Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Rehabilitacja - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 marca 2013
29,88
2988 pkt
punktów Virtualo

Rehabilitacja - ebook

„Czasem myślę, że zaprzestanie picia, czyli zadanie, które jeszcze rok temu wydawało mi się niemożliwe, było najłatwiejsze. Teraz, blisko rok od ostatniego kieliszka sądzę, że najtrudniej jest po prostu normalnie żyć. Widzę również, jak dalece mój chory na alkoholizm umysł zdeterminował moje przyzwyczajenia, reakcję, sposób myślenia i odczuwania”. (W. w liście do Lindy)

Spis treści

Szósty rok

Dziesiąty rok

Dziewiętnasty rok

Posłowie: dwudziesty dziewiąty rok

Przypisy

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0267-0
Rozmiar pliku: 353 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SZÓSTY ROK

Po za­koń­cze­niu czwar­te­go kro­ku W. po­czuł się lek­ko i szczę­śli­wie. Wsta­wał wcze­snym ran­kiem, nie szczę­dził cza­su stu­den­tom. Cho­dził na AA. Mniej pra­co­wał, a wię­cej spo­ty­kał się z ludź­mi. Od­wie­dził go Herb, ten sam przy­ja­ciel, któ­ry przed laty skie­ro­wał W. do dok­to­ra Fran­ka w Wa­szyng­to­nie. Ra­zem po­je­cha­li w góry, dłu­go w nocy ga­wę­dzi­li o ży­ciu. Gdy kil­ka dni póź­niej W. do­ko­ny­wał prze­glą­du ostat­nich ty­go­dni, po raz pierw­szy naj­pierw wy­pi­sał dłu­gą li­stę po­zy­tyw­nych uczuć, a do­pie­ro póź­niej do­le­gli­we, głów­nie zmę­cze­nie i głód.

W. po­sta­no­wił jak naj­szyb­ciej zro­bić ko­lej­ny, pią­ty krok. Brzmiał on: „Wy­zna­li­śmy so­bie, Bogu i dru­gie­mu czło­wie­ko­wi isto­tę na­szych błę­dów”. Miał on pro­wa­dzić do po­go­dze­nia ze sobą i z in­ny­mi, dać pew­ność ak­cep­ta­cji, pod­nieść po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Ten krok po­le­gał na tym, by po­dzie­lić się z dru­gim czło­wie­kiem nie tyl­ko wa­da­mi, ale i swo­im bó­lem. Ten krok jako je­dy­ny wy­ma­gał ak­tyw­ne­go uczest­nic­twa dru­giej oso­by, nie­ko­niecz­nie al­ko­ho­li­ka. Mógł nim być każ­dy, kto umie słu­chać i sta­ra się zro­zu­mieć al­ko­ho­li­ka. Słu­chacz był w tym kro­ku naj­waż­niej­szy, bo prze­cież sa­me­go sie­bie, a na­wet Boga W. do­sko­na­le umiał oszu­ki­wać.

Tym ra­zem jed­nak on sam po­czuł się oszu­ka­ny.

Do ode­bra­nia pią­te­go kro­ku za radą Ste­fa­na W. wy­brał księ­dza, któ­ry czę­sto ro­bił to dla pa­cjen­tów Cor­ner­sto­ne In­sti­tu­te. W. za­py­tał rów­nież Ste­fa­na, jak ma się do tego kro­ku przy­go­to­wać. Ten do­ra­dził, by W. wy­brał do wy­zna­nia te wady, któ­re naj­bar­dziej za­gra­ża­ją jego trzeź­wo­ści, a tak­że by za­czął od sie­bie jako czło­wie­ka, nie al­ko­ho­li­ka. Do­dał też, by po­strze­gał sie­bie nie jako grzesz­ni­ka, lecz czło­wie­ka war­to­ścio­we­go, któ­ry na­po­tkał w ży­ciu pew­ne trud­no­ści. Ma za­tem pa­mię­tać o swo­ich za­le­tach, nie tyl­ko o wa­dach.

W po­rad­ni­ku do pią­te­go kro­ku W. prze­czy­tał, że naj­le­piej w tym kro­ku opo­wie­dzieć wła­sną hi­sto­rię. Za­cząć od dzie­ciń­stwa, bo tam, za­rów­no w sto­sun­kach z ro­dzi­ca­mi, ro­dzeń­stwem, ko­le­ga­mi, jak w hi­sto­rii uczuć, któ­re nadal go nę­ka­ją, może tkwić klucz do póź­niej­szych de­struk­tyw­nych za­cho­wań. W tym celu W. mu­siał jesz­cze raz spoj­rzeć na czwar­ty krok. Pi­sząc go, kon­cen­tro­wał się na po­szcze­gól­nych wa­dach, a te­raz mu­siał to wszyst­ko zre­kon­stru­ować w jed­ną hi­sto­rię ży­cia.

W przed­dzień spo­tka­nia z księ­dzem W. był zde­kon­cen­tro­wa­ny, ale przy­go­to­wał się naj­le­piej, jak mógł. Po­tem za­pi­sał sen­ten­cję, któ­rą gdzieś wy­czy­tał:

„Ży­cie jest da­rem Boga dla cie­bie.

To, jak ży­jesz, jest two­im da­rem dla Boga.

Sta­raj się, by dar ten był wspa­nia­ły”.

Na­za­jutrz przy­je­chał ksiądz. W. miał ze sobą ze­szy­ty z czwar­tym kro­kiem i nowe za­pi­ski o tym, co i w ja­kiej ko­lej­no­ści opo­wie­dzieć. Ale ksiądz nie bar­dzo go słu­chał. W. li­czył na roz­mo­wę, a ksiądz za­cho­wy­wał się tak, jak­by chciał dać mu roz­grze­sze­nie. W. był roz­cza­ro­wa­ny. Bał się, że krok, o któ­rym tyle sły­szał i na któ­ry tak bar­dzo li­czył, nic mu nie dał. Na­wet je­śli w przy­szło­ści oka­że się, że coś mu dał, to prze­szło to nie­po­strze­że­nie.

Wie­czo­rem zre­zy­gno­wa­ny raz jesz­cze wziął do ręki bro­szu­rę na te­mat pią­te­go kro­ku. Nie­któ­rzy lu­dzie mó­wi­li o nim w ka­te­go­riach wy­ba­cze­nia, nowo od­na­le­zio­nej har­mo­nii i uwol­nie­nia od po­czu­cia winy. Inni nie mie­li tak do­brych do­świad­czeń. Pią­ty krok przy­niósł im roz­cza­ro­wa­nie, przy­gnę­bie­nie, czu­li się wy­czer­pa­ni. Ale W. czuł się przede wszyst­kim oszu­ka­ny, bo za ten krok mu­siał za­pła­cić. Nie zro­bił go w AA, ale w od­płat­nym ośrod­ku te­ra­peu­tycz­nym, opar­tym na pro­gra­mie AA. Więc wy­pi­sał czek na sto pięć­dzie­siąt do­la­rów. Te­raz my­ślał, że prze­pła­cił. Tyle mu zo­sta­ło w pa­mię­ci z pią­te­go kro­ku. Na po­cie­sze­nie po­my­ślał, że bę­dzie za­pew­ne je­dy­nym al­ko­ho­li­kiem w Pol­sce, któ­ry ma za ten krok po­kwi­to­wa­nie. Po­my­ślał jesz­cze, że za­wsze bę­dzie mógł go po­wtó­rzyć – tym ra­zem już w AA. Ale nig­dy na­wet tego nie spró­bo­wał.

Po po­wro­cie do Char­lot­te­svil­le W. nie bar­dzo mógł zna­leźć so­bie miej­sca. Już do­ku­cza­ła mu sa­mot­ność, cho­ciaż miał wra­że­nie, że na od­le­głość bar­dziej ko­cha żonę i cór­kę niż na co dzień. Ocze­ki­wał ich przy­jaz­du na po­nad mie­siąc w li­sto­pa­dzie. Po przy­jeź­dzie prze­ży­li chwi­le szczę­ścia, Na­ta­lia była bar­dzo za­do­wo­lo­na ze szko­ły, któ­rą W. jej zna­lazł. Za to te­raz W. miał mniej ra­do­ści z za­jęć i wię­cej zło­ści na uni­wer­sy­tet, jak­by prze­szka­dza­ły mu one być w praw­dzi­wym, ro­dzin­nym ży­ciu. Po kil­ku dniach po­ja­wi­ły się trud­no­ści or­ga­ni­zo­wa­nia co­dzien­ne­go ży­cia, ocze­ki­wa­nia i wąt­pli­wo­ści. W dzien­ni­kach uczuć było tro­chę wię­cej czer­wo­ne­go, choć wciąż prze­wa­żał ko­lor zie­lo­ny.

Na prze­ło­mie li­sto­pa­da i grud­nia Ewa po­je­cha­ła na Far­mę na ty­go­dnio­wy tre­ning dla te­ra­peu­tów. W. zo­stał sam z Na­ta­lią. Ra­dzi­li so­bie le­piej niż za­zwy­czaj, gdy byli we trój­kę. Kie­dyś, gdy cór­ka była w szko­le, a W. nie miał aku­rat za­jęć, za­czął self pa­ren­ting. Kie­dy prze­czy­tał książ­kę dok­to­ra Pol­lar­da, zro­bił bar­dzo wy­ma­ga­ją­ce ćwi­cze­nia i do­kład­nie za­pi­sał cały pro­ces. Wte­dy też zdał so­bie spra­wę z róż­ni­cy mię­dzy prze­czy­ta­niem książ­ki a jej prze­ro­bie­niem. Więk­szość ksią­żek słu­ży do czy­ta­nia. Tyl­ko nie­któ­re trze­ba sta­ran­nie prze­ro­bić. Te są naj­waż­niej­sze.

Pol­lard pi­sał, że w każ­dym czło­wie­ku kłó­cą się ze sobą róż­ne gło­sy. Waż­ny jest głos dziec­ka o po­zio­mie emo­cji sied­mio­lat­ka. To we­wnętrz­ne dziec­ko kie­ru­je się uczu­cia­mi i pra­gnie­nia­mi, po pro­stu chce. Ale ro­dzic we­wnętrz­ny nie za­wsze daje dziec­ku to, cze­go ono chce. Jego za­da­niem jest przede wszyst­kim trosz­czyć się. I tak jak praw­dzi­wy ro­dzic może być do­bry albo zły, tak ro­dzic we­wnętrz­ny może być po­zy­tyw­ny lub ne­ga­tyw­ny. Ten pierw­szy ota­cza tro­ską, uspo­ka­ja w stre­sie i lęku, wpro­wa­dza roz­są­dek, do­ko­nu­je wy­bo­rów i za­pew­nia po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ten dru­gi przede wszyst­kim oce­nia i osą­dza, wy­gła­sza ka­za­nia, do­ra­dza i stra­szy oraz wy­śmie­wa uczu­cia we­wnętrz­ne­go dziec­ka. Ide­al­ny ro­dzic we­wnętrz­ny po­wi­nien ko­chać, wspie­rać i kar­mić dziec­ko we­wnętrz­ne, któ­re wła­da ener­gią emo­cjo­nal­ną ca­łe­go czło­wie­ka. Tyl­ko ono może za­pew­nić dziec­ku i ro­dzi­co­wi en­tu­zjazm i szczę­ście. To ono lubi ba­wić się i cie­szyć, to ono po­tra­fi ob­da­rzać świat i in­nych uczu­cia­mi, ma też lep­szy od ro­dzi­ca kon­takt z fi­zycz­nym or­ga­ni­zmem czło­wie­ka.

U dziec­ka bi­te­go, za­nie­dby­wa­ne­go, wy­ko­rzy­sty­wa­ne­go albo po pro­stu pod­da­ne­go ne­ga­tyw­nym emo­cjom ro­dzi­ców na­tu­ral­na po­trze­ba ra­do­wa­nia się i za­ba­wia­nia in­nych zo­sta­je wy­par­ta przez od­ru­chy bun­tu i pro­te­stu. Po­dob­nie pod wpły­wem ne­ga­tyw­ne­go ro­dzi­ca dziec­ko we­wnętrz­ne może po­zba­wić ca­łe­go czło­wie­ka en­tu­zja­zmu, ra­do­ści, mo­ty­wa­cji i ener­gii. Głos we­wnętrz­ne­go dziec­ka może zo­stać za­głu­szo­ny przez kary, prze­śmiew­ki czy też we­zwa­nia, by „wy­do­ro­śleć”. Re­zul­ta­tem by­wa­ją nuda, apa­tia, de­pre­sja i osta­tecz­nie za­cho­wa­nia kom­pul­syw­ne, al­ko­ho­lizm czy inne uza­leż­nie­nia.

W ta­kim przy­pad­ku trze­ba ko­niecz­nie przy­wró­cić po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa we­wnętrz­ne­mu dziec­ku. Moż­na to zro­bić w każ­dej chwi­li, na­wet na sta­rość. Ale może to zro­bić tyl­ko we­wnętrz­ny ro­dzic, któ­ry musi na po­wrót wsłu­chać się w zdu­szo­ny głos we­wnętrz­ne­go dziec­ka. Słu­ży temu za­pi­sy­wa­nie we­wnętrz­nych roz­mów dziec­ka z ro­dzi­cem. Dziec­ko mówi: czu­ję, chcę, a ro­dzic od­po­wia­da gło­sem od­po­wie­dzial­no­ści.

Dziec­ko mówi:

– Chcę nowy no­te­sik do za­pi­sy­wa­nia tych ćwi­czeń.

Ro­dzic od­po­wia­da: – Nie mu­sisz mieć no­we­go, mo­żesz to ro­bić w tym, w któ­rym pi­szesz.

– Ale ten jest do ob­ra­chun­ku i wdzięcz­no­ści.

– Nic nie szko­dzi, mo­żesz pi­sać od dru­giej stro­ny.

– Ale ten nowy jest ład­niej­szy.

– Szko­da wy­rzu­cać pie­nię­dzy.

Ta­kie dia­lo­gi to­czą się nie­mal bez prze­rwy w gło­wie każ­de­go czło­wie­ka, tyl­ko na ogół nikt nie zwra­ca na nie uwa­gi. Ale to w tych roz­mo­wach wy­ra­ża się więk­szość kon­flik­tów we­wnętrz­nych – pra­wie za­wsze mię­dzy po­trze­ba­mi we­wnętrz­ne­go ro­dzi­ca i we­wnętrz­ne­go dziec­ka. Zda­niem Pol­lar­da kon­flik­ty ta­kie moż­na roz­wią­zać wła­śnie dzię­ki po­zy­tyw­ne­mu sa­mo­ro­dzi­ciel­stwu. We­wnętrz­ny ro­dzic po­wi­nien trosz­czyć się rów­nież o po­trze­by we­wnętrz­ne­go dziec­ka.

W. miał wra­że­nie, że przy­po­mi­na to teo­rię Zyg­mun­ta Freu­da. We­wnętrz­ne dziec­ko było jak id, re­pre­zen­tu­ją­ce prze­waż­nie wro­dzo­ne po­pę­dy i im­pul­sy cha­rak­te­ry­zu­ją­ce dziec­ko. Tak jak dziec­ko id nie­wie­le ro­zu­mia­ło, dzia­ła­ło nie­świa­do­mie, szu­ka­ło przy­jem­no­ści lub uni­ka­ło bólu. To ono prze­ja­wia­ło się w do­brym lub złym we­wnętrz­nym dziec­ku. We­wnętrz­ny ro­dzic miał ce­chy su­per­ego, któ­re wno­si­ło do tria­dy Freu­da ele­ment po­win­no­ści. Mó­wi­ło, co jest do­bre, a co złe, na­gra­dza­ło to pierw­sze i ka­ra­ło za dru­gie. Na­gra­dza­ją­ce su­per­ego przy­po­mi­na­ło po­zy­tyw­ne­go ro­dzi­ca we­wnętrz­ne­go, ka­żą­ce było ro­dzi­cem ne­ga­tyw­nym. Ego u Freu­da szu­ka­ło kom­pro­mi­su mię­dzy id a su­per­ego. U Pol­lar­da kom­pro­mis taki miał być re­zul­ta­tem świa­do­me­go dia­lo­gu we­wnętrz­ne­go, któ­re­mu słu­ży­ły ćwi­cze­nia. W. miał na­dzie­ję, że ten dia­log we­wnętrz­ny może oka­zać się dro­gą do sie­bie na skró­ty, bez po­trze­by wie­lu lat psy­cho­ana­li­zy.

Z naj­więk­szą trud­no­ścią wsłu­chi­wał się w we­wnętrz­ny dia­log, gdyż trud­no mu było od­róż­niać głos ro­dzi­ca i dziec­ka. Zra­zu miał wra­że­nie, jak­by jego we­wnętrz­ne dziec­ko mó­wi­ło nie­mal do­kład­nie tym sa­mym gło­sem i to samo, co ro­dzic. Do­pie­ro po kil­ku dniach sys­te­ma­tycz­ne­go wsłu­chi­wa­nia się w sie­bie – w izo­la­cji od świa­ta i lu­dzi – W. za­czął sły­szeć stłu­mio­ny gło­sik dziec­ka. Kie­dy na­uczył się go nie oce­niać, przy­stą­pił do co­dzien­nych pół­go­dzin­nych za­jęć, pod­czas któ­rych za­da­wał we­wnętrz­ne­mu dziec­ku py­ta­nia su­ge­ro­wa­ne przez dok­to­ra Pol­lar­da i za­pi­sy­wał od­po­wie­dzi.

Pod­czas dwu ty­go­dni pra­cy W. spo­ro so­bie uświa­do­mił. Pią­te­go dnia po raz ko­lej­ny zdał so­bie spra­wę z tego, że lubi grać w te­ni­sa, ale tyl­ko z we­so­ły­mi ludź­mi, grać w bry­dża, roz­ma­wiać go­dzi­na­mi po obie­dzie i po ko­la­cji w do­mach pra­cy twór­czej, cho­dzić do mu­ze­ów i do kina, a przede wszyst­kim spa­ce­ro­wać po le­sie. Naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go lubi cho­dzić po gó­rach. W od­po­wie­dzi na na­stęp­ne py­ta­nie Pol­lar­da W. zdał so­bie spra­wę z tego, że lu­bił to wszyst­ko, bo wte­dy mógł za­po­mnieć o so­bie i o wszyst­kich na­rzu­co­nych so­bie (te­raz już wie­dział, że przez ne­ga­tyw­ne­go we­wnętrz­ne­go ro­dzi­ca) po­win­no­ściach. Po­czuć się sobą, na­tu­ral­nym i od­prę­żo­nym. Kil­ka dni póź­niej, gdy po­ja­wił się ten sam te­mat, W. przy­po­mniał so­bie, jak w dzien­ni­ku uczuć wy­czy­tał, że lubi być na po­wie­trzu, a całe ży­cie prze­sie­dział w domu. Te­raz do­strzegł, że to jego dziec­ko we­wnętrz­ne ze swej na­tu­ry naj­bar­dziej lubi prze­by­wać na łące, w le­sie, wła­śnie w gó­rach. Ale we­wnętrz­ny ro­dzic za­mknął W. nie­mal na za­wsze w po­miesz­cze­niach: pra­cow­niach, bi­blio­te­kach, sa­lach wy­kła­do­wych, re­dak­cjach.

W. uświa­do­mił też so­bie przy­wią­za­nie do cór­ki oraz po­czu­cie winy wo­bec swo­jej mat­ki, głów­nie o to, że wy­pro­wa­dza­jąc się z domu, opu­ścił ją. Po­my­ślał o jej cho­ro­bie, a tak­że o swo­ich. Wy­da­ło mu się, że w jego przy­pad­ku cho­ro­by były me­cha­ni­zmem obro­ny we­wnętrz­ne­go dziec­ka przed ry­go­ra­mi i obo­wiąz­ka­mi na­rzu­ca­ny­mi mu przez ne­ga­tyw­ne­go we­wnętrz­ne­go ro­dzi­ca. Po­tem zo­ba­czył, że wła­ści­wie nie ma przy­ja­ciół. W pod­su­mo­wa­niu jed­nej z se­sji na­pi­sał gło­sem we­wnętrz­ne­go dziec­ka, że jest prze­ra­żo­ne. _Nig­dy nie mia­łem żad­ne­go zwie­rząt­ka, nig­dy nie do­sta­łem żad­ne­go pre­zen­tu, któ­ry na­praw­dę by mnie ura­do­wał, nie pa­mię­tam ani jed­nej chwi­li praw­dzi­we­go en­tu­zja­zmu i ra­do­ści z ży­cia, nie mam przy­ja­ciół i na do­da­tek nie mam żad­ne­go przy­wią­za­nia do dóbr ma­te­rial­nych. Czu­ję się, jak­bym był po­zba­wio­ny sa­me­go sie­bie._

W od­po­wie­dzi na skie­ro­wa­ne do we­wnętrz­ne­go dziec­ka py­ta­nie, czy pa­mię­ta, kie­dy ostat­nio coś stwo­rzy­ło, wspo­mniał o du­cho­wym re­por­ta­żu ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go, jaki na­pi­sał kil­ka ty­go­dni wcze­śniej. Jego we­wnętrz­ne dziec­ko czu­ło wy­si­łek, ale po­tem – chwa­łę i en­tu­zjazm. Było bar­dzo, bar­dzo szczę­śli­we. Ale gdy to na­pi­sał, po­gu­bił się. Nie wie­dział, czy to od­po­wia­da dziec­ko, czy ro­dzic. Czy może zno­wu ro­dzic na­rzu­cił dziec­ku swo­je war­to­ści. Na py­ta­nie, co naj­bar­dziej lu­bił w szko­le, od­po­wie­dział, że co­dzien­ny bieg z ko­le­ga­mi na­oko­ło fil­trów na du­żej prze­rwie, sma­że­nie i sprze­da­wa­nie pącz­ków oraz dwa obo­zy wę­drow­ne w gó­rach. Ale od razu so­bie też przy­po­mniał przy­pad­ki od­rzu­ce­nia, gdy dzie­ci nie chcia­ły się z nim ba­wić albo fał­szy­wie go oskar­ża­ły. Te­raz też zro­bi­ło mu się smut­no. Tak smut­no, że prze­rwał te ćwi­cze­nia, mimo że zo­sta­ło mu już tyl­ko sześć dni. Póź­niej kil­ka­krot­nie my­ślał, żeby do nich wró­cić i do­koń­czyć, ale za każ­dym ra­zem bał się bólu. Może na­wet nie tyle bólu, co smut­ku.

Po po­wro­cie Ewy za­czę­li się przy­go­to­wy­wać do wy­jaz­du. Po­cząt­ko­wo my­śle­li, że po­ja­dą do Ste­fa­na na Flo­ry­dę, wró­cą do Char­lot­te­svil­le i do­pie­ro wte­dy za­pa­ku­ją się przed po­dró­żą do Wa­szyng­to­nu, a na­stęp­nie No­we­go Jor­ku. Ale W. po­sta­no­wił od razu wy­je­chać. Po­in­for­mo­wał o tym Lucy, swo­ją go­spo­dy­nię. Ta po­wie­dzia­ła, że może ro­bić, co chce, ale za miesz­ka­nie musi za­pła­cić do koń­ca se­me­stru. „To nie jest ho­tel, my tu­taj wy­naj­mu­je­my miesz­ka­nia na cały se­mestr albo wca­le”. W. aku­rat pra­co­wał nad aser­tyw­no­ścią i się uparł, po­mi­mo po­twier­dze­nia od osób po­stron­nych, że Lucy może mieć ra­cję. Ostat­nie­go dnia za­pi­sał w dzien­nicz­ku uczuć: _Czu­łem się do­brze, kie­dy nie pod­da­łem się pre­sji_. Do­pie­ro po kil­ku la­tach zo­ba­czył, że wy­ra­biał aser­tyw­ność cu­dzym kosz­tem, bo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie oszu­kał Lucy. Wte­dy tego nie wi­dział, te­raz za­sta­no­wił się, ile in­nych osób pła­ci­ło cenę jego roz­wo­ju.

W Or­lan­do było cięż­ko. Ste­fan i Ma­rion byli go­ścin­ni i przy­jaź­ni, ale W. nie umiał so­bie po­ra­dzić z dro­bia­zga­mi – wszy­scy ra­zem mu­sie­li się umyć, zjeść śnia­da­nie, przy­go­to­wać do wy­jaz­du; mie­li róż­ne po­trze­by i róż­ne pla­ny. Na dru­gi dzień mie­li po­je­chać ra­zem ze Ste­fa­nem, bo nie zna­li dro­gi. Umó­wi­li się na 8.20, ale wy­szli z po­ko­ju pięć mi­nut póź­niej i Ste­fa­na już nie było. Zdzi­wi­li się, że nie po­cze­kał, póź­niej wy­tłu­ma­czył im, że są­dził, iż się roz­my­śli­li. To była wiel­ka na­ucz­ka: cze­ka­nie jest for­mą ena­bling, czy­li za­chę­ca do spóź­nia­nia się i w ogó­le do bra­ku od­po­wie­dzial­no­ści.

Wte­dy W. jesz­cze o tym nie wie­dział, więc się wku­rzył. Iry­to­wał się zresz­tą tak czę­sto, że ze­szyt znów był pra­wie w ca­ło­ści czer­wo­ny. Gdy W. kie­dyś za­py­tał Ste­fa­na, co ma ro­bić z nową falą zło­ści, ten znów wstał od biur­ka, pod­szedł do bi­blio­te­ki i wrę­czył mu książ­kę.

– Do­pie­ro się uka­za­ła – po­wie­dział.

W. prze­czy­tał ty­tuł: _Feel that Fear and Do It Any­way_ (Nie bój się bać). Nie było tam sło­wa o zło­ści. Zdzi­wio­ny spoj­rzał na Ste­fa­na.

– Prze­rób ją sta­ran­nie. Nic lep­sze­go nie mogę ci do­ra­dzić.

Świę­ta spę­dzi­li u przy­ja­ciół w Wa­szyng­to­nie i w No­wym

Jor­ku. W Nowy Rok byli w gó­rach w Cha­tham w sta­nie Nowy Jork. Ostat­nie za­pi­ski w ze­szy­cie W. zro­bił pod datą 29-31 grud­nia 1988. Zo­ba­czył, że był to rok ogrom­nej pra­cy – nad sobą i nad sto­sun­ka­mi w ro­dzi­nie. Po­czuł, że mimo po­tknięć i trud­no­ści ma pra­wo być z sie­bie dum­ny. I że na­le­ży mu się urlop.

Po­tem jesz­cze przez mie­siąc jeź­dzi­li po Ame­ry­ce. Pierw­szy raz od wyj­ścia z Far­my po­nad pięć lat wcze­śniej W. za­nie­chał wie­czor­nych za­pi­sków, dzien­ni­ka uczuć i mi­tyn­gów AA. Pró­bo­wał po­zbyć się cię­ża­ru po­win­no­ści. Nie chciał wciąż mu­sieć ro­bić to i jesz­cze to, i jesz­cze co in­ne­go. Skon­cen­tro­wał się na sa­mym ży­ciu – na wy­kła­dach, na po­dró­żach, na od­wie­dzi­nach zna­jo­mych, na mu­ze­ach, kon­cer­tach i nar­tach.

Nie­dłu­go po­tem od­czuł wzrost ner­wo­wo­ści, a w dro­dze do Pol­ski – głę­bo­ki kry­zys toż­sa­mo­ści. Już w sa­mo­lo­cie po­sta­no­wił po­wró­cić do wie­czor­nych za­pi­sków, a tak­że do po­ran­nych me­dy­ta­cji i lek­tur.

* * *

Naj­pierw prze­czy­tał po­le­co­ną, a ra­czej na­ka­za­ną przez Ste­fa­na książ­kę o per­fek­cjo­ni­zmie. Jej au­to­rem był Brian L., trzeź­wie­ją­cy al­ko­ho­lik. Już na sa­mym po­cząt­ku za­cie­ka­wił W. sło­wa­mi: „Per­fek­cjo­ni­ści mają bar­dzo wie­le osią­gnięć i bar­dzo mało ra­do­ści”.

W. nie mu­siał stu­dio­wać za­na­li­zo­wa­nych w książ­ce ob­ja­wów per­fek­cjo­ni­zmu, gdyż już miał je czar­no na bia­łym w swo­im ob­ra­chun­ku. Nig­dy nie po­tra­fił przy­znać się do błę­du. Błąd był dla nie­go klę­ską, a nie oka­zją, by cze­goś się na­uczyć. Z tego sa­me­go po­wo­du sta­rał się za wszel­ką cenę udo­wad­niać, że to on za­wsze ma ra­cję. Wią­zał się z tym lęk przed kry­ty­ką, a jed­no­cze­śnie pa­ra­li­żu­ją­cy strach, że coś, co robi, może oka­zać się nie­do­sko­na­łe. Stąd blok pi­sar­ski, któ­ry nie po­zwa­lał mu ca­ły­mi ty­go­dnia­mi na­pi­sać pierw­sze­go zda­nia ar­ty­ku­łu czy książ­ki. Do­pie­ro po jego prze­ła­ma­niu po­tra­fił pi­sać dość wart­ko. Ale od­kła­da­jąc – wła­śnie z po­wo­du tego blo­ku – za­da­nia na ostat­nią chwi­lę, wy­ko­ny­wał je nad­ludz­kim wy­sił­kiem. To z ko­lei pro­wa­dzi­ło go do wnio­sku, że wszyst­ko może zro­bić nie­mal na­tych­miast. Kie­dyś zresz­tą sam na­pi­sał w dwa ty­go­dnie dużą ga­ze­tę „Druk”, za­mó­wio­ną u nie­go przez za­rząd po­li­gra­fii na czte­rech­set­le­cie dru­kar­stwa pol­skie­go. Ma­jąc taką zdol­ność, W. brał na sie­bie zbyt wie­le zo­bo­wią­zań i przyj­mo­wał nie­re­ali­stycz­ne ter­mi­ny. Wią­za­ło się to z jed­nej stro­ny z nie­umie­jęt­no­ścią od­ma­wia­nia, a z dru­giej – z za­chłan­no­ścią na wszyst­ko, zwłasz­cza na suk­ces i uzna­nie. W. chciał być naj­lep­szy, do­sko­na­ły, po­dzi­wia­ny; nic mu nie spra­wia­ło ta­kiej sa­tys­fak­cji jak po­chwa­ła, że nikt inny nie zro­bił­by cze­goś tak do­brze i tak szyb­ko jak on.

Per­fek­cjo­nizm po­wo­do­wał u W. dwu­bie­gu­no­we wi­dze­nie sa­me­go sie­bie. Albo był do­sko­na­ły, albo – gdy ta do­sko­na­łość mu się nie uda­wa­ła – od razu uwa­żał, że nic nie jest wart. Na wet gdy raz nie zro­bił gim­na­sty­ki, uznał, że od razu pa­da­ła cała jego hie­rar­chia war­to­ści. Kie­dyś za­pi­jał, po­tem wpa­dał w okre­sy lęku, nie­po­ko­ju, roz­draż­nie­nia i zło­ści. Oczy­wi­ście per­fek­cjo­nizm ro­dził u W. rów­nież nie­cier­pli­wość wo­bec nie­do­sko­na­ło­ści in­nych lu­dzi.

W cza­sie trzeź­wie­nia nie­wie­le się zmie­ni­ło. Może nie­co ła­twiej pi­sał, zwłasz­cza od kie­dy Dan F. po­wie­dział mu na jed­nym z pierw­szych mi­tyn­gów AA w War­sza­wie, że pi­sa­nie to sta­wia­nie czar­nych znacz­ków na pa­pie­rze. Alvin Tof­fler z ko­lei po­wie­dział W., że my­śląc o blo­ku pi­sar­skim, może so­bie wy­obra­zić dwu­ki­lo­gra­mo­wą kurę, któ­ra chce znieść pię­cio­ki­lo­we jaj­ko. Od­tąd, sia­da­jąc do pi­sa­nia, W. po­wta­rzał so­bie, że ma tyl­ko pi­sać jed­no zda­nie po dru­gim, jak­by kura zno­si­ła małe ja­jecz­ka. Po­ma­ga­ło, choć nie za­wsze. Nie­mal nig­dy, kie­dy W. są­dził, że to, co chce na­pi­sać, ma być waż­ne. Mniej też było bi­po­lar­ne­go wi­dze­nia; gdy coś się nie uda­ło, W. po­tra­fił to za­ak­cep­to­wać bez ta­kie­go po­czu­cia klę­ski jak daw­niej. Ale to wszyst­ko były nie­wiel­kie wy­spy na oce­anie per­fek­cjo­ni­zmu, któ­re­go naj­lep­szym do­wo­dem – nie tyl­ko dla Ste­fa­na – był spo­sób, w jaki pra­co­wał nad czwar­tym kro­kiem.

Brian L. pi­sał o jesz­cze in­nych skut­kach per­fek­cjo­ni­zmu, na któ­re W. nie zwró­cił uwa­gi w swo­im ob­ra­chun­ku, ale któ­re te­raz w so­bie od­na­lazł. Choć­by ma­ni­pu­la­cja i za­ła­twia­nie za in­nych ich spraw, któ­re za­pew­nia per­fek­cjo­ni­stom po­czu­cie waż­no­ści i wła­dzy. Przy­kła­dem mogą być mał­żon­ko­wie do­mi­nu­ją­cy swo­ich part­ne­rów, na­do­pie­kuń­czy ro­dzi­ce oraz zbyt wie­le wy­ma­ga­ją­cy pra­co­daw­cy. W. z tym na­tych­miast się utoż­sa­mił. Za­wsze sta­rał się za­ła­twiać spra­wy in­nych lu­dzi, a te­raz zo­ba­czył, iż ro­bił to po to, żeby sa­me­mu się do­war­to­ścio­wać. Za­pi­sał więc: _Nie da­waj ni­ko­mu rad, do­pó­ki cię nie po­pro­szą. I nie za­ła­twiaj ni­ko­mu ich spraw, na­wet je­śli cię po­pro­szą._

Środ­ka­mi na per­fek­cjo­nizm mia­ły być ak­cep­ta­cja i po­ko­ra. Ak­cep­ta­cja wła­snej sy­tu­acji, sła­bo­ści i błę­dów, a tak­że nie­do­sko­na­ło­ści in­nych lu­dzi. Po­moc­ne jest rów­nież ogra­ni­cza­nie ocze­ki­wań wo­bec sie­bie i in­nych oraz wy­ko­rze­nie­nie my­śle­nia w ka­te­go­riach: ja­kie to strasz­ne, że coś się nie uda­ło, że cze­goś nie umia­łem, że ktoś coś zro­bił. Uni­ka­nie słów „mu­szę” i „po­wi­nie­nem” oraz sta­wia­nie re­ali­stycz­nych ce­lów od daw­na było na li­ście zmian, nad któ­ry­mi W. pra­co­wał.

Czy­ta­jąc książ­kę Bria­na L. oraz za­sta­na­wia­jąc się nad wła­snym per­fek­cjo­ni­zmem, W. do­szedł do ogól­niej­szych wnio­sków. Uwa­żał, że re­zul­ta­tem per­fek­cjo­ni­zmu jest po­gor­sze­nie wła­sne­go sa­mo­po­czu­cia. Ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści, nad­mier­ny kry­ty­cyzm wo­bec sa­me­go sie­bie, py­cha i po­dob­ne uczu­cia są we­wnętrz­ny­mi spra­wa­mi czło­wie­ka. Ale środ­ki na te nie­ja­ko „we­wnętrz­ne” do­le­gli­wo­ści znaj­du­ją się w sto­sun­kach z in­ny­mi ludź­mi. Po­ko­ra, uczci­wość, skrom­ność, doj­rza­łość prze­ja­wia­ją się w kon­tak­tach mię­dzy ludź­mi, ale po­pra­wia­ją na­strój we­wnętrz­ny. Z dru­giej stro­ny per­fek­cjo­nizm po­gar­sza sto­sun­ki z in­ny­mi ludź­mi. Nie­to­le­ran­cja, nad­mier­ne ocze­ki­wa­nia, kry­ty­cyzm, za­zdrość – wszyst­ko to od­dzie­la od lu­dzi. Ale środ­ki za­rad­cze po­le­ga­ją nie­mal wy­łącz­nie na zmia­nie po­staw „we­wnętrz­nych” czło­wie­ka, czy­li tego, co znaj­du­je się w nim. W. za­pi­sał: _Klu­czem do zwal­cze­nia per­fek­cjo­ni­zmu są moje po­sta­wy. Ale nie mogę ich zmie­nić bez in­nych lu­dzi. Po­trze­bu­ję in­nych po to, by do­strzec wła­sny per­fek­cjo­nizm. Po­trze­bu­ję in­nych po to, bym sta­wał się lep­szy, i po to, bym nie chciał być do­sko­na­ły._

Być może na­pi­sał to nie tyl­ko pod wpły­wem książ­ki Bria­na L., lecz tak­że pra­cy o al­tru­izmie, któ­rą pi­sał. Roz­ma­wiał przy tej oka­zji z wie­lo­ma mą­dry­mi ludź­mi. Naj­bar­dziej utkwi­ła mu w pa­mię­ci dłu­ga roz­mo­wa z księ­dzem Ti­sch­ne­rem. Wy­szedł­szy z niej za­pi­sał: _Po­trze­bu­je­my in­nych, aby zro­zu­mieć sa­mych sie­bie_. Te­raz wie­dział, że po­trze­bu­je­my ich nie tyl­ko po to, żeby zro­zu­mieć, tak­że po to, by sie­bie kształ­to­wać.

Czy­ta­jąc książ­kę Bria­na L., W. sta­rał się wpro­wa­dzić w ży­cie na­uki Ste­fa­na w spra­wie or­ga­ni­za­cji cza­su oraz pla­no­wa­nia za­jęć i wy­dat­ków. Uło­żył so­bie bar­dzo ogól­ny plan dnia. Za­pi­sał, na co musi mieć ile pie­nię­dzy i co chciał­by ku­pić so­bie i ro­dzi­nie za po­zo­sta­łe. Zro­bił li­stę moż­li­wo­ści ży­cio­wych: gdzie mógł­by pra­co­wać i co mógł­by pi­sać. Po­tem skre­ślił po­ło­wę i zo­sta­wił naj­waż­niej­sze. I tak zo­sta­ło tego dużo za dużo. Ale wy­glą­da­ło to nie­źle. Mu­siał dbać o trzeź­wość i wła­sny roz­wój, pra­co­wać, mieć czas dla ro­dzi­ny i zna­jo­mych, na służ­bę w AA, na or­ga­ni­za­cję ży­cia i pra­cy, na po­sił­ki i na od­po­czy­nek. Chciał zna­leźć czas na sport, wy­ciecz­ki, kon­cer­ty lub słu­cha­nie mu­zy­ki w domu, cza­sem na kino lub wi­zy­ty u zna­jo­mych, tro­chę na te­le­wi­zję. Miał na­dzie­ję na po­dró­że i nar­ty.

Po­tem za­czął za­pi­sy­wać, jak mu to wy­cho­dzi. Zro­bił ta­bel­kę cza­su na każ­dy dzień ty­go­dnia i za­czął wpi­sy­wać, co kie­dy ro­bił. Ob­li­czał łącz­ny czas prze­zna­czo­ny na każ­dą ka­te­go­rię. Ko­ry­go­wał. Mniej wię­cej po ty­go­dniu był w tym sa­mym punk­cie i w ta­kim sa­mym sta­nie, jak mie­siąc wcze­śniej, kie­dy za­trzy­ma­ły się ze­ga­ry. Do­strzegł, że chciał osią­gnąć per­fek­cyj­ny plan dnia w cza­sie, gdy aku­rat pra­co­wał nad per­fek­cjo­ni­zmem. Zro­zu­miał, że ob­se­sji nie moż­na się po­zbyć sa­mym po­sta­no­wie­niem. Że może to wy­ma­gać dłuż­sze­go cza­su. Na ra­zie zre­zy­gno­wał z ja­kich­kol­wiek ob­li­czeń i ta­be­lek. Nie me­dy­to­wał co­dzien­nie rano, tyl­ko cza­sa­mi. Dość szyb­ko po­czuł ulgę.

Ko­lej­na książ­ka po­zwo­li­ła W. in­a­czej spoj­rzeć na to, cze­go wła­śnie się uczył, i na sie­bie sa­me­go. No­si­ła ty­tuł _Un­der­stan­ding. Eli­mi­na­ting Stress and Dis­sa­tis­fac­tion in Life and Re­la­tion­ships_ (Zro­zu­mie­nie. Wy­eli­mi­no­wa­nie stre­su i nie­za­do­wo­le­nia z ży­cia i z re­la­cji z in­ny­mi ludź­mi). Jej au­tor­ką była Jane Nel­sen. Już na sa­mym po­cząt­ku ogrom­ne wra­że­nie wy­war­ła na W. przy­to­czo­na w książ­ce hi­sto­ria Do­re­ne i Char­le­sa, któ­rzy nie po­tra­fi­li się wy­zwo­lić spod fał­szy­wych sys­te­mów wie­rzeń z prze­szło­ści i nadal dzia­ła­li, opie­ra­jąc się na nich. „Daw­no temu Do­re­ne mia­ła zda­rze­nie, któ­re zin­ter­pre­to­wa­ła jako do­wód, że jest nic nie­war­ta. Prze­kształ­ci­ła tę in­ter­pre­ta­cję w prze­ko­na­nie, któ­re od­tąd znie­kształ­ca­ło każ­de jej do­świad­cze­nie ży­cio­we. Nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy, przez całe ży­cie szu­ka­ła do­wo­dów na po­twier­dze­nie jej prze­ko­na­nia, że się nie li­czy. Była tak na tym skon­cen­tro­wa­na, że nie do­strze­ga­ła żad­nych do­wo­dów, któ­re mo­gły­by pod­wa­żyć to jej prze­świad­cze­nie”.

W. prze­czy­tał ten frag­ment raz, dru­gi, dzie­sią­ty. Prze­cież w jego przy­pad­ku do­kład­nie taką samą rolę ode­gra­ło prze­ko­na­nie, że jest od­rzu­ca­ny. I lęk przed od­rzu­ce­niem. W. nie wie­dział, skąd się to wzię­ło, nie mógł przy­po­mnieć so­bie kon­kret­ne­go zda­rze­nia, kie­dy ten lęk się w nim osa­dził, ale wie­dział, że on nim kie­ro­wał. Że pa­trzał na świat przez pry­zmat tego lęku i w każ­dym, na­wet naj­bar­dziej nie­win­nym za­cho­wa­niu wi­dział od­rzu­ce­nie.

Za­pi­sał więc: _Mój oj­ciec wca­le mnie nie od­rzu­cał. Ko­chał mnie tak, jak umiał. Dzie­ci w szko­le wca­le mnie nie od­rzu­ca­ły. One dzia­ła­ły pod wpły­wem wła­snych uczuć, nie­pew­no­ści i lę­ków. Mój brat nie od­rzu­cał mnie, po­stę­po­wał tak jak każ­dy star­szy brat. Kry­ty­cyzm nie był od­rzu­ce­niem. To tyl­ko ja to tak in­ter­pre­to­wa­łem. NIE BY­ŁEM OD­RZU­CO­NY, cho­ciaż całe moje ży­cie było opar­te na bez­pod­staw­nym lęku przed od­rzu­ce­niem, a póź­niej na prze­ko­na­niu o tym, że by­łem. Ono też kształ­to­wa­ło moje re­la­cje ze świa­tem_. Nel­sen pi­sa­ła, że my­śląc, iż zo­sta­nie­my od­rzu­ce­ni, za­cho­wu­je­my się w spo­sób, któ­ry rze­czy­wi­ście za­chę­ca in­nych do od­rzu­ce­nia. Albo do­pa­tru­je­my się od­rzu­ce­nia w za­cho­wa­niach, któ­re nie mają z nim nic wspól­ne­go. W. przy­po­mniał so­bie, jak czę­sto pró­bo­wał zna­leźć wy­ja­śnie­nia po­czu­cia od­rzu­ce­nia oraz jego przy­czyn, by zmniej­szyć swój ból. Te­raz zo­ba­czył, że to wszyst­ko było nie­po­trzeb­ne. Od­czuł ulgę.

W dal­szej czę­ści książ­ki Nel­sen pod­wa­ża­ła wie­le po­tocz­nych mi­tów na te­mat ro­dzi­ciel­stwa. Choć­by ten, że pro­ble­my wy­cho­waw­cze trze­ba roz­wią­zy­wać na­tych­miast. Albo że dzie­ci mają być wi­dzia­ne, ale nie sły­sza­ne. W. za­pi­sał so­bie: _nie ka­rać, być prze­wod­ni­kiem, być przy­ja­cie­lem dziec­ka, nie roz­wią­zy­wać kry­zy­sów od razu, dać czas ochło­nąć, nie zwa­żać na oce­ny in­nych oraz po­zwo­lić dzie­ciom mó­wić; słu­chać ich._

Chy­ba wła­śnie od tej książ­ki za­czął się zmie­niać jego sto­su­nek do dzie­ci i re­la­cje z nimi. Uznał, że się cze­goś na­uczył, gdy

Mag­da po­wie­dzia­ła mu, że jest je­dy­nym do­ro­słym, któ­ry na­praw­dę słu­cha, co dzie­ci mó­wią.

Na ko­niec lek­tu­ry książ­ki Jane Nel­sen W. wpi­sał do ze­szy­tu swo­ich ulu­bio­nych me­dy­ta­cji na­stę­pu­ją­cy frag­ment:

_Ka­mie­niem wę­giel­nym złud­ne­go, ale znie­wa­la­ją­ce­go wię­zie­nia umy­słu są my­śli, któ­re two­rzą po­czu­cie bra­ku bez­pie­czeń­stwa. Ścia­ny tego wię­zie­nia są zbu­do­wa­ne ze wszyst­kich form, ja­kie może przy­bie­rać brak po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa: wła­snej waż­no­ści, nie­po­ko­ju, nie­umiar­ko­wa­ne­go pi­cia, ob­żar­stwa, osą­dza­nia i ocze­ki­wań pod ad­re­sem in­nych, stre­su, bra­ku sa­tys­fak­cji, de­pre­sji, ob­wi­nia­nia. Su­fit sta­no­wi prze­ko­na­nie, że te my­śli od­zwier­cie­dla­ją rze­czy­wi­stość._
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij