Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Reporterka - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
21 maja 2025
47,90
4790 pkt
punktów Virtualo

Reporterka - ebook

Ponieważ Hanna Krall nigdy nie chciała udzielić wywiadu rzeki, Jacek Antczak postanowił stworzyć go z dostępnych materiałów. Przejrzał więc archiwa i z istniejących rozmów skomponował jedną. Ten perfekcyjnie zmontowany dialog to opowieść spójna, głęboko intrygująca i dająca wgląd w warsztat, wrażliwość, widzenie świata i sposób myślenia niezwykłej pisarki, reporterki i postaci, jaką jest Hanna Krall.
W Reporterce opowiada o spotkaniu z Markiem Edelmanem, który miał jej tylko sprawdzić tekst o pionierskiej operacji wszczepienia bypassów. O kartkach, które zostawiał jej w drzwiach Krzysztof Kieślowski. O czarniutkiej dziewczynce z wielkimi oczami, która przewija się przez wiele jej reportaży i książek. O dopisywaniu sceny do Makbeta na prośbę Krzysztofa Warlikowskiego. O listach i telefonach od osób, które potem znalazły się w jej tekstach. O ludziach z Rio de Janeiro, Toronto i Iowa. O duchach, które nie mogą odejść. A w końcu o świecie, który kiedyś był całością, i o najgłębszym sensie swojego pisarstwa.
Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68367-35-5
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jak za­pi­sa­łem Hannę Krall

Hanna Krall za­pi­suje świat. A gdyby tak za­pi­sać Hannę Krall? Jej wła­snymi sło­wami. Opo­wie­dzieć o jej spo­so­bie na re­por­taż, wi­dze­niu wła­snej bio­gra­fii, twór­czo­ści, świata, wresz­cie nas – czy­tel­ni­ków, uczniów, wiel­bi­cieli albo prze­ciw­ni­ków (po­dobno ist­nieją...).

Gdyby tak opo­wie­dzieć o re­por­terce. Bo prze­cież re­por­ter, jak uważa Ry­szard Ka­pu­ściń­ski, to nie za­wód. To po­stawa ży­ciowa, cha­rak­ter, oso­bo­wość. Stąd po­mysł na Re­por­terkę jako książkę.

Hanna Krall nie lubi, kiedy ktoś pró­buje po­rząd­ko­wać jej świat. Pew­nie dla­tego, że sama od pół wieku układa w swo­ich tek­stach puz­zle ży­cia. I świet­nie wie, że wszyst­kiego do­pa­so­wać się nie da. Bo zgubi się gdzieś prawda. A już po­rząd­ko­wa­nie puz­zli twór­ców to za­da­nie trudne, pew­nie nie do końca wy­ko­nalne. Ale pró­bo­wać warto – tym bar­dziej że wielu czy­tel­ni­kom, dzien­ni­ka­rzom i no­wym po­ko­le­niom adep­tów pięk­nego i trud­nego za­wodu na tym za­leży. Chcą do­wie­dzieć się, jaką drogę prze­szli mi­strzo­wie.

Spo­sób na Re­por­terkę był skom­pli­ko­wany. I be­ne­dyk­tyń­ski. Wy­ma­gał no­ży­czek, kleju i stert kar­tek, ta­kich A4. Dyk­ta­fonu i kom­pu­tera (rzadko i na końcu).

Re­por­terka to wy­wiad rzeka zło­żony z cy­ta­tów. Z roz­mów, wy­wia­dów (pra­so­wych, dla TV, ra­dia, dla por­tali i cza­tów in­ter­ne­to­wych), któ­rych Hanna Krall udzie­liła w swoim ży­ciu.

Z tymi roz­mo­wami – naj­pierw ja, a po­tem, pod­czas kilku au­to­ry­za­cji, moja bo­ha­terka – po­czy­na­li­śmy so­bie dość swo­bod­nie. Były opra­co­wy­wane, skra­cane, po­zba­wiane py­tań, ska­kały z miej­sca na miej­sce. A póź­niej jesz­cze po­pra­wiane sty­li­stycz­nie. Wszystko po to, żeby było skład­nie, na te­mat i z sen­sem. Żeby było praw­dzi­wie i szcze­rze. Tego pi­sar­skiego mon­tażu do­ko­na­li­śmy za zgodą au­to­rów roz­mów. Choć nie wiem, czy mi jej udzie­la­jąc, wie­dzieli, co czy­nią...

Bar­dzo dzię­kuję – to także Wa­sza książka. Mam na­dzieję, że nie za­wie­dzie dzien­ni­ka­rzy, na­ukow­ców i in­nych lu­dzi, któ­rzy mieli oka­zję spo­tkać Hannę Krall na swo­jej dro­dze za­wo­do­wej i ży­cio­wej. Jak mi opo­wia­dali, do dziś pa­mię­tają dzień, go­dzinę i oko­licz­no­ści roz­mowy.

Dzięki Re­por­terce rów­nież ja mia­łem moż­li­wość „pra­co­wać nad tek­stem” z Hanną Krall. I ni­gdy nie za­po­mnę na­szych spo­tkań, roz­mów te­le­fo­nicz­nych, a na­wet ese­me­sów, a ostat­nio na­wet mejli. Dla­czego? Mam na­dzieję, że Czy­tel­nicy zro­zu­mieją to po lek­tu­rze Re­por­terki.

Za po­moc przy pracy nad książką chciał­bym bar­dzo po­dzię­ko­wać Mar­kowi Mil­le­rowi, sze­fowi La­bo­ra­to­rium Re­por­tażu na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Ma­rek za­in­spi­ro­wał jej po­wsta­nie; przez długi czas pra­co­wa­li­śmy nad tym pro­jek­tem ra­zem. Wiem, że za­le­żało mu, żeby Re­por­terce się udało. Żeby tra­fiła do rąk Czy­tel­ni­ków. Dzię­kuję An­drze­jowi Ro­sne­rowi, Paw­łowi Goź­liń­skiemu i Han­nie Mir­skiej-Gru­dziń­skiej za to, że jej to umoż­li­wili.

Dzię­kuję Ma­riu­szowi Szczy­głowi, zna­ko­mi­temu re­por­te­rowi, za bez­in­te­re­sowną życz­li­wość, wspar­cie i za­wsze po­mocne rady w spra­wach wszel­kich. Ri­wa­nie i Sa­rze dzię­kuję – za to samo.

Dzię­kuję mo­jej Bo­ha­terce. Dzię­kuję Re­por­terce. Za to, że JEST. I że za­pi­suje.

Ja­cek Ant­czakRe­por­ter

.

... ... ... (dźwięk za­my­ka­nych drzwi, sta­wia­nia fi­li­ża­nek)

Ty na­gry­wasz te szumy? Przy­da­dzą ci się? O so­bie mam mó­wić? Ja je­stem nie­cie­kawa, cie­kawe są hi­sto­rie, które opo­wia­dam. Moi bo­ha­te­ro­wie – to naj­cie­kaw­sze, co mi się przy­da­rzyło w ży­ciu. A ty prze­no­sisz to na mnie i wy­daje ci się, że je­stem rów­nie cie­kawa. Otóż nie. W moim ży­ciu jest córka, wnuk, mąż i moja praca. Nie mo­żesz uwie­rzyć, że ni­czego in­nego nie ma w moim ży­ciu? Ale moja praca to jest prze­cież wszystko. To cały świat. Moje ży­cie to tych kil­ka­na­ście ksią­żek, które na­pi­sa­łam. Po­wiem ci coś. Śniło mi się, że je­stem stara, mam dużo lat i my­ślę: „I co ja z tym ży­ciem zro­bi­łam?”. I chyba go nie zmar­no­wa­łam. Opo­wia­da­łam o lu­dziach, o któ­rych na­leży opo­wia­dać, za­pi­sy­wa­łam rze­czy, które na­le­żało za­pi­sać. Które były tego warte, które były godne, o któ­rych na­le­żało za­wia­do­mić świat. To chyba nie zmar­no­wa­łam ży­cia, jak my­ślisz?

Jak to „na­le­żało za­pi­sać”?

Bar­dzo lu­bię hi­sto­rię, którą za­pi­sa­łam w Ró­żo­wych stru­sich pió­rach. O te­le­fo­nie od Lilki z Izra­ela. To moja ko­le­żanka z domu dziecka, która wy­je­chała po woj­nie i nie mia­ły­śmy żad­nego kon­taktu przez pięć­dzie­siąt lat. Po­sta­no­wiła do mnie za­dzwo­nić, kiedy był na­lot. Za­wsze, jak za­czyna się u nich na­lot, windy stają i do schronu trzeba scho­dzić po scho­dach. Ona nie cho­dziła, miała ka­le­kie nogi, bo pod­czas wojny ukry­wała się w gro­bowcu. Roz­ma­wia­łam z nią kilka go­dzin, przez cały na­lot. Była sama w domu, sły­sza­łam w słu­chawce sy­reny, świa­tła nie było, szu­kała świecy, sły­sza­łam, jak za­pala... Na ko­niec za­py­tała mnie, co ja bym zro­biła w jej sy­tu­acji. Od­po­wie­dzia­łam, że wzię­ła­bym kartkę, dłu­go­pis i za­czę­ła­bym pi­sać: ogło­sili alarm, już stoją windy... To je­den z waż­niej­szych tek­stów w moim ży­ciu.

Dla­czego jest tak ważny?

Bo jest o tym, że jak już w ży­ciu nic nie można zro­bić, to za­wsze jesz­cze można wziąć dłu­go­pis i kartkę.

Przy­po­mi­nam so­bie, że Sub­lo­ka­torkę, na­wet to so­bie za­zna­czy­łem, za­koń­czyła pani ta­kim faj­nym cy­ta­tem. To może by się nada­wało na ko­niec na­szej roz­mowy, bo pi­sze pani tak: „Książka się koń­czy, kto wie na­wet, czy już się nie skoń­czyła, a ja nie na­pi­sa­łam jesz­cze o”. I po tym „o” nie ma ani kropki, ani wie­lo­kropka...

Bar­dzo ak­tu­alne zda­nie. Ży­cie się koń­czy, a ja jesz­cze nie na­pi­sa­łam oŚwia­do­mość ży­cia

Przez całą Białą Ma­rię, pani ostat­nią książkę, ale i przez wiele in­nych pani re­por­taży, prze­wija się czar­niutka dziew­czynka z wiel­kimi oczami. Pani „tę małą dość do­brze znała”. Co się z nią dzi­siaj dzieje?

Przy­pusz­czam, że jest starą, zmę­czoną ko­bietą i za­sta­na­wia się, co ro­bić z resztą ży­cia.

Ile ma lat?

W cza­sie wojny była cztero- lub pię­cio-, lub sze­ścio­let­nią dziew­czynką, więc nie­trudno po­li­czyć. Sześć plus osiem­dzie­siąt cztery. Pew­nie te­raz za­sta­na­wia się, co zro­biła w ży­ciu mą­drego, co głu­piego, czego w ogóle nie zro­biła. Wy­gląda mi na to, że może mieć skłon­no­ści do ty­cia, małe czarne dziew­czynki na sta­rość tak mają.

Na­dal pa­trzy na świat wiel­kimi czar­nymi oczami?

Oczy jej się pew­nie zmniej­szyły. Jak jest wię­cej ciała, to oczy są mniej­sze.

Była przed­wcze­śnie do­ro­sła, dziś już wszystko wie o świe­cie?

Nie można wie­dzieć wszyst­kiego o świe­cie. Ale je­śli czło­wiek za­cho­wuje zdol­ność dzi­wie­nia się, a to ce­cha bar­dzo po­ży­teczna, to pew­nie na­dal dziwi się światu.

Z tego się nie wy­ra­sta?

To się ma w so­bie albo nie ma. Nie można wszyst­kiego wie­dzieć o świe­cie, ale można dzi­wić się, że jesz­cze i to jest moż­liwe, jesz­cze i to... Prze­czy­ta­łam książkę Wojtka Toch­mana o Rwan­dzie i znowu się zdzi­wi­łam, że i to było moż­liwe.

Toch­man pi­sze o Rwan­dzie, Szczy­gieł o Cze­chach, Gó­recki o Kau­ka­zie... To wszystko pani dawni pod­opieczni.

Wy­cho­dzi na to, że tylko ja pi­szę o Pol­sce. A na przy­kład Gó­recki świet­nie zna Łódź, mógłby na­pi­sać współ­cze­sną Zie­mię obie­caną.

Po­wie­działa pani kie­dyś: „Być może ist­nieje zwią­zek mię­dzy moim dzie­ciń­stwem a póź­niej­szym pi­sa­niem”. Jak wy­glą­dało pani dzie­ciń­stwo?

Było smutne.

To może cho­ciaż po­czą­tek, może da nam pani swój po­czą­tek.

Mój praw­dziwy po­czą­tek to II wojna świa­towa, ale nie chce mi się opo­wia­dać o wła­snym smutku, a już na pewno nie w pierw­szej oso­bie. Opo­wia­dam o nim cza­sami, ale w trze­ciej.

Czy to mniej boli?

Mniej. Smu­tek musi mieć ja­kąś formę, ja­kiś rytm. Smu­tek bez formy jest bez­wstydny.

Czy ra­dość też musi mieć formę?

Pew­nie też, ale ra­dość nie jest moją spe­cjal­no­ścią.

.

Kie­dyś, na przy­kład, wie­rzono, że du­sze zmar­łych ma­ry­na­rzy żyją w al­ba­tro­sach i del­fi­nach, i ich nie za­bi­jano. A dzi­siaj taki ma­ry­narz ma­te­ria­li­sta wie: żad­nej wę­drówki dusz nie ma, i strzela so­bie do del­fi­nów i mew! Rada We­te­ra­nów Floty spe­cjalne ze­bra­nia mło­dym po­świę­ciła: – Cho­dzą, pro­szę was, po mie­ście z wło­sami jak u popa. Jak się zo­ba­czy ta­kiego, trzeba za­raz fo­to­gra­fię zro­bić!

Miał ra­cję Sa­sza Knop, tam­tej Ode­ssy już nie ma. To tylko hobby star­szych pa­nów z la­secz­kami, któ­rzy w klu­bie Ode­ssica słu­chają re­fe­ra­tów o Ode­ssie dwu­dzie­stych lat.

Na wschód od Ar­batu, War­szawa 1972 (frag­ment re­por­tażu „Mo­riak”, czyli Ode­ssa)

.

„Gdy ktoś nie ma w so­bie smutku, nie ma też ra­do­ści” – po­wie­działa pani kie­dyś.

Je­śli cały świat stara się roz­we­se­lać lu­dzi na wszel­kie moż­liwe spo­soby, to ja mogę za­pro­po­no­wać małą por­cję smutku. My­ślę, że bez niego lu­dzie nie by­liby ani lepsi, ani mą­drzejsi. To nor­malne, że czło­wiek uchyla się od smutku, chce być od niego jak naj­da­lej, ale smu­tek i tak go do­pad­nie. Kiedy zna się cier­pie­nie, można wy­ra­zi­ściej prze­ży­wać ra­dość. I to tę naj­prost­szą, naj­oczy­wist­szą. Moim bo­ha­te­rom nie trzeba palm, wa­ka­cji na Ma­jorce, nie trzeba Bóg wie czego – wy­star­czy, że jest świat i że my je­ste­śmy. Nie każdy ma świa­do­mość, jaka to frajda – żyć. Ja mam. Za­wdzię­czam to II woj­nie świa­to­wej, którą prze­ży­łam.

Jaki wpływ na twór­czość mają pani prze­ży­cia?

Mo­jego wła­snego do­świad­cze­nia ni­gdy nie opi­sa­łam wprost, ale to do­świad­cze­nie po­zwala mi zro­zu­mieć mo­ich bo­ha­te­rów. Pod­czas wojny by­łam ma­łym dziec­kiem, ale zdą­ży­łam się o nią świa­do­mie otrzeć, zo­sta­łam w nią wy­po­sa­żona. Przy­jaź­ni­łam się z Krzysz­to­fem Kie­ślow­skim, który był ode mnie młod­szy za­le­d­wie o parę lat, ale dzięki tej róż­nicy ja pa­mię­ta­łam wojnę, a on jej nie pa­mię­tał. Czu­łam się dzięki temu star­sza o dzie­się­cio­le­cia, o do­świad­cze­nie po­ko­leń. Co­raz czę­ściej my­ślę jed­nak, że istotne jest nie to, ja­kie mamy do­świad­cze­nia, tylko z jaką siłą je prze­ży­li­śmy. Z jaką siłą we­szło w nas to cier­pie­nie.

Ja­kie ma pani pierw­sze za­pa­mię­tane wspo­mnie­nie?

Jedna z pierw­szych bomb tra­fiła w nasz dom i wy­je­cha­li­śmy do dziad­ków. Dzia­dek miesz­kał w L., w za­byt­ko­wej ka­mie­nicy, w po­bliżu rynku. Za­pa­mię­ta­łam pod­łogę, po­krytą piękną drew­nianą mo­zaiką róż­nych ko­lo­rów. Śli­ska, pach­nąca pa­stą, bu­dziła – po­dob­nie jak dzia­dek – lę­kliwy re­spekt. Jedno z pierw­szych wo­jen­nych wy­sie­dleń miało miej­sce w L.: wy­rzu­cono miesz­kań­ców sta­ro­miej­skich ka­mie­nic. Wy­je­cha­li­śmy na wieś. W cha­cie, w któ­rej za­miesz­ka­li­śmy, nie było ani dziadka, ani pod­łogi. Była zie­mia. Pach­niało czer­nią, wil­go­cią i chło­dem. Cza­sami po­sy­py­wano ją żół­tym pia­skiem, co ozna­czało od­święt­ność. Na tej od­sło­nię­tej czar­nej ziemi za­częła się moja pry­watna, oso­bi­sta wojna świa­towa. Za­częła się ob­cość świata, który już ni­gdy nie dał się praw­dzi­wie oswoić.

Gdy pa­trzę na ilu­stra­cję, ry­su­nek, który jest na okładce książki Je­de­na­ście, na tę dziew­czynkę, na układ oczu, na jej uśmiech, śmiem twier­dzić, że to jest Hanna Krall we wła­snej oso­bie.

Na tej okładce jest zdję­cie dziew­czynki, która po­winna panu ko­goś przy­po­mi­nać rze­czy­wi­ście. Taka miła, grzeczna dziew­czynka, prawda? Nosi ładny swe­te­rek. Z RGO. Wie pan, co to było RGO?

Co to za skrót?

To Rada Główna Opie­kuń­cza, która po­ma­gała pod­czas oku­pa­cji. Mama cho­dziła tam po zupy i do­stała swe­te­rek. Ładny, brą­zowy. Dziew­czynka się cie­szy, po­wiem panu wię­cej, jest za­chwy­cona. Dziew­czynka prze­żyła wojnę! To zdję­cie było ro­bione mię­dzy stycz­niem a ma­jem, nie w maju, bo wtedy po­je­chała do domu dziecka, do Otwocka. Jest za­chwy­cona, że prze­żyła wojnę i że pierw­szy raz w ży­ciu po­szła do szkoły. 17 stycz­nia, w czwar­tek, do dziew­czynki przy­szła Ar­mia Czer­wona, a 18 stycz­nia po­szła do szkoły. I na pierw­szej lek­cji w ży­ciu na­uczy­ciel za­czął mó­wić: „Kiedy się wy­peł­niły dni i przy­szło zgi­nąć la­tem, pro­sto do nieba czwór­kami szli żoł­nie­rze z We­ster­platte”. Dziew­czynka nie bar­dzo ro­zu­miała, o co cho­dzi, ale czuła, że to jest piękne. Za­chwy­ciła się, jak na­uczy­ciel za­pi­sał ten wiersz Gał­czyń­skiego kredą na ta­blicy, bo dziew­czynka dużo czy­tała w róż­nych miesz­ka­niach w cza­sie wojny, ale ni­gdy jej nikt nie czy­tał na głos – do­ro­śli mieli waż­niej­sze sprawy niż czy­ta­nie dziew­czyn­kom z czar­nymi oczami. Nie­wiele ro­zu­miała, jak ktoś coś mó­wił na głos, zro­zu­miała do­piero, jak prze­czy­tała na ta­blicy, i za­chwy­ciła się. I ten za­chwyt jej zo­stał na resztę ży­cia. Ona się za­chwyca ma­łymi rze­czami, ale też wspa­nia­łymi ludźmi. Ona nie musi mieć palm, ani słońca. Ja­kieś Se­szele i Mau­ri­tiusy to nie dla niej. Jej wy­star­czy ta­ras, łąka nad Na­rwią, ptak, który się od­zywa na jej wi­dok... No i całe ży­cie za­chwyca się wspa­nia­łymi ludźmi...W książce Je­de­na­ście jest cała ga­le­ria wspa­nia­łych ko­biet i je­den chło­pak, wspa­niały, szes­na­sto­letni, bosy, w spoden­kach, który sto­czył sa­motną walkę z grupą nie­miec­kich żan­dar­mów.

Jaka była ta dziew­czynka?

Mama uwa­żała, że jest nie­grzeczna, ale umie dwie rze­czy: przy­pra­wia do smaku czer­wony barszcz i zna się na lu­dziach. I to jej zo­stało. Tej dziew­czynce.

Co to zna­czy znać się na lu­dziach?

Wie­dzieć, kogo po­pro­sić o po­moc, a przed kim trzeba się mieć na bacz­no­ści. Jak się te dwie rze­czy wie, to się prze­żywa wojnę.

Za­mie­ni­łaby pani swoje dzie­ciń­stwo na inne?

Nie za­mie­ni­ła­bym mo­jego dzie­ciń­stwa na żadne inne. Przy­go­to­wało mnie na całą resztę ży­cia, dzięki niemu coś ro­zu­miem z tego świata. Dzięki niemu wiem, czym jest strach, wiem, czym jest od­waga. I nie gor­szę się byle czym. By­ła­bym nie­po­rów­na­nie głup­sza, gdy­bym tego wszyst­kiego nie prze­żyła. Zresztą wszyst­kie dzieci wy­cho­dzą z wojny roz­tropne i do­ro­słe. Żeby prze­żyć, wszyst­kie mu­siały być mą­dre: i pol­skie, i ży­dow­skie... Je­stem pewna, że każde dziecko w Bo­śni i w Cze­cze­nii jest mą­dre i do­ro­słe. By­łam od­izo­lo­wana od świata. Je­żeli na­wet cza­sami do niego zaj­rza­łam, to naj­wy­żej przez ja­kąś szcze­linę. Po­tem na­stą­pił długi okres domu dziecka. Pi­sa­łam o nim w Sub­lo­ka­torce. Jest tam dziwny dom dziw­nych sie­rot, które wcale nie były dziećmi. To byli lu­dzie do­ro­śli i bar­dzo dużo wy­siłku wkła­dali w to, żeby uda­wać dzieci. Cza­sami do­ro­śli lu­dzie na to się na­bie­rali.

Co spra­wiło, że zde­cy­do­wała się pani na re­por­taż, skąd ten ro­dzaj pi­sar­stwa?

Po­nie­waż przez całe pra­wie dzie­ciń­stwo izo­lo­wano mnie od świata, by­łam tego świata ogrom­nie cie­kawa. Czy to wy­star­cza­jący po­wód, żeby być re­por­te­rem? Kiedy skoń­czyła się wojna, pierw­szego dnia po jej za­koń­cze­niu zro­zu­mia­łam, że prze­ży­łam, że żyję, i to ży­cie uwa­ża­łam za wspa­niały pre­zent od losu czy od Boga, za­tem czymś po­win­nam się wy­pła­cić. Wy­bie­gam w przy­szłość. Po­czu­cie, że mu­szę się ży­ciu zre­wan­żo­wać – przy­szło póź­niej.

Kiedy zy­skała pani po­czu­cie, że może pani żyć, jak chce, jak sama pani wy­biera?

Do­piero na stu­diach, na Wy­dziale Dzien­ni­kar­skim Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Miesz­ka­łam wtedy na war­szaw­skiej Pra­dze, na Tar­go­wej, i je­cha­łam na eg­za­min wstępny na uni­wer­sy­tet. Je­cha­łam tram­wa­jem ubrana w białą bluzkę i w spód­niczkę z prze­ni­co­wa­nej przed­wo­jen­nej spód­nicy mamy. Prze­je­cha­łam już most Po­nia­tow­skiego, So­lec, już się zbli­ża­łam do No­wego Światu, i na­gle ogar­nęła mnie straszna ra­dość. Sta­łam na pierw­szym po­mo­ście – to, nie­stety, jest kicz okropny – gdy ogar­nęła mnie wielka fala szczę­śli­wo­ści. Po­my­śla­łam: „Te­raz wszystko się za­czyna”. Nie wie­dzia­łam do­kład­nie co, ale mia­łam po­czu­cie wol­no­ści i że wszystko jest przede mną. Daję słowo ho­noru: mię­dzy mo­stem Po­nia­tow­skiego a No­wym Świa­tem na­bra­łam pew­no­ści, że skoń­czę stu­dia, zo­stanę re­por­terką, będę pi­sać. Co wła­ści­wie wtedy się za­częło? Po pro­stu ja się za­czę­łam! Czy to moż­liwe, że tak mało po­trzeba, że mię­dzy mo­stem a No­wym Świa­tem czło­wiek w jed­nej chwili się za­czyna? W każ­dym ra­zie ze mną tak było.

Ja­kie zna­cze­nie ma dla pani pierw­sza praca dzien­ni­kar­ska, w „Ży­ciu War­szawy”?

Uczy­łam się wtedy zwię­złego pi­sa­nia. Naj­dłuż­szy re­por­taż mógł mieć cztery, pięć stron. Pi­sa­łam te krót­kie tek­sty w ogrom­nym po­śpie­chu i czy­tam je dzi­siaj z za­że­no­wa­niem.

O czym były te re­por­taże?

O tym, co do­okoła. O lu­dziach, któ­rzy bu­do­wali, któ­rzy oszczę­dzali, któ­rzy za­ra­biali, któ­rzy cze­kali, mieli na­dzieję, byli po­godni albo smutni. Je­dyny nie­zły re­por­taż, jaki wtedy na­pi­sa­łam, to 700 okien. Był o mło­dych ro­bot­ni­kach, któ­rzy miesz­kali w ho­telu ro­bot­ni­czym. W nie­dzielę rano za­kła­dali czarne gar­ni­tury i wy­ru­szali w Pol­skę. Wtedy, w la­tach sześć­dzie­sią­tych, w nie­dzielę rano no­siło się czarne gar­ni­tury.

Pro­szę opo­wie­dzieć o tym pierw­szym praw­dzi­wym re­por­tażu.

W blo­kach ho­te­lo­wych było sie­dem­set okien, we wszyst­kich wi­dać było jed­na­kowe ży­ran­dole i fi­ranki, jed­na­kowe su­szące się ga­cie i jed­na­kowe musz­tar­dówki na pa­ra­pe­tach. Miesz­kali tam lu­dzie ze wsi, pra­co­wali na bu­do­wie i ma­rzyli o dziew­czy­nach z war­szaw­skim miesz­ka­niem i mel­dun­kiem. Na pod­sta­wie tego tek­stu Zyg­munt Sa­mo­siuk, po­cząt­ku­jący wów­czas ope­ra­tor, zro­bił ma­te­riał dla Pol­skiej Kro­niki Fil­mo­wej. Po­ka­zał paru mło­dych męż­czyzn przy­go­to­wu­ją­cych się do wyj­ścia: golą się, po­le­wają wodą ko­loń­ską, na­kła­dają kra­waty „na gumkę” i czarne od­świętne ubra­nia. W nie­dzielny po­ra­nek wy­cho­dzą w ja­sną, roz­sło­necz­nioną ulicę i idą przed sie­bie roz­cią­gniętą ty­ra­lierą czar­nych gar­ni­tu­rów. Do dzi­siaj pa­mię­tam smu­tek pły­nący z ekranu i ta­lent Sa­mo­siuka. Po raz pierw­szy zro­zu­mia­łam, czym jest prze­twa­rza­nie ży­cia w praw­dziwą sztukę.

W „Ży­ciu War­szawy” na­pi­sała pani inny tekst, na który zwró­cono uwagę: Nie­to­pe­rze nad Mie­cho­wem. Było to rok po Paź­dzier­niku ’56. Sko­ło­wany se­kre­tarz ko­mi­tetu par­tyj­nego bez prze­ko­na­nia mó­wił o bio­rą­cej we wła­da­nie ry­nek pry­wat­nej ini­cja­ty­wie, su­mi­tu­jąc się: „Wi­dać to nowe nie cał­kiem jesz­cze we mnie zwy­cię­żyło”.

Re­por­taż Nie­to­pe­rze nad Mie­cho­wem uka­zał się na naj­lep­szej, bo trze­ciej ko­lum­nie. Dla mnie, po­cząt­ku­ją­cej re­por­terki, było to fan­ta­styczne. By­łam szczę­śliwa i dumna z sie­bie. Po la­tach wró­ci­łam do Mie­chowa, żeby na­pi­sać re­por­taż w kon­kur­sie „Odry” – To samo miej­sce. Za­nim po­je­cha­łam, prze­czy­ta­łam w ar­chi­wum re­dak­cyj­nym ów stary tekst i nie mo­głam zna­leźć frag­mentu, który chcia­ła­bym za­cy­to­wać w „Od­rze”. Gdyby osoba po­cząt­ku­jąca w za­wo­dzie przy­nio­sła mi dzi­siaj coś ta­kiego, po­wie­dzia­ła­bym: „To jest pi­ra­mi­dalny gniot, ale niech się pani jesz­cze nie znie­chęca”. „Jesz­cze nie”, po­nie­waż są w tych Nie­to­per­zach wszyst­kie ele­menty, które po­tem były w moim pi­sa­niu. Jest przede wszyst­kim ję­zyk, ja­kim mó­wili moi ów­cze­śni bo­ha­te­ro­wie.

No i jest szcze­gół. Obiek­tywny. Któ­remu re­por­ter na­daje zna­cze­nie.

Szcze­góły się wy­ła­niają. To jest fa­scy­nu­jące, jak nor­malny przed­miot na­biera zna­czeń. Jak z do­słow­nego staje się zna­czącą me­ta­forą. W tym pierw­szym tek­ście, który nada­wał się do czy­ta­nia, mia­łam taki szcze­gół: ubra­nie se­kre­ta­rza par­tii prze­ro­bione ze sta­rego ko­le­jar­skiego mun­duru. Mia­łam 22 lata, ale już i zda­nie usły­sza­łam, i za­uwa­ży­łam ubra­nie. Może już wtedy wi­dzia­łam świat po­przez szcze­góły. Może to jest wła­ści­wość or­ga­ni­zmu, ten spo­sób pa­trze­nia na świat? Czy pani zna to uczu­cie re­por­ter­skiego za­chwytu?

Znam.

No wła­śnie. Wy­pi­sa­łam parę szcze­gó­łów z mo­ich ksią­żek. Rę­ka­wiczki przed­wo­jen­nej pri­ma­donny ope­ro­wej, sza­bla, nie­po­trzebna uła­nowi po woj­nie, zła­mana – spraw­dziła się w za­bi­ja­niu świń. Czaszka An­drzeja Czaj­kow­skiego za­pi­sana w te­sta­men­cie dla Royal Sha­ke­spe­are Com­pany – za­grali z nią Ham­leta tylko raz, bo kru­cha była. Ło­pata Wła­dy­sława So­koła – wy­ko­pał nią dół, dla sie­bie i dla trzech Ży­dó­wek. Swe­te­rek Wiesi Gro­choli. Tu, obok stołu, stały trzy ogromne pa­sia­ste torby. Magda, córka Wiesi, przy­tasz­czyła je, za co je­stem jej bar­dzo wdzięczna. W tor­bach było całe ży­cie Wiesi. Zdję­cia ojca, li­sty do oflagu, ma­te­riały do ksią­żek, które ni­gdy nie po­wstały. I były no­tatki, a w nich – kilka razy, w róż­nych wer­sjach – scena, którą przy­wo­łuję w Szcze­gó­łach zna­czą­cych. Wie­sia idzie z mamą kra­kow­ską ulicą, z na­prze­ciwka zbli­żają się ko­bieta z dziew­czynką. Z da­leka wi­dać, kim są, choć nie pa­dło słowo na „ż”. Może by skrę­ciły, po­szły inną drogą, ale nie – idą wprost na Wie­się i jej mamę. Ko­bieta prosi mamę Wiesi: „Tylko dzi­siaj. Tylko na jedną noc”, mama tłu­ma­czy, że nie mogą, że same miesz­kają ką­tem u wuja, i wyj­muje pie­nią­dze. Tamta matka nie chce jał­mużny. Zdej­muje z dziew­czynki swe­ter...

W 2006 roku, po pra­wie czter­dzie­stu pię­ciu la­tach, przy­po­mniała so­bie pani jesz­cze je­den re­por­taż z po­cząt­ków ka­riery dzien­ni­kar­skiej.

Nie­dawno wró­cił do mnie inny tekst z „Ży­cia War­szawy” – nie­źle zdo­ku­men­to­wany re­por­taż o miesz­kań­cach An­no­pola, osie­dla ba­ra­ków. Ostatni aka­pit opo­wia­dał o dzie­ciach, które zro­biły skok na przed­szkole i ukra­dły za­bawki. Żadne ze spraw­ców prze­stęp­stwa nie miało swo­ich wła­snych za­ba­wek, a „ope­ra­tywna, jak za­wsze, mi­li­cja od­zy­skała je tego sa­mego dnia”. Tekst zna­la­złam w teczce w In­sty­tu­cie Pa­mięci Na­ro­do­wej, obok pro­to­ko­łów z prze­słu­chań. Z in­for­ma­cją: „nie do­pusz­czony do druku 16 XII 1962”. I z od­ręcz­nym za­le­ce­niem dla nie­ja­kiej to­wa­rzyszki S., by tego ro­dzaju ar­ty­kuły za­trzy­my­wać.

Kiedy udało się pani wy­rwać z tego ry­goru czte­rech stron?

To trwało. Dzi­siaj lu­dzie za­czy­nają pi­sać re­por­taże, ma­jąc po dwa­dzie­ścia pięć lat, i po dwóch, trzech la­tach wie­dzą i po­tra­fią wszystko. Ja mia­łam szes­na­ście lat, kiedy zda­łam ma­turę, osiem­na­ście, jak za­czę­łam pi­sać, dwa­dzie­ścia lat, kiedy skoń­czy­łam stu­dia. My­śla­łam, że to coś zna­czy: tyle czasu przed sobą. Ale oka­zało się, że nie zna­czy nic, bo mu­sia­łam pi­sać po kilka re­por­taży w mie­siącu, a wtedy nie ma się czasu na my­śle­nie. Dużo czasu wtedy stra­ci­łam na nie­po­trzebne, nie­ważne pi­sa­nie.

No­si­łeś tego dnia swe­ter z czer­wo­nej pu­szy­stej wełny. „To był piękny swe­ter – do­da­łeś – z an­gory. Po bar­dzo bo­ga­tym Ży­dzie...” Na nim były dwa skó­rzane pasy na krzyż, a po­środku – na piersi – la­tarka. „Słu­chaj, jak ja wy­glą­da­łem!” – mó­wi­łeś mi, kiedy za­py­ta­łam o dzień dzie­więt­na­sty kwiet­nia...

– Tak mó­wi­łem?

Było chłodno. W kwiet­niu wie­czo­rami bywa chłodno, zwłasz­cza jak czło­wiek mało je, więc wło­ży­łem swe­ter. To prawda, zna­la­złem go w rze­czach jed­nego Żyda, któ­re­goś dnia wy­gar­nęli ich z piw­nicy i ja so­bie wzią­łem swe­ter z an­gory. Był w do­brym ga­tunku: ten fa­cet miał mnó­stwo pie­nię­dzy, przed wojną ufun­do­wał dla woj­ska FON-u sa­mo­lot czy czołg, coś w tym ro­dzaju.

Ja wiem, że ty lu­bisz ta­kie ka­wałki, pew­nie dla­tego wspo­mnia­łem o tym.

– O nie. Wspo­mnia­łeś – bo chcia­łeś coś po­ka­zać. Rze­czo­wość i spo­kój. O to cho­dziło.

– Mó­wię tak, jak my­śmy wtedy wszy­scy mó­wili.

Zdą­żyć przed Pa­nem Bo­giem, Kra­ków 1977

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------Źró­dła ilu­stra­cji

s. 5 – z ar­chi­wum Hanny Krall

Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy do­ło­żyło na­le­ży­tej sta­ran­no­ści w ro­zu­mie­niu art. 335 par. 2 ko­deksu cy­wil­nego w celu od­na­le­zie­nia ak­tu­al­nych dys­po­nen­tów au­tor­skich praw ma­jąt­ko­wych do zdjęć opu­bli­ko­wa­nych w książce. Z uwagi na to, że przed od­da­niem ni­niej­szej książki do druku nie od­na­le­ziono nie­któ­rych au­to­rów zdjęć, Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy zo­bo­wią­zuje się do wy­pła­ce­nia sto­sow­nego wy­na­gro­dze­nia z ty­tułu wy­ko­rzy­sta­nia zdjęć ak­tu­al­nym dys­po­nen­tom au­tor­skich praw ma­jąt­ko­wych nie­zwłocz­nie po ich zgło­sze­niu do Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij