Logistyka, ryzyko, zyski. To nie były zwykłe słowa – każde z nich kryło całą sieć ludzkich tragedii i skomplikowanych układów, które mogły przetrwać tylko dzięki brutalności i milczeniu.
Şahin mówił z precyzją kogoś, kto doskonale zna poszczególne etapy procesu. Od makowych pól w Afganistanie i dzieci zbierających tam w upale żywicę po tajne laboratoria, gdzie surowe opium zmieniało się w biały proszek – każdą część tej siatki kontrolowali ludzie, którzy widzieli w narkotykach nie truciznę, lecz złoto. Bałkański szlak był kręgosłupem tego imperium: przechodził przez Turcję, Bułgarię, Serbię, aż do Europy Zachodniej i karmił coraz bardziej uzależnione społeczeństwa.
Rozmowa nabierała tempa, a ja obserwowałem Hasana kreślącego kolejne scenariusze, jakby planował ruchy w wielkiej partii szachów. Mówił o portach, celnikach, przyjaciołach, którzy za odpowiednią cenę przymkną oczy. Wspominał o podzielonych zyskach, idących do liderów, ale także do rąk tych, którzy gotowi byli zdradzić swoich najbliższych za drobny procent.
– Ryzyko jest wpisane w tę grę – powiedział Şahin z lekkim uśmiechem i uniósł kieliszek koniaku. – Ale odpowiednie osoby zmniejszają je do akceptowalnego poziomu.
Ojciec tylko kiwał głową. Nierzadko miałem wrażenie, że jego już nic nie rusza. W takich momentach zwykle rozważałem, co jest ze mną nie tak. Powinienem zachować zimną krew. Cieszyć się na lukratywną współpracę. Coś jednak nie pozwalało mi czerpać radości z tej rozmowy. Głupi, bezużyteczny kawałek mięsa – moje serce. Bo to nie była dyskusja o zyskach. Ta dotyczyła ludzi, których życie ważyło mniej niż kilogram heroiny. Każdy transport oznaczał łapówki, zastraszenia, a czasem śmierć – tych, którzy zawiedli, i tych, którzy stanęli na drodze.
Nie dało się nie myśleć o tym, co oznaczał ten biznes: o rodzinach rozdzieranych przez uzależnienia, o ciałach nastolatków wyciąganych z zaułków miast w całej Europie. Ale tutaj, w tym salonie pełnym luksusu, to nie istniało. Były tylko liczby. Kilogramy, dolary, procenty – wszystko toczyło się wokół jednego celu: maksymalizacji zysków i minimalizacji strat.
Słowa Şahina przypominały mi, że jestem świadkiem gry, w której życie człowieka nie było niczym więcej niż statystyką. Częścią równania. Hasan już widział swoją wygraną. Głoszone przez niego hasła wyglądały na zaplanowane posunięcia w partii szachów. Nikt nie miał prawa wyjść poza wyznaczone granice.
Ojciec posługiwał się angielskim z absolutną swobodą. Każdą frazę wypowiadał z precyzją, nienaganną dykcją i płynnością, której mógłby mu pozazdrościć niejeden rodowity Brytyjczyk. A jednak nigdy nie próbował ukryć swoich korzeni. Wręcz przeciwnie.
Celowo zaostrzał spółgłoski, wydłużał samogłoski, akcentował sylaby w sposób, który dla innych brzmiał obco – surowo, twardo, nieprzejednanie. Niemiecki akcent był jego znakiem rozpoznawczym, nie czymś do zamaskowania, lecz cechą wartą podkreślenia.
_Nie mogą o tym zapomnieć_, mawiał. _Mają słyszeć, kim jestem._
Ludger Horst był dumny ze swojego pochodzenia i robił wszystko, żeby to uwidocznić. Bo to nie język czynił człowieka groźnym. Tylko sposób, w jaki ten człowiek go używał.
Odpowiadał rzeczowo, czasem wtrącał pytanie. Zdawało się, że kontroluje sytuację i nic dotychczas go nie zaskoczyło.
Kiedy rozmowa dobiegła końca, ludzie Şahina, z kamiennymi twarzami i wyuczonymi gestami uprzejmości, odprowadzili nas do wyjścia. Na zewnątrz noc zaczynała już w pełni obejmować Stambuł. Powietrze było ciepłe, choć wilgotne, latarnie rzucały żółtawy blask na brukowany dziedziniec, a cienie tańczyły po marmurowych fasadach rezydencji. Nad głowami migotało jedynie kilka gwiazd – resztę pochłaniały światła miasta.
Na środku podjazdu czekał mój motocykl. Zmodyfikowany pod indywidualne potrzeby czarny Harley-Davidson. Solidna sylwetka, lśniące chromowane dodatki i masywne kufry robiły wrażenie, stanowiły przy tym symbol wytrwałości i niezależności.
Zanim przekręciłem kluczyk, przejechałem dłonią po szerokiej kierownicy, by poczuć chłód metalu. Silnik zawarczał. Głęboki, basowy pomruk przeszył powietrze niczym ryk drapieżnika. Wibracje przenikały przez ciało, a znajomy dźwięk uspokajał i pobudzał jednocześnie. To była moc, na której zawsze mogłem polegać, coś więcej niż tylko maszyna – towarzysz, który nigdy nie zawodził.
Ruszyliśmy zaledwie chwilę później. Zająłem miejsce na czele kolumny, by wyznaczać tempo i kierunek. W tej roli nie chodziło tylko o prowadzenie – brałem odpowiedzialność za całą grupę, za braci jadących za mną. Stawałem się ich przewodnikiem, tarczą i liderem w jednej osobie.
Stambuł ze swoim zgiełkiem znikał za nami, zostawały jedynie pustka nocy i warkot maszyn. Silniki motocykli ryczały w harmonii, tworząc niepowtarzalny hymn wolności.
Gdy dotarliśmy do rozwidlenia dróg, zwolniłem i sprawdziłem, czy reszta grupy zrozumiała sygnał. Już wcześniej ustaliłem z ojcem, że tu się rozdzielimy. On i pozostali Szakale jechali prosto do kwatery, a ja z Markusem – moim przyjacielem i zaufanym towarzyszem – odbijaliśmy w lewo pod pretekstem pokręcenia się po największym tureckim mieście.
Zerknąłem na ojca w lusterku bocznym. Skinął głową. Odpowiedziałem tym samym i zmieniłem pas, by inni mnie wyprzedzili. Warkot ich silników wkrótce zaniknął i ciszę nocy przecinały już tylko nasze dwa motocykle.
Markus rzucił mi szybkie spojrzenie, następnie skręciliśmy na mniej zatłoczoną drogę. Światła miasta błyskały lśniącymi refleksami na nierównym asfalcie.
Zatrzymaliśmy się przed niepozornym budynkiem. Brak neonów i zdobnej fasady sprawiał, że dla niewtajemniczonych ta miejscówka nie istniała. Prosty, ciemnoszary gmach, na którego frontowej ścianie widniały jedynie wytłoczone, ledwo widoczne litery nazwy klubu. Mała lampa oświetlająca główne drzwi z industrialnym, surowym wykończeniem. To lokum rządziło się własnymi prawami. Zwykle wejście zapewniał ktoś z kręgu. Za pierwszym razem wprowadził mnie tu mieszkający w okolicy chłopak, którego poznałem przypadkiem w jednej z tutejszych knajp. Pieniądze może i nie dają wszystkiego, ale cholernie ułatwiają życie. Wystarczyło kilka stówek, aby Turek pokazał mi całą stolicę, wraz z jej największymi tajemnicami.
Stambuł był dla naszego klubu czymś więcej niż tylko przystankiem w interesach, dlatego chciałem go lepiej poznać. Z czasem, po tylu wizytach, zacząłem się uczyć podstaw tureckiego. Słowa, które na początku brzmiały jak nieprzenikniona melodia, powoli nabierały sensu. Teraz potrafiłem zrozumieć, o czym mówiono przy stole, i wtrącić kilka zdań, gdy rozmowa tego wymagała. Niemniej głównie posługiwałem się bułgarskim, niemieckim i angielskim.
Współpraca z turecką mafią była tak lukratywna, że Red Jackals postanowili stworzyć własną kwaterę na obrzeżach miasta. Ten strategiczny ruch pozwalał nam działać sprawniej, a także oszczędzać czas i siły potrzebne na ciągłe powroty do Bułgarii.
Zgasiłem silnik Harleya, jego warkot zamilkł, zastąpiony odległym dudnieniem miasta. Ustawiłem maszynę na podpórce. Markus ściągnął kask i spojrzał na mnie pytająco, jakby chciał się upewnić, że to odpowiednie miejsce.
Zdjąłem kamizelkę, zwinąłem ją i schowałem w kufrze. Symbol Red Jackals na plecach mógł się okazać zbyt rozpoznawalny, a tutaj nie chciałem przyciągać uwagi ani zdradzać, kim jestem. To nie była kwestia strachu, lecz czysty pragmatyzm. Markus spojrzał na mnie z wysoko uniesionymi brwiami.
– Twój wybór – oświadczyłem, patrząc na niego uważnie.
Nie wahał się dłużej i zrobił to samo co ja. Ryzykowałem, że wygada ojcu, ale gdzieś w głębi żywiłem przekonanie o jego lojalności. Przeżyliśmy razem niejedno gówno i nigdy nie stanęlibyśmy przeciwko sobie.
Bez widocznych oznaczeń czułem się inaczej – jakby brakowało części mnie. Ale tego wymagało to miejsce, a ja zawsze potrafiłem dostosować działania do sytuacji.
Motocykle zostawiliśmy tam, gdzie nikt nie zwróciłby na nie uwagi, lecz na tyle blisko, by w razie potrzeby szybko do nich wrócić.
– Jesteś pewny, że to tutaj? – zapytał Markus.
Zabrałem go do Zindan pierwszy raz. I miałem nadzieję, że nie ostatni.
Potrzebowałem odetchnąć od ścisłych zasad klubu. Czasami odcinałem się od Red Jackals. Zrzucałem skórę, jaką narzuciły na mnie lata życia na smyczy ojca – zbyt ciężką i ciasną. Wtopiony w tłum udawałem kogoś innego. Zwykłego, szarego człowieka, który nie zna zapachu krwi ani ciężaru odpowiedzialności za czyjąś śmierć.
Przez krótką chwilę pozwalałem sobie zapomnieć o konsekwencjach. Wchodziłem w wir hałasu, by kompletnie się nie zatracić.
Życie w towarzystwie przemocy, chłodu, dyscypliny i wiecznego czuwania nie wypaliło mnie całkowicie.
Coś zostało. Coś ledwo tlącego się – niczym niedopałek na deszczu.
Ta resztka mnie, schowana głęboko pod warstwami żelaza, łaknęła światła. Szukała go, choć nie wierzyła już w jego istnienie. Potrzebowała jasności, tak jak ćpun potrzebuje kolejnej działki – desperacko, irracjonalnie, niebezpiecznie.
Bo jeśli nie mogłem być lepszy… to przynajmniej chciałem czasem udawać, że jeszcze potrafię oddychać jak człowiek.
– Przekonaj się sam – powiedziałem, po czym ruszyłem w stronę migającej lampy.
Przed drzwiami stał mężczyzna, którego łatwo można było przeoczyć. Ubrany w prostą ciemną kurtkę i czarne spodnie przypominał bardziej kogoś, kto zabłądził, niż ochroniarza pilnującego wejścia. Wiedziałem, że dostrzega wszystko, nawet najmniejszy detal, choć nie dawał tego po sobie poznać.
Na widok jego lekko uniesionej dłoni zatrzymaliśmy się, a on w milczeniu prześlizgnął po nas wzrokiem. Wyciągnąłem z kieszeni małą blaszkę, więc zatrzymał spojrzenie na niej. Skinął głową bez słowa i nas wpuścił.
Wąski, betonowy korytarz prowadził w dół. Oświetlony był pulsującym, czerwonym światłem, które zdawało się zsynchronizowane z muzyką dobiegającą zza kolejnych drzwi.
Kiedy dotarliśmy do głównej sali, cały świat zewnętrzny przestał istnieć. Zindan to inny wymiar – surowy, mroczny, pełen kontrastów. Na betonowych ścianach błyskały neonowe grafiki.
Ciężka, industrialna muzyka grzmiała głębokim basem. Czerwone i fioletowe reflektory rzucały ostre światło na wirujący pośrodku tłum. Ludzie falowali w rytm, ich sylwetki zlewały się w jeden organizm.
Przy barze zrobionym z surowego metalu kilka osób sączyło drinki, ich rozmowy tonęły w dźwiękach dobiegających z głośników.
Markus zamówił piwo, a ja ograniczyłem się do zimnej wody. Rzadko kiedy piłem. Alkohol czy inne używki mnie nie pociągały. Widziałem wystarczająco dużo, by wiedzieć, dokąd prowadzą – w dół, na samo dno, z którego trudno się wydostać. Nie zamierzałem dobrowolnie popaść w jeden z tych paskudnych nałogów. Nienawidziłem tracić kontroli.
Jeśli czułem silną potrzebę, by „odlecieć”, wybierałem przemoc. To był mój sposób na znieczulenie. Zapach krwi towarzyszył mi niemal od kołyski – specyficzny, metaliczny, zniewalający. Jednocześnie przerażający i uzależniający. Lubiłem go. Dawał poczucie kontroli, wyzwolenia, jakiego alkohol czy narkotyki nigdy by mi nie zapewniły.
– Co ty o tym wszystkim sądzisz? – zapytał nagle Markus, obracający w dłoni kufel. – Nie masz dość oglądania brudnych gęb pierdolonych _Kanaken_2? Płaszczenia się przed nimi, jakby byli od nas lepsi?
Nie odpowiedziałem od razu. Wiedziałem, że Markus mówił to, co sam w duchu nieraz myślałem, ale było coś, czego on nie rozumiał – coś, co ojciec wpajał mi przez lata.
– To nie jest kwestia tego, czy mam dość – odparłem w końcu, oparty o bar. – To kwestia przetrwania. Turcy kontrolują szlak. Oni otwierają nam drzwi do interesów, które nas utrzymują. Bez nich nic nie zadziała.
Spojrzał na mnie z wyraźnym rozdrażnieniem.
– To się kalkuluje, wiem – syknął. – Ale za jaką cenę? Patrzymy im w oczy, podajemy ręce, posyłamy uśmiechy. Jakbyśmy zapomnieli, kim jesteśmy i kim są oni. To nasz klub. Nasze zasady. A teraz co? Udajemy, że wszystko w porządku, bo tak musimy?
Pokręciłem głową, próbowałem zachować spokój. Markus zawsze był impulsywny, ja jednak zdawałem sobie sprawę, że pewne rzeczy wymagają elastyczności.
Na wszystko przyjdzie pora. Czasem trzeba zmylić wroga, by w najmniej oczekiwanym momencie poderżnąć mu gardło i patrzeć, jak się wykrwawia.
– To nie udawanie, tylko strategia – wyjaśniłem w pełni opanowanym głosem.
Właściwie zachowanie i słowa Markusa były mi na rękę. Kładł w moją dłoń naładowany pistolet, którym mogłem w każdej chwili wycelować w jego głowę i nacisnąć spust. Przyjaźń bywała dobra, ale kontrola smakowała o wiele lepiej.
– Prez wie, co robi – dodałem.
– To twój ojciec…
Rzuciłem mu mordercze spojrzenie, aż musiał uciąć resztę zdania. Nienawidziłem, gdy ktoś kwestionował moją pozycję w klubie. Sugerowanie, że zdobyłem ją jedynie dlatego, że prez to mój ojciec, było nie tylko niedorzeczne, lecz wręcz absurdalne. Gdyby ci, którzy tak mówili, wiedzieli, jak naprawdę wyglądają nasze relacje, zrozumieliby, że właśnie przez te więzy rodzinne miałem trudniej. Ludger traktował mnie surowiej niż resztę. Wymagał więcej. Zero taryfy ulgowej. Najmniejszy błąd karał boleśniej, dłużej, dosadniej…
Miejsca w hierarchii nie dostałem w prezencie. Wywalczyłem je krwią i potem, dosłownie i w przenośni. Każda blizna na ciele, każde zadanie, które wykonałem, każda decyzja, którą podjąłem, dowodziły, że zasługuję na szacunek. Nie prosiłem o specjalne traktowanie i nigdy go nie dostałem. Wszystko zawdzięczałem sobie. A jeśli ktoś tego nie rozumiał, to miał problem nie tylko ze mną, lecz także z własną ignorancją.
– Sorry, Scythe, nie chodziło mi o to, że…
– Prez prowadzi ten klub od dekad – wszedłem mu w słowo. – Turcy mogą być wszystkim, czego nienawidzimy, ale są też kluczem do naszego sukcesu. To nie wieczność, Markus. Jedynie etap. Czasami trzeba przełknąć coś gorzkiego i obrzydliwego, by potem stanąć na piedestale.
To była gra o brutalnych i nieubłaganych zasadach. Honor i duma, choć piękne w teorii, ustępowały pragmatyzmowi oraz zimnej kalkulacji, ponieważ w tym świecie liczyło się wyłącznie to, dokąd dotrzesz, a nie droga, jaką obrałeś do osiągnięcia celu.
Przyjaciel milczał przez chwilę, a jego palce nerwowo uderzały o kufel.
– Tylko czy to naprawdę jest tego warte? – zapytał w końcu. – Nie masz wrażenia, że się sprzedajemy?
– Patrzysz ze złej perspektywy, bracie. Nikt nie mówił, że mamy się z nimi bawić aż do słodkiej śmierci. Sztuka polega na tym, by uśpić ich czujność, wykorzystać do cna, a potem zdmuchnąć niczym świecę, zanim zdążą pojąć, co zaszło. Kluczem jest wprowadzanie w błąd, a nie frontalny atak. Subtelne podszepty i manipulacja. Wygrywa nie ten, kto jest silniejszy, lecz ten, kto wie, kiedy i jak uderzyć.
– Ty zawsze masz odpowiedź na wszystko – mruknął Markus, po czym wziął kolejny łyk piwa. – Czasami myślę, że ciebie nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi.
Pozostawiłem to stwierdzenie bez komentarza. Tak naprawdę okrutnie wiele rzeczy wywierało na mnie wpływ. Na to, co czułem i jak reagowałem. Niemniej nauczyłem się funkcjonować inaczej. Kamuflować emocje. Tłumić je tak, by inni niczego nie zauważyli. Szybko zrozumiałem, że to działa. Chłód, precyzja, bezwzględność – cechy, które większość przerażały, ale jednocześnie budziły szacunek. Lęk i respekt uchodziły za najpotężniejszą walutę w tym świecie. Dzięki nim stałem się kimś, kogo nikt nie chciał prowokować. Byłem ulepiony z tej samej gliny co ojciec i stanowiłem przykład doskonałego kandydata na przyszłego prezydenta klubu.
Oparłem się o blat i poczułem chłód metalu pod dłonią.
– Planujesz spędzić całą noc na popijaniu kranówy przy barze? – Markus zmienił ton na sarkastyczny i sprzedał mi kuksańca. – Chyba nie po to mnie tutaj zaciągnąłeś, co?
– Sam się zaciągnąłeś. Wcale nie musiałeś dołączać.
– Potrzebowałeś kogoś, żeby cię przypilnował – oświadczył, po czym zerknął w stronę tańczących na parkiecie imprezowiczów.
– Ty miałbyś pilnować mnie? – Uniosłem sceptycznie brew.
– No tak, perfekcyjny w każdym calu. – Posłał mi oceniające spojrzenie, ale bez złośliwości. Doskonale wiedział, że nie omieszkałbym przypierdolić mu prosto w ryj pod byle pretekstem, a on nie mógłby wtedy zrobić nic, by uniknąć złamanego nosa.
– Goń się, Markus. – Powoli uniosłem rękę i pokazałem mu środkowy palec, na co zareagował krótkim śmiechem.
– Towar niczego sobie – zmienił znów temat, wgapiony w grupkę dziewczyn ewidentnie zerkających na nas co kilka sekund.
– Uhm – mruknąłem od niechcenia.
Nigdy nie widziałem sensu w zaliczaniu kobiet na prawo i lewo. Jasne, lubiłem się zabawić, poczuć pulsującą muzykę odrywającą umysł od rzeczywistości, ale nie traktowałem tego jako okazji do kolejnej pustej nocy z kimś, kto był dla mnie bez znaczenia.
Pierwszy raz miałem dawno za sobą. Wciąż pamiętam ten wieczór, chociaż próbuję o nim nie myśleć. Właśnie skończyłem piętnaście lat. Większość dzieciaków w tym wieku dostawała nowy rower, może konsolę, czasami samochód. Ale mój ojciec wpadł na inną wizję idealnego prezentu.
W dniu urodzin wróciłem do domu i zastałem w pokoju obcą kobietę. Jej uśmiech, przyklejony do perfekcyjnie wymalowanej twarzy, przypominał maskę – sztuczny, niemal groteskowy. Każdy ruch wydawał się wyćwiczony do granic. Obok niej stał Ludger, zadowolony z siebie, z butelką whisky w dłoni.
– Wszystkiego najlepszego – powiedział, wskazując na nieznajomą ruchem głowy. – Najwyższy czas zrobić z ciebie mężczyznę.
Pamiętam strach, który zalał moje wnętrzności. Sparaliżował mnie, na moment odebrał nawet zdolność oddychania. Nie pozostawiono mi wyboru. W oczach ojca widziałem brak miejsca na dyskusję. A ja… cholera, nie miałem odwagi, by się sprzeciwić. Właściwie nie zdawałem sobie sprawy z nienormalności całej sytuacji. Więc zrobiłem to, co chciał.
Ona zaczęła się rozbierać, tak jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. Nie patrzyła na mnie, nie pytała, czy tego chcę. Po prostu wykonywała to, za co jej zapłacono.
Próbowałem nie myśleć o tamtym dniu, ale często przegrywałem starcie z powracającymi wspomnieniami. A wtedy miałem ochotę wyrzygać całą zawartość żołądka, następnie wyszorować każdy fragment swojego ciała. Nie żeby to cokolwiek pomogło. Choćbym zdarł skórę aż do krwi, ciągle czułbym jej dotyk.
Od tamtej chwili seks uznawałem za coś brudnego. Coś, co zostało mi narzucone, zanim w ogóle zdążyłem zrozumieć, kim jestem. Ojciec widział w tym jakiś pieprzony rytuał przejścia, który miał uczynić mnie silniejszym. Bardziej męskim. Sam, kurwa, nie wiem.
Jedno było jasne. Czułem się wtedy bardziej dzieckiem niż kiedykolwiek wcześniej.
Być może dlatego traktowałem kobiety inaczej. Nie jako trofea czy jednorazową rozrywkę. Każdą próbę zbliżenia się do mnie odbierałem niczym atak. Cichy alarm w głowie, wyjący coraz głośniej i głośniej.
Znosiłem uśmiechy, dotyk, nawet flirty – ale nie nachalność.
Nie tę desperacką chęć przełamania mojego dystansu, jakbym był czymś, co trzeba naprawić.
Nienawidziłem tego.
Nienawidziłem, gdy one nie rozumiały słowa „nie”.
Gdy patrzyły na mnie jak na wyzwanie.
Jak na zdobycz.
Nie byłem ich.
Nie chciałem być.
Gdybym miał się jeszcze kiedykolwiek do kogoś zbliżyć… pozwolić, by dotyk znów przypominał coś więcej niż wspomnienie przemocy… to musiałaby to być czystość bezbronna w swojej dobroci.
Anioł… krucha ptaszyna bez zła w sercu.
Może wtedy miałbym odwagę.
Nie tylko się zbliżyć.
Ale zatonąć w niej.
Cały.
Przygryzłem wewnętrzną stronę policzka, przechyliłem szklankę i wypiłem wodę do połowy.
Jeśli kiedykolwiek miałbym z kimś być, to dlatego, że chcę.
Zwykle jednak trzymałem dystans. Muzyka i taniec wystarczały.
– …mówię ci, było ostro. Wątpię, żeby któraś to przebiła. – Markus skończył długi monolog o ostatnich podbojach i poklepał mnie po plecach. – O trzeciej przed wejściem?
Skinąłem głową, dałem mu nieme przyzwolenie na zabawę. Uśmiechnął się krzywo i ruszył ku zadowolonym dziewczynom.
Zsunąłem się z hokera, gotów dołączyć do tłumu tańczącego na parkiecie. Przeciągnąłem dłonią po karku, by rozluźnić napięcie, i ruszyłem przed siebie. Zrobiłem zaledwie krok, gdy jakaś postać dosłownie na mnie wpadła. Poczułem, jak oblewa mnie czymś zimnym i lepkim.
Zatrzymałem się gwałtownie, a spojrzenie automatycznie powędrowało w dół. Na mojej koszulce widniała mokra plama – sok pomarańczowy, sądząc po intensywnym zapachu.
– _Verdammte Scheiße_3 – syknąłem w ojczystym języku, czułem, jak narasta we mnie frustracja.
Obróciłem się, gotów zbluzgać sierotę, która najwyraźniej nie patrzy, gdzie lezie. Zamiast tego zatrzymałem wzrok na niej.
Stała przede mną, prawdopodobnie wstrzymując oddech. Jej oczy – ciemne, ogromne, pochłaniające całe światło wokół – wpatrywały się we mnie z mieszaniną przerażenia i niepewności. Twarz, drobna i niemal dziewczęca, miała w sobie delikatność, która kontrastowała z wyrazistym zarysem szczęki i pełnymi ustami. Była piękna…
A może to tylko moje wyobrażenie? Może widziałem w niej coś, czego nie powinienem dostrzec.
Jej oliwkowa skóra zdawała się lekko zarumieniona. Nie potrafiłem ocenić, czy to od duchoty zatłoczonego klubu, czy od emocji, które próbowała ukryć. Czarna, falująca kaskada włosów opadała na ramiona i lśniła subtelnie w bursztynowym świetle laserów. Rzeczywiście była piękna, ale w sposób, który wydawał się… niewłaściwy. Magnetyczny. Niepokojący.
Nie mogłem oderwać wzroku, choć w głowie rozbrzmiewał ostrzegawczy głos, ten sam, który słyszałem przez całe życie. Głos ojca i klubu. _Ona jest wrogiem. Plamą, którą trzeba wywabić._
Powinienem był się odwrócić. Zablokować ten impuls, zanim zapuści korzenie.
Ale coś w niej… coś zbyt cichego i poranionego, by stanowiło grę, przykuło mnie na dobre.
Nie chodziło o urodę ani sposób, w jaki się poruszała.
To ta napięta ostrożność ukryta w każdym geście. Jakby ciągle spodziewała się ciosu.
Jej wycofanie nie było pozą. To raczej instynkt.
I może właśnie dlatego coś we mnie drgnęło.
Jakby jednym spojrzeniem naruszyła tę pieczołowicie wznoszoną barierę, którą Ludger budował w moim wnętrzu od lat.
– _Afedersiniz_4 – pisnęła, kłaniając się przede mną, jakbym był królem, a ona moim uniżonym sługą.
Nie pasowała tutaj, to oczywiste. Jej prosta, czarna sukienka kontrastowała z krzykliwymi kreacjami innych kobiet w klubie. Spięte, nerwowe ruchy zdradzały, że wolałaby być gdzie indziej. A jednak dominowała nad tym miejscem, nie swoją pewnością siebie, ale tą dziwną aurą, która przyciągała spojrzenia.
Powinna budzić we mnie odrazę, może nawet coś gorszego. Tak zostałem wychowany. Tego właśnie nauczony – by na takie jak ona patrzeć z pogardą, by czuć niechęć, zanim jeszcze zdążę się zastanowić. Ale nic z tego.
Stałem tam niczym sparaliżowany, wpatrzony w nią, a system wartości, który wbijano mi do głowy od dziecka, rozpadał się na kawałki. Jakby spojrzenie w jej ciemne oczy wystarczyło, by zburzyć fundamenty tego, kim miałem być.
Nie wiem, czy kierowała mną ciekawość, czy coś bardziej pierwotnego. Może nieuświadomiona potrzeba, by ją zrozumieć, by zajrzeć za fasadę strachu i odmienności. A może po prostu chciałem doświadczyć tej chwili, tego momentu, który cudem zaczął drążyć szczelinę w czymś, co było do tej pory nienaruszalne.
– Nic się nie stało – odpowiedziałem po angielsku, wyrwany z transu, a kiedy ona ciągle pozostawała zgarbiona, przechyliłem głowę na bok i wsunąłem palec wskazujący pod jej brodę. – Rozumiesz mnie?
Odskoczyła jak poparzona, jakby mój dotyk zadał jej ból. Uniosła ramiona w odruchowej próbie osłony. Twarz, jeszcze przed chwilą zarumieniona, nagle zbladła, a w oczach pojawiła się panika. Dziewczyna ewidentnie całą sobą chciała uciec, choć wyglądało na to, że nogi nie reagowały.
– Już dobrze, to tylko sok – powiedziałem, znów po angielsku.
Wreszcie podniosła wzrok i zmierzyła mnie od dołu do góry. Gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, wydusiła z siebie:
– Tak.
Głos miała niski, głęboki i zaskakująco mocny, jak na tak drobną, nieśmiałą osobę. Miękki turecki akcent nadawał mu śpiewne brzmienie. Nie od razu dotarło do mnie, o co jej chodzi. Zmarszczyłem brwi.
– Rozumiem cię – wyjaśniła.
– Jak ci na imię?
– Aylin! – wrzasnęła jakaś szatynka i wcisnęła się pomiędzy nas. – _Her yerde seni arıyordum…_5
Nie zamykała ust ani na sekundę. Mówiła po turecku, tego byłem pewien. Wyłapywałem pojedyncze słowa, ale przez głośną muzykę i szybkość wypowiadania fraz nie nadążałem, by pojąć całość przekazu.
Aylin zdawała się nie słuchać koleżanki. Nadal patrzyła mi prosto w oczy. Miałem wrażenie, że oboje przestaliśmy mrugać.
Po chwili szatynka zorientowała się, że trwamy w dziwnym odurzeniu, i skierowała uwagę na mnie.
– Zrobiłeś jej coś? – syknęła po angielsku oskarżycielsko.
Już chciałem odpowiedzieć, ale Aylin mnie uprzedziła:
– Oblałam go sokiem… przypadkowo.
Dziewczyna zerknęła na mokrą plamę pokrywającą niewielki fragment mojej koszulki.
– Wyschnie. – Wzruszyła ramionami.
– Ja… naprawdę nie chciałam – wyjąkała Aylin, a kiedy koleżanka pociągnęła ją za rękę, o mało co nie straciła równowagi.
1.
1 Prez – skrót od „prezydent”, określenie powszechnie używane wśród członków klubów motocyklowych jako nieformalny tytuł lidera .
2.
2 Kanake – to jedno z najczęściej używanych obraźliwych określeń w języku niemieckim wobec osób pochodzenia tureckiego, arabskiego lub ogólnie imigrantów.
3.
3 _verdammte Scheiße_ (z niem.) – kurwa mać
4.
4 _afedersiniz_ (z tur.) – przepraszam
5.
5 _Her yerde seni arıyordum…_ (z tur.) – Wszędzie cię szukałam…