- promocja
- W empik go
Rektorski czek. Romans kryminalny - ebook
Rektorski czek. Romans kryminalny - ebook
Niezwykły indeks sprzed stu lat, wspomnienia służącego jego Magnificencji Rektora, wycinki z kronik kryminalnych – to wszystko trafia w ręce Karoliny Rosady nieśmiałej pracownicy archiwum uniwersyteckiego w Poznaniu. Niespodziewanie te stare dokumenty wciągają ją w sam środek fałszerskiej afery, gdzie stawką staje się nie tylko kamienica przy ulicy Mickiewicza, ale i jej własne życie. Rektorski czek to kryminał, w którego tle toczy się niezwykła opowieść o młodzieńczej miłości, wielkich pieniądzach, wyjątkowych ludziach. I czasach, w których spełniały się marzenia. To historia ambitnych studentek, bohaterskich pilotów i nieprawdopodobnych filantropów, którzy w pół roku potrafili stworzyć Uniwersytet.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6848-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Heliodor Święcicki, 2 października 1923, fragment testamentu
Rektor Święcicki przez ten cały pamiętny dzień promieniował radością. Będąc jego gościem, byłem zarazem przez cały dzień prawie nieodstępnym jego towarzyszem. Odczuwałem radość, która przepełniała jego złote serce. Nie omylę się może, przypuszczając, że był to najpiękniejszy dzień w jego życiu.
Adam Wrzosek, Uniwersytet Poznański w pierwszych latach swego istnienia...*
Rok 2019 to czas świętowania setnej rocznicy narodzin Wszechnicy Piastowskiej przemianowanej w roku następnym na Uniwersytet Poznański. Od roku 1955 nosi on nazwę Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Rok jubileuszowy uczelnia ta celebruje wspólnie Uniwersytetem Medyczny im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu, Uniwersytetem Przyrodniczym w Poznaniu oraz Akademią Wychowania Fizycznego im. Eugeniusza Piaseckiego, które powstały na początku lat pięćdziesiątych z wydziałów lub innych jednostek organizacyjnych Uniwersytetu Poznańskiego.
Jubileusz to czas uroczysty, podniosły, dostojny. Odbywają się konferencje, sympozja, debaty, powstają publikacje naukowe, analizy, podsumowania…
Zamarzyła nam się także opowieść mniej formalna, z nutą sensacji, w której z okazji 100-lecia Uniwersytetu Poznańskiego obecne będą postacie historyczne – w innej niż portretowa odsłonie.
I tak się stało! Na kartach tej powieści spotykamy ojców założycieli z prof. Heliodorem Święcickim na czele, jesteśmy świadkami narodzin Wszechnicy Piastowskiej. Rozgrywają się przełomowe wydarzenia historyczne – wybucha i toczy się Powstanie Wielkopolskie, a wszystko doprawione jest soczystą nutą sensacji.
Zapraszamy do lektury!
Międzyuczelniany Komitet ds. Obchodów 100-lecia Uniwersytetu PoznańskiegoRektorski czek
Sąd Okręgowy Miasta Poznań
Akta sprawy nr 7659/73292/129P/1204
Dowód: rękopis, stan zachowania dobry, 90% tekstu czytelne, przypuszczalny czas powstania – lata dwudzieste XX wieku. Dokładna data po stwierdzeniu autentyczności.
Zlecono ekspertyzę tekstu.
*
Do ekspertyzy przekazano zeszyt oznaczony numerem 1*
* (numeracja nadana wtórnie, oryginał nie ma przyporządkowanych podziałów).
*
Skan dokumentu dołączony do opinii biegłego (str. numer 7–9)***
Stary jestem i zniedołężniały. Nie piszę tego, by się żalić i utyskiwać na lata, które ostatnimi dziesiątkami w jakimś zamgleniu przebyte, jedne od drugich odróżnić się nie dają.
Nie to jest moim celem. Nie o moją postać tu chodzi. Nie dla siebie wzrok słaby wytężam. Nie dla siebie rękę drętwiejącą zmuszam do tego ostatniego wysiłku i modlę się, by Bóg dał mi zrealizować mój zamiar i opisać wszystko, co zamierzam. Ufam, że w obliczu tego wszystkiego, co się wydarzyło, nie przerwie mnie, grzesznemu, w pół słowa. Że poczeka z wezwaniem mnie na sąd ostateczny i pozwoli, by ta historia o miłości i śmierci wybrzmiała do końca, wystawiając świadectwo życia wszystkim tu przedstawionym.
Proszę jedynie o wyrozumiałość dla pisma starczego, bo niewyraźne jest i coraz bardziej się chwieje. Od dawna dostrzegam, jak litery przeze mnie pisane przewracają się to na prawo, to na lewo, jakby jaki sztorm hulał po kartkach, jakby kreślone były w kajucie kapitańskiej, a nie na poddaszu Collegium Medicum. Ale o tym później. Może jeszcze zdążę.
Wytłumaczyć się jednak muszę i przelać na papier tę dręczącą mnie niepewność. Może istnieje bowiem jeszcze inna przyczyna, że litery moje drobnieją i samowolnie suną w górę, wspinają się jedna po drugiej, to znów opadają, rozłażąc się po marginesach? Może to daje o sobie znać ten paskudny uraz głowy, który piętnem ułomności naznaczył całe moje życie? Wypowiedzieć nigdy się nie pozwolił? Tego już chyba nigdy się nie dowiem. Nie ma już obok mnie mojego drogiego doktora, który by mi to wyjaśnił. Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, przed moimi oczami staje jedynie panna Adela Zybertówna, jak żywa. Ma szpiczasty podbródek i męski druciany monokl na zmarszczonym nosie. Zamieram ze strachu, patrząc na swoje koślawe pismo. Słyszę wyraźnie, jak strzela sprężystą linijką w otwartą dłoń, odliczając głośno: „raz… i… dwa…, raz… i… dwa…”. Znowu jestem chuderlawym chłopcem, który łokciami chce przysłonić leżący przed nim zeszyt do kaligrafii. Cała klasa pisze w rytm odliczania. Na „raz” ciągnie grubą kreskę litery, na „i” – tę cienką i znowu na „dwa” – tę grubą. Kulę się, udaję, że nie słyszę. Ale ona wie, że nie jestem głuchy i tylko mówić nie potrafię. Podejrzewa mnie za to o upośledzenie umysłowe, bo choć litery stawiam krągłe, to ręce wiecznie całe mam upaprane w atramentowych plackach. Ćwiczy mnie linijką częściej niż innych uczniów. Z przyzwyczajenia wyciągam trzęsącą się dłoń o skórze całej ponakrapianej starczymi plamami. Już widzę uniesioną linijkę, słyszę świst, krzywię się jak dziecko… ale to nie boli. Panna Zybertówna nie żyje przecież z dobre pół wieku.
Pamiętam to bardzo wyraźnie. Wydarzenia same stają mi przed oczyma. Potrafię wywołać wspomnienia z tamtych lat z taką samą łatwością, jak jasnowidze duchy z zaświatów. Różnica między mną a nimi jest tylko taka, że większość ludzi, o których będzie mowa, poznałem osobiście, i sam się napatrzyłem na to wszystko, co chcę opisać. A opisać to pragnę szczegółowo, tak jak zapamiętałem, przywołując każdą chwilę najkrótszą. Każdy fragment rozmowy. Wszystko to bowiem pieczołowicie przechowuję w klaserze moich wspomnień. I niech Bóg, przed którego obliczem wkrótce stanę, będzie mi świadkiem. Przyrzekam sądów żadnych nie odprawiać i nikogo nie oceniać. Nawet tych, którzy śmierć chcieli przywołać za wczesną. Na zgubę swoją i innych.
Ja chcę być przezroczysty jak szkło, które światło prawdy przepuszcza. Niech każdy sam przez nie spojrzy.
Rękopis ukryję, by znaleziony został dopiero, gdy wokoło zapanuje spokój – najpewniej już po mojej śmierci, zważywszy na to, co się dzieje za oknem. Dołączę plik dowodów, na potwierdzenie tego, co napisałem.
Śpieszyć się muszę, gdyż historia jest długa. Zaczyna się dawno temu, w jedenastym roku panowania Wilhelma II z frankońskiej linii Hohenzollernów cesarza Rzeszy Niemieckiej, króla pruskiego, margrabiego Brandenburgii, burgrabiego Norymbergii, wielkiego księcia Śląska, Nadrenii i Poznania… Zresztą tytuły nie są istotne w tej opowieści. Choć sam cesarz, a w szczególności jego zamek, odegrają tutaj wielką rolę.
Na razie wszystko, co ważne, wydarzy się na Piekarach, na poddaszu kamienicy pod numerem 3, w pamiętną noc z 25 na 26 maja 1899 roku. Noc, w którą straszliwa burza przetoczyła się nad Poznaniem. Pioruny waliły jeden za drugim. Tak zajadle cięły niebo, że jasno było jak za dnia. Wiatr trząsł szybami i rzucał wszystkim, co nieopatrznie zostawiono na dworze. Deszcz strugami lał się z nieba, a ulicami płynęły rwące potoki, porywając ze sobą wszystko to, czego wiatr unieść nie zdołał. Pies z kulawą nogą nie wyszedł na ulicę ani żadna inna żywa dusza przy zdrowych zmysłach. Tym bardziej dziwnym i złowieszczym zdał się stukot kołatki u drzwi Pałacu Działyńskich, gdzie zamieszkiwałem, będąc wówczas w służbie u jego ówczesnego właściciela Heliodora von Święcickiego i jego żony hrabiny Heleny z Dąmbskich.
Młody byłem, nieledwie kilka dni wcześniej przygarnięty i do pracy niezbyt jeszcze przyuczony. Odźwierny do drzwi wejściowych pod żadnym pozorem zbliżać mi się nie pozwalał. Bo i jak niby miałbym zaanonsować gościa, skoro od dzieciństwa nie potrafiłem z siebie głosu wydobyć? Nie podobało się, że niemotę przyjęli do najbardziej okazałego pałacu przy Starym Rynku. Jednak nie tyle animozje odźwiernego są w tej opowieści istotne, ile fakt, że tego wieczoru go nie było. Burza zastać go miała, o czym dowiedziałem się dużo później, u jednej wdowy na Szewskiej. Wymykał się do niej, gdy na odwiedziny w pałacu było już za późno. Tym bardziej w taką pogodę, gdy nie należało się spodziewać gości. Wylegiwał się więc na jej potężnych piersiach, podczas gdy ja trząsłem się ze strachu przed piorunami, wzmaganym coraz bardziej natarczywym stukaniem do drzwi.
Nie zwiastowało ono niczego dobrego. Ale w życiu ludzkim niczego nie przewidzisz… Tej nocy musiałem patrzeć na krew ściekającą po rękach, ale to odźwierny, którego imienia już dziś nie pamiętam, pośliznął się i skręcił kark, spadając z mostu Chwaliszewskiego jeszcze nim ranek nadszedł.
Złorzeczyłem, stojąc pod drzwiami, że na mnie trafiła ta niespodziewana wizyta. Bałem się, że może sam diabeł tam stoi i wpuszczę go do środka, gdy tylko przekręcę klucz. Ale jeszcze bardziej mnie przerażało, że jeśli nie otworzę, to państwo wezmą mnie za dokumentnie głuchego i nijak się z tego nie wytłumaczę. Ostrożnie uchyliłem więc drzwi. Dokładnie w tej samej chwili niebo cięła błyskawica i rozległ się grom. W zupełnej jasności zobaczyłem mężczyznę w czarnym płaszczu i cylindrze. Odskoczyłem przerażony, gdy ten pchnął drzwi i wszedł do środka.
– Ile mam czekać?! – wrzasnął od samego progu, otrzepując zmoknięty płaszcz. – Nie znam cię. – Spojrzał na mnie spode łba, ściągając cylinder. Miał długą siwą kozią bródkę i czoło zmarszczone tak, jakby cały czas pozostawał w wielkim skupieniu lub gniewie.
Przeraziłem się.
– Doktor Grodzki – przedstawił się. – Pan w domu?
Kiwnąłem głową i wyciągnąłem rękę po mokry płaszcz. – Nie czas! Coś jeszcze muszę sprawdzić. – Nachylił się i zaczął grzebać w dużej skórzanej torbie. – Na co czekasz?! Ona zaraz umrze! Powiedz mu tylko eklampsja. No już! Co tak stoisz?! Powtórz: eklampsja…
Uciekłem, nie odwracając się. Nawet gdybym potrafił mówić, to nie wiem, czybym powtórzył. Zrozumiałem jedynie, że szkoda tracić czas na budzenie pokojówki, czy też kuchennej, które spały w oddzielnym skrzydle.
Ruszyłem wprost na pokoje, a było ich osiem z rzędu. Biegłem po omacku jak szalony, otwierając kolejne drzwi. Najpierw buduarek dla gości, potem biały salon, gdzie po ciemku o mały włos nie przewróciłem się o wielki fotel, dalej poczekalnia z wiecznie zasłoniętymi kotarami, której bałem się jak ognia. I wreszcie gabinet. Tam go znalazłem! Mój pan Heliodor siedział nad grubym brulionem przy masywnym biurku. W rękach trzymał nożyczki i kawałek gazety. Popatrzył na mnie, zdejmując z nosa binokle, z powrotem je założył, potarł wąsa i pokręcił głową z niezadowoleniem.
– Cóż to za wiadomość, z którą posyłają do mnie, zdaje mnie się, najmniej wymowną osobę w tym domu?
Zwątpiłem, że powinienem był ruszać sam na poszukiwania doktora. Nie wiedziałem co zrobić, padłem więc na kolana i złożyłem ręce jak do modlitwy (sporo jeszcze czasu upłynie, zanim paniczny strach, którego nabawiłem się w dzieciństwie, przestanie zwalać mnie z nóg). Chciałem jakoś przeprosić. Chciałem, żeby mnie nie wyrzucili. Nie na tę burzę. Nie w te pioruny.
– Janie Kanty, wstań! – usłyszałem.
Podniosłem głowę i wybałuszyłem oczy z wrażenia. Wtedy jeszcze nie byłem przyzwyczajony, by ktoś zwracał się do mnie moim pełnym imieniem.
– Coś ważnego się wydarzyło? – zapytał pan, nachylając się nade mną.
Kiwnąłem głową i podniosłem się z ziemi.
– Ktoś przyszedł?
Potwierdziłem.
– Kto?
Pokazałem szybko na leżącą obok biurka torbę lekarską, a ośmielony jego spojrzeniem, dotknąłem jeszcze brody i sunąłem palcami, tak jakbym gładził długi, szpiczasty zarost.
– Doktor Grodzki! – wykrzyknął Heliodor Święcicki, unosząc ręce do góry nad oczywistością tego odkrycia. – O tej porze? To w istocie musi być coś niezwykle ważnego – mówił do siebie, już wychodząc z gabinetu. W drzwiach obejrzał się i kiwnął na mnie ręką.
Śpiesznie ruszyłem za nim.
– Rzucawka. Stan komatyczny – tłumaczył bez zwłoki stojący przy drzwiach doktor.
– Przynieście ją tutaj.
– To niemożliwe. Ma drgawki od kilku godzin. Traci przytomność. Jest przy niej doktor Kapuściński.
– A gdzie jest?
– Niedaleko, na Piekarach.
– Rozumiem. Przynieś moją torbę. I skrzynkę, jest obok – powiedział pan Heliodor już bezpośrednio do mnie. – Zabierz też lampę i naftę. Bóg wie, co nas tam spotka…
Bóg musiał to wiedzieć, bo sam przecież zesłał burzę nad miasto. Zaprzęgane do wyjścia konie stawały dęba, a gdy w końcu je okiełznano, za nic nie chciały ruszyć się z miejsca. Nie dziwiłem się im – sam nie chciałem wyściubiać z pałacu nosa. Ale nawet jakbym mógł mówić, słowa bym nie powiedział. Karnie podążałem za doktorami, którzy nie mając wyjścia, ruszyli pieszo w tę straszną noc. Nie było daleko, ale wiatr wiał tak mocno, że w górę ulicy Nowej szliśmy zgięci w pas. O rozłożeniu parasola nie było co marzyć. Trzymałem go więc pod pachą, razem z butelką nafty i drewnianą skrzynką, którą kazano mi zabrać. Zatrzymaliśmy się tylko raz, przed kościołem Świętego Marcina, gdzie doktor przystanął i przeżegnał się, szepcząc. Ja też się pomodliłem. Nie miałem pojęcia, o co prosił doktor, ale ja błagałem po prostu o to, żeby mnie piorun nie strzelił. Udało się! Przemoczeni dotarliśmy na róg Piekar i Świętomarcińskiej. W drzwiach kamienicy numer trzy już ktoś nas wypatrywał.
– Posterunkowy Hęciak. – Chudy mężczyzna przedstawił się nam, nie wychylając się nawet z bramy. Miał wąsy modnie ufryzowane na Wilhelma II. Pięły się w górę, jakby chciały się spotkać z oczami, co zapewne wymagało tony pomady i spania z bindą, zaczepioną o uszy. Mimo starań wąs z lewej strony nieco opadał, więc posterunkowy dyskretnie próbował przydusić go ręką.
– Gdzie chora?
– Do samej góry trzeba iść, ale czy to co pomoże, to nie wiem. Bo od rana…
Ale mój pan już nie słuchał. Raczej niezbyt liczył się z opinią posterunkowego. Poddasze, na które dotarliśmy, było tak ciasne, że miejsca na podłodze starczyło jedynie dla trzech doktorów. Ja sam musiałem wgramolić się na zbite z desek, wąskie łóżko, chorą zaś zastaliśmy leżącą na stole pożyczonym od gospodyni, jak się później okazało – żony posterunkowego. Aż dziw, że pozwoliła przynieść tu swój mebel, bo wyglądała na wyjątkowo wredną babę. Miała wielki pypeć na nosie i po srebrnym pierścieniu na każdym z pulchnych palców. Tyle zapamiętałem, gdy prowadziła nas na górę, licząc na darmowy spektakl.
– Ma rodzinę? Męża? – zapytał mój doktor, wchodząc po schodach.
– A jakiś tam jest, przecież brzuch jej nadmuchał – zaśmiała się. – Ale czy to mąż… Jak to było w piosence? „Taki ci to stryj, co ona jego siostrzenicą nie jest”. Gdybym wcześniej wiedziała… „Taka ci to panna… jak ze mnie… jak ze mnie…”. Jak to szło? – zapytała, odwracając się w kierunku doktora. Uśmiechnęła się przy tym przymilnie, odsłaniając brak kilku przednich zębów.
Mój pan nie odpowiedział i ku jej niezadowoleniu nie pozwolił też wejść na poddasze. Zatrzasnął jej drzwi przed samym nosem.
– Pomóc chciałam! – wrzasnęła. – Zrób coś na koniec! – rzuciła w stronę posterunkowego, który w tej chwili doczłapał się na górę, wciąż zajęty przygładzaniem opadającego wąsa.
– Ale co?
Gospodyni próbowała jeszcze dobijać się do chorej, ale doktor już o niej nie myślał. Widziałem to po nim. Na co dzień ten człowiek o życzliwym obliczu wykazywał spokój i uprzejmość w każdym momencie. Jasne włosy i zdobiący twarz wąs czyniły jego fizjonomię jeszcze bardziej przyjemną, a druciane binokle dodawały powagi temu niestaremu, trzydziestosiedmioletniemu mężczyźnie. Pokochałem go od pierwszego wejrzenia. Ale gdyby tam, na poddaszu, zerknął na mnie tym wzrokiem, jaki zwykł mieć podczas pracy… natychmiast bym uciekł. W tamtym momencie twarz mu stężała, czoło miał zmarszczone, usta zaciśnięte. Jeszcze zdejmował płaszcz, a już wpatrywał się w leżącą kobietę z maksymalnym skupieniem.
– Witam doktorze Kapuściński. Jak długo to trwa? – zapytał, podwijając mankiety białej koszuli.
Nachylający się nad stołem doktor podniósł głowę. Był młodym, ciemnowłosym mężczyzną, o drobnej, chłopięcej urodzie. Dopiero teraz zauważyłem, że miał przy uchu trąbkę, którą przystawiał do gołego brzucha brzemiennej.
– Kilka godzin. Od godziny jest nieprzytomna. Ma nawracające drgawki.
– A dziecko?
– Ciągle żyje. Silne, dobrze rozwinięte – oznajmił, ocierając mankietem koszuli spocone czoło.
Doktor Grodzki podszedł do kobiety, podniósł jej rękę i puścił. Opadła bezwładnie. Chwycił ją za nadgarstek i przytrzymał, skubiąc się przy tym drugą dłonią po brodzie i patrząc w sufit. Nie wiedziałem wtedy, co chciał tam wypatrzyć.
– Tętno szybkie… ale płytkie, ledwo da się wymacać.
– Torba – zażądał mój pan. Szybko mu ją podsunąłem, po czym nadal stojąc na łóżku, oświetliłem lampą głowę ciężarnej i zacząłem się jej przyglądać. Nie umiałem rozstrzygnąć, czy mam przed sobą dojrzałą kobietę, czy też młodziutką dziewczynę. Jej włosy przypominały mokre strąki, a opuchlizna na jej czerwonej i spoconej twarzy całkiem wypaczyła jej rysy. Leżała bezwładnie w podwiniętej, przepoconej koszuli na stole tak małym, że nie starczyło już miejsca na nogi. Podkurczone, opierały się stopami o dwa dociśnięte do ściany krzesła. Ktoś je musiał przynieść razem ze stołem, bo na co dzień nie mogły tu stać. Ciasnota była tak okrutna, że jeden z doktorów wciąż musiał się pochylać. Ja też, ponieważ do niskich nie należałem, a do tego stałem na łóżku, opierałem się barkami o strop i wykrzywiałem do takiej pozycji, że mogłem leżącej dziewczynie patrzeć wprost w oczy. Miała je otwarte, lecz pokazywały się w nich przede wszystkim białka.
– Oczopląs – wyjaśnił mój pan, rozszerzając jej powieki palcami i wodząc wzrokiem za źrenicami.
Potem rozpoczął już badanie tam, gdzie ja patrzeć nie zamierzałem.
– Usta maciczne zamknięte – usłyszałem tylko, wpatrując się w srebrny łańcuszek spływający z jej szyi, na którym wisiał zgrabny, grawerowany medalionik. Doktorzy kontynuowali swoje consilium, a ja zawzięcie wpatrywałem się w arabeskowy wzór, próbując ze wszystkich sił dojrzeć wpisane weń litery. – Utrzymujący się stan komatyczny. Mamy też zbliżające się objawy opuchliny płucnej – stwierdził na koniec mój pan, gdy położnica zaczęła jeszcze głośniej rzęzić.
Wszyscy trzej popatrzyli wzajem na siebie. Na krótką chwilę zapanowała cisza. Nawet charczenie na ten jeden moment ustało. Aż nagły grom rozciął niebo za małym okienkiem z taką siłą, że na poddaszu zrobiło się jaśniej.
– Panowie – powiedział poważnym tonem mój pan Heliodor von Święcicki, przerywając pełne napięcia milczenie. – W tej sytuacji nie widzę innego wyjścia. Stan chorej jest groźny. Rychło możemy spodziewać się śmiertelnego zejścia. Mimo niedogodnych warunków wskazanie do zabiegu cesarskiego cięcia uważam za wprost konieczne.
– Zgadzam się – przytaknął doktor Kapuściński, odgarniając przylepione do czoła ciemne włosy.
– I tak umrze! – dodał doktor Grodzki.
Silna drgawka na ułamek sekundy poderwała ciało dziewczyny.
– Wody – usłyszałem i z początku nie zrozumiałem, że to chodzi o mnie. – Przynieś dużo gorącej wody – powtórzył głośniej. Już nie czekałem. Wyszedłem, nie wiedząc, skąd mam się o nią wystarać. Wychodząc minąłem gospodynię, która nos z pypciem miała całkowicie przylepiony do drzwi i nie zamierzała opuszczać stanowiska.
– I co?! I co?! – dopytywała się wstrętna baba. Pulchnymi palcami w srebrnych pierścionkach chwyciła mnie za łokieć i szarpała nielekko.
– Nie dopytasz się. Znam go. To niemowa – uświadomił ją posterunkowy.
– On?
– Tak. Nie wiem, co on u tak wielmożnego pana robi! W mojej rodzinie wielu było służących i mówić każdy potrafił!
– Też jest się czym chwalić – huknęła na niego żona, skupiając na całe szczęście całą uwagę na nim.
Gdy tylko mnie puściła, poczułem, że znów ktoś mnie ciągnie za mankiet. Była to tym razem stojąca za babą chuda kobieta. Musiała wiedzieć, o co chodzi, bo zaprowadziła mnie wprost do mieszkania poniżej.
– Już dwie godziny jak w piecu palę – oznajmiła, wkładając mi w jedną rękę wielką pustą miednicę, a w drugą wiadro z gorącą wodą.
Wróciłem na poddasze, mijając siedzącego na schodach młodego człowieka z potarganymi długimi włosami prawie do ramion i w rozchełstanym ubraniu, uszytym na zagraniczną modłę. Granatowe, aksamitne, z jasną jedwabną apaszką, owiniętą kilka razy wokół szyi. Nie pamiętam, żeby wcześniej tam był.
– Co z nią?! – Paniczyk zagrodził mi drogę powrotną, chwycił oburącz za koszulę i szarpał ją zawzięcie. Był blady, choć miał niezdrowo zarumienione policzki i szkliste oczy. Z początku pomyślałem, że to z powodu tej sytuacji. Po czasie dowiedziałem się jednak, że śmierć już od dawna stała u jego boku, wyczekując tylko na odpowiedni moment.
– Co z nią?! – powtórzył. Wzruszyłem ramionami. Ani nie wiedziałem, ani nie umiałem powiedzieć.
– Zostaw go pan! – ryknęła wredna baba i obłapując go, odciągnęła na bok. – Wcześniej trzeba było pomyśleć! Ledwo dycha, a się do kobity jeszcze zabiera – warknęła, pchając go całą sobą na ścianę. Oswobodziła mnie, więc przyznałem w duchu, że tym razem się przydała. Gdy dotarłem na poddasze, doktor Grodzki przecierał watą brzuch dziewczyny, a mój pan właśnie odkładał skrzynkę znieczulającą własnej konstrukcji. Musiał zawczasu potraktować ciężarną gazem. Wyciągnął nóż i wtedy już wiedziałem, że za chwilę wydarzy się coś, czego do końca życia nie zapomnę.
– Światło, jeszcze jedno – zakomenderował.
Trzymałem więc dwie lampy naftowe, stojąc na łóżku poddasza w kamienicy numer 3 na Piekarach, i patrzyłem. Zemdlałbym niechybnie, gdyby nie to, że czas jakiś mieszkałem przy rzeźni, gdzie solidnie obity, patrzeć musiałem, jak się zwierzę oprawia. Teraz w sumie wyglądało to podobnie, jeśli się nie patrzyło na twarz. A nie chciałem już na nią patrzeć.
Widziałem więc dokładnie, jak mój doktor pewną ręką tnie napięty brzuch. Cienkim nożem rozcina skórę zaraz pod mostkiem, omijając pępek i ciągnie to cięcie prawie do samego łona. Rozchyliły się poły skóry, odsłaniając galaretowaty tłuszcz. Doktor Grodzki wycierał serwetami tryskającą krew. Stojący z przeciwnej strony doktor Kapuściński chwycił wypływające z wnętrzności długie, poskręcane jelita, przytrzymując je gazowymi serwetami. Dociskał skórę, mając je cały czas w rękach, a ręce całe we krwi, tak samo jak mankiety koszuli. Nie inaczej wyglądał doktor Święcicki. Ciekła mu po rękach woda, może nawet parę litrów było na ziemi i na spodniach doktora. Zdawał się tego nie czuć. Unurzał dłonie w rozpołowionym brzuchu kobiety, zaczął rozcinać coś w środku długimi żelaznymi nożyczkami. Potem długo grzebał, macając rękami.
– O! Łożysko odczepiło się stosunkowo łatwo – powiedział głośno i zaczął wyciągać ręce z brzucha kobiety. Pierwsza wyszła głowa dziecka, potem cała sina i skulona reszta, za nią ciągnący się, fioletowy, poskręcany frędzel, który zaraz przeciął doktor Grodzki. Kiedyś wcześniej słyszałem, że odcina się pępowinę, ale do głowy mi nie przyszło, że dzieje się to dosłownie. Myślałem wtedy, że dziecko zaraz zacznie krzyczeć, ale nie. Nawet nie drgnęło. Dziewczyna z rozciętym brzuchem też leżała jakby spokojniej, rzężąc coraz ciszej.
– Spróbuję je docerać – powiedział Grodzki, odsuwając się z dzieckiem na bok i wycierając je z oblepiającej mazi.
Patrzyłem na mojego doktora. Nawlekał jedwabne nici na srebrne półkoliste igły, nie odrywając jednocześnie wzroku od rozwartego brzucha.
– Na sposób Fritscha zszyję – oznajmił pozostałym doktorom. – I specjalnie nie będę zwracał uwagi na omijanie błony doczesnej, jak to zaleca Saenger. Z dobrym rezultatem zrobiłem tak w zeszłym roku, przy cięciu cesarskim z powodu guza.
„Boże! To nie pierwszy raz?!”, przebiegło mi przez głowę i myśl ta przeraziła mnie tak bardzo, że musiałem ręką przetrzeć czoło. Poruszyłem przy tym światłem, ale doktor spojrzał na mnie i nic nie powiedział.
Przeniosłem wzrok na Grodzkiego, który trzymał dziecko. On również mówił do siebie.
– Metoda Prochownika. Nowinka z Hamburga… może zadziała… – Złapał dziecko za nogi, głową w dół i lekko nim bujał. Z daleka zdawało mi się, że to chyba dziewczynka. Chciałem wychylić się bardziej, ale nie mogłem.
– Światło – skarcił mnie znowu doktor, tym razem nie patrząc w moim kierunku. – Macica skurczyła się dobrze – kontynuował. – Będziemy zszywać – dodał, nawlekając kolejną półokrągłą igłę, podczas gdy Kapuściński umieścił jelita z powrotem we wnętrzu brzucha.
Grodzki tymczasem dalej bujał dzieckiem, lecz tym razem jedną ręką trzymał je za nogi, drugą zaś za głowę, jak w kołysce.
– Tętno? – zapytał pan Heliodor, wkłuwając się w skórę brzucha.
– Pełne i napięte.
– Dokończy pan? – zaproponował Kapuścińskiemu i przekazał mu igłę, po czym podszedł do Grodzkiego.
– Spróbujmy może wahań Schultzego.
– Nie znam.
– Czytałem ostatnio. Spróbujmy – powtórzył, przejmując sine dziecko. Obrócił je głową do góry we wciąż zakrwawionych rękach.
– Niektórzy mówią, że to dobra metoda. Jeśli się uda, będzie o tym w kolejnym numerze „Nowin Lekarskich”. Złapał dziecko pod pachy, kciukami przytrzymał jego klatkę piersiową, a głowę ścisnął nadgarstkami. Patrzyłem jak oniemiały na stojącego w rozkroku doktora, który huśtał tak unieruchomionym dzieckiem między rozstawionymi nogami przez dłuższą chwilę. Nagle tak się zamachnął niemowlęciem, że wykonało ono niemal salto w powietrzu i o mały włos nie uderzyło w sufit, po czym wylądowało na jego ramieniu.
– Nie wierzę, że to zadziała – westchnął Grodzki.
Niezrażony Święcicki dalej bujał dzieckiem.
– Znane są podobno przypadki, że nawet i po dwudziestu minutach dziecko ożywało z pozornej martwicy.
– Skończyłem – oznajmił z boku Kapuściński. – Ale nie jest dobrze. Obrzęk płuc się zwiększa – dodał i przystawił ucho do jej ust. Zarzęziła głośniej, a po chwili po policzku popłynęła jej krwista piana.
– Zdaje się, że twierdzenie doktora Halbertsmy z Utrechtu, że uwolnienie macicy z płodu zawsze korzystnie wpływa na drgawki, nie do końca jest prawdziwe – zauważył Święcicki i ponownie zamachnął się dzieckiem. Gdy niemowlę znalazło się na jego ramieniu, zastygł. Dziecko bowiem cicho zachrząkało.
Śmiało mogę powiedzieć, że pierwszy je usłyszałem, a doktor musiał zobaczyć zdziwienie w moich oczach, bo odchylił głowę dziecka, ono zaś zaczęło charczeć, potem się krztusić i w końcu płakać.
– To chyba cud akrobacji – westchnął doktor Grodzki, miętoląc swoją brodę.
Mój pan pokiwał głową, a pod jasnym jego wąsem pierwszy raz pojawił się uśmiech.
Ja z kolei zacisnąłem usta z całej siły, żeby nie wydać z siebie żadnych dźwięków, które w moim wykonaniu mogły być tylko bezładnymi jękami. Dziecko za to krzyczało głośno. Pierwsza na poddasze wpadła chuda kobieta. Widocznie miała najwięcej doświadczenia z dziećmi, bo szybko wzięła małą na ręce i zawinęła w chustę. Chwilę potem na poddaszu znalazł się też blady młodzieniec, który od razu podszedł do dziewczyny. Głowę wetknęła też baba z pypciem, a zaraz za nią posterunkowy Hęciak z całkiem opadłym wąsem i zdało się mnie, że nawet łzę z oka obtarł.
Minęło kilka chwil. Grodzki podszedł do dziewczyny i dotknął jej brzucha.
– Cóż, możemy śmiało powiedzieć, że macica skurczyła się wspaniale. Operacja przebiegła w doskonałym czasie, zdaje się, że zajęło to mniej niż pół godziny. Według moich obliczeń to ósme w Europie cesarskie cięcie z powodu eklampsji… Niestety, postępujące oedema pulmonum… (Przyznać w tym momencie muszę, że tych słów trudnych i nie zapamiętałem. Za to później czytałem je wielokrotnie, bo jak doktor przewidział wszystko to w Nowinach Lekarskich dokładnie opisane zostało. Wtedy oczywiście nie rozumiałem ani co mówią, ani co się wokół mnie dzieje.
– Przecież ona umrze! – wykrzyknął młody człowiek. Wstał. Oczy jego stały się bardziej szkliste, skóra bledsza, na czole zaś perlił się pot i strużkami spływał po skroniach.
– Przenieśmy ją na łóżko – zadecydował doktor Święcicki. Podszedł do miski z wodą i umył ręce.
– Przeżyje? – zapytał niepewnym głosem młodzian.
– Raczej nie.
Chłopak ukląkł przy położnicy i przytykając swój policzek do bladego jej czoła, drżącymi palcami gładził nieruchome ramię. Tymczasem doktor Kapuściński, który trzymał ją za nadgarstek, pokręcił przecząco głową.
– Zostawcie mnie wszyscy w spokoju! W spokoju! Nic już nie ma! – Rozczapierzył chude palce przed sobą i ruszył w kierunku wyjścia.
– Pochować ją trzeba! – wrzasnęła za nim baba.
– Papiery spisać – dorzucił posterunkowy.
– Niech się pan zatrzyma! – stanowczym tonem zażądał mój doktor.
– A, pochować…? Nie chcę… Zróbcie to! – odrzekł młodzieniec już spokojniej, po czym włożył rękę do kieszeni i wyrzucił z niej garść monet. Pokulały się po podłodze. Światła było mało, ale każdy, jak stał, widział, że monety ozłociły drewnianą podłogę. Wszyscy zamilkliśmy na chwilę, wytrzeszczając oczy. Jedynie mój pan kiwnął na mnie głową, więc padłem na kolana, by pozbierać złocące się krążki. „Kamienicę można by za to kupić”, pomyślałem.
– Wszystko nieważne! Nic już nie ma! – powtarzał młodzieniec jak obłąkany.
– Dziecko jest pańskie. – Mój pan wskazał na zawiniątko, które trzymała kobieta. – Pańska córka.
– A, to… – Chłopak popatrzył nieprzytomnym wzrokiem. – Ach tak… – Podszedł do chudej kobiety i wziął od niej dziecko, na które nawet nie spojrzał. – Przyrzekałem jej – burknął pod nosem.
– Dokąd pan je zabiera?
– Do jej brata.
– Gdzie to?
– Sedan, chyba.
– Aha, Strzeszyn. A dokładnie gdzie?
– Jest leśnikiem. Gdzieś pod olszyną ma dom...
– Olchy, tak? – zapytał spokojnie doktor, podchodząc do chłopaka. – Zdrowe drzewa. Niech mi pan ją jeszcze pokaże – poprosił, wyciągając ręce po dziecko. – Zdaje się jedną piękną, zdrową olchę już pan tu ma. – Młody człowiek patrzył na niego bezrozumnym wzrokiem. – Proszę mi ją dać. Obiecuję, jutro udostępnię panu powóz. Zawiezie pana pod wskazany adres. Teraz jest noc… Burza nie odeszła daleko… – Łagodność w głosie zadziałała. Młodzieniec położył zawiniątko na ręce mojego pana, a ten przekazał je natychmiast kobiecie. – Trzeba ją nakarmić. – Kiwnęła głową. – A i pana trzeba by przebadać…
– Mnie już nic nie pomoże – odrzekł chłopak i zaczął kaszleć tak mocno, że w końcu zmęczony, osunął się po ścianie.
– Dziś dam panu krople, a jutro się panem zajmę. Zgoda? – Młodzian siedział pod ścianą z twarzą ukrytą w dłoniach. Trząsł się.
Nazajutrz doktor go przebadał. Również pieniądze pogubione wręczył i długo z nim rozmawiał, a potem podstawił obiecany powóz. Ale ja, choć doskonale młodzieńca zapamiętałem, nigdy więcej już go nie zobaczyłem. Cóż, śmierć łakoma, która dziewczę jeszcze młode zabrała, pochylała się też nad nim. Wiadomo, ona zawsze parami ludzi do grobu pędzi. Ha! Wydarłaby i niemowlę, ale mój pan do życia je przywołał. I dlatego dane mi było jeszcze zobaczyć to dziewczę narodzonej owej burzliwej majowej nocy.