Ręka mistrza - ebook
Ręka mistrza - ebook
Edgar Freemantle w ciężkim wypadku samochodowym traci rękę i zdrowe zmysły. Nękany niekontrolowanymi napadami szału, musi zacząć życie od początku. Za radą psychologa wyrusza na Duma Key, olśniewająco piękną i odludną wyspę na wybrzeżu Florydy, należącą do sędziwej Elizabeth Eastlake. Wynajmuje tam dom, wiedząc tylko jedno: chce rysować. Tworzone z chorobliwą pasją obrazy Edgara są owocem talentu, nad którym stopniowo przestaje mieć kontrolę. Kiedy tragiczne dzieje rodziny Eastlake`ów zaczynają wyłaniać się z mroków przeszłości, nieposkromiona moc dzieł Freemantle`a objawia swe coraz bardziej przerażające i niszczycielskie możliwości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7648-559-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zacznij od pustej płaszczyzny. Nie musi to być papier ani płótno, ale jeśli chodzi o kolor, to moim zdaniem powinien być biały. Mówimy „biały”, bo trzeba go jakoś nazwać, ale jego prawdziwe imię brzmi: nicość. Czerń to brak światła, biel natomiast – to brak wspomnień, barwa pustej pamięci.
Co sprawia, że zatrzymujemy wspomnienia? To pytanie zadawałem sobie nieraz po powrocie z wyspy zwanej Dumą; często rozmyślałem o tym nad ranem, z oczami pełnymi czarnego braku światła, wspominając nieobecnych przyjaciół. Czasami o tej porze nachodzą mnie też inne refleksje. Myślę o horyzoncie. Bo horyzont trzeba nakreślić. Trzeba pozostawić ślad na bieli. Nic prostszego, ktoś mógłby powiedzieć, ale każdy czyn, który stwarza świat na nowo, zasługuje na miano bohaterstwa. Ja w każdym razie w to wierzę, bo się o tym przekonałem.
Wyobraź sobie dziewczynkę, całkiem malutką. Niedługo minie dziewięćdziesiąt lat od dnia, kiedy ta dziewczynka wypadła z dwukółki, uderzyła głową o kamień i straciła pamięć. Zapomniała nie tylko, jak się nazywa, ale wszystko, wszystko, co wiedziała! Trwało to jakiś czas, aż wreszcie opamiętała się na tyle, żeby wziąć w palce ołówek i przekreślić białą płaszczyznę tą pierwszą niepewną linią. Był to, rzecz jasna, horyzont. Ale także szczelina, przez którą przelała się ciemność.
Wyobraź sobie jednak tę małą dłoń, która unosi ołówek… Zamiera z wahaniem… A potem przekreśla biel, pozostawia ślad. Wyobraź sobie, jakiej potrzeba odwagi, aby stworzyć świat na nowo, rysując jego wizerunek. Zawsze będę kochał tę dziewczynkę, pomimo ceny, którą zapłaciłem za znajomość z nią. Muszę ją kochać. Nie mam wyboru.
Obrazy to magia. Sam o tym wiesz.1
Moje poprzednie życie
I
Nazywam się Edgar Freemantle. W Minnesocie, w moim poprzednim życiu, to nazwisko znaczyło naprawdę wiele w branży budowlanej. „Moje poprzednie życie” to tekst, który podłapałem od Wiremana. O Wiremanie też wam opowiem, ale najpierw skończę o Minnesocie.
To trzeba powiedzieć: byłem tam wzorcowym okazem amerykańskiego dziecka szczęścia. Zaczynałem w firmie budowlanej. Piąłem się w górę, dopóki to było możliwe, a kiedy skończyła się drabina awansu, odszedłem, żeby założyć własny biznes. Szef, kiedy mu o tym powiedziałem, wyśmiał mnie, przepowiadając, że zbankrutuję w ciągu roku. Zdaje się, że większość szefów mówi to samo młodym wilkom, które postanawiają odejść na swoje.
Ale mnie wszystko szło jak po maśle. Boom budowlany w Minneapolis-St. Paul nakręcił wymarzoną koniunkturę dla Freemantle Company. Kiedy biznes szedł gorzej, nie wychylałem się i nie próbowałem szarżować. Kierowałem się intuicją i zazwyczaj dobrze na tym wychodziłem. Zanim stuknęła mi pięćdziesiątka, nasz wspólny majątek – to znaczy mój i Pam – był wart czterdzieści milionów dolarów. Mimo to nie szastaliśmy pieniędzmi. Mieliśmy dwie córki; w momencie, gdy nasz osobisty złoty wiek dobiegł nagłego końca, Ilse studiowała na Brown University, a Melinda była we Francji, gdzie pracowała jako nauczycielka w ramach programu wymiany. Zamierzaliśmy z żoną wybrać się do niej, ale wtedy właśnie wszystko wzięło w łeb.
Miałem wypadek na budowie. Sytuacja była w sumie zupełnie prosta: żadna furgonetka, niech to będzie nawet wypasiony na maksa dodge ram, nie ma szans, kiedy próbuje się siłować z dwunastopiętrowym dźwigiem. Z prawej strony głowy miałem tylko stłuczenie, ale po lewej znajdowała się rama drzwi. Wyrżnąłem o nią z taką siłą, że czaszka pękła mi w trzech miejscach. A może w pięciu. Moja pamięć funkcjonuje już o wiele sprawniej, ale i tak jeszcze długo poczekam, zanim powróci do stanu pierwotnego.
To, co stało się z moją głową, lekarze określili mianem „uszkodzenia z przeciwwagi”. Tak nazywa się mechanizm zwrotny, który często powoduje o wiele większe obrażenia niż samo uderzenie. Do tego miałem połamane żebra i prawe biodro w kawałkach. Straciłem tylko trzydzieści procent wzroku w prawym oku (w pogodny dzień jest nawet jeszcze lepiej), ale za to całą prawą rękę.
Nie powinienem był tego przeżyć, ale przeżyłem. Uszkodzenia mózgu wywołane obrażeniami z przeciwwagi miały doprowadzić do upośledzenia umysłowego i z początku faktycznie tak było, ale potem mi przeszło. Mniej więcej. Kiedy wróciłem do zdrowych zmysłów, nie miałem już żony, tylko że już nie mniej więcej, lecz całkiem definitywnie. Nasze małżeństwo trwało dwadzieścia pięć lat, ale, jak to mówią: gówno chodzi po ludziach. Zresztą wszystko jedno: odeszła, to odeszła. Koniec to koniec. Czasem tak jest lepiej.
Kiedy mówię, że byłem upośledzony umysłowo, to znaczy, że przez jakiś czas nie rozpoznawałem nikogo – nawet własnej żony – i nie wiedziałem, co się ze mną stało. Nie potrafiłem zrozumieć, skąd się bierze ten potworny ból, który czuję. Teraz już nie pamiętam, jak bardzo cierpiałem; od tamtych wydarzeń minęły cztery lata. Przypominam sobie, że musiałem znosić ten ból i że był on wprost niewyobrażalny, ale to już raczej czysto teoretyczne rozważania. Wtedy to nie była teoria. Wtedy czułem się jak facet, który trafił do piekła i nie ma zielonego pojęcia za co.
„Najpierw boisz się, że umrzesz, a potem – że przeżyjesz”. Tak mawia Wireman, a on wie, co mówi; też był na wakacjach w piekle.
Przez cały czas wszystko mnie bolało. W uszach dzwoniło bez chwili przerwy, jakbym miał we łbie wielki sklep, a w nim na wszystkich półkach – zegary bijące północ. Prawe oko miałem rozwalone, więc oglądałem sobie świat w kolorze krwi, z tym że nie bardzo wiedziałem, na co właściwie patrzę. Niczego nie umiałem nazwać. Pamiętam, jak kiedyś przyszła do mnie Pam; leżałem jeszcze w szpitalu. Stała obok mojego łóżka, a ja byłem maksymalnie wkurzony, że stoi, kiedy ma na czym usiąść. Przecież zaraz pod ręką stało to coś, na czym się siada.
– Przynieś sobie cherlaka – powiedziałem. – Usiądź na cherlaka.
– O co ci chodzi, Edgar? – Nie zrozumiała.
– Cherlaka, zdechlaka! – wrzasnąłem. – Przynieś sobie, kurwa, to truchło, ty zasrana suko!
Głowa pękała mi z bólu. Pam zaczęła płakać. Przeklinałem ją za to, że tak płacze bez powodu. W końcu to nie ona, tylko ja tkwiłem w tej klatce, to ja widziałem wszystko przez czerwoną mgłę. To nie ona była jak małpa w klatce. I wtedy mnie olśniło.
– Przynieś sobie to chuchro i sadzaj!
Mój skołowany, rozpieprzony mózg nie potrafił znaleźć bardziej odpowiedniego określenia przedmiotu, o który chodziło. A chodziło o krzesło.
Wszystko bez przerwy mnie drażniło. Miałem dwie pielęgniarki w starszym wieku, które przezywałem „Sucha Cipa Jeden” i „Sucha Cipa Dwa”; gdyby Dr. Seuss1 chciał kiedyś napisać dla odmiany jakąś obleśną historyjkę, nie mógłby wymyślić lepszych imion. Wolontariuszkę, która do mnie przychodziła, nazywałem „Obywatelka Śliwka”. Dlaczego? Nie mam pojęcia, ale w jakiś sposób kojarzyło się to z seksem. Przynajmniej mnie. Kiedy powróciło mi trochę siły, zabrałem się do bicia ludzi. Dwa razy próbowałem dźgnąć Pam nożem i raz mi się nawet udało. Trafiłem ją w przedramię, a chociaż to był tylko plastikowy nóż stołowy, to i tak trzeba było szyć. Czasami musieli mnie krępować.
Co mi się najlepiej wryło w pamięć z tego okresu mojego poprzedniego życia? Pewne upalne popołudnie pod koniec miesięcznego pobytu w bardzo drogim domu dla rekonwalescentów. Bardzo droga klimatyzacja nie działa, ja leżę przywiązany do własnego łóżka, cały prawy bok, boleśnie zesztywniały, piecze i kłuje, jakby ktoś mnie szturchał pogrzebaczem, prawa ręka, której nie mam, swędzi, palce prawej dłoni, której też nie mam, drżą, na następną dawkę oxycontinu przez jakiś czas nie mogę liczyć (nie wiem, jak długo będę czekał, bo kompletnie straciłem poczucie czasu), a tu nagle z czerwonej mgły wynurza się pielęgniarka – przyszła popatrzeć na małpę w klatce – i pyta:
– Jest tutaj pańska żona. Chce pan się z nią zobaczyć?
A ja odpowiadam:
– Nigdy w życiu. Chyba że przyniosła gnata, żeby mnie zastrzelić.
Wydaje się, że taki ból nigdy nie ustanie, ale to nieprawda. Kiedy wreszcie przestaje boleć, odsyłają człowieka do domu, gdzie zaczynają się nowe tortury: rehabilitacja. Powoli przestałem widzieć wszystko na czerwono. Pewien psycholog, specjalista od hipnoterapii, pokazał mi parę sprytnych sztuczek, żebym mógł radzić sobie z bólami fantomowymi i swędzeniem amputowanej ręki. Nazywał się Kamen. Reba, jedna z niewielu rzeczy, które zabrałem ze sobą, porzucając poprzednie życie, aby zamieszkać na wyspie o nazwie Duma Key, była prezentem od niego.
– Ta technika panowania nad gniewem nie jest oficjalnie zalecana przez psychologów – zastrzegł się doktor Kamen, ale podejrzewam, że mógł skłamać, chcąc, żeby ten pomysł bardziej mi się spodobał. Powiedział, że muszę dać jej imię, którego szczerze nie znoszę, więc chociaż z wyglądu przypominała mi Lucille Ball, czyli pamiętną Lucy Ricardo z serialu „Kocham Lucy”, to nazwałem ją imieniem ciotki, która w dzieciństwie szczypała mnie w palce, kiedy nie chciałem zjeść do końca marchewki z talerza. I co się stało? Raptem dwa dni po tym, jak ją dostałem, zapomniałem, jak się nazywa. Pamięć podsuwała mi same chłopięce imiona, a każde kolejne złościło mnie coraz bardziej: Randall, Russell, Rudolph, River. River, kurna, Phoenix.
To było już po tym, jak wypisali mnie ze szpitala i pozwolili wrócić do domu. Pam przyniosła mi śniadanie. Zauważyłem, że śledzi mnie wzrokiem i czeka, aż wybuchnę; musiałem mieć to wypisane na twarzy. Ale chociaż nie mogłem sobie przypomnieć imienia tej rudej lalki, prezentu od psychologa, to nie zapomniałem, jak ma mi ona służyć w sytuacjach takich jak ta.
– Pam – powiedziałem – zostaw mnie na pięć minut. Muszę się opanować. Dam sobie radę.
– Na pewno…
– Na pewno. Rusz te cztery litery i idź sobie przypudrować, co tam uważasz. Dam sobie radę.
Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, ale tak właśnie należało powiedzieć. Zapomniałem imienia tej pieprzonej lalki, ale pamiętałem, że mam mówić „dam sobie radę”. Kiedy wspominam końcówkę swojego poprzedniego życia, ten jeden szczegół nie budzi żadnych wątpliwości: bez przerwy powtarzałem „dam sobie radę”, nawet wiedząc, że nie dam rady, że nie mam żadnych szans, żadnych widoków, że wyżej dupy nie podskoczę.
– Dam sobie radę – powiedziałem i Bóg jeden wie, jaką miałem wtedy minę, bo Pam wyszła bez słowa, nie zostawiając nawet tacy ze śniadaniem. Pamiętam grzechot filiżanki postukującej o talerz.
Kiedy zostałem sam, złapałem lalkę, zaglądając w jej kretyńsko bławatkowe oczka i z całej siły wbijając kciuki w jej kretyńsko miękkie ciałko.
– Jak się nazywasz, ty suko sparciała? – wrzasnąłem na nią. Nie przyszło mi nawet do głowy, że Pam słyszy to wszystko w kuchni, bo włączyła domowy interkom. Siedziała tam razem z pielęgniarką, która codziennie przychodziła się mną opiekować. Powiem wam, że gdyby nawet interkom był wtedy zepsuty, nie zrobiłoby to wielkiej różnicy. Byłoby mnie słychać przez drzwi. Tego dnia warunki głosowe miałem naprawdę niezłe.
Zacząłem trząść tą lalką, aż jej głowa latała w tę i z powrotem, a koafiura á la Lucy Ricardo (z tworzywa sztucznego) rozwiała się dziko. Ogromne bławatkowe oczy, jak z kreskówki, patrzyły na mnie z wyrzutem. Prawie słyszałem jej zawodzenie: „Ouuu, ty niedobry!”, jakby to nie była lalka od psychologa, tylko Betty Boop z tych starych animowanych filmów, które czasami puszczają w kablówce.
– Jak się nazywasz, suko? Jak się nazywasz, cipo? Jak się nazywasz, ty szmato wypchana gałganami? Mów, jak się nazywasz! Mów, jak masz na imię! Mów, bo wykłuję ci gały, oderżnę nos, a potem wypruję…
I nagle skojarzyłem. Takie odległe asocjacje zdarzają mi się do dziś, chociaż minęły już cztery lata, a trzecie życie Edgara Freemantle’a toczy się w Meksyku, w stanie San Luis Potosi, w mieście Tamazunchale. Na jedną chwilę wróciłem do swojego pikapa. Z prawej strony dobiegał mnie brzękliwy stukot: na wycieraczce leżało moje stare blaszane pudełko na kanapki, obijając się o metalowy klips podkładki do pisania, która też tam wylądowała (na pewno nie jestem jedynym pracującym milionerem w Stanach, wożącym kanapki w pudełku, ale prawdopodobnie można nas liczyć na dziesiątki). Obok, na siedzeniu, miałem PowerBook, a z radia dobiegał kobiecy głos, jedno słowo wyśpiewane w iście kaznodziejskim uniesieniu: „Czerwona!”. Jedno słowo, nic więcej, ale wystarczyło. To była piosenka o biednej matce, która posyła swoją ładną córkę na ulicę, żeby została prostytutką. Miała tytuł „Fancy”, a śpiewała ją Reba McEntire.
– Reba – szepnąłem, przytulając laleczkę. – Jesteś Reba. Reba, Reba, Reba. Już nigdy nie zapomnę, jak się nazywasz.
Zapomniałem kilka dni później, ale tym razem obyło się bez złości. Nie. Tym razem przygarnąłem ją do siebie jak ukochane dzieciątko i zamknąłem oczy, wyobrażając sobie swój samochód, skasowany przez dźwig. Przywołałem w pamięci blaszane pudełko na kanapki obijające się z brzękiem o metalowy klips podkładki do pisania i żarliwy, kaznodziejski głos kobiety wyśpiewującej w radiu te same trzy słowa: „Czerwona!”.
Doktor Kamen nazwał to wydarzenie przełomem. Był bardzo poruszony. Moja żona wykazała się mniejszym entuzjazmem; cmoknęła mnie, co prawda, w policzek, ale czułem, że robi to z obowiązku. Dwa miesiące później, o ile dobrze pamiętam, poinformowała mnie, że chce się rozwieść.
II
W końcu ból zaczął przechodzić – albo to mój mózg dokonał jakichś zasadniczych adaptacji i przystosował się do niego. Głowa wciąż dawała mi się we znaki, ale te napady były już rzadsze i znacznie słabsze. Zegary w sklepie pod sklepieniem mojej czaszki wciąż wybijały północ, ale już nie o każdej porze dnia i nocy. Środki przeciwbólowe (vicodin o piątej i oxycontin o ósmej) nadal łykałem z największą ochotą – bez tych czarodziejskich pigułek nie miałem co marzyć, żeby wsadzić pod pachę moją jaskrawoczerwoną kulę i pokuśtykać chociaż kilka kroczków – ale poskładane biodro zaczęło się już zrastać.
W poniedziałki, środy i piątki do Casa Freemantle w Mendota Heights przyjeżdżała Kathi Green, treserka inwalidów. Przed każdą naszą sesją treningową dostawałem jedną dawkę vicodinu ekstra, niepotrzebnie zresztą, bo nie przydawała się na nic. Darłem się tak, że było mnie słychać w całym domu. W piwnicy, gdzie mieliśmy pokój wypoczynkowy, urządzono dla mnie profesjonalną salę do ćwiczeń rehabilitacyjnych. Było tam wszystko, nawet specjalna wanna dla niepełnosprawnych. Po dwóch miesiącach tortur z Kathi mogłem już zejść do piwnicy bez niczyjej pomocy i samodzielnie ćwiczyć chorą nogę, a nawet zacząć pracować nad mięśniami brzucha. Moja rehabilitantka powiedziała, że taka sesja na kilka godzin przed snem pobudzi wydzielanie endorfin, dzięki czemu będzie mi się lepiej spało.
I właśnie podczas jednego z tych wieczornych treningów (Edgar na tropie efemerycznych endorfin) do piwnicy zeszła kobieta, która przez ćwierć wieku była moją żoną, i oznajmiła mi, że chce się rozwieść.
Przerwałem ćwiczenie – brzuszki – i przyjrzałem się jej. Siedziałem na macie. Ona stała pod przeciwległą ścianą, u stóp schodów, roztropnie trzymając się z daleka. Mogłem zapytać, czy mówi poważnie, ale oświetlenie w piwnicy było idealne – jarzeniówki – więc nie było potrzeby. Zresztą dla kobiety, sześć miesięcy po tym, jak jej mąż cudem przeżył ciężki wypadek, to chyba raczej nie jest temat do żartów. Mogłem zapytać o powód, ale domyśliłem się, o co chodzi. Widziałem bardzo dokładnie białawą bliznę na przedramieniu Pam. W to miejsce trafiłem ją plastikowym nożem, który dostałem w szpitalu do posiłku. A to jeszcze było nic w porównaniu z resztą. Przypomniałem sobie, jak całkiem niedawno kazałem jej ruszyć te cztery litery i iść sobie przypudrować, co tam uważa. Chciałem poprosić, żeby się zastanowiła, ale w tym momencie powrócił gniew. W tamtym okresie swojego życia byłem za pan brat z brzydkim uczuciem, które doktor Kamen nazywał „niewłaściwym gniewem”. Ale coś wam powiem. W tamtej chwili to uczucie nie wydawało mi się ani trochę niewłaściwe.
Ćwiczyłem bez koszulki. Moja prawa ręka kończyła się dziewięć centymetrów poniżej ramienia. Kiwnąłem nią w stronę Pam; o nic więcej nie mogłem się pokusić, bo miałem za mało mięśnia.
– To ma znaczyć – warknąłem – że właśnie pokazałem ci środkowy palec. Chcesz odejść – krzyżyk na drogę. Spieprzaj, ty tchórzliwa, mięczakowata ciapo.
Łzy pociekły jej po policzkach, ale mimo to jeszcze próbowała się uśmiechnąć. Efekt był upiorny.
– Cipo, Edgar – poprawiła mnie. – Mówi się: cipo.
– Mówię, jak mówię – oznajmiłem, zabierając się z powrotem do brzuszków. Ciężko to robić bez jednej ręki; całe ciało przekręca się na wybrakowany bok. – Ja bym cię nie zostawił. O to chodzi. Zostałbym przy tobie. Choćby się waliło i paliło. Choćby skały srały.
– To co innego – zwróciła mi uwagę, nie próbując nawet wycierać łez. – Sam wiesz, że to co innego. Ja bym nie dała rady rozszarpać cię na kawałki, gdybym wpadła w szał.
– Jasne, już to widzę, jak rozrywam cię na kawałki jedną ręką. – Podkręciłem tempo ćwiczeń.
– Dźgnąłeś mnie nożem – przypomniała, jakby to było najważniejsze. Oboje wiedzieliśmy, że nie jest.
– Ten nóż był z plasteliku, a ja nie wiedziałem, co wyprawiam, bo byłem jak wariat. I wiesz co? To będą twoje ostatnie słowa na złożu śmierci: „Eddie dziabnął mnie plastycznym nożem, żegnaj, okrutny świecie”.
– Próbowałeś mnie udusić – szepnęła ledwie słyszalnym głosem.
Znieruchomiałem, gapiąc się na nią jak cielę. W uszach zaczęły mi bić zegary z mojego sklepu: bim-bom, nadchodzi zgon.
– Jak to udusić? Nigdy cię nie dusiłem!
– Wiem, że nie pamiętasz, ale to prawda. I zmieniłeś się. Jesteś inny niż przedtem.
– Daj spokój. Takie pierdoły możesz opowiadać temu… temu… temu twojemu… – Wiedziałem, że znam to słowo. Człowieka, o którego mi chodziło, miałem przed oczami, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak mam go nazwać. – Temu łysemu chujowi, co ma ten gabinet. Temu, co do niego chodzisz.
– Mówisz o moim psychoterapeucie – podsunęła. Rozwścieczyło mnie to jeszcze bardziej: ona znała właściwe słowo, a ja nie. A dlaczego? Bo jej nie zrobili z mózgu galarety.
– Chcesz rozwodu? Dostaniesz rozwód. Rzuć to wszystko w diabły, czemu nie. Ale nie zgrywaj tu aligatora. Zejdź mi z oczu. Wynoś się.
Pam wyszła z piwnicy i zamknęła za sobą drzwi, nie oglądając się ani razu. A ja, dopiero kiedy zostałem sam, uświadomiłem sobie, że chciałem powiedzieć: „Nie mam ochoty oglądać twoich krokodylich łez”.
No, trudno. Dziewięć punktów na dziesięć, jak mawia Wireman.
Zresztą koniec końców to ja się wyniosłem, a nie ona.
III
Pam była moją pierwszą i jedyną partnerką w poprzednim życiu. Edgar Freemantle osiągnął sukces (uwaga, można notować), opierając się na czterech złotych zasadach: nigdy nie pożyczaj większej sumy niż twój iloraz inteligencji razy sto, nigdy nie pożyczaj pieniędzy od człowieka, który przy pierwszym spotkaniu od razu przechodzi na ty, nigdy nie pij przed zachodem słońca i nigdy – nigdy w życiu – nie wiąż się z kobietą, której nie chcesz dotykać nagiej na łóżku wodnym.
Miałem jednakowoż zaufanego księgowego i to właśnie ten facet, Tom Riley, pomógł mi ogarnąć kilka niezbędnych rzeczy i przeprowadzić się z Mendota Heights do naszego drugiego, mniejszego domu nad jeziorem Phalen. Dopóki nie skończyliśmy wozić moich gratów, Tom, który dwukrotnie odniósł sromotną porażkę w matrymonialnym turnieju, nie przestawał wiercić mi dziury w brzuchu.
– W takiej sytuacji nie wolno oddawać domu – powtarzał. – Przynajmniej dopóki sędzia cię z niego nie wykopie. To tak, jakby w meczu o wszystko drużyna zrezygnowała z przewagi własnego boiska.
Ale ja miałem w tamtej chwili głęboko gdzieś przewagę własnego boiska; zależało mi tylko na tym, żeby dowiózł mnie całego na miejsce. Krzywiłem się nerwowo za każdym razem, kiedy samochód jadący z naprzeciwka zbliżał się, na moje oko, za bardzo do środka jezdni. Bywało, że sztywniałem na całym ciele, wciskając ze wszystkich sił nieistniejący hamulec. Czy widziałem się jeszcze kiedyś za kierownicą? Nie za bardzo. Ale, rzecz jasna, Bóg uwielbia niespodzianki. Tak mawia Wireman.
Kathi Green, treserka inwalidów, też była rozwódką. Co prawda miała za sobą tylko jedno nieudane małżeństwo, ale nadawała na tej samej fali co Tom. Mam w pamięci taką scenę: Kathi, w swoim trykocie do ćwiczeń, siedzi po turecku na macie, trzyma w dłoniach moje stopy i mierzy mnie ponurym, zgorszonym wzrokiem.
– Fuksem uciekłeś śmierci spod kosy, straciłeś rękę, a ona co? Do widzenia? I czemu? Bo drasnąłeś ją plastikowym nożem, kiedy nie bardzo wiedziałeś nawet, jak się nazywasz. No żeż trzymajcie mnie i walcie po kolei! Czy ta kobieta nie rozumie, że huśtawka nastrojów i utrata pamięci krótkotrwałej to w takiej sytuacji zupełnie normalna rzecz?
– Ona rozumie tylko tyle, że się mnie boi – wyjaśniłem.
– Tak? To posłuchaj mamusi, chłopczyku: jeśli masz dobrego adwokata, możesz z niej wycisnąć odszkodowanie za to, że się zachowała jak ostatni mięczak. – Dmuchnęła w kosmyk włosów, które nie chciały siedzieć tam gdzie reszta i wyrwały się z gestapowskiego więzienia, jakim był jej koński ogon, uciekając z tyłu głowy aż na czoło. – Moim zdaniem powinna za to zapłacić. Posłuchaj mnie bardzo uważnie: jesteś czysty. Nie można cię w żaden sposób oskarżyć o to, co się stało.
– Ona twierdzi, że próbowałem ją udusić.
– No faktycznie, jednoręki inwalida to szczególnie groźny dusiciel. Można się polać w gacie ze strachu. O ile to w ogóle prawda z tym duszeniem. Daj spokój, Eddie. Nie puszczaj jej tego płazem. Wiem, że wtrącam się w nie swoje sprawy, ale mam to w nosie. Nie wolno tak postępować.
– Duszenie i dźganie nożem do masła to chyba nie wszystko. Mogło być coś jeszcze.
– Co?
– Nie pamiętam.
– A co ona mówi na ten temat?
– Nic.
Sęk w tym, że przeżyłem z Pam naprawdę wiele lat i nawet jeśli nurt naszego uczucia dotarł już do delty biernej tolerancji, to znałem ją chyba na tyle dobrze, żeby się zorientować, że owszem, było coś jeszcze i że właśnie od tego ona chce uciec.
IV
Niedługo po przeprowadzce nad jezioro Phalen odwiedziły mnie moje dziewczyny. A właściwie – moje młode kobiety. Przywiozły wielki kosz piknikowy. Siedzieliśmy sobie na werandzie pachnącej sosnami, patrzyliśmy na jezioro i zajadaliśmy kanapki. Było już po wrześniowym święcie pracy2 i na wodzie nie kręciło się zbyt wiele pływających zabawek; miały powrócić dopiero w przyszłym sezonie. W koszyku znalazła się też butelka wina, ale wypiłem tylko odrobinę. Przy takiej ilości środków przeciwbólowych, jaką przyjmowałem, alkohol działał na mnie mocno i szybko: jedno piwo i już bełkotałem jak rasowy pijak. Dziewczyny – młode kobiety – dokończyły butelkę same i to je trochę odprężyło. Melinda, która od czasu mojej scysji z dźwigiem już po raz drugi przyleciała do Stanów, z czego nie była wcale zadowolona, zapytała mnie, czy wszyscy dorośli po pięćdziesiątce zaczynają miewać takie niemiłe okresy regresji i czy ma się zacząć na to nastawiać. Ilse, jej młodsza siostra, zaczęła płakać i przytuliła się do mnie, pytając, czy między nami – to znaczy mamą i mną – nie może już być tak jak dawniej. Lin ofuknęła ją, że to nie jest odpowiednia chwila na jej specjalność, czyli numer á la dzidzia, a Illy w odpowiedzi pokazała jej środkowy palec. Wybuchnąłem śmiechem. Nie mogłem się powstrzymać. Potem śmialiśmy się już wszyscy.
Podły nastrój mojej starszej córki i gorzkie łzy młodszej nie należały do przyjemności, ale były szczere i dobrze mi znajome. Tak dobrze jak pieprzyk na podbródku Ilse albo ta blada pionowa kreska na czole Lin, która powstała na skutek częstego marszczenia brwi i z czasem miała się przekształcić w głęboką bruzdę.
Linnie zapytała, co teraz zrobię. Odpowiedziałem, że nie wiem. Przez długi czas rozmyślałem nad odebraniem sobie życia i wreszcie byłem bliski ostatecznego postanowienia. Ale nawet gdybym się zdecydował, musiałoby to wyglądać jak wypadek. Nie mógłbym zostawić tych dwóch młodych kobiet na progu samodzielnego życia, obarczonych ciężarem wyrzutów sumienia po samobójczej śmierci ojca. To samo tyczyło się tamtej trzeciej kobiety, tej, z którą kiedyś piłem nago w łóżku mleczny koktajl, zaśmiewając się do rozpuku przy nagraniach Plastic Ono Band.
Po tym naszym wspólnym napadzie śmiechu moim córkom wreszcie udało się wyluzować – czyli, w medycznym żargonie doktora Kamena, dokonać pełnej i całkowitej wymiany uczuć. Pamięć podsuwa mi następnie obraz przemiłego popołudnia: przeglądaliśmy stare albumy ze zdjęciami, pogadując o dawnych czasach. Wydaje mi się nawet, że było jeszcze trochę śmiechu, ale nie wszystkie moje wspomnienia z poprzedniego życia są stuprocentowo wiarygodne. Wireman mówi, że karty z przeszłości każdy tasuje, jak mu pasuje.
Ilse zaproponowała, żebyśmy pojechali razem na obiad, ale Lin umówiła się z kimś w bibliotece i musiała zdążyć, zanim ją zamkną, a ja z kolei nie za bardzo czułem się na siłach, żeby kuśtykać wyczynowo na dłuższym dystansie. Miałem ochotę się położyć i przed zaśnięciem przeczytać jeszcze kilka rozdziałów ostatniego Johna Sandforda. Dostałem od obu córek – już z powrotem w najlepszej komitywie – po buziaku, a potem pożegnaliśmy się i dziewczyny zniknęły za drzwiami.
Dwie minuty później Ilse wróciła.
– Powiedziałam Linnie, że zapomniałam kluczy – oznajmiła.
– Domyślam się, że to nieprawda – odparłem.
– Tak. Tato, powiedz mi, czy byłbyś w stanie zrobić mamie coś złego? To znaczy teraz, po tym, co się stało? Tak specjalnie, z rozmysłem?
Potrząsnąłem przecząco głową, ale taka odpowiedź jej nie wystarczyła. Poznałem to po tym, że stała przede mną bez ruchu i patrzyła mi prosto w oczy.
– Nie – powiedziałem. – Nigdy. Wolałbym chyba…
– Co byś wolał, tato?
– Chciałem powiedzieć, że wolałbym odrąbać sobie rękę, ale jakoś nagle wydało mi się, że to głupi pomysł. Nigdy bym jej nie skrzywdził, Illy. Nigdy i koniec.
– Więc dlaczego ona cały czas się ciebie boi?
– Wydaje mi się, że chodzi o… moje kalectwo.
Wtedy Ilse przywarła do mnie z takim impetem, że prawie przewróciliśmy się na sofę.
– Przepraszam cię, tato – chlipnęła. – To wszystko jest takie… takie be.
Pogładziłem ją po głowie.
– Wiem, ale pamiętaj: gorzej już być nie może.
To nie była prawda, ale moja córka nigdy nie miała się dowiedzieć, że kłamałem w żywe oczy; trzeba było tylko zachować ostrożność.
Od strony podjazdu rozległ się dźwięk klaksonu.
– Idź już. – Pocałowałem ją w mokry policzek. – Twoja siostra nie lubi czekać.
Ilse zmarszczyła nos.
– Masz dla mnie jeszcze jakieś nowiny? Nie przesadzasz ze środkami przeciwbólowymi, co?
– Nie.
– Gdybyś mnie kiedyś potrzebował, to tylko zadzwoń. Przylecę pierwszym samolotem.
Wiedziałem, że mówi serio. Dlatego też nie miałem zamiaru do niej dzwonić.
– Masz to jak w banku. – Pocałowałem ją w drugi policzek. – To dla Linnie.
Illy skinęła głową i poszła. A ja opadłem na kanapę i zamknąłem oczy. Głowę miałem pełną przeraźliwego bicia zegarów.
Reszta w pełnej wersji
1 Dr. Seuss (wł. Theodor Seuss Geisel) – amerykański autor książek dla dzieci. Najbardziej popularną z nich jest The Cat in the Hat (wydana w 1957 r., polski przekład pod tytułem „Kot Prot”) (przyp. tłum.).
2 W Stanach Zjednoczonych święto pracy obchodzi się w pierwszy poniedziałek września (przyp. tłum.).