Redivivus - ebook
Piotr Krzesiński, młody szlachcic z Zaborza, wolą rodziny zmuszony zostaje do poślubienia Soni Jawgielówny, córki porucznika husarskiego Witolda Jawgiela. Niechętnie wyruszając w podróż, która ma doprowadzić do jego zaręczyn z nieznajomą, młodzieniec nawet nie przypuszcza, że los postawi na jego drodze barwne postacie, zarówno przyjaciół, jak i nieprzyjaciół, i rzuci go w wir wydarzeń wojny z Moskalami – począwszy od bitwy pod Werkami, przez oblężenie Lachowicz, aż po bitwę pod Połonką. Czy Piotr zapłonie miłością do Soni? Czy zwycięży wszystkich swoich wrogów? Czy obronną ręką wyjdzie z przygód wojennych? Czas pokaże…
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397582033 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaprawdę powiadam wam: nigdy dotąd potomstwo Astrajosa, zaprószone skrzącym się pyłem po kopule zasnutego mrokiem nieba, nie jaśniało takim blaskiem, jak właśnie owej nocy styczniowej roku Pańskiego 1658. Gwiazdy jak świeciuchy, złotem lśniące w mroku pośród wysokich, wczesnych traw, kiedy się wraz z ciepłą wiosną mrowiem wyroją i cykadą grają, mgliście promieniały i błyszczały. Jaśniejące w czarnej, nieprzeniknionej pustoszy, głuche i nieme w swym bezmiernym, nieobjętym ludzkim umysłem dziedzictwie rzucały ku ziemi poświatę bladą, która rozpraszała panujące wokół ciemności. Przezierne snopy ich świateł, długie, przejrzyste, rzekłbyś niechybnie, jakoby rozciągnięte ku ziemi zwiewne nici pajęcze srebrem szyte, padały gęsto na młode zagaje, ponową i szadzią, niby fryzą białą okryte.
Zima nastała ostra i surowa, a podobnej sanny od lat z górą siedmiu dziesiątków nie pamiętano. Głębokie i obielające śniegi spowiły martwą ziemię, tworząc zaspy nieprzebyte. Wśród nich zagubiły się kopne drogi, wijące krętą wstęgą pośród jarów i rozdołów, gdzieniegdzie przeżynających widomą okolicę.
Trakty od kilku tygodni stały tu wcale nieprzejezdne.
Od wschodu nieprzerwanie napływały nocami wychłodzone powiewy. Dniami zbierały się chmury ołowiane, bijące gęstym gradem. Krajobraz przeobraził się w pustynię pokrytą błyszczącą i oślepiającą szrenią.
Miejscami jeno, pośród onych pustynnych rozłogów, wyzierały garbate dachy domostw spomiędzy świeżej, białej ponowy, jakby to były nie sadyby i sioła ręką ludzką podniesione, ale mogiły czy kopce usypane w dalekim, półdzikim stepie.
Osady rozrzucone po rozległej, głuchej okolicy mieniły się teraz całkiem opuszczone od ludzi. Wszelako z kominów zaledwie wyniesionych nad śnieżne kurhany snuły się dymy płowe, powolne, szare na takiej też samej nieba szarości, rozkładając się leżem pośród pól i ugorów, tak jak zapadają o brzasku mgły nad mokradłami i rozlewiskami. Uchodząc sinymi smużkami ku nieodległym lasom, świadczyły jednak dobitnie o tym, że się w przysiółkach chłopi ubodzy kryli przy zbawiennym blasku ognia.
Na ostatek, z początkiem roku, chłody nadeszły tak tęgie i nieustępliwe oraz tak dokuczliwe, niosąc zawieje, że prawdziwie – co się nieczęsto zdarza – brakło dnia czy nocy, by nie dało się słyszeć drzew pękających od silnych mrozów. Więc borem szedł huk trzaskający, srogi, przypominający bicie z dział czy uderzenia gromów niebieskich rozdzierających przestworza. Wiekowe olbrzymy, trwające po nieprzebytych kniejach od niepamiętnych czasów, obalały się ku dołowi od zalegających w ich koronach ciężkich śniegów, a gdy tylko ich wyrosłe pnie zwalały się pomiędzy suche krze, rosochy czy karcze, drzewiej nadwątlone gnilnym rozpadem, ziemią targały głuche wstrząśnienia.
Lody okową spętały wody rzek i jezior. Nawet bystre dotąd wodociecze na leśnych kryniczyskach, dobywające się spod kamieni i głazów od mchów zmurszałych, skuły się twardą zmarzliną.
Krótkimi dniami słońce czerwieniło się na horyzoncie krwawą łuną, wschodząc zaraniem na nieboskłon w przybraniu sinych, kłębiastych obłoków. Patrzącym nań ów rdzawy krąg zdawał się obumarły i bez życia. Dlatego li tylko stada kruków i gawronów, kracząc i żałoby głośne zawodząc, ciągnęły na jego tle każdego mroźnego poranka ku nieodległym lasom, aby tam, pośród suchych gałęzi, szukać byle lichego schronienia.
We wsiach i przysiółkach gumna świeciły pustką; brakło traw i siana na potrawy dla zwierząt, brakło zbóż i mąki plewianej na chleb dla czerńców i parobów, znakiem tego głód nastawał wielki – ów głód łaknący, nielitościwy, który natrętnie zagląda w szklące się oczy zmarniałej biedoty, zbierając trupie żniwo.
Ginęły w borach całe stada dzikiego zwierza, nie mogąc się wyżywić tej zimy. Opowiadano też sobie ze zgrozą, że wilcy namiętnie podchodzili pod same chutory, aby się pożywić mięsem niedojedzonych trzód. Nie odstraszały ich puszczane zza parkanów sfory hałaśliwych psów, nie płoszyły ognie pochodni ani głośne wystrzały z samopałów…
Podczas właśnie, gdy się powieści tej kreślą pierwsze karty, cisza stała naokoło głucha i nieprzenikniona, którą przerywał wyłącznie poszum dębów prastarych zapadłej, rozległej puszczy porastającej wedle Stromca, kiedy rozłożyste a bezlistne korony wiatr roztrząsał mocniejszym uderzeniem. Wówczas to szelest zrywał się niespodzianie, na podobieństwo wrzaskliwego ptactwa spłoszonego do lotu, aby następnie zacichnąć i obuzdać krainę nieprzespaną pomroką aż po jej najdalsze rubieże.
Grobowy on zakąt, jak daleko sięgnąć może ludzkie oko, był dziki, nieludny i opustoszały. Mimo że od wieków nieodległe trakty – raz to wędrowne, raz kupieckie – szły pobliżem od Lwowa, dalej zaś wprost od Kijowa, wiodąc kopne drogi od samej wielkiej i rozległej Rusi, to dla czasów niepewnych i mas niespokojnych, w obawie częstych napadów, kupi okolicą osamotnioną nikt się już nie ważył przewozić. Czyjś bystrzejszy wzrok dojrzałby może spod zaległych opon śnieżnych ślady polan za nauką benedyktynów płockich za panowania księcia Trojdena, syna Bolesławowego, wydartych odwiecznym i nieprzebytym lasom, które leżały w tryby i wygony porżnięte, gdyż propria manu ręką ludzką rozprzestrzenić się starano łany jarzynne i poletka, trzebieże spopod poszycia kniei czyniąc, to zarazem wszak po większej części w zięblach i zagonach, miast ziemi oromej, ugory i łęgi zapadłe stały, na których zeschłe i niewysokie porosły łozy, szypszyny i dzikie burzany.
Niegdyś żyzną i uprawną, dziś kraina ta onus pro peccatis na sobie piętnem niezatartym dźwigając, przestała się mienić płodną i urodzajną. Role drzewiej od wieków redlone, teraźniej stały zdziczałe i osamotnione, bo się tu mało kto ważył zapuszczać. Ucichły niegdysiejsze wesołe głosy czasu żniw, kosowicy i zbóż omłotów. Zacichły miarowe uderzenia toporów, których biciem kładziono drzewa po puszczy pobereżach. Na próżno szukano by sadyb smolnych czy „oblesci” bartnych wśród najdzikszych ostępów, gdzie ongiś wytapiano czarne smoły, a z pasiek, obsadzonych burzliwymi rojami pszczelimi, dobywano złotopłynne miody.
Jedynymi mieszkańcami tej zdziczałej i porzuconej macierzy stali się podówczas niemal wyłącznie drapieżni wilcy, od których przeciągłych alutów, niosących się echem po odległe granice, serca w najzuchwalszych nawet upadały.
Strony pobliskie przeto – w bojaźni lękliwej – łukiem zataczano i omijano; i chyba jedne rogate trzody, głodem zmożone, wychodziły gromadnie z lasów i mateczników ku grądom i rozłogom, by się runią uwiędłą pożywić, z trudem wielkim dobytą spod głębokich śniegów.
Taką albowiem była w owych latach wspomnianych ziemia czerska, dawne lenno mazowieckie tej nieszczęsnej Rzeczypospolitej, na którą spadła falą wezbraną potopu nieposkromiona, łupieżcza czerń szwedzka, czyniąc mordy, grabieże i gwałty.
Postępując w ślad za nią wygłodniałą szarańczą i właśnie jak ona wyrojoną – nastały w ilości nieodpartej wojska księcia siedmiogrodzkiego Jerzego Rakoczego, którego wraz z ludem zbrojnym bodaj i nad czterdzieści tysięcy liczono!
Pokuciem idąc tuż ponad skrzącym się w promieniach słońca Dniestrem, złączył się Węgier pod Samborem z kozaczyzną swawolną i bezkarną, co ją w stepach rozległych na podobieństwo niezabrzeżystego morza gromadząc i z koszów rezańców, podniesionych pośród niedostępnych, grząskich limanów i topielizn wraz z ich butnymi atamanami zwołując, wiódł pułkownik kijowski Anton Żdanowycz.
Wówczas to Madziar w dwójnasób niemal wzrósł w siły.
Okrucieństwa bezecne czyniąc, paląc, ścinając, pustosząc i we krwi topiąc całe województwa, tak oto przeszedł ziemie krakowskie, sandomierskie, pomienione, święte Mazowsze, zaszedłszy het, het daleko, bo aż pod sam Brześć Litewski.
Krainy niegdyś bujnie kwitnące jego ręką przemieniły się w dymiące zgliszcza… Ile wsi i sadyb ludzkich na trwogę wśród żałobnego bicia dzwonów na Zapiliczu pożogą zniósł ów mąż szalony, ile gniazd drobiazgu szlacheckiego rozrzuconych podle Białobrzegów, Brzeźca, Niedabyla, Siekluk, Radzanowa czy Suchej, ile tandem rodów rycerskich z ziemi owej swe pielesze najdawniejsze wywodzących wyniszczył ogniem i mieczem, ile wreszcie kościołów furioso i w serca rozjątrzeniu najdzikszym obalił i w gruzy obrócił (nad którymi lud pobożny krwawymi łzami się zalewał), tego słowo nie wypowie, a myśl ulotna nie wspomni!
Dymy dławiące, podsycane ścielącą się pożogą, spowiły błękitne dotąd niebo i zasnuły się zjadliwym wyziewem nad rozrzuconymi po rozległej okolicy osadami…
Prócz najeźdźców z zawichrzenia korzystały item rozmaite tłuszcze zbrojne i nieposkromione. Zbuntowane przeciwko swoim dowódcom swawolne oddziały nieopłaconego żołnierza zaciężnego, grasanci, zbiedzy, wywołańcy, idąc w opryszki i żyjąc z tego, co z dworów i chutorów przemocą pobiorą, tam szukali schronienia, gdzie ich prawo ani majestat Rzeczypospolitej dosięgnąć nie zdołały.
Daleko im wszelako było do bezkresnej swobody Dzikich Pól, do pustoszy stepowych, do łąk wypalonych, do miast zniesionych mściwą ręką, do chutorów z ogniem puszczonych, precz do ich chaosu i bezprawia, przeto szli gromadnie na Zapilicze, by tam krwią przelaną wprowadzać własne prawa i zakony…
Szlachta czerska zwoływała się wiciami i kupiła pod chorągwie powiatowe, aby orężnie bronić ćmie naprzykrzonej imienia swego i rodzin. Przeto do bitew walnych dochodziło nierzadko, tym jednak straszniejszych, że kainowych, bo się natenczas wezbraną rzeką lała bratnia krew. A jak to w podobnych razach bywa, gdy brat przeciw bratu staje, nikogo podówczas nie szczędzono, gdyż nienawiść była wielka!
Dlatego zagasło wybujałe życie i śmierć pomienioną dziedzinę uświęciła i objęła swym gorzkim, złowróżbnym władaniem, albowiem w niej już tylko kurhany mogił się wznosiły, na których poobalane krzyże wzrosły.
Niebacznie się tu zapuściwszy, jeśli posłyszałeś – zda się – wiatru przeciągłe wycia i wołania na zapadłych horodyszczach, jeśli dostrzegłeś wśród miesiąca przeziernego pobrzasku opary zakwefione pomiędzy moczarami i oczeretami, tedy wiedziałeś już snadno: to były cienie zmarłych i dusze przeklęte owej ziemi, zstępujące zza światów dla odkupienia wielkich krzywd i win uczynionych innym za życia.
Kto zresztą czasu tak nielitościwego pochylił się nie nad jedynym Zapiliczem, ale nad całym umartwionym, rozbitym krajem, kto spojrzał na tę nieszczęsną ojczyznę, nad którą nie było innego pana nad Szweda, Moskwiczyna, Turka, Węgra czy Kozaczyna, co ją szarpali właśnie niczym zdobyczną chudobę, byle najwięcej dla siebie wyrwać, ten zapłakał rzewnie, widząc ziemię ojców w paroksyzmie konającą, osądzając snadnie jej ostateczne i bliskie zginienie. Od wyniosłych, bielejących szczytów gór tatrzańskich do sinego, spienionego morza, od wschodu do zachodu, przez wszystkie wielkie, niezmierzone, ludne niegdyś ziemie, od miast do miast, od wsi do chutorów, od przysiółków do przypotoków, wreszcie z ust do ust szło bowiem tylko jedno, złowieszcze słowo: wojna!
Postępując z krain dalekich, od północy wiodąc wraz z sobą czarne chmury gradowe, kraj zajęli Szwedzi, których w prepotencji niezłamanej przywiódł z ramienia króla Karola Gustawa feldmarszałek Arvid Wittenberg, który wraz z wielką, niezwyciężoną armią szedł w polskie ziemie od Wielkopolski. Bez większego oporu Szwed zajął żyzne krainy i liczne miasta, osadzając w nich swoje załogi – a napływającej potędze prawdziwie nie było końca!
Od wschodu car Aleksy Michajłowicz Romanow, zmusiwszy z początkiem 1654 roku hetmana wojsk zaporoskich Bohdana Chmielnickiego do ukorzenia się przed swą świętą osobą w Perejasławiu i objąwszy w wiernopoddaństwo całą niemal Ukrainę ze zbuntowaną przeciw najjaśniejszej Rzeczypospolitej kozaczyzną – pomimo że z ogniem poszli ku stepom w znacznej sile panowie Rewera Potocki i Stefan Czarniecki, pogromy czyniąc na Bracławszczyźnie – nadszedł z mnogą rzeszą i wziął był zrazu Mińsk, Dzisnę, Druję, a następnie Połock i Smoleńsk, pobiwszy sromotnie hetmana Janusza Radziwiłła pod Szepielewiczami, co otworzyło mu drogę do odległych ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego położonych hen, hen daleko, bo aż nad rzekami Dźwiną i Berezyną. Kniaź Aleksy Trubecki, który podążał ramię w ramię z carem, splądrował w tym czasie Mścisław, mszcząc się okrutnie na mieszkańcach za obronę miasta. Nie doznając przy tym znaczniejszego oporu ze strony zaciężnych, lecz nielicznych wojsk litewskich i pospolitego ruszenia, ufny w swe siły, mimo krwawej bitwy pod Ochmatowem, hardy Romanow zajął wraz z atamanem nakaźnym Iwanem Zołotareńko i kniaziem Czerkaskim niemal z marszu Wilno, Kowno i Grodno, aby na ostatek z wrześniem roku 1655 ogłosić się Wielkim Księciem Litwy, Białej Rusi, Wołynia i Podola.
Carowi Aleksemu nie szło już o krew, której morza rozlał, lecz o uciemiężenie i jęki ludzkie. Obległ Lwów, którego nie zdobył li tylko dla ofiarnego poświęcenia samych mieszkańców, a będący pod rozkazami i wolą Moskwy Bohdan Chmielnicki nakazał, by Wyhowski napadł tymczasem i splądrował Lublin, a następnie spustoszył i wyłupił do szczętu Kazimierz i Puławy, paląc i grabiąc kraj cały aż po wyniosłe brzegi królowej Wisły.
Płonęła wielka, dumna niegdyś Rzeczpospolita. Płonęły od ognia, prochu, ale i od gorliwej zemsty Korona, Litwa i bezkresna, zielona Ukraina. Serca upadły w ludziach… Morem zatruły się ich sumienia…
Najstarsi ludzie, co niejedną wojnę i niejedno uciemiężenie przeżyli, powiadali niestrudzenie wątpiącym, że doprawdy wszystkie zawodzące o miłosierdzie głosy muszą iść w niebiosy, bo cokolwiek działo się na ziemi, było zrządzeniem samego nieba. Zanoszono więc modlitwy do Boga na niedogasłych gruzach świątyń i przy krzyżach rozstajnych.
Dzięki ludzkiej woli, dzięki mocy serc bijących pomstą podniosła się Rzeczpospolita z łoża swej boleści, gdyż Sędzia Przedwieczny i aniołowie stali niestrudzonym hufcem ad dextram defensorum, zaś tendit in ardua virtus.
Ostatkiem sił zaciągi nowe czyniąc na żołd w terminach późniejszych przyobiecany wśród żołnierza rozproszonego po rozległych ziemiach, w 1656 roku zawarto rozejm z carem moskiewskim w Niemieży i zaprzestano walk z Moskwą. Drogo wszak okupiono ów krótki rozejm, gdyż car miał jeszcze za życia Jana Kazimierza zostać nowym królem najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
W tym samym czasie bito Szweda, jakkolwiek tylko się dało, i wysiłkiem nadludzkim spracowanych rąk odpychano go ku północy i grzmiącym falom sinego Bałtyku.
Natomiast z przeszłym rokiem 1657 wyprawiono w kraje węgierskie armię pod wodzą sławnego marszałka koronnego Jerzego Lubomirskiego, by tym samym powstrzymać Węgrów, ze Szwedami zdradziecko zbratanych, od dalszego palenia i wichrzenia miast i wsi całego kraju.
Lubomirski szczęśliwie wziął w tym czasie hetmaństwo polne koronne po zmarłym niedawno Stanisławie Lanckorońskim, wojewodzie ruskim, lecz potem, haniebnie dla własnego nazwiska, był zarodem niechlubnego rokoszu, który to bunt do cna wyczerpał nadwątlone siły Rzeczypospolitej, rozniecając pożar wojny domowej.
Wcześniej jednak mąż ów sądy sprawował i sprawiedliwość, ścinając i paląc miasta całe i osady. Kronikarze mu współcześni wspominają, że „gdzie tylko zasiągł, wodę a ziemię” samą poza sobą zostawiał, gdyby pustynię, co widząc, szałem nieposkromionym ujęty, cofał się Rakoczy w nieładzie, nazad i bokami zbrojnie przez komputy koronne szarpany. A szedł w ziemie swego księstwa tym rychlej, że go Kozacy i Multanie w potrzebie odbiegli. Przewidywali oni bowiem klęskę i upadek peregrynacji księcia siedmiogrodzkiego, co też się ostatecznie stało, gdy go panowie koronni Jerzy Lubomirski i Stanisław Rewera Potocki znieśli do szczętu na Podolu pod Czarnym Ostrowem.
Po spisaniu traktatów wyprowadzono Węgra do granic Rzeczypospolitej, na południe, ku Wołochom, gdzie go na ostatku sam chan z Ordą nastąpił i – korzystając z okazji – pobił sromotnie pod Trembowlą, do szczętu gromiąc jego wojska. Osamotniony książę, na którego zewsząd czyhano i polowano jak na zwierza łownego, zbiegł do kraju, gdzie go na ostatek z tronu zrzucił jego własny syn.
W chwili przeto, kiedy powieść nasza się rozpoczyna, we krwi własnej skąpany ów powiat grójecki Zapilicza, okryty kobiercem śniegu, śnił w pierwospach o wiośnie zbawiennej, która pozłotą powlecze słońce zaranne i przyoblecze je w tchnienie cieplejszych wiatrów…
***
Czarną ową nocą, opromienianą zaledwie bladą poświatą widniejących w czerni gwiazd i srebrnego rąbu księżyca, który wychynął spod rzadkiej opony zawieszonej na niebie, gościńcem kopnym z Białobrzegów do Wyśmierzyc, wiodącym wedle ciemnej ściany martwego boru, samoczwart posuwał się szparko, koni nie lutując, poczet jeźdźców.
Dla ucha byli to ludzie znać żołnierskiego stanu i zajęcia, bo przy ich bokach szable, ostrogi i blachy dźwięczały.
Na przedzie korowodu jechała postać słusznego wzrostu, na dorodnym dereszu, nader ognistym, twardoustym, który chwilami rzucał się z traktu nawianego krupą i dziko narowił – to idąc kłusem, to znów galopem, jakby wbrew samemu jeźdźcowi podrywając się do biegu. Koń nie dawał sobą łatwo powodować, okazując żywą i waleczną naturę, wszak mąż dosiadający go żelazną miał widać rękę, gdyż wodze mocno trzymał, zmuszając wierzchowca do karności i posłuszeństwa. Z ruchów pewnych i postawy wyniosłej snadno by każdy rzekł, że oto jest ten, co niezawodnie reszcie przewodził. Przybrany był on mąż w kolet szyty z łosiej skóry, zaś od słoty i sanny zimowej chroniła go narzucona wierzchem burka krymska. Długa, bo i częścią przykrywała boki końskie, na ramieniu futro miała drobne, acz gęsto podbite. Jej poły spinała na piersi złota klamra z wybitym wizerunkiem ziejącego ogniem smoka.
Jeździec raz po raz spoglądał nazad, aby się upewnić, że komunikiem szli równo, a dowodzeni przez niego ludzie szyku nie łamią i postępują rzędem wedle zawianego śniegiem duktu.
Właśnie w chwili, gdy mu rumak wędzidło zaszarpał, łbem i bujną grzywą rzucając na strony, w oddali głuchym echem poniosły się wystrzały po uśpionym borze. Zdało się wszystkim zrazu, że je wiatr delikatny niósł od pobliskiej Jasionnej, to znów, że szły od Korzenia, tudzież może jakby dalej jeszcze, hen, hen! spoza lasu, bo aż od odległego Redlina.
Jadący na przedzie, zaskoczony wielce, gdyż śmiertelników nie spodziewał się napotkać w owej głuszy, ściągnął cugle tak silnie, iż koń jego poprzysiadł na zadzie. Uniesioną ręką dał znak towarzyszom, żeby się wstrzymali.
Przez moment cienie sylwetek ludzkich trwały w skupieniu, nasłuchując, czy się złowróżbny odgłos na powrót nie poniesie z dziczy, gdy wtem posłyszeli strzał i rozpaczliwe wołania.
– Co u kaduka? – zapytał czyjś głos.
Cisza.
– Toż przecież w boru niechybnie się krew ludzka leje – dało się słyszeć ponownie przytłumiony szept. – Zapalcie wartko łuczywo!
Na rozkaz rozniecono krzesiwem i hubką dobyte spod łęków pochodnie, które w tych czasach niepewnych podróżni troczyli do juków, żeby w razie potrzeby ciemnościom i drodze przyświecać. W ich blasku jeźdźcy spięli swe konie i pomknęli galopem, drogą wiodącą przez las, przesadzając rowy i wodomyje, wichrząc kopytami zaległe, sypkie śniegi i wzbijając skrzące się w świetlistości ognia tumany.
Śpieszyli, nie zwlekając, w tę stronę, skąd się niosły głosy wystrzałów. Tratowali suche krze, roztrącali szrenią pokryte nawisy gałęzi, przerzynali się przez karłowate dąbrowy i sosnowe młodniki.
Zgiełk był tuż niemal.
Dobiegali.
Jawiło się im, że to czeladź siły nieczystej z piekieł zstąpiła, tak przerażającą była ona wocyferencja, gdyż prawdziwie – tej dziwnej, pamiętnej, tajemniczej nocy nie znałeś w rozlegającym się zewsząd zawodzeniu nic ludzkiego! Charkot jeno zajadły i nieunoszony dochodził ich z oddalenia, niczym skowyt potępionych dusz, podniesionych z mogił na bagnach i oparzeliskach.
Aż wreszcie, nie ustając w galopie i wpatrując się w nieprzebitą czerń, dojrzeli wśród wysokich drzew zamęt i pobłyski ognia.
Kotłowało się coś srodze!
Na jeden dany sobie znak ludzie dobyli mieczy, a z olster pochwycili samopały, zawczasu prochem nabite w pogotowiu. Podnieśli też wyżej łuczywa bijące wokoło opromieniającym, pomarańczowym blaskiem i wypadli ławą na polanę pośród gęstej kniei bramowanej ze wszech stron ścianą wysokich, bezlistnych drzew.
Ich oczom, nawykłym do ciemności, ukazał się oto widok straszny. Stado wygłodniałych wilków o zapadłych pod żebra bokach, z krwawą pianą na pyskach, zjeżonymi kłami i włosem obiegało dwóch samotnych jeźdźców. Następowani przez basiory porzucili byli na ziemi rozpalone, smolne szczapy i dymiące samopały – bo z tych po wystrzale użytku już czynić nie mogli – i oganiali się mężnie, jak który zdołał. Starszy z osaczonych, zbroczoną rąbiąc szablą, na poły płatał łby i karki szczeciniaste. Młodszy srodze batożył wpomiędzy drapieżne ślepia.
Wataha rozżartych drapieżców przypadła do jednego z napadniętych i ze wszech stron sparła mu kruczoczarnego tureckiego bachmata. Na tylnych nogach się unosząc i wstając wraz z człowiekiem w siedzeniu mocno osadzonym, z przerażeniem w zbielałych ze strachu oczach, ogierek mocarnie bił przednimi kopytami i kąsał zaciekle. Ale daremnym był jego trud. Upiorni oprawcy rzucili się bowiem częścią rwać mu ścięgna i pęciny w nogach, częścią zaś zażerać trzewia, rozparawszy skórę i mięśnie na brzuchu niemal tuż pod samym popręgiem. Wilcy wyszarpywali raz po raz parujące na mrozie żywe, soczyste ścierwo i walcząc zajadle z koniem oraz między sobą, połykali ociekające posoką kawały.
Kwik srogi i nieużyty żywcem zarzynanego zwierzęcia, przeraźliwe krzyki, żałosny poszum wiatru, który się zerwał raptownie na podobieństwo wołań żałobnej czerni, zagłuszyły narastający skowyt ucztujących – odurzonych głodem, krwią i mordem.
Rumak zachwiał się i z głośnym łoskotem obalił w śniegi. Wraz z nim zakołysał się i upadł młodzian, krwawą karabelę wypuszczając ze swych rąk tak właśnie, jak wiekowa topola chwieje się i obala ku ziemi, jeśli ją żeleźcem drwal u korzenia samego pożenie.
Widząc to, drugi z napadniętych, nieledwie młode pacholę, z batożkiem uniesionym do razu i z bezsilności rozpaczliwej wyrazem na twarzy, biegł pomścić, życie swe lekceważąc, rzuciwszy je na przepadłe imię, gdy wtem dało się słyszeć strzały z pistoletów i okrzyk gromki, straszliwy, rozdzierający puszczę:
– Bij! Zabij!
Odsiecz szła polaną.
Rozgwar niebywały stał się tej głuszy!
Przytłumiony tętent kopyt bijących w głębokie lodoszrenie, donośne zawołania ludzi, głośne rżenie koni, opętańczy skowyt rzezanych zwierząt zlały się z sobą w jeden przeolbrzymi głos.
Śródlesie zasnuły gęste dymy.
Podniosła się zawieruszysta, mroźna kurzawa, lecz widziałeś w niej skupione, marsowe twarze rycerzy, którzy w porącz idąc wedle siebie, niczym w zgiełku i gwarze bitewnym, wznosili i opuszczali prawice, uderzając raźno i gromiąc nielitościwie żeleźcem swych mieczy.
Chwilę trwała ta koźba, zaczym wszystko na raz ucichło. Na ziemi zległy, brocząc z głębokich szpar, straszliwie popłatane trupy wilcze. Poodwalane łby, na poły korpusy pokaleczone, pożęte, roztrącone kopytami końskimi krwawe ścierwa i wnętrzności świadczyły o tym, że tu przed chwilą bój się rozegrał śmiertelny.
Kilku drapieżców, skowycząc, skryło się w zaroślach, skąd spoglądały ich żarzące się w mroku źrenice – niczym czerwone, prażące węgliki; wnet przecież rozpierzchły się na boki, gdy wygarnięto do nich z arkabuzów gęstym gradem kul.
Nadbiegli ludzie, zeskoczywszy z siodeł, poczęli czym prędzej odciągać rozszarpane cielsko żywego jeszcze konia, które niemiłosiernie drgało w konwulsjach. Każde rzucenie się zwierzęcia bardziej przygniatało do ziemi jeźdźca, który nie okazywał żadnego znaku życia.
– Pal chabecie który w łeb, jeno żywo!
Dwóch ludzi przyparło łeb koński kolanami do śniegu i przyłożyło końce luf do mokrego czoła tuż między jego wielkimi, przerażonymi oczami. Zaraz też lasem poniosły się głuche wystrzały. Zwierzę wyprężyło się, zaryło tylnymi nogami ziemię, jakby chciało po raz ostatni zerwać się i pomknąć w dal ku rozległym wrzosowiskom, by po chwili zastygnąć w wiecznym bezruchu.
– Ściągnijcie rychło zewłok koński, bo jeźdźca przydusi! – wołał tymczasem dowódca.
Lecz i bez tego nawoływania ludzie jego uwijali się jak w ukropie. Nareszcie dobyto nieszczęśnika za ramiona spod rosłego cielska.
– Ciemno tu jak w grobie Pańskim! Poświecić mi zaraz! – dało się słyszeć ponownie ten sam rozkazujący głos.
Przyniesiono natychmiast pochodnie oraz porzucone przez napadniętych smolne szczapy; te szczęściem tliły się i rozpraszały mrok nocy. Łuczywa wbito w śniegi, by w ich chybotliwym blasku, lekko pełgającym po śniegu, ułożyć nieprzytomnego na rozciągniętej naprędce skórze niedźwiedziej, dobytej z przepastnych juków.
Kilka postaci nachyliło się gromadnie nad leżącym, badawczo przypatrując się jej przez krótki czas.
– Zdaje się, że żyw, bo rzęzi!
– Głupcy! Toż przecie trup by nie charczał! Nie powiadajcie mi byle czego!
– Rozkaz, panie poruczniku!
Zaraz jednak ktoś z gromady powtórnie zawołał:
– O! O! Znów ciężko dycha!
– Może tylko bezprzytomny i majaczy?
– Nie, panie poruczniku! Chyba niebezpiecznie z nim, bo krwią z ust plwa i się nią zanosi okrutnie!
– Musiało biedakowi w upadku pierś przyprzeć od ciężaru konia i wyłamać żebra. Rozewrzyjcie na nim suknie, niechaj lekkość uczuje w płucach – co rozkazawszy, mąż odwrócił się do pacholęcia.
Przerażony tym, co go spotkało, wyrostek trzymał tymczasem na wodzach, drżąc na całym ciele, nie mniej wystraszonego rumaka. Szlachetny ów koń chwytał w rozdęte chrapy mroźne powietrze i rżąc z cicha raz po raz, roztrącał przednim kopytem zmarzlinę.
Porucznik podniósł z ziemi światło. Łuczywo drgało blaskiem, rzucając żywiczne łzy na śnieg. Nie spiesząc, żołnierz przybliżył je do pacholęcia.
Dopiero teraz spod kołpaka aksamitnego, sobolem podszytego, który przybyły miał na głowie, z wpuszczonym pośród opuszki karbunkułem, to jest znacznego rozmiaru rubinem w złoto oprawnym, dojrzeć można było twarz zgoła niemłodą, lecz jakże zadzierżystą, pociągłą i od mrozu właśnie z lekka zdrowo sczerwieniałą. Z ciemnymi oczami, głęboko osadzonymi w oczodołach i ciekawie spoglądającymi wokoło, z chłodnym, wyniosłym czołem, które znaczyła głęboka bruzda (znać jej właściciel czoło to musiał nadzwyczaj często marszczyć), o nosie prostym i wydatnym, ze ściągniętymi ustami, co nadawało surowy wyraz fizjonomii, z wąsem gołębim, sążnistym, do pół brody i takimiż długimi, nawisłymi brwiami – twarz ta swą naturalną powagą wrażała w ludziach karne posłuszeństwo. Kto by w nią spojrzał, ten by rzekł nieomylnie: „Oto mąż! Oto żołnierz! On władzy nie zna nad sobą!”.
Spokojne oblicze, zresztą jak i cała jego wyniosła postawa, pewny i nieulękły głos, a takim się ozwał, świadczyły za nim, że po wielokroć w bitewnym rwetesie dobywał szabli. Nie było w nim bowiem żadnego śladu wzburzenia po niedawnym boju z szarym, dzikim zagonem.
– Kto wy? – zapytał krótko.
Pacholę odparło:
– Z Zaborza żupanie.
– Czyi ludzie?
– Jam w służbie, a to mój pan. – Chłopię wskazało niepewnie ku leżącemu na ziemi. – Jego miłość Piotr Krzesiński.
Zdawać się mogło, że pytający drgnął, gdyby go kto znienacka na odlew zawartą pięścią po gębie uderzył. Spojrzał baczniej wedle postaci wśród ognia na skórze rozciągniętej i zamyślił się na moment. Coś sobie przypomnieć próbował, po czym ozwał się do pacholęcia:
– Bieżaj do dworu, niechaj czeladź pałubę dostawia, bo go nijak bez wozu stąd nie powieziem. – I zaraz dodał, ujmując wyrostka za ramię: – Dobry z ciebie sługa, kiedyś pana swego w potrzebie tak okrutnej nie opuścił, i nagroda z tego pewna. Teraz wszakże pośpieszaj, nie zwlekając.
Chłopięciu, pomimo widocznego na twarzy przestrachu, oczy się na pochwałę nieznajomego rozpromieniły. Jak stał, skoczył raźno na grzbiet wierzchowca. Nóg nie zakładając w strzemiona (bo i czasu na to nie stało), popędził konia polaną, niknąc w gęstym borze otulonym czarną nocą.
– Opatrzny los nas tu widać zesłał – powiedział dowódca ledwie dosłyszalnie.
Po nieobecnym wyrazie lica przyboczni jego poznali, że musiał się w głowie mocować z własnymi myślami. Zbliżył się do leżącego i wpatrując się w blasku ognia w twarz wywróconą bólem, porucznik rzekł – nie wiadomo wszak, czy do siebie, czy do swoich ludzi – w te oto słowa:
– Poznać w nim łacno i od zaraz Krzesińskiego z antenatów…
Obecni, a można było teraz wyraźnie dojrzeć barwy sapieżyńskie, stojąc półkolem nad obległym, przypatrywali się ranionemu mężowi równie bacznie, co ciekawie.
W poszarpanej sukni juchą z ust zbroczonej leżał ów nieznany im jegomość Krzesiński na półprzytomny. Cichy jęk wychodził mu z szerokich piersi. Chwilami powieki rozwierał i spoglądał na stojących zdumionymi oczyma, w których się mienił rdzawy ogień pochodni. Głowę podnosił i zrywać się zamierzał. To znów rękoma wobec siebie uderzał, zdaje się, szabli zagubionej szukając. Na przemiany tudzież zapadał się w sobie i świadomość tracił.
Jego twarz młoda, ale niemal dojrzała, łagodnego była wyrazu. Okolona długimi włosami, od krwi i potu natenczas nad czołem gładkim zlepłymi, wąs miała rzadki, nieledwie co nad górną wargą zaprószony, który się motać i zwyczajem starym zakręcić nie dawał, rozchodząc niesfornie po końcach. Rysów szlachetnych i kształtnych nawet bladość ani widoczne w niej cierpienie nie zdołały pokryć. Kto twarz tę raz pierwszy by dojrzał, rzekłby bez cienia namysłu: aczkolwiek lat młodych, to musi być zgoła człek prawy, a mimo duszy buńczucznej i rogatej – z kośćmi wszak poczciwy.
Zległa postać, dla swej niezaprzeczonej rycerskiej postawy, mieniła się nieomylnym dziecięciem Bellony, która w nastałych czasach wyjątkowych na polu marsowym wielce się mogła dla Rzeczypospolitej zasłużyć, tym więcej przeto podróżnym żal było nieznanego, młodego jegomościa, nad którym śmierć była pewna.
– Co z nim zrobimy, panie poruczniku? – zapytał któryś ze zbrojnych ludzi.
– Licho tam wie! Mojra nas tu widać przywiodła w swej mądrości w ten oto zawieruszysty wieczór. Tego znać od nas chciała. – Po czym dodał, podejmując postanowienie: – Powieziemy imć pana Krzesińskiego do Zaborza!
Na dobre nie przebrzmiały słowa w noc wypowiedziane, kiedy w głębi boru dało się słyszeć odległy tętent końskich kopyt i liczne nawoływania. Wśród drzew migały ognie pochodni. Ruch szedł ławą ode dworu.
Chwilę trwało, nim kilku jeźdźców wychynęło na polanę wraz z ładownym wozem naprędce wymoszczonym sianem i słomą. Na przedzie, drogę wskazując, jechał znajomy podróżnym dzielny wyrostek. Przy nim zaś na ciężkim, bojowym fryzie skarogniadym, z bujną, czarną grzywą sięgającą niemal do połowy nachrapnika rytowanego i kutego z jednej blachy, z długim ogonem, co śniegi zamiatał, biegł galopem, dosiadając go, mąż czerstwy i na oko lat czterdzieści sobie liczący. Z daleka, dla okrutnej fantazji, poznano w nim łatwo znaczniejszego jakiegoś żołnierza. Przybrany był w obcisłe spodnie z dubieńskiego sukna i takiż sam kaftan z pozłacanym i bogato zdobionym ryngrafem oficerskim na piersi z wizerunkiem Pani Jasnogórskiej z dziecięciem na rękach. Na nogach miał skórznie nałożone niemal do pół kolan, ze srebrnymi ostrogami, które mocno osadził w strzemionach. Wierzchem na ramionach narzucony rysi kożuch, głowę okrywał mu soboli kołpaczek z bażancim piórem. Spod niego zaś wyglądała zawadiacka twarz z bujnym, lecz krótko wygolonym wąsem. Oczy nielękliwe, ogniste spoglądały groźnie. Patrzącym zdawało się, że skry sypią, tak łyskały w jasnym świetle głowni.
Wysforował się przed nadbiegającą czeredę, idąc wedle niej czołem. Mimo iż dosiadany koń ciężkim był i uderzając kopytem, gałęzie łamał, nie przymierzając grubości ludzkiego ramienia, mąż ów wiódł go łacno, wodze nieledwie dłonią trącając.
Przypadł nareszcie do podróżnych i w miejscu osadził ogiera. Rumak rżał niemożebnie, rzucał się i nogą roztrącał śniegi. Chrapy szeroko rozdymał i łapał w nozdrza mroźne, suche powietrze.
Przybyły spoglądał rozsierdzony to na ludzi sobie nieznajomych, to na leżącego nieprzytomnie imć młodego Krzesińskiego, to znów na popłatane, skąpane w posoce wilcze trupy. Starczyło zażec iskrę, by wybuchł nieposkromioną komosą i wziął się do szabli.
Tymczasem przywiedziona czeladź zaborzańska rzuciła się ku panu Piotrowi. Przystawiono zaprzężone konie, po czym poniesiono z ostrożnością zemdlonego. Kładąc go na wyściełaniu wozu, niedźwiedzią skórę rzucono nań wierzchem i rozciągnięto dla osłonienia przed chłodem.
Przybyły żołnierz tymczasem zawołał pewnym głosem:
– Co tu się dzieje?! Coście za jedni?! Powiadajcie natychmiast!
– Teraz po prawdzie nie wodzi się nic tak wielkiego, by się srożyć niepotrzebnie – odparł spokojnie porucznik, który się wcale tym chłodnym powitaniem nie zmieszał. – A waść, kto jesteś, że się tak buńczuczno zapytujesz?
Przybyłemu lico się ścięło czerwienią, prawdziwie wszak nie od mrozu, lecz ze złości. Spojrzał złowrogo na stojących, bo sprzeciwu żadnego nie znosił. Odparł jednak dumnie, ocierając ręką oszroniony wąs, to znów ją za pas skórzany zakładając, za który miał i buzdygan zatknięty o trzonku metalowym, guzami nabijany, z głowicą żelazną i takimiż właśnie piórkami nasadzonymi wokół niej, co było oznaką oficerską.
– Jam jest Wieńczysław Leliwa herbu Leliwa, namiestnik chorągwi kozackiej hetmana polnego litewskiego Wincentego Korwina Gosiewskiego, stający pod dowództwem i w zastępstwie porucznika Jana Ihnatowicza-Łubiańskiego.
– Czołem, waszmości! – odparł podróżny, za czym hurmem odezwały się głosy jego przybocznych.
Jeden przez drugiego zgromadzeni ludzie wołali:
– Czołem, panie namiestniku! Czołem ci!
Kłaniali się i uchylali przed nim szłyki z lisich futer.
– Nie czas na powitania, waćpanowie! Zapytuję ponownie, z kim mam sprawę! – zakrzyknął groźniej jeszcze pan Wieńczysław, spoglądając z siodła wyniośle, dumnie i nie bacząc na siwy włos męża, który go mierzył spokojnymi oczyma.
Stary tymczasem, chociaż się nie unosząc, także patrzał hardo i wzroku nie spuszczał z jeźdźca.
– Witold Jawgiel, porucznik chorągwi husarskiej Pawła Sapiehy, hetmana wielkiego litewskiego. To zaś są moi ludzie – odparł krótko, wskazując na towarzyszy.
Grom, cudem jakimś z bezchmurnego nieba w owej chwili uderzywszy, mniej by zapewne poraził pana namiestnika, niż słowa te wyrzeczone tak powściągliwie. Rozpoznał przecież dopiero, wpatrzywszy się uważniej w świetle pochodni, barwy sapieżyńskie i to zarazem, że nie byle panoszę miał przed sobą, lecz możnego oficera. Ten na dodatek i rangą stał nad nim. Po wtóre hetman wielki nad polnym przewodził w prawie i głową był wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, przeto pan Leliwa, mitygując się poniewczasie i powiadając sobie w duszy: „Głupiś osioł!”, rzekł już nie tak sierdzisto, jak uprzednio, lecz dla pozoru zachowując zuchwałość:
– Witaj, acan! Wybacz, żem napastliwie wystąpił i nasiadł się na niego, lecz nam w Zaborzu horrendum zwiastowano, jakoby siostrzeniec mój bez ducha we krwi własnej się broczył. Co i jak czasu nie było pytać. Skoczyłem na koń i tu przygnałem ile tchu. Miej też, asindziej, na względzie me wytłumaczenie, żem krewnego pośród nocy i zbrojnych ludzi, a sobie nieznajomych, niemal bez ducha i życia odnalazł, powalonego niczym łowne zwierzę, ot! daleko nie szukam, nie przymierzając, jak te tutaj leżące ścierwa.
– Sam waćpan widzisz. Wilcy waszego niecia na polanie znienacka przyparli, którychśmy dzięki Bogu zdrowo nasiekli – odparł pan Witold, po czym dodał: – Nie czas wszak na rozhowory. Do dworu trzeba pośpieszać co najprędzej, by jego krewnemu dopomóc.
– Imieniem szwagra mego, Mikołaja Krzesińskiego, dziedzica zaborzańskiego, a tego, ufam, nie miałeś, panie oficerze, okazji nigdy poznajomić, proszę z przybocznymi na noc. Tuszę, iż zechce on osobiście podziękować waszmości za okazaną pomoc.
Panu Jawgielowi uśmiech nieledwie co zauważalny w świetle pochodni postał pod wąsem sążnistym. Namiestnikowi z wdzięcznością skłonił jednak głową i odrzekł:
– Dziękuję, oficerze, za tak wielką życzliwość. – Po czym skoczył w siodło podprowadzonego mu rumaka nader raźno, gdyby mu z dziesiątek lat natenczas ubyło. Wodze ująwszy, huknął na swych ludzi: – Do Zaborza!
Ruszono się.
Pochód szedł z wolna, stępa, żeby dla podłoża nie nazbyt dogodnego rannemu cierpienia większego nie przysporzyć. Wydobywszy się z objęć gęstego lasu, puszczono się dalej równym traktem prowadzącym wprost do wsi.
Cisza stała między ludźmi sapieżyńskimi a służbą namiestnika, której nikt nie śmiał przerywać. Słyszałeś tylko senne parskanie koni, którym ciepła, kłębiasta para szła z chrap rozwartych, i korny, zdławiony jęk dochodzący z wozu.
Wśród pochodni trzymanych wysoko w dłoniach, aby drodze przyświecać dla ominięcia wykrotów, widać było spod zasłony bladą i wywróconą bólem twarz pana Piotra Krzesińskiego.
Nareszcie po niedługim czasie wśród oddali zamajaczał pomiędzy ogromem rozrosłej obsady rzęsiście rozświetlony kontur dworu z zabudowaniami. Na jego obwiedzionych podwórcach panował niezwyczajny ruch. Z odległości znać było krzątaninę i biegnące sługi, między którymi wyciągały na wyścigi stróżujące psy. Powiązane na grubych postronkach – olbrzymy charczały, rwały się i wyły żałośnie.