Redwall - ebook
Redwall - ebook
Łapcie za oręż, zbierzcie drużynę i ruszajcie na przygodę z bohaterami serii Redwall!
Gdy Las Mchukwiatu dostaje się w zachłanne łapska srogiej i przebiegłej Czartycy, nowa władczyni wprowadza okrutne rządy. Zaprawdę nie ma nic wstrętniejszego dla leśnych mieszkańców niż ta żbiczyca, gotowa zgładzić każdego buntownika. Aby położyć kres jej tyranii, dzielny wojownik Marcin, przejawiający talenty wokalne złodziejmyszek Gwizdon oraz rezolutny kret Dynek postanawiają wyruszyć w niebezpieczną podróż do tajemniczej ognistej góry Salamandastron, gdzie znajduje się ich ostatnia nadzieja na pokonanie bezwzględnej tyranki – owiany legendą, prawowity władca Mchukwiatu, Knur Waleczny.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-271-0 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bella z Jaźwidworu wtuliła się głębiej w swój stojący przy ogniu wiekowy fotel. Spod półprzymkniętych powiek obserwowała drobnego myszka, który łypał na nią przez szczelinę w drzwiach.
– Wejdźże, maluchu, i zamknij za sobą drzwi.
Myszek zrobił, jak mu nakazano. Zachęcony przyjacielskim uśmiechem borsuczycy wdrapał się nad podłokietnik jej fotela i wsparł się wygodnie na jego poduszce.
– Obiecałyście, pani Bello, że opowiecie mi historię.
Pokiwała głową z rozmysłem.
– Wszystko, co możesz ujrzeć wokół siebie, wszelkie zebrane plony, od ciemnoczerwonych jabłek aż po złocisty miód… wszystkim tym możesz się swobodnie cieszyć. Nasłuchuj, jak wicherek zmiata ostatnie liście jesienne wprost ku zimie. Opowiem ci o dawnych czasach, o dniach sprzed wzniesienia w Mchukwiecie opactwa Rudego Muru. Były to dni, gdy mieszkańcy leśnych ostępów nie mieli swobody; tkwiliśmy podówczas w okrutnym jarzmie Verdaugi Zielonookiego oraz jego córki, Czartycy. I to właśnie myszek taki jak ty ocalił Mchukwiat. Jego imię znane jest każdemu: Marcin Wojownik.
Po chwili przerwy ciągnęła:
– Aj, mój malutki przyjacielu, jestem już stara. I starzy są moi towarzysze. Ich synowie i córki sami stali się ojcami i matkami. Ale taki jest właśnie żywot. Dla młodych oczu pory roku wciąż są nowe, strawa w ich pyszczkach smakuje zaś bardziej świeżo niż w moim. Ale gdy tak siedzę tu, rozkoszując się ciepłem i spokojem, wszystkie te wydarzenia odżywają w moich wspomnieniach; to osobliwa opowieść o miłości i wojnie, o przyjaźni i wrogości, o doniosłych wydarzeniach i wielkich czynach. Spójrz więc w ogień, maleńki. Wysłuchaj mnie oraz mej opowieści.
Mchukwiat tkwił w nieprzejednanym uścisku środka zimy, pod niebem barwy ołowiu, upstrzonym na horyzoncie smugami szkarłatu i pomarańczu. Zimny kobierzec śniegu pokrył krajobraz, a równina ciągnąca się ku zachodowi zupełnie pod nim zniknęła. Biały puch był wszędzie – wypełniał rowy, usypał się przy żywopłotach, skrył ścieżki, wygładzał swą bielą ostre kontury ziemi. Śnieg wdzierał się pod poskręcane, wyzbyte z liści sklepienie Lasu Mchukwiatu i zasłaniał poszycie, a wiecznie zielone krzewy i zarośla zmieniał w lodowate baldachimy. Trudno było nazwać to miejsce Krainą Kwiatu i Mchu. Zima wyciszyła ziemię; tę stłumioną ciszę łamał jedynie odgłos łap podróżnika.
Mocno zbudowany młody myszek z żywymi, ciemnymi oczami pewnie i niestrudzenie przemieszczał się przez zaśnieżoną krainę. Spoglądając za siebie, widział, jak pozostawiany przez niego trop znika hen, na północy. Przed nim w nieskończoność ciągnęły się równiny, od zachodu osłonięte niewyraźnie rysującymi się sylwetkami odległych wzgórz, na wschodzie zaś przytulone do skraju Mchukwiatu. Nos myszka zadrżał, gdy pochwycił ledwie wyczuwalny zapach płonącego drewna i torfu, niechybny znak, że gdzieś znajduje się jakieś palenisko. Zimny wiatr szumiał nad koronami drzew, zrywając porcyjki śniegu, które w formie lodowych spirali powoli opadały ku ziemi. Wędrowiec zaciągnął poły swej postrzępionej opończy, poprawił stary, rdzewiejący miecz przerzucony przez grzbiet i ruszył w dalszą drogę, oddalając się od dzikich ostępów, a zbliżając do miejsc, gdzie żyją inne stworzenia.
Było to miejsce nieprzystępne, gdzie królowały bieda i niedostatek. Tu i ówdzie było widać ślady osadnictwa. Domostwa, zdewastowane i obrócone w perzynę, były jedynie budzącymi żałość ponurymi kształtami pod śnieżnym kocem. Tymczasem na tle skraju lasu rysował się wyraźniejszy kształt dominujący nad zdruzgotaną osadą – chyląca się ku ruinie forteca, mroczna i smętna, symbol lęku żywionego przez stworzenia zamieszkujące leśną krainę, którą zwano Mchukwiatem.
W takich to okolicznościach Marcin Wojownik przybył po raz pierwszy do Kotiru, domeny żbików.
W skromnej lepiance w południowej części obszaru wokół Kotiru rodzina Cierniaków przycupnęła przy niewielkim ogniu podtrzymywanym torfem. Płomienie smętnie podrygiwały w kolejnych podmuchach nocnych wiatrów, które przeciskały się do wnętrza między listwami tarcicy wszędzie tam, gdzie nie uzupełniono błotnego szczeliwa. Ciche skrobanie o drzwi sprawiło, że wszyscy nerwowo podskoczyli. Benek Cierniak uniósł płonącą żagiew i nakazał gestem Miłce, swojej żonie, by skryła się w cieniu wraz z czwórką ich potomstwa.
Gdy Miłożona Cierniak skryła maluchy pod szorstkimi kocami z grubego płótna, Benek mocniej pochwycił drewniany klocek i przywołując swój najsurowszy z tonów, zawołał:
– A idźcie precz i zostawcie nas we spokoju. Nie dość tu strawy, by wyżywić porządną jeżową rodzinę. Jużeście zabrali połowę tego, cośmy mieli, by nabić spiżarnie w Kotirze.
– Benku, Benku, to ja, Ziemiodrap! Otwurciesz drzwiuf, burr. Zamarzliwo tuta.
Gdy Benek Cierniak otworzył drzwi, kret o dobrodusznym obliczu prześlizgnął się obok niego i pognał czym prędzej ku ogniowi. Stał nad płomieniami, pocierając swoje krzepkie, nawykłe do kopania łapy.
Maluchy wysunęły noski spod koców. Benek i Miłka skierowali ku gościowi zatroskane spojrzenia.
Ziemiodrap pocierał swój zmarznięty nos tak długo, aż zdołał trochę go rozgrzać. Następnie przemówił w swoim osobliwym narzeczu:
– Szkodniacze patrole se snujom, hurr, asicowie a grunostajowie i inne take. Frykasuf szukajom, ne chybi.
Miłka pokręciła głową, przecierając fartuszkiem nosek jednego z potomków.
– Wiedziałam! Trza nam było stąd czmychać, jak pozostali porzucić to miejsce. Skąd, na litość kolców, wynajdziemy teraz jakieś jedzenie, by móc im zapłacić haracz?
Benek Cierniak odrzucił na klepisko swoją żagiew, zrozpaczony.
– A gdybyśmy mieli uchodzić w środku zimy z czwórką malców, to niby dokąd? Sczezną nam w ramionach, nim nastanie wiosna.
Ziemiodrap dobył zza pazuchy kawałek srebrzystej kory brzozowej i przystawił łapę do pyszczka, nakazując pozostałym milczenie. Na kawałku kory za pomocą węgla drzewnego zapisane były tylko cztery litery: ROSM. Poniżej zaś znajdowała się uproszczona mapa ukazująca drogę w głąb Lasu Mchukwiatu, z dala od Kotiru.
Benek studiował przez chwilę mapę, rozerwany między chęcią ucieczki a lękiem o losy rodziny. Na jego pysku wyraźnie malowała się frustracja.
Łup! Łup!
– Otwierać no! Dalej, roztwierać te drzwi. Tu oficjalny patrol z Kotiru.
Wojacy!
Ben spojrzał pospiesznie po raz ostatni na kawałek kory, po czym cisnął ją w ogień. A gdy Miłka podniosła skobel w drzwiach, te zostały z mocą otwarte i zepchnęły gospodynię na bok. Żołdacy wpakowali się do izby, uciekając przed chłodem zimowej nocy. Przepychali się teraz jeden przez drugiego i szarpali się wzajemnie bez ogłady. Dowódcami patrolu byli chyba fretek o imieniu Czarnoząb oraz gronostaj zwany Chlastonosem. Benek Cierniak westchnął z ulgą, gdy obaj odwrócili się od płonącego skrawka kory i skierowali ku ogniowi swoje przemarznięte grzbiety.
– No, dobra, cienkolce, gadać no: gdzie chowacie chleb, ser i październikowe piwo?
Benek z trudem zdołał ukryć w swoim głosie palącą nienawiść, gdy odpowiedział Czarnozębowi:
– Wiele już upłynęło sezonów, odkąd ostatni raz żem posmakował sera czy piwa. Na półce mamy chleb, ale ledwie starczy go dla mej rodziny.
Chlastonos splunął w ogień, po czym wyciągnął łapy po pieczywo. Benek nie miał możliwości go powstrzymać, bo ledwie się poruszył, a na drodze stanął mu cały las włóczni.
Miłka oparła łapkę na jego pokrytym kolcami barku, powstrzymując go przed dalszym działaniem.
– Proszę, Benuś, nie szarp się z tymi dręczycielami.
Ziemiodrap pokiwał głową i rzekł:
– Hurr, newele zrobisz pszecif takem wuczniom.
Czarnoząb odwrócił się ku kretowi, jakby ujrzał go po raz pierwszy.
– Hę? A ty czego tu szukasz, mrużyoku?
Jedno z jeżąt odrzuciło kocyk i stanęło dzielnie naprzeciw fretka.
– Przyszedł się pogrzać przy naszym ogniu. Zostaw go w spokoju!
Chlastonos wybuchnął śmiechem, plując na wszystkie strony okruchami chleba, którym się opychał.
– Oj, uważaj, Czarnuś. Pod kocykiem jest ich więcej. Lepiej miej się przed nimi na baczności.
Jeden ze stojących w pobliżu łasiców zerwał koce, odsłaniając pozostałą trójkę maluchów.
Czarnoząb zmierzył je spojrzeniem.
– Hm… wyglądają na dość wyrośnięte, by popracować.
Miłożona Cierniak dała susa i zasłoniła potomstwo ciałem.
– Zostawże moje maluchy w spokoju. Nikomu nie zrobiły krzywdy.
Czarnoząb zdawał się ją ignorować. Wytrącił bochny chleba z łap Chlastonosa, po czym odwrócił się do łasica ze swojego patrolu i wydał rozkazy:
– Podnoś no ten chleb. Tylko żadnego ukradkowego podskubywania po drodze! Gdy wrócimy do garnizonu, masz to umieścić w składach.
Zamachawszy włócznią, dał znać swojemu patrolowi, że pora opuścić chatę. A nim sam wyszedł z lepianki, odwrócił się do Benka i Miłki i zawołał:
– Chcę jutro widzieć te cztery jeżątka na polach. Albo usłuchacie, albo spędzicie resztę zimy w bezpiecznych i cieplutkich lochach Kotiru.
Ziemiodrap miał na oku szczelinę drzwi, przez którą obserwował oddalający się ku twierdzy patrol. Tymczasem Benek nie tracił czasu; zaczął zawijać maluchy we wszystkie kocyki, jakie mieli.
– Dość, miarka się przebrała! Co za dużo, to niezdrowo. Wyruszamy jeszcze dziś w nocy. Miałaś rację, moja droga, trza nam było czmychać dawno temu, by zamieszkać w lesie z pozostałymi. Co ty na to, Ziemiodrapie?
Kret stał z okiem przyciśniętym do szczeliny.
– Hurr, ho tu i paczciesz na to!
Podczas gdy Benek przycisnął się do kompana, by wraz z nim spoglądać na zewnątrz, Miłka kontynuowała owijanie potomstwa w koce.
– No, co tam, Benuś? Nie wracają tu aby, co?
– Nie, żonko. Hohoho, a niech mię, tam do licha! Widzisz, jak mu w nochal przysolił? Dalej, chłopcze, daj im no popalić!
Ferdek, malec, który wcześniej przemówił do wojaka, potuptał do ojca i pociągnął go za łapę.
– „Przysolił”? Kto uderzył łasica? Co się dzieje?
Benek opisywał scenę, która rozgrywała się przed jego zdumionym okiem łypiącym przez szczelinę:
– To myszek… mocno zbudowany młodzieniec z niego, ano. Próbują go ucapić… Ta-jest! A teraz jeszcze raz mu dokop, myszku. Śmiało! Haha, pomyślałbyś, że cały patrol wojaków da sobie radę z myszkiem… ale nie z takim. Musi być z niego prawdziwy, wyszkolony wojownik. Uff! A niech mnie, jeśli nie przydzwonił Czarnozębowi i nie obalił go na grzbiet. Szkoda, że nie dają mu dobyć jego miecza. Na me kolce, gdyby dzierżył tę klingę w łapach, to nawet mimo całej tej rdzy zdołałby nieźle ich poharatać.
Ferdek poskakiwał raz za razem.
– Daj mi popatrzeć, tatku! Chcę zobaczyć!
Ziemiodrap odwrócił się powoli od drzwi i rzekł:
– Ne zobaczyta jusz wele, drogi kolcowaty malcu. Jusz go opadli, ano, i zwionzali. Burr, szkoda, szkoda. Za wele ich dla nego, co by im dau radem. Ale dzielny est wojniak i tak.
Benka wieść ta zgnębiła jedynie na moment; szybko zaklaskał w łapy i oznajmił:
– Póki patrol zmaga się z tym wojownikiem, my mamy okazję. Skoro mają łapy zajęte wleczeniem go do kociego zamku, my możemy czmychać. Ruszamy, póki ruszyć się da.
Niewielką chwilę później ogień wypalał się do reszty w pustej lepiance, podczas gdy niewielka grupka pośpiesznie kierowała się ku rozległej połaci Lasu Mchukwiatu, mruganiem próbując wygonić z oczu łzy, które zbierały się tam z winy przenikliwego wichru. Ziemiodrap szedł na samym końcu, starannie zmiatając ze śniegu wszelkie ślady łap.
Złodziejmyszek Gwizdon człapał bezgłośnie korytarzem ciągnącym się pomiędzy spiżarnią a składzikiem twierdzy Kotir. Był krągłym i drobnym stworzeniem odzianym w zielony bezrękawnik z szerokim pasem z klamrą. Szedł przez życie, specjalizując się w zygzakowaniu i unikach. Był wyśmienitym naśladowcą, twórcą ballad, śpiewakiem i włamywaczem – i wszystkie te specjalizacje były dlań źródłem nieprzebranej jowialności. Mieszkańcy leśnej krainy upodobali sobie tego złodziejmyszka; on wzruszał jedynie ramionami, a każdą napotkaną istotę zwał druhem, tym samym naśladując manierę wydr, które darzył wielkim podziwem. Teraz, chichocząc pod nosem, dobył zza pasa krótki sztylet i odciął nim kawałek niesionego przez siebie sera. Przez ramię przerzucony miał bukłak z winem z dzikiego bzu, kolejnym pryzem zgarniętym ze spiżarni. Zajadał i popijał, cichutko podśpiewując swoim niskim głosem, ilekroć przełknął kolejną porcję łupów:
Zaszczycił was ów książę, co
W złodziejstwie wiedzie prym.
Więc lepiej zamknąć będzie wam
Jadło w składziku swym.
Och, głupcy, lepiej sprawdźcie zbiór
Frykasów pysznych, bo
Wnet zwabi mnie znów świeży łup,
A zwłaszcza wino to.
Usłyszawszy ciężkie kroki, Gwizdon umilkł. Wsunął się w cień i zlał z nim, wstrzymując oddech. Dwaj zakuci w zbroje łasice dzierżący włócznie przeszli obok, kolebiąc się po swojemu. Tkwili po uszy w kłótni:
– Słuchaj no, nie wezmę na siebie winy za to, żeś opędzlował spiżarnię.
– Że niby ja? Uważaj no, koleżko, co pleciesz. Nie jestem złodziejem.
– A jednak nie mogę nie spostrzec, że ostatnimi czasy wyglądasz na cosik utuczonego.
– Nie jestem nawet w połowie tak spuchnięty jak ty, beko smalcu.
– Sam żeś beka smalcu. Sam byś zresztą zaczął mnie oskarżać, gdybym to ja nie zaczął.
– Ha! Dlaczego nie miałbym tego robić? Przecież to ty miałeś pilnować klucza.
– A jednak to ty nadajesz się idealnie na tego, kto gwizdnął te zapasy. Przecież zawsze jesteś tam wtedy, gdy i ja schodzę do składów.
– Po to, żeby mieć cię na oku, koleżko.
– Ja schodzę tam tylko dlatego, że chcę upilnować ciebie. I co z tym fantem zrobisz?
– Dobra, w takim razie miejmy się nawzajem na oku i tyle.
Gwizdon musiał przyłożyć łapkę do pyszczka, by stłumić chichot. Łasice przerwali rozmowę i spojrzeli po sobie.
– A to co?
– Ha, już ja wiem co: rechoczesz sobie ze mnie.
– Wrr, przestań pleść durnoty.
Oburzony wojak odwrócił się grzbietem do kompana.
– A więc plotę durnoty, taa?
Gwizdon szybciutko zawołał, udatnie naśladując łasiczy sposób mówienia:
– Gruby z ciebie rabuś!
Obaj łasice odwrócili się do siebie z furią w oczach.
– Gruby ze mnie rabuś, co? A masz!
– Auć! Osz ty zdradliwa ropucho, już ja ci odpłacę pięknym za nadobne!
Wojacy zaczęli się zajadle okładać drzewcami swoich włóczni.
Gwizdon opuścił kryjówkę i począł się skradać w przeciwną stronę, zostawiając za sobą przetaczających się już po progu strażników; włócznie leżały zapomniane, a wojacy puścili w ruch zębiska i pazury.
– Ała, puszczajże! Wrr, a masz!
– Już ja ci dam rabusia! Posmakuj tego. Och! W ucho? Użarłeś mnie w ucho?!
Chowając swój sztylet i trzęsąc się z uciechy, Gwizdon odsunął skobelek blokujący okiennicę i wyślizgnął się na zewnątrz, by pomknąć po śniegu w stronę lasu.
Och, pobijcie się,
Drapcie i pogryźcie,
A Gwizdon wino w domu
Popijać będzie, bo mu
Do sera pasuje!
Marcin wbijał pięty w śnieg, ślizgając się, wleczony przez zewnętrzną bramę w cieniu ponurej bryły, której wcześniej przyglądał się z dystansu. Opancerzeni wojacy zderzali się z grzechotem i stukotem, gdy krępujące więźnia liny co rusz przyciągały ich ku niemu. Nikt nie chciał się znaleźć zbyt blisko wojowniczego myszka.
Czarnoząb i Chlastonos zamknęli skrzydła bramy z trzaskiem, dając upust swojemu podłemu nastrojowi. Ze szczytu muru spadł im na głowy sypki biały puch. Snujący się tam i z powrotem po placu apelowym i noszący zapalone pochodnie wojacy – fretki, łasice i gronostaje – zdążyli już tak gruntownie udeptać śnieg pokrywający połać ziemi, że podłoże stało się śliskie. Jeden z wojowników zawołał do Chlastonosa:
– Ej, Chlast, jakieś ślady lisicy?
Gronostaj pokręcił głową.
– Co, mówisz o uzdrowicielce? Nie, nawet śladu wąsa. Ale za to złapaliśmy myszka. I popatrz, co ze sobą miał.
Chlastonos uniósł nad głowę zardzewiały miecz Marcina. Czarnoząb szybko przykucnął.
– Przestań się bawić tą klingą, bo jak będziesz tak wywijać, to jeszcze kogoś pokąsasz stalą. Czyli co, znowu czekają na lisicę? Stary Zielonooki chyba nie czuje się ani trochę lepiej. Hej, wy tam, trzymać te powrozy napięte! Nie dajcie mu się ruszyć, półgłówki!
Przeprawa przez drzwi wiodące do sali wejściowej okazała się jeszcze większym wyzwaniem, bo myszek zdołał się uczepić jednej z belek framugi. Odrywając go od niej, żołdacy musieli wykorzystać swoje włócznie jako dźwignie. Łasic, któremu powierzono opiekę nad chlebem, trzymał się z dala od tego wszystkiego; pewnym krokiem skierował się do składziku i spiżarni. Ale gdy przeszedł przez salę wejściową, stanął naprzeciw kompanów, którzy wlepili żarłoczne spojrzenia w brązowe bochenki domowego pieczywa. Zima była ciężka, skoro tak wiele stworzeń opuściło osadę wokół Kotiru zaraz po wczesnojesiennych zbiorach, zabierając ze sobą większość plonów i innego pożywienia, które tylko były w stanie zatargać do lasu. Teraz do fortecy trafiało niewiele danin i haraczów. Łasic przytulił chleb do piersi i ruszył dalej.
Sala była wielce nieprzyjemna i wilgotna; niskie okna zasłaniały drewniane okiennice, a wykonane z zimnego, podobnego granitowi kamienia posadzki były lodowate pod łapami. Tu i ówdzie nocna straż rozpaliła niewielkie ogniska smolące ściany dymem i popiołem. Jedynie kapitanom pozwalano nosić podkreślające rangę peleryny; niektórzy z wojaków owinęli się jednak w stare jutowe worki i koce zdobyte w osadzie.
Schody wiodące ku niższym poziomom były plątaniną wyślizganych spirali i ciągów prostych stopni następujących po sobie bez wyraźnej sekwencji. Połowa pochodni osadzonych na ścianach zdążyła się już wypalić i nikt ich nie zastąpił; przez to spore fragmenty tej trasy były zaciemnione i niebezpieczne. Mech i grzyby porastały większość ścian w dolnych partiach twierdzy.
Przemieściwszy się przez wąski korytarz w pośpiechu, łasic załomotał w drzwi składu. W drzwiach szczęknął zamek.
– I co ty tu masz? Bochenki chleba, co? Dawaj no je.
Dwóch strażników, którzy wcześniej musieli walczyć, siedziało teraz na workach z mąką. Jeden z nich spojrzał łapczywym wzrokiem na chleb.
– Co? Tylko tyle zdołaliście zdobyć dziś wieczorem? Mówię ci, koleżko: sprawy u nas miały się kiepsko, ale teraz zaczyna być fatalnie. Kto cię tu wysłał z tym pieczywem?
– Czarnoząb.
– Och, on. A policzył, ile tego jest?
– No, nie, nie sądzę.
– Dobrze. Mamy pięć bochenków. Każdy z nas weźmie po połowie, a więc zostanie jeszcze trzy i pół bochenka. Nikt nie zauważy różnicy.
Wszyscy trzej zatopili łapczywe zębiska w wypiekach Miłki Cierniak.
Tymczasem powyżej Marcin zdołał właśnie owinąć jeden z krępujących go powrozów o kamienną kolumnę. Wojacy drwili z wysiłków patrolu usiłującego powlec jeńca w górę po schodach:
– Co jest, chłopaki, boicie się go czy jak?
Czarnoząb odwrócił się do kpiarzy.
– A chce który z nim zapląsać? Nie? Tak też sądziłem.
Za nimi otworzyły się nagle drzwi, a do pomieszczenia wdarł się niosący śnieg podmuch suchego i lodowatego wichru. Wraz z nim do wnętrza weszła lisica w postrzępionej opończy. Minęła szamoczących się wojaków i ruszyła po schodach na pierwsze piętro. Żołdacy znaleźli sobie nowy cel drwin:
– Hoho, lisiczko, poczekaj no tylko na powitanie. Jesteś spóźniona.
– Ano właśnie, stary Zielonooki nie lubi, gdy każe mu się czekać.
– Na twoim miejscu trzymałbym się z dala od pani Czartycy.
Ignorując zaczepki, przybyła pośpiesznie wdrapywała się po schodach.
A Marcin podjął próbę ucieczki ku na wpółotwartym drzwiom wiodącym na teren przed budynkiem, ale zawleczono go na piętro. Wrogowie zdołali to osiągnąć jedynie ze względu na miażdżącą przewagę liczebną; myszek dzielnie stawiał opór nieprzyjaciołom.
Kpiarscy wojacy znów zaczęli pokrzykiwać i podsuwać żartobliwe sugestie. Czarnoząb podjął próbę uciszenia ich za pomocą lodowatego, morderczego spojrzenia, ale ci nawet nie zwracali na niego uwagi.
Chlastonos z pogardą pociągnął nosem.
– Odkąd Lord Verdauga podupadł na zdrowiu, dyscyplina zupełnie poszła w odstawkę…
Lisica Fortunata czekała nerwowo w targanym przeciągiem przedsionku komnaty Kotiru. Słaby ogień rzucał swoje migoczące rozbłyski na wilgotne ściany z piaskowca. Oślizgłe zielonkawe algi i grzyby wyrastały spomiędzy wilgotnych chorągwi, które powoli rozpadały się i przybierały postać smętnych, wytartych strzępów zwieszonych z zardzewiałych żelaznych mocowań. Lisica nie zdołała powstrzymać drżenia. Dołączyli do niej dwaj fretkowie, każdy w ciężkiej i niewygodnej kolczudze; obaj dźwigali tarcze przyozdobione godłem swych panów: miriadami złowieszczych zielonych ślepi łypiących we wszystkich możliwych kierunkach. Strażnicy wykonali swoimi włóczniami gest nakazujący przybyłej podążyć za nimi; Fortunata przyjęła ich tempo kroków, maszerując długim zawilgoconym pomieszczeniem. Pochód zatrzymał się przy potężnych, dwuskrzydłowych drzwiach dębowych, które stanęły otworem po tym, gdy wojacy załomotali w posadzkę tępą stroną swojego oręża. Przed oczami lisicy stanęła dawna świetność, która obracała się w ruinę.
Świece i pochodnie tylko nieznacznie rozświetlały to pomieszczenie; belki stropowe nad głowami właściwie znikały w mroku. Po przeciwnej stronie stały trzy zdobne krzesła, na których spoczęły dwa żbiki i kuna. Za nimi znajdowało się zaś łoże z czterema kolumienkami; kotary z zatęchłego zielonego aksamitu były szczelnie zaciągnięte. Wezgłowie łoża ozdobiono tym samym godłem co tarcze strażników.
Kuna pokolebał się do Fortunaty i przeszukał jej chlebak. Lisica aż się wzdrygnęła, styknąwszy się z tą straszliwie okaleczoną istotą. Jesionóg miał drewnianą łapę, a całe jego ciało wykręcało się w jedną stronę, jakby wskutek okropnego urazu. By to ukryć, kuna nosił przydługą czerwoną pelerynę ozdobioną piórami gołębia grzywacza. Ruchem pełnym eksperckiej wprawy wyrzucił zawartość chlebaka na posadzkę. Była to typowa dla lisiej uzdrowicielki mieszanina ziół, korzonków, liści i mchów.
Podchodząc do łoża, Jesionóg zawołał dziwnie śpiewnym głosem:
– O, potężny Verdaugo, Lordzie Mchukwiatu, Panie Tysiąca Oczu, Pogromco Wrogów, Władco Kotiru…
– Och, dajże wypocząć temu swojemu mlącemu ozorowi, Jesionogu – syknął władczy głos; był ochrypły, ale nie brakowało w nim ostrych i złowróżbnych tonów. – Jest już tu lisica? Odsłoń wreszcie te kotary, zanim się pod nimi uduszę.
Czartyca, większa z dwójki żbików siedzących dotąd na tronie, zerwała się natychmiast i odciągnęła przykurzone kotary jednym szybkim ruchem.
– Fortunata istotnie przybyła. Nie narażaj się na niepotrzebny wysiłek, ojcze.
Lisica zwinnym, wyćwiczonym ruchem przypadła do łoża swojego groźnego pacjenta. Verdauga Tysiąca Oczu był niegdyś najpotężniejszym watażką w całej kranie… no właśnie, niegdyś. Obecnie jego mięśnie i ścięgna marniały pod brunatnym futrem pokrywającym wielkie, lecz udręczone ciało. Pysk należał do żbika, który przetrwał niezliczone bitwy: spiczaste uszy wznosiły się nad plątaniną dawnych blizn, które ciągnęły się od czubka głowy aż po wąsy. Fortunata spojrzała na groźne, pożółkłe zębiska oraz zielone ślepia pełne wciąż płonącej jasno zajadłej dzikości.
– Mój pan wygląda dziś lepiej, prawda?
– Na pewno nie dzięki twojej nędznej medycznej farsie, lisico.
Drobniejszy z dwójki siedzących żbików powstał z siedziska; na jego łagodnym pysku malowało się zmartwienie.
– Ojcze, nie irytuj się, wszak Fortunata dokłada starań, byś poczuł się lepiej.
Czartyca odepchnęła go z pogardą gdzieś w bok.
– Och, zamknijże się, Ostryży! Ależ z ciebie jęczący…
– Czartyco! – Verdauga podciągnął się do pozycji siedzącej i wycelował pazur w swoją krnąbrną córkę. – Nie odzywaj się tak do brata! Rozumiesz, co do ciebie mówię? – powiedział, po czym odwrócił się do jedynego syna. – Nie pozwalaj jej sobą pomiatać, Ostryży. Musisz potrafić się jej przeciwstawić, mój synu.
Ostryży wzruszył jedynie ramionami, po czym stał w milczeniu, patrząc, jak Fortunata ugniata w moździerzu zioła i dolewa do nich ciemnego płynu ze zlewki wykonanej z rogu.
Verdauga spojrzał na lisicę z podejrzliwością.
– Żadnych więcej pijawek, lisico. Nie pozwolę tym parszywym ślimakom wysysać mojej krwi. Już wolę, by juchy ze mnie dobył miecz wroga niż te obmierzłe stwory. Cóż to za świństwo preparujesz tym razem?
Fortunata uśmiechnęła się zwycięsko.
– O, panie, to jest nieszkodliwa mikstura z serdecznika, która pomoże wam lepiej spać. Dziedzicu Ostryży, zechcecie podać to waszemu ojcu z łaski swojej?
Podczas gdy syn podawał ojcu lek, żaden z nich nie zauważył przebiegłych spojrzeń wymienionych przez Fortunatę i Czartycę. Podobnie jak oczka, które puściła ta pierwsza do drugiej.
Verdauga ponownie umościł się na łożu i czekał, aż płyn zacznie działać. Nagle spokój przerwał głośny łoskot dochodzący gdzieś z zewnątrz. Raptem drzwi komnaty stanęły otworem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki