Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Retrozbrodnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Retrozbrodnie - ebook

Śmierć na dziesięć sposobów w byłym Królestwie Polskim.

Przełom XIX i XX wieku, tereny byłej Rzeczpospolitej. Świat dymiących fabryk oraz brudnych, industrialnych ulic. Nasze stulecie od tamtego dzieli niemal wszystko, łączą zaś – brutalna siła i szemrane interesy. Mariusz Gadomski wydobywa ze stosu archiwalnych dokumentów i zakurzonych przedwojennych czasopism starą, dobrą chciwość, zawiść, pragnienie zemsty, skandale i krwawe porachunki. Ujawnia zapomniane zbrodnie sprzed lat.

„Retrozbrodnie” to dziesięć opartych na faktach historii, które do dziś wywołują dreszcz przerażenia.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7409-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODŁY APASZ I AKTORKA

W przedwojennym Lwowie niezwykle emocjonalnie reagowano na wydarzenia ważne dla miasta i poruszające opinię publiczną. Prasie nie umknęło żadne zabójstwo, żadna afera, żaden nieszczęśliwy wypadek. Relacje z głośnych procesów kryminalnych ukazywały się w codziennych wydaniach na podobieństwo powieści w odcinkach. Dosłownie cytowano zeznania świadków i oskarżonych. Ambicją każdej redakcji było dotarcie do sensacji przegapionej albo zlekceważonej przez konkurencję – wtedy nakład sprzedawał się jak świeże bułeczki. Prasę wówczas czytano od deski do deski, nie tak jak dziś, kiedy z lenistwa lub braku czasu tylko przebiegamy wzrokiem nagłówki w Internecie.

Jednak nie tylko dziennikarze czuwali na posterunku. Wieści, że pani zabiła pana (lub odwrotnie) czy z kasy magistrackiej zniknęła w nieustalonych okolicznościach duża suma, przeznaczona na remont Piekarskiej, rozchodziły się po lwowskim bruku szybciej niż dodatki nadzwyczajne „Kuryera Lwowskiego” czy „Słowa Polskiego”. Te gorące dysputy przekupek na placu Solskim, te filozoficzne rozważania o duszy zbrodniarza, prowadzone do późnej nocy przy barze w hotelu George przez panów w wytwornych surdutach… Żywiołowy temperament mieszkańców miasta nad Pełtwią nie pozwalał im przechodzić obojętnie obok takich spraw.

Swoistym komentarzem do ważnych, budzących zainteresowanie lwowskich zdarzeń były rymowanki i piosenki, tworzone przez domorosłych artystów. Wiele z nich, skleconych na potrzebę chwili, stawało się hitami, które przez wiele lat nucono nie tylko w mrocznych zaułkach Zamarstynowa, gdzie za bezdurno można było dostać kosę pod żebra od batiarów, ale także w eleganckich domach, zamieszkanych przez elity.

„Przyjechał do Lwowa akrobata-mucha. Spadł z dachu na ziemię i wyzionął ducha” – tak lwowska ulica upamiętniła tragiczny wypadek znanego akrobaty Stefana Polińskiego. Ten, podczas występu we Lwowie w 1928 roku, spadł na bruk ulicy Akademickiej z dużej wysokości, gdy przechodził po linie pomiędzy budynkami. Poniósł śmierć na miejscu.

Akrobatę-muchę (jedną ze zwrotek napisał podobno Marian Hemar – poeta, satyryk, komediopisarz, dramaturg, tłumacz poezji, autor tekstów piosenek) do dziś wykonują zespoły specjalizujące się we lwowskich sztajerach.

A co z „podłym apaszem i aktorką”? O nich Lwów także śpiewał. „Na Batorego czy wy słyszyci? W ponurej celi Lewicki stał, bu on kochance odebrał życi, dając z browninga trzykrotny strzał”. To tylko początek najważniejszej informacji dotyczącej zdarzenia, które ponad sto lat temu wstrząsnęło Lwowem.

Był 22 grudnia 1910 roku. We Lwowie prószył lekki śnieg, mróz kreślił fantazyjne kształty na szybach okien, za którymi świeciły kolorowym blaskiem już ozdobione choinki. Neony w świątecznej szacie w pasażu Mikolascha jako żywo przypominały paryskie iluminacje. Wszędzie pachniało piernikami, imbirem i śliwkowym suszem. Na Rynku Halickim, jeszcze bardziej zatłoczonym niż w zwykłe dni, grymaszono nad wyborem karpia. „E, pani, tyn jakiś śninty. Spukojni, on prawi bez ości. Święta, święta i po świętach” – powiedzą za trzy dni lwowianie, zastanawiając się, czy bigos będzie jeszcze dobry w Nowy Rok. Na razie jednak trzeba się było do tych świąt przygotować.

Tego dnia Antonina Ogińska-Szenderowiczowa, aktorka Teatru Miejskiego, miała grać wieczorem w sztuce Peer Gynt Henryka Ibsena. Od rana jednak nikt nie wiedział, co dzieje się z kobietą. Ludwik Heller, dyrektor teatru, coraz bardziej niepokoił się brakiem kontaktu z artystką. Nie chodziło mu bynajmniej o spektakl, jakoś daliby sobie bez niej radę, chociaż grała ważną rolę Ingrid. Obawą napełniała go myśl, że spotkało ją coś złego. Wiedział, że miała problemy z płucami, ale gdyby nagle zachorowała, byłaby w domu. Niestety, wyszła przed południem i od tamtej pory nikt jej nie widział – ani mąż Leopold Szenderowicz, redaktor „Wieku Nowego”, ani bliska przyjaciółka, Gabriela Zapolska, ani dama do towarzystwa, panna H.

Straszne przeczucia krążyły po umysłach wszystkich, którzy byli zatroskani o los Antoniny (a właściwie Niny, wolała skróconą wersję swojego imienia). Ten Lewicki, ta kreatura, nędzne indywiduum, intrygant, który jak pająk opętał ją swoimi mackami i nie chciał puścić… Czy to możliwe, by odważył się na coś, od czego nie ma odwrotu? A niby dlaczego nie? Ten człowiek już nieraz udowodnił, że jest pozbawiony wszelkich hamulców moralnych, że nie liczy się z nikim ani niczym, że zdolny jest do każdej podłości.

Szenderowicz, półżywy ze strachu o Antoninę, równocześnie mający na głowie proces sądowy redaktorów odpowiedzialnych pisma, oskarżonych o obrazę czci, powiadomił policję o zaginięciu żony. Przekazał komisarzowi Smółce z lwowskiego urzędu śledczego swoje podejrzenia co do miejsca jej pobytu. Jeszcze tego samego dnia w kamienicy przy ulicy Zimorowicza zjawiła się ekipa policji. Zapukano do eleganckiej garsoniery, wynajmowanej przez mieszkającego tu samotnie Kazimierza Lewickiego. Nikt nie odpowiedział, drzwi były zamknięte. Podwładny spojrzał niepewnie na szefa.

– Cu robić, pani kumisarzu?

Smółka wzruszył ramionami, bez słowa naparł na drzwi i wyważył je jednym silnym szarpnięciem. W urządzonym ze smakiem mieszkaniu panowała głucha, złowroga cisza. W przedpokoju policja zwróciła uwagę na damską suknię, rzuconą w nieładzie na podłogę. W jednym z pokoi, w zmiętej pościeli na łóżku, leżały zwłoki Antoniny Ogińskiej-Szenderowiczowej.

Kobieta miała na sobie tylko bieliznę, z jednej nogi zwisała jej opuszczona do połowy pończocha. Ciemnoblond włosy były potargane, oczy szeroko otwarte, postawione w słup, usta lekko odchylone. Głowa i tułów spoczywały na posłaniu, ręce i nogi opuszczały się ku podłodze. Dostrzeżono trzy głębokie, okrągłe rany, których krawędzie były obwiedzione pasemkami poczerniałej, skrzepniętej krwi – na prawej skroni, piersi i podbrzuszu.

Sprowadzony mąż Ogińskiej przypadł z płaczem do martwego ciała żony. Całował je i nie mógł się powstrzymać od rozpaczliwego szlochu. To nieznacznie opóźniło badanie pośmiertne. Lekarz stwierdził, że rany pochodzą od postrzałów z rewolweru. Na podstawie ciepłoty ciała i stopnia skrzepnięcia krwi przyjęto, że Antonina Ogińska-Szenderowiczowa została zastrzelona tego samego dnia, w godzinach przedpołudniowych.

W takiej oto krwawej i tragicznej formie dopełnił się los kobiety, która na skutek lekkomyślności i fatalnego zauroczenia skazała się na związek. Związek z człowiekiem, który zamienił jej życie w piekło i w końcu ją zamordował.

Policja rozpoczęła poszukiwania Kazimierza Lewickiego.

Urodzona w Warszawie około 1876 roku, w rodzinie urzędnika kolejowego, Antonina Ogińska (prawdziwe nazwisko Pietrzak, zapewne uznane za „mało teatralne” i dlatego zmienione) debiutowała jako aktorka w Stanisławowie, na deskach tamtejszego teatru w roli Berty w komedii Broń niewieścia autorstwa Juliusa Rodericha Benedixa. Nie była to wielka rola, nie była to nawet wiekopomna sztuka. Potem, przez kilka lat, Ogińska występowała – najczęściej właśnie w lekkim komediowym repertuarze, przeważnie w rolach naiwnych dziewcząt i amantek – w teatrach w Krynicy, Poznaniu i Warszawie. W 1899 roku trafiła do Teatru Miejskiego we Lwowie, gdzie grała do śmierci.

Miała szczyptę talentu, dobre warunki zewnętrzne i głosowe, ale nie w pełni wykorzystywano te walory. W czasach występowania na lwowskiej scenie na przeszkodzie do osiągnięcia większych artystycznych sukcesów stały jej dolegliwości płucne; choroba nie pozwalała na częste pojawianie się na deskach teatru. Ale chyba też nie miała ambicji dorównania Helenie Modrzejewskiej. Po pierwsze: nie ta liga, jeśli chodzi o talent czy możliwości sceniczne – i Ogińska zapewne zdawała sobie z tego sprawę. Po drugie: teatr nie był już jej jedynym życiowym priorytetem. Niedługo po przeprowadzce do Lwowa poślubiła Leopolda Szenderowicza.

Mąż aktorki był dziennikarzem, początkowo redagował związane z endecją „Słowo Polskie”, następnie „Wiek Nowy” – pismo mające opinię postępowego i liberalnego. Kierowanie gazetą dało mu pozycję w środowisku i zapewniło wysokie dochody. Szenderowicz pasjonował się teatrem, z ludźmi sceny łączyły go zażyłe znajomości. Ponoć pierwowzorem pani Dulskiej ze sztuki Gabrieli Zapolskiej była właścicielka kamienicy, w której mieszkał Szenderowicz. To właśnie on podsunął artystce pomysł wykorzystania tej postaci.

Ślub Szenderowicza z Ogińską był we Lwowie przedmiotem licznych dyskusji. Jakżeby inaczej, w końcu Ziemia nie przestała się kręcić wokół Słońca! Podkpiwano z redaktora poważnego pisma, że dał się usidlić drugorzędnej aktoreczce, która będzie z niego ciągnąć, ile wlezie. Jej zaś zarzucono, że wyszła za Szenderowicza, ponieważ na scenie niewiele już mogła zdziałać. Znalazła więc sobie spokojną życiową przystań u boku zamożnego, cieszącego się szacunkiem mężczyzny na stanowisku.

Nawet jeśli plotkarze mieli rację, to nie powinno się ciskać gromów w Antoninę. Kobieca kariera aktorska w tamtych czasach nie była usłana różami. Wykonywana praca nie należała do lekkich. Łączyła się z koniecznością częstej zmiany miejsca zamieszkania. Wiele teatrów padało, a zespół, który znalazł się na lodzie, musiał szukać nowych możliwości. Sytuacja finansowa aktorów (poza Warszawą, choć nie zawsze) nie była dobra, a kobiet – na pewno gorsza niż mężczyzn. Niektóre kończyły w nędzy, chorobach, domach dla obłąkanych, nierzadkie były samobójstwa. Czyż można zatem krytykować Antoninę Ogińską za to, że zamieniła blask sceny (nie taki znowu jasny) na stabilniejszą rolę żony i pani domu? Wszak i dzisiaj wiele aktorek, piosenkarek, modelek – szczególnie tych, które szczyt kariery zawodowej mają za sobą – podejmuje identyczną decyzję.

Należy wspomnieć o jeszcze jednym ówczesnym aspekcie obyczajowym. Aktorstwo, szczególnie kobiece, przez znaczną część społeczeństwa było uznawane za zajęcie poniżające i niemoralne. Ci sami ludzie, którzy w teatrze oklaskiwali gwiazdę za przekonującą kreację, na ulicy odwracali się z pogardą.

Niezmiernie rzadko zdarzało się, że zakochany wielbiciel zamierzał poślubić aktorkę. Jeśli jego rodzina była pruderyjna, długo odwodziła go od takiego „szaleństwa”, a kiedy perswazje nie przynosiły efektu, z ciężkim sercem godziła się, ale stawiała warunek sine qua non – panna artystka musiała porzucić scenę, zerwać z teatralnym „bagnem” i zająć się czymś, co Bogu miłe i co przystoi żonie. Cóż, pani Dulska istniała na długo przed napisaniem tej sztuki przez Zapolską…

W przypadku Ogińskiej i Szenderowicza żadnego szantażu nie było. Nina będąc mężatką, grała w teatrze, zapewne już bez takiego zapału jak kiedyś, ale grała – nawet mimo ograniczeń związanych z chorobą.

Uchodzili za zgodne i dość udane małżeństwo. Na pewno nie idealne, bo takich ze świecą szukać – mieli lepsze i gorsze dni, nawet kryzysy, jednak potrafili znaleźć porozumienie, wybaczyć sobie grzechy, nigdy nawet nie przemknęła im myśl o rozwodzie. Kochali się prawdziwą miłością, która jest przecież jednym z gwarantów trwałości związku.

Nie mieli dzieci, ale brak potomstwa ich nie poróżniał. Wydawać by się mogło, że zestarzeją się w szczęściu, że za ileś lat będą spacerować po ulicy Akademickiej i karmić łabędzie w Parku Kilińskiego. Niestety, Antonina nie dożyła starości.

Był 1907 rok. Właśnie przechodzili chłodniejszy okres – nic, co z czasem nie obróciłoby się ku dobremu i jeszcze bardziej zacieśniło ich związku. Ogińska, kobieta po trzydziestce, ale wciąż atrakcyjna, wzbudzająca pożądanie mężczyzn, być może znudziła się zapracowanym mężem, ślęczącym nad maszynopisami i użerającym się z cenzurą. Może i jemu Antonina chwilowo zobojętniała. Dość, że kobietę pewnego dnia los zetknął z człowiekiem, który okazał się jej przekleństwem.

Jednak nic tego nie zapowiadało. Kazimierz Lewicki, wówczas 21-letni, młodszy o blisko 12 lat od Ogińskiej, sukcesor bogatej lwowskiej rodziny kupieckiej, na pierwszy (a może nawet i drugi?) rzut oka prezentował się jako dżentelmen w każdym calu. Wysoki brunet o gładkiej twarzy i magnetyzującym spojrzeniu ciemnych oczu na pewno był przystojniejszy od Szenderowicza. Wytworny, o nienagannych manierach – niewątpliwie stanowił obiekt pożądania kobiet w nieomal każdym wieku.

Ogińska zapragnęła bardziej barwnego życia i mocniejszych wrażeń niż te, które dawał jej mąż. Nieopatrznie uległa urokowi sławnego lwowskiego uwodziciela, który kobiety zmieniał chyba częściej niż rękawiczki. Wdała się z nim w romans, pomimo ostrzeżeń, że to bałamut i farmazon – że będzie przez niego cierpieć, że wyleje morze łez.

Lekkomyślne zauroczenie wygrało z rozsądkiem.

Policja nie szukała długo podejrzanego. Ekipa komisarza Kwiatkowskiego udała się na plac Mariacki, gdzie pod numerem piątym, w sąsiedztwie hotelu George, na wprost pomnika Mickiewicza, w trzypiętrowej kamienicy mieściła się firma „Kazimierz Lewicki – porcelana”. Był to zajmujący połowę dolnej kondygnacji budynku sklep z ogromnymi witrynami. Na dachu znajdował się wielki szyld z nazwą firmy.

Śledczy nie przyszli po zakupy. Ominęli salon sprzedażowy i biura, weszli na piętro, gdzie znajdowały się mieszkania Lewickich. Otworzyła im służąca, blada i zapłakana. W kuchni kobiety kręciły mak na Wigilię. Ich wystraszone spojrzenia świadczyły dobitnie o tym, że wszyscy w domu już wiedzą, co się stało i jaki jest związek rodziny z tym wydarzeniem.

Komisarz Kwiatkowski zakomunikował, że chce się pilnie rozmówić z panem Kazimierzem Lewickim (podejrzany o zabójstwo Ogińskiej był imiennikiem i wnukiem założyciela porcelanowego imperium).

– Syna nie ma w domu – odpowiedziała pani Lewicka.

– A gdzie możemy go znaleźć?

Matkę uprzedził jej starszy syn, Aleksander:

– Brat jest niezdrów. Odwiozłem go do zakładu leczniczego.

– Mimo to musimy się z nim pilnie widzieć. Proszę podać nam adres tego zakładu.

Lewicki milczał, powoli dawał za wygraną.

– Proszę o adres.

– Zakład dla nerwowo chorych doktora Świątkowskiego, przy ulicy Dwernickiego. Ale brat powinien tam pozostać.

– O tym zdecyduje sąd.

– Nalegam…

– Proszę posłuchać, panie Lewicki. – Głos komisarza był lodowaty. – Sprawa jest o morderstwo. Są silne poszlaki wskazujące na pańskiego brata jako winowajcę. Więc daruje pan, ale ani wasz majątek, ani koneksje nie pomogą…

Prywatne sanatorium dla nerwowo chorych doktora Jana Świątkowskiego, cenionego lwowskiego lekarza psychiatry i autora publikacji naukowych, w niczym nie przypominało typowego szpitala dla obłąkanych – bo też nim nie było. W sanatorium kryła się luksusowa klinika dla bogaczy. Stojący w otoczeniu bujnej roślinności parku Żelazna Woda główny budynek, w ciepłej barwie, z werandami, sprawiał wrażenie urokliwego pensjonatu. Wnętrza były przestronne, pokoje pacjentów wyposażone we wszelkie wygody, a personel zachowywał się uprzejmie i dyskretnie. Jeśli kto szukałby ciemnych ponurych sal, krat w oknach, drzwi bez klamek czy potępieńczych wrzasków wydawanych przez nieszczęśników poddawanych lobotomii – to znalazłby się w niewłaściwym miejscu. W zakładzie leczono wszelkie choroby umysłowe, psychonerwice, padaczkę, alkoholików, morfinistów, ponadto stosowano terapie zajęciowe oraz zapewniano obfitość rozrywek. W ulotkach rozprowadzanych po Lwowie przezornie nie podawano cen tak szerokiego pakietu usług zdrowotnych, ale na pewno nie były to małe kwoty.

Wieści po Lwowie rozchodziły się lotem błyskawicy. Doktor Świątkowski dowiedziawszy się o morderstwie, nie czekał, aż policja do niego przyjedzie, sam ich powiadomił, że przebywa u niego przypuszczalny zabójca. Zaprowadził policję do Kazimierza Lewickiego.

Podejrzany spokojnie jadł obiad. W popielniczce tliło się niedopalone cygaro. Mężczyzna nie stracił pewności siebie na widok przybyłych. Gdy komisarz Kwiatkowski oznajmił, że musi go zatrzymać pod zarzutem zabójstwa, Kazimierz po prostu pokiwał głową.

– Wiem o tym – odparł krótko. Wstał, podał Kwiatkowskiemu rękę na przywitanie, co komisarz zignorował.

– Co ma pan do powiedzenia w sprawie znalezienia w pana mieszkaniu zwłok aktorki Ogińskiej?

– Co mogę powiedzieć? Przyznaję się do zastrzelenia Niny.

– Czyli do zabójstwa.

– Nie nazwałbym tego zabójstwem. Spełniłem prośbę Niny, która nie chciała żyć. Potem miałem zamiar popełnić samobójstwo.

– Ale nie zrobił pan tego.

– Zaciął mi się rewolwer.

Komisarz Kwiatkowski wiedział, że do Ogińskiej oddano trzy strzały. Każdy z nich mógł spowodować śmierć kobiety. Zatem Lewicki łgał jak najęty; gdyby mówił prawdę, nie strzelałby tyle razy.

– Pan pójdzie z nami – powiedział ostro policjant.

– Przecież jestem chory. Doktorze, pozwoli pan na to?

Świątkowski odwołał Kwiatkowskiego na bok i szepnął, że w sprawie aresztowania Lewickiego głos powinien zabrać sąd.

– Oczywiście, nie zapomniałem o tym. Skoro taka wola…

Jeśli Kazimierz Lewicki łudził się, że znane nazwisko i rodzinna fortuna mu pomogą, to musiał się srogo zawieść. Sędzia śledczy Józef Zgóralski nakazał bezzwłoczne odstawienie podejrzanego do aresztu. Lewicki i tę niepomyślną dla siebie decyzję przyjął z obojętnością. Rodzina postarała się, by standard jego celi był nieco wyższy niż przewidywała norma, oraz wymogła zgodę kierownictwa na dostarczanie mu domowych posiłków i cygar. Nie zmienia to faktu, że warunki w areszcie śledczym i tak były nieporównanie gorsze niż te w sanatorium doktora Świątkowskiego.

W pierwszych latach XX wieku nazwisko „Lewicki” może nie było we Lwowie aż tak znane i często wymieniane jak „Baczewski”, aczkolwiek firma handlująca markową porcelaną – podobnie jak słynna wytwórnia wódek – miała wieloletnią tradycję i podobną renomę. Powstała kilkadziesiąt lat później niż „J.A. Baczewski”.

Od 1845 roku Kazimierz Lewicki senior prowadził przy ulicy Trybunalskiej 6 skład porcelany, szkła i towarów mieszanych. Sprzedawał m.in. serwisy do herbaty i kawy, czajniki sprowadzane z Wielkiej Brytanii, sztućce, tace, lampy naftowe ditmara z wszelkimi przyborami, szyby okienne, zapałki szwedzkie i wykłuwacze do zębów. Zaopatrywał całą Galicję, a że sprzedawane przedmioty i sprzęty potrzebne były w każdym gospodarstwie domowym, zawsze miał tłum klientów. Ponadto firma zajmowała się ręcznym malowaniem ozdób na porcelanie i szkle.

Zdaje się, że ta część działalności była ukochanym dzieckiem Kazimierza Lewickiego, w którą wkładał najwięcej serca i energii. Efekty możemy podziwiać do dziś. Ozdobiona delikatnymi rysunkami kwiatów porcelana Lewickiego wciąż jest dostępna na serwisach aukcyjnych. Ceny niektórych wyrobów mogą szokować; koszyczek na przyprawy został zakupiony za siedemdziesiąt pięć złotych!

Kolejne dwa pokolenia Lewickich rozbudowywały rodzinny interes. Siedzibę firmy przeniesiono do bardziej reprezentacyjnego miejsca, jakim był plac Mariacki. W Pacykowie uruchomiono filię zakładu. Lewiccy dbali też o reklamę – skuteczną, bo odwołującą się do patriotyzmu. W 1902 roku w jednym z wydań „Gazety Lwowskiej” ukazał się artykuł (zapewne tekst sponsorowany). Autor krytykował postawę konsumentów, którzy tylko słowami deklarują poparcie dla rodzimego przemysłu, natomiast kiedy przychodzą coś kupić, ogarnia ich dziwna niechęć do krajowej produkcji. By skończyć z tymi szkodliwymi uprzedzeniami, radził ów autor udać się do salonu Lewickich, którzy oferowali wyłącznie polskie wyroby, ozdobione pięknymi ludowymi motywami. Takimi oto sposobami właściciele firmy pomnażali zyski, co stawiało ich w jednym rzędzie z najmajętniejszymi obywatelami Lwowa.

Lewiccy zdawali sobie sprawę, że w biznesie ważne jest nie tylko rozeznanie rynku i właściwie skalkulowane ceny, ale także wizerunek firmy pozytywnie odbierany przez społeczeństwo. Trzymali się więc z daleka od wszelkiego rodzaju skandali, ostrożnie wypowiadali się na tematy polityczne, religijne. Lwów był tyglem polsko-żydowsko-ukraińskim. Jedno nieopatrznie rzucone słowo mogło zniechęcić którąś z tych grup etnicznych bądź wyznaniowych do zaopatrywania się w magazynach Lewickich. Starali się zatem zachować w tym aspekcie równowagę. Byli polską firmą, sprzedawali krajowe produkty, ale nie zapominali, że ich klientami są nie tylko Polacy.

Chociaż niewątpliwie należeli do miejscowej socjety finansowej, nie obnosili się demonstracyjnie ze swoim majątkiem – woleli, by uważano ich za ludzi, którym bogactwo nie przewróciło w głowach, a najważniejszymi wartościami są dla nich rodzina, praca i patriotyzm. Nie chcieli być kojarzeni z utracjuszami w typie Zbyszka z Moralności pani Dulskiej, co nic innego nie robią, tylko „lampartują się” po nocach i trwonią krwawicę przodków.

Niestety, nie do końca udało im się zachować tę nieskazitelną postawę. W ostatnim pokoleniu Lewickich pojawiła się czarna owca. Kazimierz Lewicki senior zapewne w grobie się przewracał, gdy patrzył z lepszego świata na to, co wyczyniał jego imiennik. Przy nim wspomniany wyżej Zbyszko jawił się jako nadzwyczaj stateczny i rozsądny młodzieniec. W dziedzinie wydawania pieniędzy, używania życia, szkodliwych skłonności i wzbudzania do siebie niechęci otoczenia wnuk założyciela firmy nadrabiał zaległości za wszystkich przedstawicieli klanu – i tych żyjących, i tych leżących w grobie.

Już jako dziecko przejawiał niepokojące skłonności. Był krnąbrny, wybuchowy, wpadał we wściekłość, jeśli czegoś nie otrzymał lub coś poszło nie po jego myśli. Nie garnął się do nauki, nikogo się nie słuchał. Rodzice nic jednak z tym nie robili, Kazimierz był dla nich ukochanym chłopcem, pozwalali mu na więcej niż starszemu rodzeństwu. W rezultacie takiego „bezstresowego wychowania” wyrastał na egoistę, który uważał, że należy mu się wszystko, czego zażąda.

Kierowanie firmą pozostawiał swoim braciom, Aleksandrowi i Jakubowi. Sam sypiał do południa, po śniadaniu ubierał się w wyprasowany przez służbę garnitur, a potem wychodził na miasto, do swoich zajęć. Przed wyjściem zaglądał do pugilaresu i sprawdzał, czy matka nie zapomniała zasilić go kwotą kilkudziesięciu koron – co czyniła każdego dnia, aby Kaziu miał na drobne wydatki. Potem, gdy wyprowadził się do garsoniery na Zimorowicza, pieniądze od matki przychodziły do niego hurtem, raz w miesiącu. Korzystał też ze spadku po ojcu.

Oficjalnie studiował prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza, aczkolwiek na wykładach pojawiał się od wielkiego dzwonu, zaś egzaminy traktował jako coś, co może poczekać nawet rok, aż przyjdzie mu łaskawa ochota na ich zaliczenie. W tym czasie bywał w kawiarniach, grał w kasynach, a przede wszystkim korzystał z tego, że natura nie poskąpiła mu męskiego uroku – romansował na prawo i lewo. Nie był jednak typem uroczego łobuza (takiego, który porzuci rozmiłowaną w nim kobietę, a ta wszystko mu wybaczy i nadal go będzie kochać), lecz niebezpiecznym psychopatą. Kochanki traktował brutalnie, dopuszczał się wobec nich przemocy fizycznej i psychicznej, wykorzystywał je finansowo, groził im.

Żigolak, okrutnik, podły apasz – wszystkie te trzy określenia jak ulał pasowały do młodego Kazimierza Lewickiego.

Skandale obyczajowe z jego udziałem były tematem plotek w całym mieście. Rodzina zatem o wszystkim wiedziała. Zamiast zrobić to, co najskuteczniej działa na takich typów – czyli odciąć go od wszelkich funduszów, w ostateczności nawet wydziedziczyć – starano się tuszować jego szokujące wyczyny w naiwnej wierze, że kiedyś w końcu się ustatkuje. Ale brak zdecydowanej reakcji tylko go rozzuchwalał. Za tę pobłażliwość Lewiccy zapłacili bardzo wysoką cenę.

Sekcja zwłok Antoniny Ogińskiej potwierdziła badanie wstępne z miejsca zbrodni w zakresie liczby i umiejscowienia ran postrzałowych.

Trzy strzały, jeden po drugim, oddano do niej z rewolweru typu browning, kaliber 7 mm. Pierwsza kula, wystrzelona z bardzo bliska, trafiła kobietę w prawą skroń obok ucha, dwa następne strzały padły z odległości kilku metrów. Druga kula przebiła klatkę piersiową poniżej dołka sercowego i wyszła plecami, zaś trzecia pozostała we wzgórku łonowym.

Jednakże szczegółowe wyniki autopsji nie w pełni pokrywały się ze wstępnymi ustaleniami. Według tych drugich Ogińska zmarła od ran wkrótce po oddaniu do niej strzałów. Natomiast sądowi lekarze stwierdzili – i to było przerażające! – że wcale nie tak wkrótce, lecz co najmniej po dwóch godzinach od odniesienia obrażeń, na skutek komplikacji krwotocznych.

Pierwsza kula ominęła mózg, naruszyła szczękę i wydostała się lewym policzkiem. Spowodowała dość poważne obrażenia, ale nie mogła zabić aktorki. Druga i trzecia rana również nie były śmiertelne. Strzał w podbrzusze nie wyrządził większej szkody, zaś ten, który trafił w piersi, spowodował krwotok wewnętrzny. Konsylium orzekło, że do zgonu doprowadził fakt, że kobiecie nie udzielono w porę pomocy medycznej. W przeciwnym razie ranna najprawdopodobniej by przeżyła.

Czemu więc nikt nie wezwał lekarza? Dlaczego nikt się o nią nie zatroszczył? Jeśli chodzi o sprawcę, odpowiedź jest prosta: ratowanie kobiety nie leżało w jego interesie. Strzelił do niej trzykrotnie. Wycelował we wrażliwe miejsca, żeby zabić. Nie chciał, aby przeżyła. Pomoc mogła natomiast wezwać rodzina Kazimierza Lewickiego. Jak ustaliło dochodzenie, bezpośrednio po dokonaniu zbrodni mężczyzna pojechał do nich i powiedział, co się stało. Swoim oświadczeniem niewątpliwie wywołał w nich wzburzenie.

Nie zatroszczyli się jednak o przeszytą kulami kochankę Kazimierza – zadbali tylko o niego. By nie stała mu się krzywda, raz-dwa wyekspediowali go autem do kliniki Świątkowskiego. Gdy pakowano mu do sakwojaży wszystkie jego ulubione garnitury i pudełka z cygarami, Antonina Ogińska samotnie konała w mieszkaniu na Zimorowicza. Z każdą chwilą ulatywało z niej życie. Nie obszedł ich jej los.

I za to na Lewickich spadł straszny gniew społeczności lwowskiej. Cały szacunek, na który pracowali ponad 60 lat, tą jedną decyzją został obrócony w potępienie i pogardę. Ludzie omijali ich sklep, nie poznawali na ulicy, domagano się uznania rodziny zabójcy za współwinnych ohydnej zbrodni. Do tego nie doszło – nie da się jednak ukryć, że ich postępowanie kosztowało naprawdę wiele.

Kiedy sprawę morderstwa Ogińskiej pokrył kurz czasu, udało im się odzyskać dobre imię. Skaza się zatarła. Aleksander Lewicki walczył jako żołnierz w wojnie polsko-ukraińskiej i polsko-bolszewickiej.

Browning, z którego Lewicki zastrzelił kobietę, został zabezpieczony przez policję w jego mieszkaniu i przekazany do rusznikarza, który dokładnie sprawdził mechanizm broni. Jego opinia była miażdżąca dla podejrzanego – orzekł, że rewolwer jest w pełni sprawny, nie wyobraża sobie, by mógł zaciąć się po oddaniu z niego strzału.

Lewicki został przesłuchany w areszcie, z udziałem sędziego śledczego. Nie przejął się obciążającymi go szczegółami. Powiedział, że nie kwestionuje opinii rusznikarza – może rewolwer nie był uszkodzony, ale łatwo to stwierdzić ekspertowi, który badał broń na zimno, bez emocji. On zaś po pierwsze nie jest ekspertem, po drugie nie zachował stoickiego spokoju, gdy strzelał do Ogińskiej, stąd jego ocena sprawności broni mogła być mylna. Nie skłamał jednak umyślnie, po prostu za prawdę wziął to, co mu się wydawało.

– Ale oddał pan do ofiary aż trzy strzały. Jak pan to wytłumaczy? – spytał sędzia Zgóralski.

– Nijak nie wytłumaczę. Nie liczyłem, ile razy nacisnąłem na spust. To także mógł być skutek mojego wzburzenia.

– A ucieczka z miejsca zbrodni, chociaż pani Ogińska żyła i można ją było uratować?

– Moja odpowiedź jest identyczna: nadmiar silnych wrażeń, zakłócający logikę postępowania… – Lewicki zawiesił na chwilę głos, po czym spojrzał sędziemu prosto w oczy. – Nie rozumiem tych pytań. Przecież się przyznałem. Mam popełnić harakiri? Czegoż pan jeszcze ode mnie chce?

– Prawdy, panie Lewicki.

– Prawdy? Dobrze, usłyszy ją pan. Usłyszcie wszyscy: nieszczęśliwa Nina pragnęła śmierci, a ja pomogłem jej odejść z tego świata.

Przedstawił sędziemu swoją prawdę. Oznajmił, że od trzech lat znał Antoninę Ogińską-Szenderowiczową. Po raz pierwszy zobaczył ją na balu w miejskim kasynie. Nie mógł oderwać od niej oczu. Chodził do teatru na sztuki, w których występowała. Początkowo sądził, że jest panną. Dopiero gdy mu ją przedstawiono w kole literacko-artystycznym, dowiedział się, że Nina ma męża. Nie powstrzymało go to jednak od zabiegania o nią. Ich znajomość po kilku miesiącach przerodziła się w intymny związek. Lewicki marzył, by mieć ją tylko dla siebie. Niestety, na przeszkodzie stał mąż Ogińskiej. Nie pozwalał jej odejść.

Załamana w najwyższym stopniu aktorka 22 grudnia nagle przyszła do Lewickiego i powiedziała, jak mają się sprawy. Była po rozmowie z Leopoldem, który oświadczył, że nigdy nie zgodzi się na rozwód. W takiej sytuacji nie widziała sensu dalszego życia.

– Wierzyłem, że takie jest stanowisko pana Szenderowicza, bo i ja swego czasu prosiłem go, by dla dobra żony, którą podobno kochał, dał jej wolność. Ale on mnie odprawił i jeszcze pogroził policją, jeśli będę widywał się z Niną. Przyszła i prosiła mnie, bym pomógł jej umrzeć. Wołała: „Zabij mnie!”. Moją winą jest, że uległem, zamiast ją pocieszyć, wyperswadować ten desperacki zamiar. Ale byłem w równym stopniu zrozpaczony jak Nina. Powiedziałem, że zrobię to, o co mnie prosi, a potem sam ze sobą skończę. Wspólna śmierć z ukochaną kobietą była dla mnie jedynym możliwym rozwiązaniem. Proszę postarać się mnie zrozumieć. Czy pan sędzia nigdy nie kochał?

Emocjonalne oświadczenie Lewickiego mogłoby zrobić na Zgóralskim wrażenie, gdyby nie znał tej sprawy z relacji innych osób, w tym męża aktorki. Relacje te diametralnie różniły się od wywodów sprawcy. Wyznanie mordercy, stawiające go niemal na równi z ofiarą, miało zapewne w jego zamierzeniu tłumaczyć popełniony czyn. Może nawet sam wierzył w swoje brednie, może liczył na wzbudzenie litości. Jednak w świetle okoliczności poprzedzających zabójstwo jego wynurzenia nie zasługiwały na wiarę, brzmiały wręcz bezczelnie.

Kazimierz Lewicki nie był człowiekiem inteligentnym; ktoś, kto kąpałby się w jego wyobraźni, na pewno by w niej nie utonął. Nie przyszło mu do głowy, że agenci urzędu śledczego to nie jedna z jego flam, którym wmawiał, że kocha je nad życie, a w myślach już liczył zyski z ich łatwowierności, lecz twardo stąpający po ziemi pragmatycy, obojętni na jego przewracanie oczami i namiętny ton, rodem z taniego wodewilu.

Jeszcze zanim komisarz Kwiatkowski odnalazł go w przytulnym azylu doktora Świątkowskiego, policja dokonała szczegółowej rewizji w mieszkaniu mordercy. Znaleziono nie tylko narzędzie zbrodni, ale szereg rzeczy, które stawiały Kazimierza Lewickiego w bardzo niekorzystnym położeniu. Zadawały też całkowity kłam jego wyjaśnieniom o zamiarze popełnienia wspólnego samobójstwa.

W jednej z szuflad sekretarzyka w gabinecie mężczyzny natrafiono na pakiet listów, które były wymianą korespondencji między kochankami. Wystarczyło je przejrzeć, by wyrobić sobie obiektywny pogląd na temat ich stosunków. W listach tych Lewicki żądał od Ogińskiej, by porzuciła męża i została jego oficjalną partnerką. Nie przyjmował do wiadomości odmowy, groził kobiecie ujawnieniem pikantnych szczegółów ich związku. Policjanci tylko przez chwilę zastanawiali się, jakie to mogą być pikantności. Odpowiedź znaleźli drugiej szufladzie.

Był tam plik fotografii, na których aktorka prezentowała bez skrawka odzieży wszystkie swoje wdzięki. Znajdowały się tam też jej liściki do kochanka, napisane na etapie ich wczesnej znajomości, ozdobione serduszkami i namiętnymi „karpikami”.

W liście datowanym na 22 grudnia 1910 roku Ogińska informowała Lewickiego, że nie może do niego przyjść o godzinie 11, jak wcześniej ustalili. Prosiła o przełożenie spotkania na 9.30. Dowodziło to, że byli umówieni. Sprawca kłamał, twierdząc, że Antonina odwiedziła go niespodziewanie.

Była jeszcze jedna rzecz. W trakcie rewizji policjanci natknęli się na ukryte czarną perukę, sztuczną brodę i takież wąsy. Nasuwało się przypuszczenie, że Lewicki, który nigdy nie nosił zarostu, zamierzał ucharakteryzować się po dokonaniu zbrodni, by go nie poznano, lecz z jakichś powodów tego nie zrobił.

Ale w jakim celu miałby stosować ten kamuflaż? Według „Kuryera Lwowskiego” zamierzał w takim oto przebraniu zamordować Leopolda Szenderowicza. Czy istotnie chciał się zemścić na mężu kochanki? O tym wiedział tylko sam Kazimierz Lewicki. Nie znaleziono dowodów na to, aby oskarżony przygotowywał się do drugiego zabójstwa.

Lewiccy w dalszym ciągu stali murem za Kazimierzem. Używali swoich wpływów, aby sąd złagodził środki zapobiegawcze. Chcieli zamiany aresztu na pobyt w ośrodku psychiatrycznym – niekoniecznie już w klinice doktora Świątkowskiego, mógłby to być ogólnodostępny zakład w Kulparkowie (z uwagi na rzekomy obłęd podejrzanego). Przedstawili zaświadczenia z poprzednich kuracji Kazimierza w takich miejscach, co między innymi było związane z oszustwem, jakie ten swego czasu popełnił. Szczegóły tej sprawy były okryte tajemnicą, aczkolwiek młody Lewicki istotnie kilka razy znajdował się na obserwacji, pod opieką psychiatrów.

Zapewne rodzina ujawniła ten wstydliwy sekret, aby pokazać, że nie ma nic do ukrycia, jeśli chodzi o Kazimierza. Możliwe też, że między wierszami była to sugestia dla sądu, iż Kazimierz Lewicki naprawdę ma nie po kolei w głowie – wszak człowiek normalny, w pełni władz umysłowych, któremu nic nie brakuje, nie musi uciekać się do oszustw. Robią to tylko osobnicy obłąkani, owładnięci jaką manią, lub paranoicy, którzy niewłaściwie postrzegają rzeczywistość.

Starania Lewickich o wydobycie Kazimierza z aresztu spełzły na niczym, mimo heroicznych wysiłków. Gdyby ofiarą nie była znana aktorka, równocześnie żona redaktora wpływowej gazety, być może sprawca nie musiałby spoglądać na świat zza zakratowanych okien aresztu śledczego. W tym wypadku jednak stanowisko sądu pozostało niezachwiane – żadnych względów dla mordercy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: