- promocja
- W empik go
Reina Roja. Czerwona Królowa - ebook
Reina Roja. Czerwona Królowa - ebook
Reina Roja Juana Gómeza-Jurada to pierwszy tom bestsellerowej serii thrillerów, która sprzedała się w samej Hiszpanii w ponad dwóch milionach egzemplarzy.
W Madrycie popełniono morderstwo niemożliwe. Zginął syn prezeski jednego z największych banków w Hiszpanii. Zabójca w niewyjaśniony sposób obszedł wszystkie środki bezpieczeństwa w ekskluzywnej willi i nie zostawił przy tym żadnego śladu.
Inspektor Jon Gutiérrez nie ma nic do stracenia. Godzi się na propozycję współpracy z enigmatyczną Antonią Scott. Nie jest policjantką. Nie używa broni i nie posługuje się odznaką, ale mimo to rozwiązała już kilka zawiłych spraw kryminalnych. Jest też uważana za najinteligentniejszą osobę na świecie.
Razem nie spoczną, dopóki nie złapią sprawcy. Są gotowi zrobić wszystko.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788382107074 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Antonia Scott pozwala sobie myśleć o samobójstwie tylko trzy minuty dziennie.
Dla innych osób trzy minuty mogą być maleńkim wycinkiem czasu.
Nie dla Antonii. Powiedzmy, że jej umysł ma pod maską mnóstwo koni, lecz głowa Antonii nie jest jak silnik samochodu wyścigowego. Powiedzmy, że jest zdolna do przetwarzania mnóstwa informacji, lecz umysł Antonii nie jest jak komputer.
Umysł Antonii Scott przypomina raczej dżunglę – dżunglę pełną małp, które z największą prędkością skaczą z jednej liany na drugą, przenosząc różne rzeczy. Mnóstwo małp i mnóstwo rzeczy, przecinających się w powietrzu i pokazujących sobie kły.
Dlatego w ciągu trzech minut, siedząc na podłodze z zamkniętymi oczami, bosymi stopami i skrzyżowanymi nogami, Antonia potrafi ocenić:
- szybkość, z jaką jej ciało uderzyłoby o ziemię, gdyby wyskoczyła przez okno, które ma naprzeciwko;
- liczbę miligramów propofolu potrzebnych do zapadnięcia w wieczny sen;
- temperaturę, w jakiej powinna być zanurzona w zamarzniętym jeziorze, i ile potrzeba czasu, żeby hipotermia zatrzymała bicie jej serca.
Planuje, jak zdobyć substancję kontrolowaną, taką jak propofol (przekupując pielęgniarza), i dowiedzieć się, gdzie o tej porze roku jest najbliższe zamarznięte jezioro (Laguna Negra w prowincji Soria). O wyskoczeniu z okna swojego poddasza woli nie myśleć, bo jest dość wąskie, a ona podejrzewa, że obrzydliwe jedzenie, jakie podają w szpitalnej stołówce, idzie jej prosto w biodra.
Te trzy minuty, podczas których myśli, jak się zabić, to jej trzy minuty.
Są święte.
To one utrzymują ją przy zdrowych zmysłach.
Dlatego ani trochę jej się nie podoba, kiedy nieznajome kroki trzy piętra niżej przerywają rytuał.
To żaden z sąsiadów, bo rozpoznałaby sposób wchodzenia po schodach. Ani kurier, bo jest niedziela.
Ktokolwiek to jest, Antonia nie ma wątpliwości, że idzie do niej.
A to podoba się jej jeszcze mniej.1
ZLECENIE
Jon Gutiérrez nie lubi schodów.
To nie kwestia estetyki. Te są stare (budynek zbudowano w ١٩٠١ roku, zauważył przy wejściu), skrzypią i są zapadnięte na środku po stu dziewiętnastu latach użytkowania, ale to mocne, dobrze utrzymane i polakierowane schody.
Światło jest nikłe, trzydziestowatowe żarówki, które zwisają z sufitu, służą tylko po to, żeby cienie stały się gęstsze. W miarę jak wchodzi, zza drzwi dobiegają go obce języki, egzotyczne zapachy, dziwna muzyka grana na dziwnych instrumentach. Ostatecznie jesteśmy w dzielnicy Lavapiés, jest niedzielny wieczór i zbliża się pora kolacji.
Nic z tego nie przeszkadza Jonowi w schodach, ponieważ jest przyzwyczajony do rzeczy z poprzedniego wieku (mieszka ze swoją matką), ciemnych miejsc (jest gejem) i obcokrajowców o niepewnych dochodach i o niepewnej sytuacji (jest inspektorem policji).
Jona Gutiérreza w schodach wnerwia to, że musi po nich wchodzić.
„Przeklęte stare budynki”, myśli Jon. „Brak miejsca na zainstalowanie windy. W Bilbao to się nie zdarza”.
Nie żeby Jon był gruby. A przynajmniej nie na tyle gruby, by zwróciło to uwagę komisarza. Inspektor Gutiérrez ma tułów w kształcie beczki i dwa dopasowane doń ramiona. W środku, chociaż nie da się ich dostrzec, są mięśnie godne harrijasotzaile*. Podniesienie dwustu dziewięćdziesięciu trzech kilogramów to jego rekord, niczego sobie, i to bez regularnych treningów, tylko hobbistycznie. Żeby mieć jakieś zajęcie w sobotnie przedpołudnie. Żeby koledzy nie dokuczali mu ze względu na to, że jest ciotą. Bo Bilbao to Bilbao, a policjanci to policjanci i wielu ma mentalność starszą niż te pieprzone stuletnie schody, które Jon pokonuje z takim trudem.
Nie, Jon nie jest na tyle gruby, by jego szef go upominał, a poza tym komisarz ma lepsze powody, żeby robić mu wyrzuty. Żeby robić mu wyrzuty i wyrzucić go z korpusu. Tak naprawdę Jon jest zawieszony w obowiązkach bez prawa do pensji – oficjalnie.
Nie jest wcale taki gruby, ale beczka jest osadzona na dwóch nogach, które w porównaniu z tułowiem przypominają wykałaczki do zębów. Tak więc nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby Jona zwinnym facetem.
Na wysokości trzeciego piętra Jon odkrywa cudo wynalezione przez przodków: spocznik. To skromna deska w kształcie ćwiartki koła wbita w narożnik na półpiętrze. Jonowi wydaje się rajem i siada na niej. Żeby złapać oddech, żeby przygotować się na spotkanie, na które nie ma najmniejszej ochoty, i żeby zastanowić się, jak, do diabła, jego życie mogło się tak szybko schrzanić.
„Siedzę po uszy w bagnie”, myśli.2
FLASHBACK
– …w pieprzonym bagnie, Gutiérrez – kończy zdanie komisarz. Twarz ma w kolorze homara i oddycha jak szybkowar.
Jesteśmy w Bilbao, na komisariacie policji przy ulicy Gordóniz, dzień przed tym, jak Jon stawia czoło sześciu piętrom w dzielnicy Lavapiés w Madrycie. Na razie jednak stawia czoło następującym przestępstwom: fałszowanie dokumentów, preparowanie dowodów, utrudnianie śledztwa i nielojalność zawodowa. Oraz karze od czterech do sześciu lat pozbawienia wolności.
– Jeśli prokurator się wkurwi, może zażądać nawet dziesięciu. A sędzia wlepi ci je z radością. Bo nikt nie lubi skorumpowanych policjantów – mówi komisarz, waląc otwartą dłonią w stalowy stół.
Siedzą w sali przesłuchań, gdzie nikt nie ma ochoty wchodzić jako gość honorowy. Inspektor Gutiérrez dostał pakiet premium: ogrzewanie ustawione na ten jakże komfortowy poziom między dusznym upałem a śmiercią przez uduszenie, mocne światło, pusta karafka wody, ale na widoku.
– Nie jestem skorumpowany – mówi Jon, opierając się pokusie, by poluzować krawat. – Nigdy nie wsadziłem do kieszeni ani centa.
– Jakby to miało jakieś znaczenie. O czym ty, do cholery, myślałeś?
Jon myślał o Desiree Gómez, alias Desi, alias Brillos. Desi ma zaledwie dziewiętnaście lat i już od trzech jest na ulicy. Wystając, odsypiając, dając sobie w żyłę. Laleczka z salonu, wężowe stringi. Nic, czego Jon nie widziałby wcześniej. Ale niektóre z tych dziewczyn niepostrzeżenie wkradają ci się do serca i nagle wszystko staje się jak w piosence Joaquína Sabiny. Nic poważnego. Uśmiech, zaproszenie na kawę na szóstą i nigdy rano. I nagle zaczyna cię obchodzić, że alfons daje jej po pysku. I gadasz z alfonsem, chcesz go przekonać, żeby przestał. Ale alfons nie przestaje, bo w mózgu brakuje mu tyle samo elementów, co w uzębieniu. I ona ci się wypłakuje, a ty się gotujesz. I zanim zdążysz się zorientować, podkładasz w samochodzie alfonsa prawie czterysta gramów hery. Wystarczająco, żeby dostał od sześciu do dziewięciu lat.
– O niczym nie myślałem – odpowiada Jon.
Komisarz pociera twarz dłonią, jakby chciał zetrzeć z niej wyraz niedowierzania. Nic z tego.
– Dobra, gdybyś przynajmniej się z nią pieprzył, Gutiérrez. Ale ciebie kobiety nie kręcą, prawda? Czy teraz działasz na dwa fronty?
Jon pokręcił przecząco głową.
– Plan nie był zły – ironizuje komisarz. – Sprzątnąć te śmieci z ulicy to zajebisty pomysł. Trzysta siedemdziesiąt pięć gramów heroiny i prosto do paki. Bez okoliczności łagodzących ani innych historii. Bez uciążliwych formalności.
Plan był świetny. Problem polegał na tym, że wydał mu się tak dobry, że przyszło mu do głowy, by powiedzieć o nim Desi. Żeby wiedziała, że to podbite oko, te siniaki i pęknięte żebra już się więcej nie powtórzą. A naćpanej herą Desi zrobiło się żal biednego alfonsa i o wszystkim mu powiedziała. Alfons postawił Desi za rogiem, ale ukrytą i nagrywającą wszystko telefonem. Wideo sprzedano potem stacji La Sexta za trzysta euro dzień po zatrzymaniu alfonsa za handel narkotykami. I zrobiła się wielka afera. Pierwsze strony wszystkich gazet, nagranie we wszystkich serwisach informacyjnych.
– Nie wiedziałem, że mnie nagrywają, komisarzu – mówi zawstydzony Jon. Drapie się po głowie z kręconymi rudawymi włosami. Tarmosi sobie gęstą siwiejącą brodę.
Przypomina sobie.
Desi miała drżące ręce i fatalny kadr, ale nagrała wystarczająco. Jej twarzyczka lalki doskonale wyglądała w studiach telewizyjnych. Grała oscarową rolę dziewczyny niewinnego człowieka, niesłusznie oskarżonego przez policję. Alfonsa nie pokazywali w popołudniowych ani wieczornych programach z tym jego obecnym wyglądem (przepocona koszulka, brązowe zęby). Nie, umieszczali jego zdjęcie sprzed dziesięciu lat, jeszcze sprzed pierwszej komunii. Aniołek sprowadzony na złą drogę, to społeczeństwo jest winne, tego typu bzdury.
– Zrujnowałeś reputację tego komisariatu, Gutiérrez. Trzeba być kretynem. Kretynem i naiwniakiem. Naprawdę się nie skapowałeś, co się dzieje?
Jon po raz drugi kręci głową.
Dowiedział się o sprawie, bo wideo dotarło na jego WhatsApp, między kolejnymi memami. Nagranie w niespełna dwie godziny stało się viralem w całym kraju. Jon natychmiast stawił się na komisariacie, gdzie prokurator już domagał się jego głowy razem z garnirowanymi jądrami.
– Przykro mi, komisarzu.
– Jeszcze zobaczysz, jak będzie ci przykro.
Komisarz wzdycha i wychodzi z pomieszczenia, napędzany słusznym oburzeniem. Jakby sam nigdy nie preparował dowodów, nie naginał Kodeksu karnego czy nie oszukał tu i ówdzie. Rzekomo. Nie był jednak na tyle głupi, żeby dać się przyłapać.
Zostawiają Jona samego, żeby kisił się we własnym sosie. Zabrali mu zegarek i telefon – standardowa procedura, by stracił poczucie czasu. Reszta osobistych rzeczy znajduje się w kopercie. Nie ma przy sobie niczego, co by go rozpraszało, godziny płyną bardzo powoli, a on może się torturować za własną głupotę. Mając już przegrany proces medialny, mógł się jedynie zastanawiać, ile lat będzie musiał odsiedzieć w Basauri. W miejscu, gdzie czeka na niego kilku przyjaciół z dłońmi zaciśniętymi w pięści i wielkimi chęciami, żeby dopaść – trzech na jednego – glinę, który ich tam wsadził. A może wyślą go dalej, żeby go chronić, w jakieś miejsce, gdzie jego amatxo** nie będzie mogła go odwiedzać. Ani przynosić mu pudełek ze swoim słynnym niedzielnym gulaszem rybnym. Dziewięć lat, przy pięćdziesięciu niedzielach w roku, to daje czterysta pięćdziesiąt niedziel bez gulaszu rybnego. Z grubsza. Uważa, że to duża kara. A jego amatxo jest już stara. Urodziła go w wieku dwudziestu siedmiu lat, niemal do końca zostając dziewicą, jak Bóg przykazał. Teraz on ma czterdzieści trzy, a ona siedemdziesiąt. Kiedy Jon wyjdzie, amatxo nie będzie już się nadawać do przyrządzania gulaszu. O ile ta wiadomość jej nie zabije. Już pewnie dowiedziała się od tej spod dwa B, tej gadziny z długim jęzorem, dość przypomnieć awanturę, jaką zrobiła o pelargonie.
Mija pięć godzin, choć Jon odnosi wrażenie, że pięćdziesiąt. Nigdy nie usiedział spokojnie w jednym miejscu, więc przyszłość za kratkami wydaje mu się nie do zniesienia. Nie zamierza się zabić, bo Jon ceni życie ponad wszystko i jest niepoprawnym optymistą. Z gatunku tych, z których Bóg śmieje się najgłośniej, kiedy zrzuca na nich tonę cegieł. Ale nie znajduje też żadnego sposobu, żeby uniknąć stryczka, który sam założył sobie na szyję.
Jon jest pogrążony w tych czarnych myślach, gdy otwierają się drzwi. Spodziewa się, że znowu zobaczy komisarza, lecz zamiast niego wchodzi wysoki i szczupły mężczyzna. Około czterdziestoletni brunet ze sporymi zakolami, cienkimi przyciętymi wąsami i oczami jak u lalki, które wyglądają, jakby były namalowane, a nie prawdziwe. Garnitur. Teczka. Wszystko drogie.
Uśmiecha się. Zły znak.
– Pan jest prokuratorem? – pyta zdziwiony Jon.
Nigdy go nie widział, a mimo to nieznajomy sprawia wrażenie, jakby czuł się jak u siebie. Ze zgrzytem wysuwa jedno ze stalowych krzeseł i siada po drugiej stronie stołu, nie przestając się uśmiechać. Wyjmuje z teczki jakieś papiery i studiuje je, jak gdyby Jon nie siedział niespełna metr od niego.
– Pytam, czy jest pan prokuratorem – nie ustępuje Jon.
– Mmmm… Nie. Nie jestem prokuratorem.
– Prawnikiem?
Nieznajomy wzdycha, na poły urażony, na poły rozbawiony.
– Prawnikiem. Nie, nie jestem prawnikiem. Może mnie pan nazywać Mentorem.
– Mentor? To imię czy nazwisko?
Mężczyzna dalej przegląda papiery, nie podnosząc wzroku.
– Pańska sytuacja jest dość delikatna, inspektorze Gutiérrez. Zawieszono pana w obowiązkach bez prawa do pensji, to po pierwsze. I ma pan na stole kilka zarzutów. Teraz będą dobre wiadomości.
– Ma pan czarodziejską różdżkę, która sprawi, że znikną?
– Coś w tym rodzaju. Służy pan w korpusie od ponad dwudziestu lat. Ładna liczba zatrzymań. Kilka skarg za niesubordynację. Niewielkie poszanowanie władzy. Uwielbia pan chodzić na skróty.
– Nie zawsze da się przestrzegać zasad co do joty.
Mentor znowu ze spokojem spogląda na papiery z teczki.
– Lubi pan piłkę nożną, inspektorze?
Jon wzrusza ramionami.
– Od czasu do czasu oglądam Athletic.
Mimowolnie. W końcu Athletic to Athletic.
– Widział pan mecz jakiejś włoskiej drużyny? Włosi mają pewną maksymę: Nessuno ricorda il secondo***. Nie ma dla nich znaczenia, jak wygrywają, póki wygrywają. Symulowanie faulu w polu karnym to żaden dyshonor. Kopanie przeciwnika jest częścią gry. Pewien mędrzec określił tę filozofię mianem gównianizmu.
– Jaki mędrzec?
Teraz to Mentor wzrusza ramionami.
– Pan jest gównianistą, czego dowodzi pański ostatni wyczyn z bagażnikiem auta sutenera. Jasne, że chodzi o to, żeby sędzia niczego nie zauważył. A tym bardziej żeby powtórka akcji nie trafiła do mediów społecznościowych z hashtagiem #DyktaturaPolicyjna.
– Słuchaj no pan, Mentorze, czy jak się tam pan nazywasz – mówi Jon, kładąc na stole swoje wielkie ręce. – Jestem zmęczony. Moja kariera poszła się jebać, a moja matka musi odchodzić od zmysłów, bo nie wróciłem do domu na kolację i nie mogłem jej jeszcze powiadomić, że przez ładnych kilka lat nie będę jej widywał. Tak więc niech pan przechodzi do rzeczy albo wypierdala.
– Zaproponuję panu układ. Pan coś dla mnie zrobi, a ja wyciągnę pana z tego… jak to określił pański szef? Z tego pieprzonego bagna.
– Porozmawia pan z prokuraturą? I z mediami? Daj spokój, człowieku. Nie urodziłem się wczoraj.
– Rozumiem, że trudno będzie panu wysłuchać nieznajomego. Z pewnością może się pan zwrócić do kogoś lepszego.
Jon nie ma nikogo lepszego, do kogo mógłby się zwrócić. Ani lepszego, ani gorszego. Od pięciu godzin sobie to uświadamia. Poddaje się.
– Czego pan chce?
– Chcę, inspektorze Gutiérrez, żeby poznał pan moją dawną przyjaciółkę. I wyciągnął ją na tańce.
Jon wybucha śmiechem, w którym nie ma nawet odrobiny radości.
– Obawiam się, że przekazano panu niewłaściwe informacje na temat moich zainteresowań. Nie sądzę, żeby pańska przyjaciółka zechciała ze mną tańczyć.
Mentor znowu się uśmiecha. To uśmiech od ucha do ucha, jeszcze bardziej niepokojący niż wcześniej.
– Oczywiście, że nie, inspektorze. Na to zresztą liczę.4
WIDEOROZMOWA
Antonia Scott widzi, jak potężne plecy inspektora Gutiérreza znikają w korytarzu. Liczy oddalające się kroki, wolne i ciężkie. Kiedy dochodzi do trzynastu, odwraca iPad.
– Możemy już kontynuować, babciu.
Na ekranie widać staruszkę o życzliwych oczach i natapirowanych włosach. Na jej pomarszczonej twarzy jest więcej bruzd niż w riojańskich winnicach. A to porównanie wcale nie jest od rzeczy, bo kobieta pije kieliszek wina.
– Dlaczego do mnie zadzwoniłaś? Jeszcze nie ma dziesiątej.
– Zadzwoniłam, kiedy usłyszałam, że wchodzi. Chciałam, żebyś tu była, w razie gdyby sytuacja zrobiła się nieciekawa.
Obie rozmawiają po angielsku. Georgina Scott mieszka w Chedworth, na przedmieściach Gloucester, w małej angielskiej wsi, gdzie czas zatrzymał się przed kilkoma wiekami. We wsi jak z pocztówki. W rzymskiej willi. Ze ścianami pokrytymi mchem. I szybkim łączem internetowym, dzięki któremu babcia Scott i Antonia rozmawiają dwa razy dziennie.
– Ten mężczyzna wydawał się przystojny. Miał głos przystojnego mężczyzny – mówi staruszka, która pragnie, żeby wnuczka wreszcie się ogarnęła.
– To gej, babciu.
– Głupstwa, dziecko. Żaden nie jest gejem, kiedy przysuwasz rękę do kranu. Swego czasu wyleczyłam kilku takich.
Antonia przewraca oczami. Babcia Scott jest przekonana, że poprawność polityczna równa się Winston Churchill.
– To bardzo brzydko, babciu.
– Mam dziewięćdziesiąt trzy lata, dziecko – mówi staruszka za całe uzasadnienie i dolewa sobie wina.
– Mentor chce, żebym wróciła do pracy.
Strumień bordeaux nieco drży i odrobina trunku wylewa się na stół. Niebywałe. Babcia Scott ledwie potrafi napisać swoje nazwisko, nie wychodząc za linię, ale jeśli chodzi o nalewanie wina, wciąż robi to z precyzją godną chirurga plastycznego.
– Ale ty nie chcesz, prawda? – pyta babcia głosem przebranym za niewinną owieczkę, prawie nie wyczuwa się wilka.
– Dobrze wiesz, że nie – przyznaje Antonia. Nie chce się z nią znowu kłócić.
– Oczywiście, moja droga.
– Przeze mnie Marcos od trzech lat jest przykuty do łóżka. Przeze mnie i przez tę pracę.
– Nie, Antonio – zaprzecza babcia, zniżając głos. – Nie przez ciebie. Przez skurczysyna, który pociągnął za spust.
– Którego nie potrafiłam powstrzymać.
– Jestem tylko starą ekscentryczką, kochanie – mówi babcia, a wilk pokazuje już kły – ale wydaje mi się, że jeśli oskarżasz się o grzech bezczynności, to tyczy się to również ciągłego siedzenia na tym poddaszu.
Antonia milczy przez chwilę. Wystarczająco, żeby małpy w jej głowie pracowały na pełnych obrotach, na próżno usiłując wydostać się z pułapki.
– Dlaczego mi to robisz, babciu? – żali się.
– Bo nie mogę już patrzeć, jak gnijesz tam sama. Bo masz dar, który marnujesz. Ale przede wszystkim z czystego egoizmu.
– Z egoizmu? Ty, babciu? – dziwi się Antonia.
W wieku dziewiętnastu lat Georgina Scott dobrowolnie zgłosiła się jako pielęgniarka i siedemdziesiąt godzin po D-Day wylądowała w Normandii w ogromnym kasku opadającym na brwi i ściskając kartonową walizkę pełną ampułek z morfiną. Naziści byli rzut beretem, a ona pracowała bez wytchnienia, amputując nogi, zszywając rany i wstrzykując środki przeciwbólowe.
Dla Antonii było nie do pomyślenia, że jej babcia mogłaby skrywać choćby najmniejsze pokłady egoizmu.
– Owszem, egoizmu. Stałaś się straszną nudziarą. Całe dnie spędzasz zamknięta, a noce… jeszcze gorzej. Tęsknię za czasami, kiedy pracowałaś. I mi opowiadałaś. Zostało mi już niewiele rzeczy, dla których żyję. To – mówi staruszka, podnosząc kieliszek. – I ty. A wino nie smakuje mi już tak samo, jak kiedyś.
Antonia wybucha śmiechem pełnym niedowierzania. Babcia sądzi, że dwa jedyne zastosowania wody to kąpiel i gotowanie skorupiaków. Ale Antonia rozumie, do czego zmierza. Odkąd stało się tamto,
odkąd zrobiłaś to, co zrobiłaś,
świat wywrócił się do góry nogami. Ona nie – to jasne. To świat, świat, do którego ona już nie pasuje. Świat, w którym – przyznaje niechętnie – dni są niekończącą się litanią poczucia winy i nudy.
– Może masz rację – odzywa się Antonia po chwili. – Może zajęcie czymś głowy dobrze mi zrobi. Tylko tej nocy.
Babcia pociąga kolejny łyk wina i uśmiecha się błogo niczym z reklamy czekoladek.
– Tylko jedna noc, dziecko. Co mogłoby pójść nie tak?5
DWA PYTANIA
Jon schodzi po schodach prawie tak samo powoli, jak po nich wchodził. To nietypowe. Zazwyczaj mści się na tych cholernych schodach podczas złażenia, wykorzystując przyciąganie grawitacyjne, które w jego przypadku jest znaczące (nie żeby był gruby). Teraz jednak, nie podoławszy temu równie absurdalnemu, co zwodniczo prostemu zadaniu, nie wie, co robić, a niezdecydowanie spowalnia jego kroki.
Na wysokości trzeciego piętra, tuż przy spoczniku, dzwoni telefon. Jon siada, żeby odebrać. Nie lubi rozmawiać, kiedy chodzi, bo wtedy słychać urywany oddech.
Numer jest nieznany, ale Jon wie, kto dzwoni.
– Odmówiła – przekazuje, odbierając.
Po drugiej stronie linii Mentor mruczy z dezaprobatą.
– To bardzo rozczarowujące, inspektorze Gutiérrez.
– Nie wiem, czego się pan spodziewał. Ta kobieta straciła rozum. Mieszka w pustym mieszkaniu, bez ani jednego mebla. Sąsiedzi ją karmią, na miłość boską. I gada coś o chorym mężu.
– Jej mąż jest w szpitalu. W śpiączce od trzech lat. Scott się za to obwinia. To mogłaby być dźwignia, żeby nakłonić ją do działania, ale odradzam to panu. Kiedy znowu będzie pan z nią rozmawiał…
– Słucham? Ja już dotrzymałem mojej części umowy i przekazałem od niej wiadomość. Teraz chcę, żeby pan dotrzymał swojej.
Mentor wzdycha. To długie, histrioniczne westchnienie.
– Gdyby życzenia były ciastami czekoladowymi, wszyscy byliby grubi. Niech pan to załatwi, jak chce, ale potrzebujemy jej na pokładzie tego samochodu natychmiast.
Jon wrzuca monetę do automatu.
– Może gdyby nie był pan taki tajemniczy i powiedział mi, o co chodzi…
Po drugiej stronie linii zalega cisza, długa cisza. Jon może niemal usłyszeć obracające się kółka automatu.
– Musi pan zrozumieć, że to wszystko jest poufne. To by oznaczało dla pana poważne konsekwencje.
– Oczywiście.
I nagle, na przekór wszystkiemu, wyskakują trzy truskawki.
– Chcę, żeby Antonia pomogła mi w bardzo skomplikowanej sprawie. Proszę pozwolić, że pana oświecę.
Mentor zaczyna opowiadać inspektorowi Gutiérrezowi. Mówi przez niecałą minutę, ale to wystarczy. Jon słucha, z początku sceptyczny, później – niedowierzając własnym uszom. Nieświadomie wstaje. Po czym, wbrew głęboko zakorzenionemu nawykowi, mimowiednie zaczyna chodzić w kółko.
– Rozumiem. Powie mi pan chociaż, dla kogo pracuje?
– To jest najmniej istotne. Kiedy nadejdzie pora, opowiem to, co powinien pan wiedzieć. Na razie jedyne, co powinno pana martwić, to zabranie Antonii Scott pod adres, który właśnie wysłałem panu na telefon.
Jon czuje, że urządzenie wibruje mu przy uchu.
– Dlaczego Scott jest taka ważna? Z pewnością znajdzie się sześciu czy siedmiu ekspertów od kryminalistyki w Wydziale Analizy Zachowań, którzy mogą…
– Znajdzie się – przerywa mu Mentor. – Ale żaden z nich nie jest Antonią Scott.
– Dlaczego, do cholery, ta kobieta jest taka wyjątkowa? To Clarice Starling, a ja o tym nie wiem? – denerwuje się Jon. Zaczyna mieć już tego po dziurki w nosie.
Mentor odchrząkuje. Kiedy odpowiada, robi to z niejakim wysiłkiem. Niechętnie. Jak gdyby nie chciał się tym dzielić. Bo nie chce.
– Inspektorze Gutiérrez… Ta kobieta, jak ją pan nazywa, nie jest policjantką ani kryminolożką. Nigdy nie miała w ręku broni ani nie nosiła odznaki, a jednak uratowała dziesiątki osób.
– Jak?
– Mógłbym powiedzieć, ale nie chcę psuć panu niespodzianki. I dlatego potrzebuję, żeby wsadził ją pan do samochodu i zaprzągł do pracy. Teraz.
Mentor się rozłącza. Jon zamierza zawrócić i znowu wspiąć się po schodach, kiedy ktoś go woła.
– Inspektorze!
Jon wychyla się przez balustradę. Trzy piętra niżej, w półmroku, Antonia macha do niego ręką.
„Ta kobieta jest sorgin, czarownicą czy czym, do cholery”, myśli Jon.
Kiedy do niej dociera, ona się uśmiecha.
– Muszę zadać ci dwa pytania. Jeśli odpowiedź będzie prawidłowa, pójdę z tobą.
– Co…?
Antonia podnosi palec. Jonowi sięga ledwie do klatki piersiowej, mierzy nie więcej niż metr sześćdziesiąt, w butach. A jednak budzi respekt. Teraz, gdy jest bliżej, Jon widzi ślady na jej szyi. Jakby grube zadrapania na skórze. Stare. Znikają pod koszulką.
– Pierwsze pytanie. Co zrobiłeś? Wiem, że strasznie narozrabiałeś. Mentor wybiera ludzi, którzy nie mają już żadnego wyjścia. Wyznaje absurdalną teorię, że nikt z własnej woli nie zgodziłby się ze mną pracować.
– Naprawdę absurdalna teoria – rzuca Jon.
Sarkazm spływa po Antonii niczym deszcz po nowej goretexowej kurtce. Tylko patrzy na niego wyczekująco, szarpiąc pasek torby przełożonej przez tułów. Jonowi nie pozostaje nic innego, jak odpowiedzieć.
– Ja… podłożyłem trzysta siedemdziesiąt pięć gramów heroiny do bagażnika pewnego alfonsa.
– To jest złe.
– Drania, który tłucze jedną ze swoich dziewczyn. W końcu ją zabije.
– To nadal jest złe.
– Wiem. Ale nie żałuję. Żałuję tylko tego, że mnie przyłapali. Byłem idiotą, bo powiedziałem o wszystkim prostytutce, a ona mnie nagrała telefonem. Zrobiła się wielka afera. Mogę skończyć w więzieniu.
Antonia przytakuje.
– Niewątpliwie masz problemy.
– Niewątpliwie jesteś bardzo bystra. A drugie pytanie?
– Tego typu nieprawidłowości są typowe dla twojego zachowania? Utrudniają ci pracę i wpływają na twoją ocenę?
– Jasne, zawsze, gdy mogę, podkładam fałszywe dowody, kłamię, biję świadków, przekupuję sędziów, żeby wydawali wyroki skazujące. Myślisz, że niby jak zostałem inspektorem?
Antonia nawet nie mruga. Jednak coś w tonie głosu Jona każe jej myśleć, że jego słowa może mają nie do końca dosłowne znaczenie.
– Zadam to pytanie prościej. Jesteś dobrym policjantem?
Jon ignoruje zniewagę. Bo pytanie jest zbyt ważne. Jest, w gruncie rzeczy, wszystkim.
– Czy jestem dobrym gliną?
Sam zadaje sobie to pytanie raz i drugi, odkąd zaczął się ten cały bałagan. A dziecinny błąd, który popełnił, aż do teraz nie pozwolił mu dostrzec prawdy.
– Tak. Jestem zajebistym gliną.
Antonia obserwuje go bez mrugnięcia okiem. W jej oczach są wagi, odważniki i centymetry. Jon czuje się oceniany i tak jest w istocie.
– W porządku – stwierdza w końcu. – Pójdę dziś w tobą. A później zostawicie mnie w spokoju.
– Zaczekaj chwilę. Teraz to ja chcę ci zadać pytanie. Jak, do diabła, tu zeszłaś, że cię nie widziałem?
Antonia wskazuje za siebie.
– Za tymi drzwiami jest winda.
Jon patrzy na drzwi osłupiały. Nie przyszło mu do głowy, żeby je otworzyć. „Przecież prawie ich nie widać”. A tym bardziej w świetle tych nędznych żarówek. Kiedy wreszcie dochodzi do siebie, musi biec za Antonią, która idzie już w kierunku drzwi wyjściowych.
– Mam nadzieję, że to nie będzie strata czasu. Ponieważ zrobię to jeszcze tylko ten raz. Liczę, że będzie warto.
– Że będzie warto?
– Że będzie interesujące.
Jon śmieje się w duchu, myśląc o tym wszystkim, co Mentor opowiedział mu przez telefon. Interesujące, mówi.
– Aj, piękna. Będziesz zachwycona.6
JAZDA
Antonia uśmiecha się, kiedy widzi czekający na nich samochód – trzy koła na chodniku, przywileje policji. Ogromne audi A8. Czarny metalik, przyciemniane szyby, aluminiowe felgi, ponad sto tysięcy euro. Jon nigdy nie był zwolennikiem drogich aut (sam ma elektrycznego priusa, żeby podrywać milenialsów), ale rozpoznaje ten uśmiech.
– Podoba ci się samochód, który pożyczył mi twój przyjaciel Mentor?
Antonia przytakuje.
Jon korzysta z okazji i pokazuje jej kluczyki, jakby machał grzechotką niemowlakowi. Po tym, jak umordował się, prowadząc z Bilbao, ostatnie, na co ma ochotę, to znowu usiąść za kierownicą samochodu, nawet takiego jak ten, który jest większy niż salon jego amatxo.
– Chcesz poprowadzić?
Antonia kręci głową.
I to cała ich rozmowa w czasie jazdy. I bynajmniej nie dlatego, że inspektor Gutiérrez się nie stara. Kilka razy podejmuje próbę zdobycia informacji pod przykrywką pytań zadawanych w dobrej wierze. Ale Antonia nie połyka haczyka, rzecz dziwna, tylko ma zamknięte oczy i opiera głowę o okno.
„Tak to bywa z dziećmi – gdy tylko wsadza się je do samochodu, natychmiast zasypiają”, myśli Jon, którego cała wiedza na temat dzieci pochodzi z serialu Współczesna rodzina.
Dwadzieścia minut później audi zatrzymuje się z delikatnym szarpnięciem pod adresem, który Mentor przysłał mu na WhatsAppie. Antonia prostuje się na siedzeniu.
– Już przyjechaliśmy?
– Prawie.
Stoją naprzeciwko szlabanu. Dwaj ochroniarze wychodzą z budki i podchodzą do samochodu, każdy z jednej strony. Mocne światło latarki ledowej bije po podkrążonych oczach Jona i zaspanych oczach Antonii.
– Zechcecie łaskawie opuścić latarkę, skarbeńki? – odzywa się Jon, wystawiając odznakę przez okno.
Ochroniarz podchodzi bliżej. Jego twarz jest ledwie widoczna w ciemności, którą dodatkowo podkreśla czapka naciągnięta po same brwi, ale Jon zauważa, że mężczyzna jest bardzo zdenerwowany. Patrzy uważnie na odznakę, lecz jej nie dotyka. Po kilku sekundach unosi kciuk w stronę swojego kolegi, żeby tamten podniósł szlaban.
– Może pan jechać.
– Był pan tutaj dwie noce temu?
Cisza.
– Nie, miałem wolne.
„Kłamie albo coś przede mną ukrywa”, podejrzewa Jon.
– A pański kolega?
– Tutaj nikt niczego nie widział. Proszę jechać cały czas prosto do drugiego ronda, a potem w prawo i do końca.
Jon woli nie nalegać i ponownie uruchamia samochód, teraz, gdy szlaban jest podniesiony. Reflektory ksenonowe oświetlają wypolerowaną stalową tabliczkę z nazwą miejsca:
LA FINCA
Od Lavapiés dzieli ich sześć piosenek i tyle samo światów, co Jon zauważa, pokonując kilkaset metrów tymi prywatnymi nieskazitelnie czystymi ulicami.
„Ostatnie miejsce na świecie, gdzie można nosić różową koszulkę polo i nie wyglądać jak z reklamy podpasek Evax”.
Na początku, w pobliżu głównej drogi, widzą domy w zabudowie szeregowej, które dalej ustępują miejsca coraz większym i droższym designerskim willom. Ich ciepłe światła wyłaniają się w ciemności niczym wyspy.
– Czytałam o tym miejscu. Superluksusowe osiedle dla milionerów zazdrośnie strzegących swojej prywatności – mówi Antonia, która wyjęła z torby iPad i serfuje po sieci w poszukiwaniu informacji. – Biznesmeni, piłkarze. Ceny domów sięgają dwudziestu milionów euro. Tutaj piszą, że to najbezpieczniejsze miejsce w Europie.
Jon jak przez mgłę przypomina sobie reportaż telewizyjny o La Fince. Połowa drużyny Realu Madryt mieszka w tej makiecie w skali jeden do jednego. Chociaż w reportażu nie pokazano nic wielkiego, oprócz tych samych syntetycznych i dobrze oświetlonych dróg, które teraz przemierzają. Tyle że nocą ten prywatny raj nabierał nieco bardziej złowrogiego wyglądu.
– Nie wiem, czy na pewno jest tak bezpieczne, jak twierdzą – mówi Jon, myśląc o tym, co Mentor opowiedział mu przez telefon.
Jedzie powoli z opuszczonymi szybami, próbując zrozumieć uniwersum, w które się zagłębiają. Wokół nie widać żywego ducha. Słychać jedynie świerszcze na idealnie przystrzyżonych trawnikach oraz wiatr wiejący nad sztucznym jeziorem, które Jon zostawia po prawej przy drugim rondzie, skręcając tak, jak wskazał mu ochroniarz. Tutaj przejeżdżają przez kolejny szlaban, który zostaje po nich pospiesznie z powrotem opuszczony.
„To jak strefa VIP na osiedlu VIP”, myśli Jon.
Tutaj poszczególne podjazdy są od siebie oddzielone jeszcze bardziej. Oświetlających chodniki latarni jest mniej, a ogrodzenia i bramy prowadzące na teren domów są wyższe. Pół kilometra za szlabanem Jon dostrzega koniec ulicy. Naprzeciwko, na środku drogi, przed bramą wjazdową do ostatniego z domów, stoi czarne audi A8, identyczne z tym, które prowadzi Jon.
– Pewnie skorzystał z promocji – mówi Jon, parkując tuż przy krawężniku.
Mentor stoi oparty o drugi samochód i patrzy na zegarek z wystudiowaną niecierpliwością. Ma na sobie ten sam garnitur co poprzedniego wieczoru, tylko koszulę zmienił na czystą i wyprasowaną. Nie mógł jednak nic zrobić, żeby ukryć popielatą szarość swojej zmęczonej twarzy, podkreśloną światłem latarni, ani szklistego błysku w tych oczach jak u lalki.
Jon gasi silnik i wysiada z pojazdu. Antonia zostaje w środku.
– Dobra robota, inspektorze Gutiérrez – mówi Mentor, nie ruszając się ze swojego miejsca.
Jon podchodzi do niego i wskazuje za swoje plecy. Zadanie wykonane.
– Oto pańska pupilka. Jesteśmy kwita.
– Trzymając się litery naszej umowy – przyznaje Mentor, odchrząknąwszy – rzeczywiście, bylibyśmy kwita. Przypuszczam jednak, że pańska zawodowa ciekawość wręcz błaga, żeby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, prawda? I ani pański szef, komisarz, ani ja nie chcemy, żeby ta ciekawość pozostała niezaspokojona.
Jon prycha z irytacją. Ten drań nie zamierzał tak łatwo zostawić go w spokoju. Przeklina się, że był taki głupi.
– Powiedział mi pan, że jedyne, co mam zrobić, to wsadzić ją do samochodu. Jako pierwszy ze wszystkich szantażowanych przez pana facetów nie rozbiłem się o mur, który postawiła ta kobieta.
– I właśnie dlatego nie mogę pozwolić, żeby wrócił pan do domu, inspektorze – wyjaśnia Mentor, podkreślając każdą sylabę, jakby powód tego, że zmienił warunki umowy, był tak obraźliwie oczywisty jak pryszcz na czubku nosa.
– Obiecała mi, że zostanie z panem dzisiejszej nocy. I że potem wróci do domu. Po tej nocy na niewiele się panu przydam.
Mentor wzrusza ramionami.
– Intuicja mi podpowiada, że kiedy Scott zobaczy to, co jest tam w środku, zechce to ciągnąć. A ja potrzebuję, żeby w tym czasie pan o nią dbał. Sama nie radzi sobie z tym najlepiej.
– Nie musi mi pan tego mówić.
– A zatem umowa stoi.
Jon daje sobie chwilę na odpowiedź. Żółć pali go w gardle, ale oszustwo Mentora to minimum, jakiego mógł się spodziewać. Wśród tych nielicznych rzeczy, jakich nauczył go ojciec, zanim się zmył, tę pamiętał najlepiej i zawsze ignorował: „Kiedy jakaś umowa wydaje się zbyt dobra, żeby mogła być prawdziwa, domyśl się reszty”.
Nie żeby miał też wiele opcji. Nie wie, co takiego zrobił ten tajemniczy elegancik, że nagranie Desi zniknęło z mediów, ale podejrzewa, że – cokolwiek to jest – mógłby cofnąć swoją magię pstryknięciem palców. A wtedy koniec z karierą, koniec z gulaszem amatxo.
I w jednym Mentor ma rację. W tym momencie inspektor Gutiérrez musi się dowiedzieć, skąd ta cała tajemnica.
Jon się poddaje.
– Nie mam wyjścia. Trzyma mnie pan za jaja.
– Cieszę się, że zdaje pan sobie z tego sprawę.
Jon odwraca się do samochodu, w którym wciąż czeka Antonia.
– Dlaczego nie wysiada?
Mentor bierze Jona pod łokieć i jeszcze bardziej odsuwa go od audi.
– Proszę na nią teraz nie patrzeć. Przygotowuje się. To wcale nie jest dla niej łatwe.7
ĆWICZENIE
Antonia siedzi sama w aucie i oddycha z trudem. Czas spędzony z zamkniętymi oczami podczas jazdy ledwie zdołał ją uspokoić.
Próbowała niektórych ze swoich najlepszych sztuczek, łącznie z:
- obliczeniem liczby obrotów, jaką wykonały koła samochodu w czasie przejazdu (około siedmiu tysięcy trzystu);
- wyrecytowaniem, w odwrotnej kolejności, listy królów wizygockich (dwa razy zatrzymała się na Gesaleku, bo Jon nie przestawał gadać);
- nakreśleniem najkrótszej trasy między jej domem a parkiem Retiro z pominięciem ulic, których nazwy zaczynają na samogłoskę (jedenaście minut dłużej, jeśli są korki).
To wszystko na niewiele się jednak zdało. Jej serce bije szybciej, oddech jest urywany. Teraz, kiedy Jona nie ma obok niej, ogarnia ją panika. A może raczej to ona pozwala, by panika nią zawładnęła, gdy tylko nie ma nikogo, kto mógłby ją osądzać.
Tak długo uciekała od tego, kim jest, od tego, co może robić, a rzeczywistość w końcu ją dopadła. Antonia ma czarny pas w okłamywaniu samej siebie, lecz nawet ona potrafi przyznać, że w równym stopniu pragnie, jak i boi się wysiąść z samochodu i wrócić do dawnej gry.
Chociaż to nie jest dobry pomysł.
Chociaż przysięgała sobie, że nie wróci ze względu na krzywdę, jaką wyrządziła mężczyźnie, którego kocha.
Chociaż ołowiany ciężar w żołądku domaga się, żeby usiadła na miejscu kierowcy, uruchomiła silnik, wcisnęła gaz do dechy i wydostała się z tej złotej klatki. Z zarzuceniem włosami i piskiem opon.
Chociaż rozczaruje babcię Scott.
Wtedy patrzy przez szybę i z niejakim zaskoczeniem obserwuje powierzchnię sztucznego jeziora.
Mångata.
Po szwedzku to oznacza przypominające drogę odbicie księżyca w wodzie.
Antonia miała („mam, mam, mam”, powtarza sobie) z Marcosem taką grę, polegającą na znajdowaniu słów niemożliwych, słów, które oddają piękne i nieprzetłumaczalne odczucia, których opisanie po hiszpańsku wymagałoby całego zdania. Kiedy jedno z nich znajdowało takie słowo, oferowało je temu drugiemu niczym skarb. I akurat teraz – przy mocniej wiejącym wietrze i rozchodzących się chmurach – jedno z jej ulubionych słów właśnie zmaterializowało się przed oczami w postaci srebrzystej, drgającej i niedoskonałej ścieżki.
Mångata.
Znak od wszechświata jak każdy inny, który oznacza to, co Antonia chce, żeby oznaczał. Że wszechświat właśnie po to wysyła nam sygnały, byśmy zrobili z nimi, co nam się podoba.
Ciężar w klatce piersiowej staje się lżejszy, oddech się uspokaja. Małpy w głowie krzyczą trochę ciszej. To jest właśnie piękne w pewności, nawet jeśli jest ona tymczasowa. Karmi nas pewną ulgą.
Antonia wypuszcza powietrze, które przytrzymywała w płucach, i otwiera drzwi samochodu.8
MIEJSCE ZBRODNI
Prowadzący do domu chodnik jest oświetlony lampami osadzonymi w dużych wapiennych płytkach. W miarę jak się zbliżają, Jon uświadamia sobie, jak ogromna jest ta willa i nie ma najmniejszych wątpliwości, że kiedy Antonia mówiła, że niektóre posiadłości w La Fince przekraczają wartość dwudziestu milionów euro, miała na myśli jedną z tych. Wszystkie światła są włączone, zarówno te, które białej fasadzie nadają złocistego blasku, jak i te w pomieszczeniach. Basen, widoczny częściowo od głównego wejścia, mierzy co najmniej dziesięć metrów. Jego zewnętrzna część, która oddziela go od sztucznego jeziora, jest zrobiona z grubego szkła. Jon domyśla się, że widziane z domu w ciągu dnia, oba akweny muszą sprawiać wrażenie, jakby tworzyły jeden.
– Chodźmy od tyłu – mówi Mentor.
Nie przywitali się. Ona jedynie ruszyła za nim.
Ścieżka zrobiona z tego samego kamienia, który wykorzystano na chodniku i na fasadzie, prowadzi obok domu aż do basenu. Kiedy skręcają za rogiem, natykają się na jadalnię na świeżym powietrzu z designerskimi krzesłami pod czarną stalową pergolą. Drewniana ścieżka łączy strefę basenu z jadalnią i prowadzi aż do ogromnych szklanych drzwi salonu, które są otwarte. Wnętrze zasłaniają grube drapowane zasłony.
Wysoka kobieta ubrana w charakterystyczny kombinezon ochronny lekarki sądowej, czeka na jednym z krzeseł w jadalni z papierosem w jednej i telefonem w drugiej dłoni.
– To w końcu panią zabije, doktorko – wita się Mentor.
Kobieta mamrocze coś niezrozumiale, nie podnosząc wzroku znad telefonu i znowu zaciąga się papierosem.
Mentor mlaszcze z dezaprobatą i odwraca się do Antonii, która patrzy na niego wyczekująco, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą, niczym biegacz na linii startu. Mentor nachyla się w jej stronę, aż jego usta niemal dotykają jej prawego ucha, i pyta:
– Jaki dźwięk wydaje klaszcząca jedna ręka?
Antonia nie odpowiada, tylko wchodzi do oświetlonego salonu.
„O co tu chodzi?”, zastanawia się Jon.
Chce pójść za nią, ale Mentor kładzie mu rękę na klatce piersiowej.
– I jeszcze jedno. Zanim pan wejdzie, chcę pana ostrzec, że to, co za chwilę pan zobaczy, oraz to dochodzenie, moja obecność czy obecność pani Scott są absolutnie poufne. Zobaczy pan i usłyszy rzeczy, które wydadzą się panu dziwne, z którymi nie będzie się pan zgadzał. Będzie pan posłusznym żołnierzem?
– Nigdy nie lubiłem, by prowadzano mnie na smyczy – odpowiada Jon, próbując się wyrwać.
Mentor jest silny – znacznie silniejszy, niż się wydaje pod tym niebywale drogim garniturem – lecz nie może się równać z krzepą Jona i w końcu niechętnie zabiera rękę. Fałda, która zostaje na klatce piersiowej inspektora Gutiérreza, powiększa jeszcze i tak już wielką ochotę, która od dwóch dni wzbiera w Jonie, żeby dać mu po gębie.
– Proszę mnie nie zmuszać do zmuszania – dodaje Mentor. – Nie proszę wcale o tak wiele. Tylko o to, żeby siedział pan cicho i grał.
Obaj znowu mierzą swoje siły, tym razem spojrzeniami. Szala przechyla się na przeciwną stronę. Jon musi przełknąć ślinę i zdusić wściekłość. To nie jest moment, by wybuchnąć, ale jeszcze nadejdzie.
– Pograjmy chwilę – mówią jego usta, choć z jego oczu bije zupełnie inna obietnica.
Mentor zadowala się zawieszeniem broni i odsuwa się na bok.
Na zewnątrz noc jest ciepła. W środku jest strasznie zimno. „Ktoś ustawił termostat w trybie zamrażarki”, zauważa Jon, odsuwając zasłony.
Po wejściu do salonu dwie rzeczy, o których – jak sądził – wiedział, nieco się chwieją.
Przede wszystkim wydawało mu się, że wie choćby pobieżnie, czym jest luksus. Jego matka była nauczycielką w szkole podstawowej, jedną z tych z powołaniem i wystarczającą pensją, żeby sobie poradzić, zwłaszcza że ojciec zostawił im grosze, kiedy odszedł do innej. Ale amatxo miała przyjaciół, których od czasu do czasu odwiedzali, kilkoro w Bilbao, kilkoro w Álavie. Dwuczłonowe nazwiska, posiadłości, samochody. Krojona ręcznie szynka Joselito na podwieczorek, Vega Sicilia prawie każdego wieczoru, niektóre niedzielne polowania zjadały trzy czwarte części całego dochodu. Po takiej wizycie człowiek wracał do swojego mieszkania po drugiej stronie rzeki Nervión i zasypiał z myślą, że dotknął nieba.
A po latach wchodzi do tego salonu i uświadamia sobie, że tak naprawdę nawet nie wiedział, jaki kolor ma niebo.
Przestrzeń jest niezmierzona, choć architekt włożył wiele wysiłku, żeby dostosować ją do ludzkiej skali. Otwarta na wyższą kondygnację, świetlik w suficie, ogromne wysokie na cztery metry okno. Po jednej stronie jadalnia z kominkiem, w głębi ściana oddzielająca salon od holu wejściowego. Gustownie powieszone obrazy. Jon rozpoznaje jeden Rothki i dwa Miró. Chce sobie przypomnieć autora kolejnego, nazwisko ma na końcu języka, to na pewno Holender. W końcu rezygnuje, ograniczając się do oszacowania: obrazy w salonie są warte dziesięć razy więcej niż dom.
„Ktokolwiek tu mieszka, nie ma najmniejszego kontaktu z rzeczywistością ani bladego pojęcia, co znaczy być człowiekiem”. Myśl wpada do jego głowy i wypada równie szybko, jak się pojawiła, zostawiając za sobą delikatne oszołomienie.
Po drugiej stronie salonu znajduje się pokój dzienny. Jest tam telewizor osiemdziesięciocalowy, tak cienki, że wydaje się, jakby był namalowany na ścianie. Są sofy z twardej i gładkiej skóry. W rogu zaś coś, co po raz drugi podważa przeświadczenia Jona.
Pod jednym względem policjanci są podobni do psów: jeden rok to tak naprawdę siedem lat.
Przez ponad dwadzieścia lat Jon widział wystarczająco dużo śmierci. Ćpun zadźgany w ciemnej uliczce, chłopak, który skoczył z mostu Miraflores, dwoje staruszków zasztyletowanych przez nastoletnich sąsiadów. Kiedy człowiek już tyle widział, zdaje sobie sprawę, że wszystkie śmierci są takie same. Ustające bicie serca, dźwięk tłuczonego szkła, a na końcu samotność. Człowiek się uodparnia, sądzi, że już nic nie może go zaskoczyć ani zszokować.
I wtedy patrzysz na martwego nastolatka na sofie i uświadamiasz sobie swój ogromny błąd.
– Boże! – krzyczy Jon.
Nie może mieć więcej niż szesnaście czy siedemnaście lat. Ma na sobie białą koszulę i białe spodnie, prawie niedające się odróżnić od skóry sofy i jego własnej, która swego czasu była śniada, a teraz jest wyblakła, niemal przezroczysta. Wszystkie oznaki życia opuściły jego ciało, niesamowicie chude, a mimo to nadal siedzi, idealnie wyprostowany, z nogą założoną na nogę, prawa ręka spoczywa na kolanie, lewa trzyma kieliszek napełniony po brzegi gęstym, czarnawym płynem. Nie ma butów ani skarpet, a nagie stopy przybrały fioletowo-niebieską barwę, taką samą jak usta. Oczy są otwarte, a twardówka żółtawa.
Najohydniejsze ze wszystkiego są otwarte usta wykrzywione w parodii uśmiechu. Skrzep krwi ześlizguje się z dolnej wargi i zbiera się w dołeczku na brodzie.
Jon powstrzymuje pierwszy bezlitosny odruch wymiotny, który domaga się, by zwrócił kolację, której nie zjadł. Z mieszanką złości i współczucia zaciska dłonie w pięści, żeby utrzymać zawartość żołądka w środku i profesjonalizm na zewnątrz.
Kiedy udaje mu się uspokoić, kieruje wzrok na Antonię, która w kuckach, tuż przy zwłokach, przygląda się twarzy ofiary. Są tak blisko siebie, że wydaje się, jakby za chwilę mieli się pocałować.
– Scott – odzywa się łagodnie Mentor. – Powiedz nam, co widzisz.
Jon nie słyszał, kiedy wszedł, ale ten tajemniczy mężczyzna stoi zaledwie kilka kroków za nim. Jego głos ma na celu dwie rzeczy: uspokoić Jona i przywrócić Antonię do realnego świata. A przynajmniej, żeby skontaktowała się z nimi, gdziekolwiek jest.
– Nie ma śladów przemocy – odpowiada cicho, tak że Jon musi się przysunąć, żeby ją słyszeć. – Żadnych ran powierzchownych ani śladów obronnych na rękach.
Milknie, jak gdyby mówienie dalej było dla niej dużym wysiłkiem.
– Przyczyna śmierci – naprowadza ją Mentor.
Antonia wyjmuje ze swojej torby parę rękawiczek nitrylowych, zakłada je i naciska kciuk nieboszczyka.
– Wstrząs hipowolemiczny albo hipoksemia, albo i to, i to. Jego nerki musiały przestać pracować w tym samym czasie, kiedy serce nie miało już czego pompować do reszty ciała. Powolna i bolesna śmierć. Sinica jest niewielka, obejmuje tylko usta i palce u stóp. Musiał być odurzony i leżeć, w przeciwnym razie byłaby także obecna na rękach. Ból głowy i mdłości spowodowałyby, że zgiąłby się wpół i wił. Miałby na skórze ślady własnych palców.
– A po ludzku? – pyta Jon.
– Wykrwawił się – odzywa się ktoś za plecami Jona.