Reder '44 - ebook
Reder '44 - ebook
"Polski snajper zabija Adolfa Hitlera. To początek niesamowitej powieści historical fiction" - Piotr Zychowicz, autor Nadchodzi III wojna światowa.
Wojna, w której bronią są fałsz, podstęp, seks i pieniądz.
Czy śmierć Führera uchroniłaby Polskę przed „wyzwoleniem” przez Rosjan?
W lipcu 1944 roku porucznik Paweł Reder wraz z grupą komandosów w brawurowej akcji w Berghofie zabija Adolfa Hitlera. Wbrew pozorom nie rozwiązuje to jednak wszystkich problemów świata, a zwłaszcza Polski. W walącym się hitlerowskim kolosie bezwzględna walka o władzę i możliwość układania się z aliantami osiąga apogeum. Konferencja w Teheranie już się odbyła i los Polski wydaje się przypieczętowany. Aby go odmienić, należy doprowadzić do zmiany nastawienia najpotężniejszego z aliantów – Stanów Zjednoczonych. Ale nie da się tego zrobić z F.D. Rooseveltem u steru, zatem wybory prezydenckie musi wygrać jego rywal, Thomas Dewey…
Świetna, błyskotliwa powieść political fiction: polscy komandosi za liniami wroga, śmiałe akcje polskiego wywiadu, brutalni szpiedzy i misje w najdalszych zakątkach globu, tajemnicza dama w czerwieni. Oto świat, w którym sojusznik staje się wrogiem, a dotychczasowy śmiertelny wróg cennym sojusznikiem, i w którym wola przetrwania determinuje tak jednostki, jak całe narody. Wojna, w której bronią są fałsz, podstęp, seks i pieniądz.
HISTORIA, KTÓRA MOGŁA SIĘ WYDARZYĆ.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-900-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skok
Była lipcowa noc 1944 roku. Na wysokości siedmiu tysięcy metrów wielki lancaster przeszywał powietrze. Wydawał się płynąć w gęstej mgle ponad poduszką z ciemnych kłębiastych chmur. Ten sielski obraz kontrastował z tym, co działo się daleko pod nim, gdzie niemiecka pożoga wojenna trawiła całą Europę. W tylnej kabinie samolotu panował półmrok, co chwilę rozjaśniany z lekka przez zepsutą mrugającą lampę nad wejściem.
Siedziało tam obok siebie siedmiu żołnierzy w mundurach strzelców alpejskich. W półmroku trwali w dziwnym letargu niczym terakotowa armia, czekając na bój. Przed nimi, tyłem do kabiny pilotów, siedział oficer w mundurze SS-Unterscharführera. Na prawym rękawie miał widoczny znak oddziałów górskich – „szarotkę”, Edelweiss Abzeichen der Waffen-SS, której przyglądał się od czasu do czasu.
Pod czapką widoczna była opalona twarz okolona ciemnymi włosami, z kilkoma bliznami. Ten wysoki, barczysty mężczyzna o zimnym, beznamiętnym spojrzeniu zdawał się nad czymś intensywnie myśleć. Wzrok wbijał przed siebie, ale niewątpliwie myślami był w innym miejscu. Nagle cztery wielkie silniki lancastera zawyły głośniej, przerywając monotonny olbrzymi hałas wypełniający kabinę. Samolot wpadł w turbulencję, podskoczył, po czym mocno opadł, tym samym zaburzając spokój dziwnej zbieraniny pasażerów.
Oficer przeciągnął się i wstał, kierując się w stronę kabiny pilotów. Wtedy z tylnej części samolotu odezwał się po polsku młody chłopak o szczupłej twarzy i zawadiackich oczach, wyraźnie ożywiony:
– Panie poruczniku, daleko jeszcze? Lecimy i lecimy. Mógł pan zorganizować jakąś fajną radiooperatorkę zamiast brzydala Wiktora, to czas by płynął milej. – Powiedziawszy to, obejrzał się wielce ucieszony na żołnierza siedzącego za nim.
Porucznik Reder znieruchomiał i rzucił przez ramię:
– Jak jeszcze raz usłyszę słowo po polsku, to zostaniesz w samolocie i wrócisz do Anglii!
Chłopak się zmieszał. Przypomniał sobie, że właśnie złamał rozkaz.
– Przepraszam, panie poruczniku. To się więcej nie powtórzy – odpowiedział już po niemiecku, wyraźnie zmartwiony.
Reder ruszył do kabiny pilotów, ale zwolnił i dodał jeszcze dla rozładowania atmosfery:
– A jak będziesz marudził, to przeniosę cię do francuskich jednostek pomocniczych. – Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu, co wskazywało na to, że rozbawił go własny żart.
– Wszędzie, tylko nie do żabojadów! Ciężko coś robić z rękami w górze – odparł chłopak zadowolony, że jego przewinienie poszło w niepamięć.
Po chwili porucznik zniknął w kabinie pilotów.
– Andrzej, ty to nie wiesz, kiedy być cicho – powiedział siedzący obok zbesztanego jego brat bliźniak Mikołaj, jednocześnie wymierzając mu potężnego szturchańca w ramię.
Brat nie omieszkał oddać mu ciosu. Zaowocowało to krótką szamotaniną, zakończoną po chwili remisem.
W przeciwieństwie do reszty oddziału dla nich była to pierwsza tak poważna akcja. Zdenerwowanie maskowali żartami, byli jednak wyraźnie przejęci tym, co ma się wydarzyć. Bliźniacy pochodzili z Bydgoszczy, gdzie większość Polaków od dziecka równie dobrze jak po polsku mówiła po niemiecku. Dzięki temu zostali wybrani do tej misji. Jako dzieciaki ganiali się z Hitlerjugend po uliczkach Bydgoszczy, a we wrześniu 1939 roku zaciągnęli się do wojska, by walczyć z Niemcami. Potem, jak większość oddziału, nie chcieli złożyć broni i przez Węgry oraz Francję dotarli do Anglii. W Polsce i we Francji wiele się nie nawojowali, więc gdy tylko pojawiła się możliwość walki z Niemcami w 10. Commando złożonym z Polaków, od razu dołączyli do „polskich komandosów”. Po miesiącach szkolenia znaleźli się w lancasterze lecącym do serca III Rzeszy.
Chwilę po wyjściu porucznika w kabinie znów zapanował spokój i słychać było jedynie hałas silników bombowca.
Tymczasem Reder w kabinie pilotów skierował wzrok na przednią szybę, próbując dojrzeć coś w czarnej otchłani.
– Gdzie jesteśmy? – zapytał.
– Minęliśmy Monachium i powinniśmy być gdzieś za Rosenheim. Przynajmniej tak twierdzi nawigator. – Porucznik spojrzał w prawo na skuloną nad mapami i radarem sylwetkę majora Jonesa. – Niedługo zaczniemy schodzić nad to pańskie jezioro. To będzie trudne, bo według map i danych wywiadu, które otrzymaliśmy, nie ma żadnych punktów orientacyjnych poza szczytem Hochkönig. Żadnych świateł miasteczek czy fabryk. Że też musiał pan wybrać na cel lotu miejsce, gdzie diabeł mówi „dobranoc” – z typową angielską flegmą zwrócił się do porucznika kapitan Wilson.
Wąsaty pilot wydawał się znudzony długim lotem. Był jednym z najbardziej doświadczonych dowódców załóg bombowych w Royal Air Force. Dowodził eskadrami w nalotach na Berlin, Hamburg i Drezno. Przywykł do ataków messerschmittów i eksplozji artylerii przeciwlotniczej wokół bombowca. Gdy otrzymał rozkazy lotu z grupą spadochroniarzy, trochę się zdziwił, że zamiast kolejnej misji bombowej ma niańczyć kilku komandosów. Jednak rozkaz to rozkaz. Uznał, że musi to być coś ważnego, i przeszedł nad tym do porządku dziennego.
– Mało tego! Powiem panu, poruczniku, że jeszcze mniej podoba mi się druga część planu. Jest mi pan winien butelkę szkockiej za tę diabelską eskapadę – dodał.
Reder uśmiechnął się i odparł:
– Proszę mi wierzyć, że jeżeli wrócimy cało z tej misji, to chętnie kupię panu dwie butelki szkockiej. Co więcej, osobiście poproszę generała Gubbinsa, żeby zmienił panu przydział na Sycylię, gdzie będzie pan mógł wygrzać tyłek na tamtejszych plażach.
– Słyszałeś, Will? – zwrócił się kapitan Wilson do siedzącego obok za sterami drugiego pilota, porucznika Williama Cunninghama. – Porucznik Cunningham będzie świadkiem pańskiej obietnicy – rzucił do Redera.
Następnie nastała cisza, podczas której każdy z rozmówców zajął się czymś innym. Kapitan mocował się z szybą w bocznym okienku, które nie chciało się otworzyć. Cunningham pilnował kompasu i wysokościomierza, nawigator Scott wlepiał wzrok w ekran radaru. Reder zaś wrócił wspomnieniami do słonecznej Italii, gdzie spędził kilka miesięcy skąpanych zarówno w słońcu, jak i we krwi. Z tych wspomnień wyrwał go głos kapitana:
– Niech pan idzie do swoich. Jak będziemy mijać tę przeklętą górę, dam panu znać.
W odpowiedzi Reder klepnął kapitana w ramię i przeszedł do tylnej części samolotu.
Zajął swoje miejsce i spojrzał na siedzącego przed nim podchorążego Konarskiego. Rozumieli się bez słów. Znali się jeszcze ze szkoły oficerskiej. Razem walczyli w kampanii wrześniowej, przebywali w obozie dla internowanych na Węgrzech, a potem przez Francję dotarli na Wyspy, gdzie dołączyli do batalionu strzelców. W szkockim Achnacarry Commando Depot przeszli szkolenie z technik walki, znajomości broni, sapersko-minowe i inne. Poznał tam też resztę obecnych, czyli sierżanta Jana Paszkowskiego, strzelca wyborowego Jakuba Pieniążka i radiooperatora Wiktora Sawickiego, który stał się obiektem żartów Andrzeja. Bliźniacy dołączyli we Włoszech, a siedzący obok Janka plutonowy Kudera, nazywany ze względu na swoją posturę Mamutem, uzupełnił oddział stosunkowo niedawno. Konarski siedział w milczeniu, trzymając w ustach papierosa, a w prawej ręce zapalniczkę, którą dla zabawy raz po raz krzesał ogień. Reder pamiętał, jak z Konarskim zgłosili się na ochotnika jesienią 1942 roku do 1. Samodzielnej Kompanii Commando. Na szkoleniu w Achnacarry i później w Algierii obaj byli prymusami, ale Konarski miał to coś, czego brakowało innym: nerwy ze stali i niesamowity instynkt do walki. Reder przekonał się o tym już w Pescopennataro, gdzie przeszli swój chrzest bojowy. W obliczu niebezpieczeństwa Konarski zamieniał się w prawdziwą maszynę do zabijania. W Pescopennataro odparli natarcie ponad 200 niemieckich strzelców alpejskich, posyłając do piachu jedną czwartą z nich. Z ich oddziału tylko trzech żołnierzy odniosło lekkie rany. Wtedy po raz pierwszy zobaczył, na co stać Konarskiego w ogniu walki. Jego odwaga i zdolności bojowe tak zaimponowały alianckiemu dowództwu, że otrzymał awans na podchorążego. Reszta chłopaków też pokazała, że w obliczu niebezpieczeństwa zrobią, co do nich należy. Szczególnie w piekle Monte Cassino, gdzie na stokach Colle Sant’Angelo przyszło im się zmierzyć z oddziałami 1. Dywizji Strzelców Spadochronowych, elitą wojsk niemieckich. Reder zmarszczył czoło, co stanowiło oznakę, że coś go trapi. Czuł się odpowiedzialny za to, żeby odstawić ich do domu w jednym kawałku. Bał się jednak, że tym razem może być inaczej. Ta misja różniła się od wcześniejszych. Tyle rzeczy mogło pójść nie tak, jak zaplanował, że odczuwał niepokój. Głęboko na terenie wroga, bez wsparcia. To nie dawało mu spokoju.
Widząc charakterystyczną bruzdę na czole dowódcy, Konarski przestał się bawić zapalniczką i powiedział:
– Panie poruczniku, proszę się tak nie stresować. Daliśmy radę w tym pubie, to damy i tutaj.
Słysząc to, wszyscy nagle się ucieszyli i na chwilę napięcie ustąpiło żartom na temat angielskiego pedantyzmu. Tylko Kudera nie znał tej historii, więc mu opowiedzieli, jak w jednym ze szkockich pubów doszło do bójki z angielskimi artylerzystami mającymi znaczną przewagę liczebną. Bójka miała ciekawe zakończenie. Kiedy opadł kurz, interweniowali wezwani policjanci, jednak będąc pod wrażeniem profesjonalizmu Polaków, zamiast ich aresztować, kazali im tylko układać pokonanych artylerzystów wzdłuż, a nie w poprzek chodnika, żeby nie blokowali przejścia.
Krążyła plotka, że awantura w pubie potwierdziła ich profesjonalny trening i tym samym przyspieszyła wylot do Algierii. Druga teoria była taka, że dowództwo miało już dość ich burd, bijatyk w miejscowych knajpach i chciało się ich jak najszybciej pozbyć.
Z kabiny pilotów wychyliła się głowa Cunninghama, który zakomunikował:
– Nawigator ma Hochkönig na radarze. Przygotujcie się do skoku.
Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Po chwili lewy silnik maszyny zawył głośniej, a samolot przechylił się, zmieniając kurs.
Reder wstał i zaczął sprawdzać po kolei haki linek spadochronów zaczepionych do żelaznej liny biegnącej wzdłuż sufitu. Reszta bez słowa zaczęła przygotowywać się do skoku. Zdrętwieli i zmarzli podczas długiego lotu, przez co ich ruchy stały się lekko niezdarne. W ciasnej przestrzeni z trudem dopinali i poprawiali kurtki, broń, sprzęt. Reder zaczepił hak spadochronu pojemnika z ładunkami wybuchowymi i dodatkowym sprzętem na linie obok innych haków. Ustawili się w kolejności do skoku. Najpierw porucznik Reder, za nim Konarski i Kudera. Następnie stanęli bliźniacy, którzy uściskali się i przeżegnali, jak to mieli w zwyczaju. Wreszcie za nimi stali Pieniążek i Sawicki z przenośną radiostacją przymocowaną na piersiach.
Przez chwilę prawie stracili równowagę podczas jednego z kolejnych wyczuwalnych manewrów pilota. Samolot przechylał się i zmieniał wysokość kilkukrotnie, po czym znieruchomiał. Nagle zapaliła się zielona lampa oznaczająca strefę zrzutu.
– Panowie, powodzenia – głośno powiedział Reder.
Chciał chyba dodać coś jeszcze, ale w tym momencie strzelec pokładowy sierżant Henry otrzymał na słuchawki rozkaz otwarcia drzwi. Przesunął je najpierw tylko trochę. Przez szczelinę wpadły do środka mroźne powietrze i ryk silników, zagłuszając porucznika. Reder stojący najbliżej zmrużył oczy i instynktownie zasłonił twarz. Sierżant Baker otworzył szeroko drzwi, ukazując czarną otchłań, w której za chwilę mieli zniknąć, jednocześnie dając ręką znak, żeby zaczęli skakać. Reder bez wahania podszedł do drzwi i chwycił się ich krawędzi. Zrobił to w ostatniej chwili, gdyż pęd powietrza niczym lodowy bokser wymierzył mu cios i pchnął do tyłu na stojącego za nim Konarskiego. Niewiele brakowało, a wywróciłby się, niechybnie powodując efekt domina w skoczkach stojących w szeregu blisko jeden za drugim. Zrobił jeszcze pół kroku i energicznym ruchem ramion wyrzucił się z samolotu. Pęd powietrza szarpnął jego ciałem i zaczął gwałtownie spadać, pogrążając się w ciemności. Po chwili poczuł szarpnięcie, spojrzał do góry i zobaczył nad sobą czaszę spadochronu.
Jak zawsze w tej fazie skoku poczuł ulgę. Wiatr rozkołysał go na wszystkie strony. Nie lubił tego. Zawsze chciał mieć nad wszystkim kontrolę, a teraz był zdany na los. Patrzył w dół na ciemnoszare zarysy płaskowyżu, na którym mieli wylądować. Wyobraźnia podsuwała mu czarne obrazy, jak to będzie miał pecha i połamie się na jakimś drzewie. Kolejny zimny podmuch smagnął go po twarzy. To mu pomogło. Powiedział sobie, że trzeba myśleć trzeźwo, po co ten strach, przecież robił to już tyle razy. Spojrzał do góry i na boki, zobaczył parasole spadochronów i sylwetki podwładnych. Chciał ich policzyć, czy wszyscy otworzyli spadochrony, ale gdy zaczął, kolejny podmuch obrócił go i stracił rachubę. Przeniósł wzrok na dół. Ciemnoszara ziemia była coraz bliżej. W oddali widział wyraźne zarysy zboczy Hochkönig i ukształtowanie terenu. Na szczęście nigdzie nie było drzew, tylko gdzieniegdzie kępy gęstych krzaków i wysokogórskiej surowej roślinności. Szybko zbliżał się do ziemi. Złączył nogi i ugiął je lekko w kolanach. Pociągnął linki spadochronu i przygotował się na uderzenie. Nogi z impetem dotknęły podłoża, udało mu się nie przewrócić. Wiatr szarpał spadochronem, ciągnąc go lekko za sobą. Zmarzniętą dłonią udało mu się szybko odpiąć spadochron. Zwinął go pośpiesznie i niedbale, po czym schował w pobliskiej kępie krzaków i karłowatych drzew. Ciężko dysząc, oparł dłonie na kolanach i zaczął łapać powietrze, co na tej wysokości wcale nie było łatwe. Kiedy wyrównał oddech, wyprostował się i wyjął małą latarkę. Zaczął rozglądać się za resztą oddziału i nawoływać.
Minęło kilka minut, gdy zaczęli schodzić się ze wszystkich stron. Zbierali się powoli, w milczeniu, czekając na kolejnych. Po półgodzinie byli już prawie wszyscy.
– Brakuje Sawickiego, panie poruczniku – powiedział Konarski.
Reder rozejrzał się jeszcze raz wokoło, czy na ciemnym górzystym horyzoncie nie pojawia się sylwetka zaginionego komandosa.
– Kto skakał przed nim? Ty, Kuba? – zapytał.
Strzelec Pieniążek wskazał ręką na pobliski pagórek.
– Ostatni raz go widziałem, jak opadał za tamto wzniesienie – odrzekł.
– Pochowajcie spadochrony w krzakach i pójdziemy go szukać – rzucił stanowczo Reder.
Tymczasem znaleźli pojemnik z zaopatrzeniem, granatami i materiałami wybuchowymi. Przepakowali zawartość do dwóch plecaków i ruszyli w kierunku wzniesienia, za którym zniknął ich towarzysz. Odbezpieczyli broń, przygotowani na każdą ewentualność. Nie było wiadomo, co stało się Sawickiemu. Zakładali, że miał wypadek przy lądowaniu i jest ranny. Nie można było jednak wykluczyć, że natknął się na wrogi patrol, który dziwnym trafem znalazł się na tym pustkowiu. Weszli na wzgórze i spojrzeli w dół. Kilkadziesiąt metrów od nich, na czymś w rodzaju półki skalnej, między wysokimi krzakami zobaczyli światełko. Zbliżając się do niego, dostrzegli białą płachtę spadochronu oplatającą krzaki i nieśmiało połyskującą latarkę. Kiedy podeszli zupełnie blisko, ujrzeli rękę Sawickiego wystającą spod płótna i miarowo poruszającą latarką.
Donośnym, lecz nabrzmiałym obawą głosem Konarski zapytał:
– Wiktor, żyjesz tam? Jesteś ranny?
– Żyję, nic mi nie jest, tylko nie mogę się ruszyć – usłyszeli stłumiony głos spod spadochronu.
Wszystkim kamień spadł z serca i ruszyli koledze z pomocą. Okazało się, że Sawicki spadł w gęste krzaki i przewrócił się na wznak, zaplątany w linki. W dodatku upadł tak nieszczęśliwie, że przygnieciony radiostacją na piersiach, gałęziami i płótnem spadochronu nie mógł się podnieść. Przypomniał sobie jednak o latarce i wyswobodziwszy jedną rękę, zapalił światełko wskazujące jego pozycję. Potem pozostawało mu tylko czekać, aż koledzy go odnajdą. Minuty dłużyły się niemiłosiernie, a perspektywa zakończenia żywota w tak żałosnej sytuacji zaczynała nabierać realnych kształtów. Dlatego głos Konarskiego ucieszył go jak nigdy przedtem. Pomyślał tylko, że dziś jeszcze nie umrze, i bardzo był tym uszczęśliwiony. Kudera z Mikołajem wdarli się w gęstwinę i zaczęli uwalniać niefortunnego skoczka z plątaniny linek, płótna i gałęzi. Cała operacja się przeciągała, co zirytowało porucznika.
– Mamut, przestańcie się bawić i wyciągnijcie go z tych krzaków. Już i tak za dużo czasu straciliśmy.
Mamut posłusznie postanowił działać po swojemu. Odsunął Mikołaja, dał krok do przodu i pochylił się, zanurzając się niemal cały w zaroślach. Następnie złapał Sawickiego pod pachy i podniósł razem z radiostacją, kłębowiskiem spadochronu i gałęzi, tak jak wyciąga się dziecko z kąpieli. Cofnąwszy się o dwa kroki, postawił na ziemi wyswobodzonego radiooperatora.
– Dzięki, Mamut – skwitował całe zajście szczęśliwy, lecz zakłopotany swoją nieporadnością Sawicki.
Następnie poodcinali z niego linki i resztę spadochronu. Wymienili kilka przyjaznych klepnięć i w milczeniu ruszyli za porucznikiem w dół zbocza zgodnie z planem akcji.
Przemarsz po górzystym terenie nie należał do łatwych. Cały czas schodząc, co chwilę potykali się o kamienie i inne niespodzianki, na których nietrudno było skręcić kostkę. Po dwóch godzinach zeszli w dolinę i skierowali się w stronę lasu z wierzchołkami drzew majestatycznie kołyszącymi się na tle jaśniejącego nieba. Gdy do niego dotarli, zaczynało świtać. Reder przystanął, wyjął kompas i świecąc latarką na mapę, szybko sprawdził ich położenie. Wszystko musiało iść po jego myśli, bo energicznym ruchem schował kompas i mapę.
Rzucił w stronę oddziału zdawkowe „Już niedaleko” i wszedł do lasu.
Pozostali ruszyli za nim. Przedzieranie się przez ciemny, gęsty iglasty las nie należało do najprzyjemniejszych. Gałęzie tysiącami igieł raz po raz uderzały w zmarzniętą twarz i dłonie, zadając ból. Osłaniając głowę rękami, pochylony porucznik parł z determinacją naprzód, uważając przy tym, by nie potknąć się o grube wystające korzenie drzew. Słyszał, że reszta podąża za nim. Co jakiś czas było słychać, jak Paszkowski z cicha klnie pod nosem. Najwyraźniej miał już dość uroków bawarskiej przyrody. W końcu dotarli do skraju lasu. Zatrzymali się pod osłoną ostatnich drzew. Reder wyjął lornetkę i uważnie obserwował coś w oddali.
– Chyba jesteśmy na miejscu. – Podał szkła stojącemu obok Konarskiemu.
Ten wziął lornetkę. Przez minutę patrzył w miejsce, które wcześniej obserwował porucznik, i odpowiedział:
– Tak, to musi być tutaj. – W jego głosie dało się wyczuć napięcie. Odwrócił się do pozostałych. – Zdaje się, że dotarliśmy. Na wszelki wypadek przygotujcie papiery. Mordy w kubeł i bez potrzeby się nie odzywać. A ty wiesz, co – powiedział do Pieniążka.
Pieniążek jako jedyny w oddziale nie znał niemieckiego. Miał jednak inne zdolności, które dowództwo postanowiło wykorzystać w tej misji. Złapali oddech, sprawdzili papiery i wolnym krokiem wyszli z lasu w kierunku budynków, które zobaczyli przez lornetkę.
Po kilku minutach marszu dotarli na brzeg jeziora i znajdującej się tam przeprawy promowej. Stało tam kilka drewnianych domków i pusta zagroda dla bydła. Przy samej przystani widoczna była mała wartownia, za nią na jeziorze cumował prom. Była to długa na dwadzieścia metrów barka przymocowana do małego kutra rybackiego. Jednostka lata świetności miała za sobą. Można to było stwierdzić po grubym zielonym nalocie na burtach i zdartej w wielu miejscach farbie ukazującej deski mocno już nadgryzione zębem czasu. Kiedyś służyła głównie do przewozu bydła na pastwiska, jednak od kilku lat ruch na jeziorze znacznie wzrósł. Pomimo dość wczesnej pory na brzegu zebrała się już spora grupa ludzi. Bauer prowadzący dwie krowy, mężczyzna na wozie zaprzężonym w dwa konie, trzech żołnierzy Wehrmachtu, którzy wyglądali, jakby wracali z przepustki. Kilka osób krzątało się przy budynku z prawej strony przystani, pełniącym rolę sklepu, jadłodajni i piwiarni w jednym. Oddział Redera podszedł bliżej i zatrzymał się przy zagrodzie, z dala od innych.
Porucznik oparł się plecami o ogrodzenie, zapalił papierosa i powiedział do Paszkowskiego:
– Idź i zapytaj, o której odpływa.
Jan zdjął plecak, położył go pod deskami ogrodzenia i ruszył wolnym krokiem w kierunku promu. Zatrzymał się przy konnym wozie i chwilę rozmawiał z woźnicą. Wrócił, ospale powłócząc nogami.
– Za jakieś pół godziny – poinformował.
W nagrodę dostał od dowódcy fajkę i zaciągnął się z nieukrywaną przyjemnością.
– Odpocznijcie i zjedzcie coś – zakomenderował Reder, po czym sam wyciągnął puszkę z racji żywnościowych zabranych na wyprawę. Wziął wielki nóż, który miał przytwierdzony do pasa, i wprawnym ruchem ją otworzył. Inni poszli za jego przykładem i wkrótce cała ósemka zaczęła pałaszować śniadanie, popijając zawartością manierek. Reder, jedząc, spoglądał na konie. Jego twarz pojaśniała, najwyraźniej widok tych zwierząt działał na niego kojąco. Pomyślał, że gdyby nie konie, jego życie potoczyłoby się inaczej. Gdyby nie to, że kilku oficerom spodobało się, jak w zawodach skoków w Gdyni pokonał oficera SS, nie awansowałby tak szybko i nie stałby teraz w sercu Alp.
Paweł Reder pochodził z majątku pod Gdańskiem. Był inteligentnym, wykształconym, szarmanckim młodzieńcem, przed którym świat stał otworem. Od dziecka wpajano mu takie wartości, jak uczciwość, sprawiedliwość i patriotyzm. Rodzice chcieli, by został prawnikiem, jednak chłopak postanowił ukończyć szkołę kadetów i zostać żołnierzem. Trochę na złość ojcu, ale głównie dlatego, że kochał konie i chciał być ułanem. Nie bez znaczenia było też to, jak oficerski mundur działał na kobiety, może nawet wtedy to było dla niego najważniejsze. Ukończył szkołę kadetów oraz oficerską. Otrzymał przydział do 1. Pułku Strzelców Konnych. Ze względu na osiągnięcia w jeździectwie sportowym został przeniesiony do Centrum Wyszkolenia Kawalerii jako instruktor. Przed wybuchem wojny wybrano go do kadry olimpijskiej i przygotowywał się do igrzysk w 1940 roku. Zamiast na olimpiadzie znalazł się jednak tutaj, nad Königssee, w niemieckim mundurze i ze straceńczą misją.
Jego rozmyślania przerwał szybko zbliżający się do przystani warkot silnika. Po chwili między budynki wjechał z impetem ogromny czarny mercedes, prawie potrącając idącego tamtędy człowieka. Wielkie reflektory rzucały złowrogie światło na całą przystań. Wartownicy podeszli do kierowcy i po krótkiej rozmowie oraz okazaniu dokumentów pośpiesznie podnieśli szlaban, a limuzyna wtoczyła się na skrzypiące deski promu.
– Przeczuwam kłopoty – powiedział Konarski do dowódcy, patrząc na samochód.
Obaj przestali jeść i przyglądali się sytuacji na promie. Drzwi pasażera otworzyły się i wysiadł oficer w czarnym płaszczu i mundurze SS. Szybkim krokiem poszedł na rufę kutra, gdzie stał kapitan. Nieogolony wilk morski w podeszłym wieku, ubrany w zniszczony gruby sweter z golfem, od dłuższego czasu leniwie popijał kawę z wielkiego kubka, do którego ukradkiem dolewał alkohol z piersiówki trzymanej w kieszeni. Na dziobie krzątał się jego pomocnik. Chłopak odwalał za kapitana całą robotę: sprawdzał liny mocujące prom, czyścił pokład, a nawet majstrował przy silniku. Widząc podchodzącego oficera, przezornie schował się w sterówce.
Esesman zbliżył się do kapitana i głośno zarządził:
– Odpływaj!
Kapitan spokojnie spojrzał na zegarek.
– Za pół godziny, na pewno przyjdzie jeszcze kilka osób – odpowiedział.
– Mam to w dupie, śpieszę się. Odpływaj! – ponownie rozkazał esesman. Wyraźnie zirytowała go postawa kapitana, dlatego nachylił się i ciszej dodał: – Płyń albo znajdę ci lepsze zajęcie.
Po czym odwrócił się i odszedł do samochodu.
Zmotywowany w ten brutalny sposób kapitan odwrócił się w stronę brzegu i tubalnym głosem zawołał:
– Wsiadać, odpływamy!
Strażnik podniósł szlaban i gromadka pasażerów zaczęła pakować się na prom.
– No, koniec jedzenia, zbieramy się – powiedział Reder, obserwując, co się dzieje na promie.
Zamknął puszkę z napoczętą mielonką i oddał ją Mamutowi, który dźwigał jeden z plecaków.
– Nawet zjeść w spokoju nie można. Przeklęty esesman. Ciekawe, gdzie mu się tak śpieszy – marudził, jak to miał w zwyczaju, Janek Paszkowski.
Konarski podszedł do porucznika.
– Mam złe przeczucia – mruknął, patrząc na oficera opartego o mercedesa i palącego papierosa. – Może poczekamy na następny?
– Też mi się to nie podoba, ale prom wraca za ponad sześć godzin. Musimy płynąć teraz – odparł Reder.
Powoli ruszyli na pokład. Dość nietęgą minę miał też Mamut, który nie umiał pływać. Nikomu się nie przyznał. W końcu lecieli w góry, nie nad morze. Teraz ogrom wody oraz niebudząca zaufania kupa zbitych desek, na których mieli płynąć, przyprawiły go o dziwne ściskanie w żołądku. Nie należał do strachliwych, ale czuł niemały dyskomfort. Na Śląsku tyle wody naraz nie widział. Małe, ciasne chodniki kopalni, w których pracował przed wojną, wydawały mu się teraz komfortowe w porównaniu z perspektywą znalezienia się na środku tego jeziora. Przed nimi weszli na prom młodzi żołnierze Wehrmachtu, dwóch miejscowych rolników, kobieta zapewne pracująca w miasteczku po drugiej stronie jeziora, bauer z krowami, a na końcu wtarabanił się woźnica z wozem. Reder wprowadził oddział na barkę od strony kutra, tak by nie rzucać się w oczy oficerowi SS.
Po chwili kapitan uruchomił silniki. Najpierw dało się słyszeć stłumione terkotanie, a potem plusk za rufą. Śruba zaczęła się mocniej obracać, popychając prom do przodu, ku ogólnemu zadowoleniu pasażerów. Oprócz, rzecz jasna, Mamuta, którego widok oddalającego się brzegu nie cieszył. Mimo sędziwego wieku kuter dobrze sobie radził na wodach jeziora, coraz szybciej ciągnąc barkę i jej zawartość. Minęło kilka minut, a przystań ze swymi domkami była już ledwie widoczna. Königssee wtulone w uroczą dolinę, ze szmaragdową taflą wody, roztoczyło przed nimi swój bajkowy krajobraz.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki