Rewitchted - ebook
Rewitchted - ebook
Przepięknie napisane, cudowne cosy-wiedźmie fantasy. Absolutnie magiczna opowieść, idealna, by zwinąć się z nią w kłębek.
Moce Belle nie były całkowicie uśpione. One tylko sobie drzemały…
Belladonna Blackthorn nie straciła swojej magicznej iskry, minęło jednak trochę czasu, odkąd ostatni raz wykorzystała pełnię jej potencjału.
Praca w ukochanej księgarni, gdzie nieustannie powstrzymuje swojego toksycznego szefa przed rujnowaniem biznesu, jest męcząca sama z siebie. A przecież Belle musi jeszcze uważać, by nie zdemaskować się jako czarownica. Nic więc dziwnego, że doskonalenie swoich magicznych mocy nie jest dla niej priorytetem.
Sytuacja jednak się zmienia, kiedy w dniu trzydziestych urodzin Belle otrzymuje wezwanie od kowenu: jej wiedźmia godność ma zostać poddana próbie. Istnieje ryzyko, że za sprawą czarodziejskiego procesu Belle utraci magię na zawsze. Potrzebuje zatem pomocy, szczególnie że ma tylko miesiąc na dowiedzenie swoich umiejętności, a znaki, że tajemne mroczne siły chcą jej utrudnić zadanie, pojawiają się już teraz. Na szczęście Belle może liczyć na swoich przyjaciół, na ekscentrycznego mentora, a nawet na (irytująco przystojnego) opiekuna, który poprzysiągł sobie ją chronić.
Ta magiczna, podnosząca na duchu opowieść z romansem slow burn i motywami nowo odnalezionej rodziny to idealna lektura nie tylko na jesień! Będziecie OCZAROWANI!
***
Zupełnie oczarowała mnie ta ujmująca opowieść o odkrywaniu na nowo swojej iskry.
SARAH BETH DURST, autorka The Spellshop
Odświeżające spojrzenie na magię – tę praktyczną i tę elementarną. Podróż Belle do korzeni tego rzemiosła zachwyci wszystkich czytelników, którzy kochają czytać o czarownicach.
LOUISA MORGAN, autorka Tajemnej historii czarownic
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68053-71-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedźma zawsze wyczuje, gdy znajdzie się w pobliżu innej osoby o wrodzonej magicznej orientacji. Zanim tamta druga się przedstawi, zanim ujawni się ze swoimi zdolnościami, wiedźma sama podświadomie zarejestruje jej obecność. Najpierw na jej skórze pojawi się mrowienie przypominające musującą oranżadę lub wyładowanie elektrostatyczne. Po jej ramionach przebiegną ciarki przechodzące w dreszczyk. Potem spostrzeże subtelną zmianę w powietrzu, które stanie się ostrzejsze w smaku, słodsze, prawie metaliczne. Następny będzie zapach – charakterystycznie ziemisty, z nutą żaru i kruchych jabłek w karmelu, uderzający do głowy, bogaty, przywodzący na myśl ciepło domowego ogniska. A ponad wszystko wybije się brzęczenie w uszach i świerzbienie kciuków, jakby chwytały zapałkę i rozpalały węgielki intuicji. Odgłos kroków zbliżającej się drugiej wiedźmy wyszepcze jej, że zanosi się na coś ważnego.
Na nieszczęście dla Belle ta niezwykle cenna wiedza do tej pory okazywała się na ogół zbędna, ponieważ w całym swoim życiu – liczącym dwadzieścia dziewięć lat, trzysta sześćdziesiąt trzy dni i kilka godzin – nie spotkała jeszcze ani jednej wiedźmy. Rzecz jasna jeżeli nie liczyć własnej matki oraz babki, która parę lat temu odeszła za woal zaświatów. Ponadto w jej piętnaste urodziny odbyła się krótka, zaskakująca i cokolwiek krępująca wizyta dwojga przywódców kowenu, którzy zajrzeli do nich, aby zapoczątkować długi proces jej omroczenia. Ale Belle niewiele pamiętała z tamtego spotkania. Prawie całą tę upokarzającą dla siebie ceremonię spędziła, kryjąc się za własnymi włosami, rumieniąc się i pragnąc, żeby się już skończyło. W ogóle nie nawiązała kontaktu z kowenem, ponieważ po odblokowaniu jej mocy zgodnie ze zwyczajem zostawiono ją samą sobie, aby na własną rękę odkrywała możliwości, jakie jej daje magia.
Jako że dorastała w cieniu spokojnych, łagodnie działających czarów jej matki i doświadczała ich mocy na co dzień, założono, że ma wrodzone wyczucie magii. Nie nastąpił żaden moment wielkiego olśnienia, ponieważ czary zawsze były na wyciągnięcie ręki. Strumień magii wypływający z Bonnie i stale omywający Belle, gdy tylko znajdowała się w pobliżu matki, był czymś tak normalnym, że prawie wcale go nie zauważała.
Belle już dawno przestała się spodziewać spotkania z inną wiedźmą. W ostatnich czasach osoby tego rodzaju należały do rzadkości, z każdym pokoleniem najwyraźniej było ich mniej, a ona też nie miała zamiaru poszukiwać kogoś takiego z własnej woli, by nie sprowadzić na siebie kłopotów. Miała spokojne życie w niewiedźmowym świecie i była z tego bardziej niż zadowolona.
– Belle, co ja ci mówiłam o tych kartach lojalnościowych? Rozdajesz pieczątki na prawo i lewo, to mnie kosztuje fortunę.
Violet była nienagannie wyglądającą kobietą interesu. Zawsze nosiła drogie garsonki w stonowanych odcieniach błękitu lub fioletu (odwieczny nawyk wyrobiony z powodu imienia), a srebrzyste włosy układała i lakierowała dwa razy w tygodniu. Ostatnimi czasy chodziła powoli, podpierając się na eleganckiej srebrnej lasce, i zawsze nosiła udrapowany na ramionach stylowy szal ze swej ogromnej kolekcji. Belle była niemal pewna, że w ciągu wielu lat pracy w Księżycowej Księgarni nigdy nie widziała, by Violet dwa razy pokazała się w tym samym szalu. Chociaż Vi wciąż trzymała rękę na pulsie, od jakiegoś czasu rzadziej zaglądała do księgarni – zaledwie raz czy dwa razy na tydzień – aby przesunąć palcem po półkach w poszukiwaniu kurzu, uszczypnąć wszystkich w policzek i sprawdzić, czy Belle nie robi czegoś tak głupiego jak przybijanie dwóch pieczątek na karcie lojalnościowej zamiast jednej.
– Vi! – zawołała Belle przez ramię, ustawiając nowe nabytki w ich tymczasowych miejscach pobytu. – Jest czwartek, druga po południu i sklep pęka w szwach od klientów. Chyba nie musisz martwić się o to, że rozdaję papierowe zakładki. – Stanęła na palcach, by umieścić na wysokiej półce szczególnie opasły zbiór mitów, po czym, nie zaniedbując uprzejmości, zaczęła się przeciskać przez morze ludzi w stronę szefowej.
Violet spojrzała na nią z lekkim zakłopotaniem, podając jej kilka zabłąkanych tomów w twardej oprawie.
– Cóż, wiesz, że tak naprawdę nie mam nic przeciwko temu. Nawet mi się podobało, kiedy wkładałaś je do wszystkich książek jako małą niespodziankę. Ale Christopher mówi, że trzeba liczyć każdy pens, bo ziarnko do ziarnka…
– Christopher mówi dużo rzeczy – weszła jej w słowo Belle. A ponieważ brwi szefowej wystrzeliły do góry, zaraz ostrożnie pohamowała się sama. – I to świetnie, zawsze doceniam jego wkład. Oczywiście. – Odchrząknęła. – Po prostu jeszcze się nie przyzwyczaiłam, że się tu kręci i wprowadza swoje zmiany.
– Zmiany, co do których twierdzi, że powinnyśmy je były wprowadzić dawno temu – podkreśliła Violet.
– Zgadza się. Tylko że jego sugestie… Cóż, niekoniecznie pasują do tego, co wszyscy klienci cenią w Księżycowej Księgarni i po co do nas przychodzą.
– Mam świadomość, że wy dwoje macie odmienną wizję przyszłości tego miejsca. Ale ty wiesz także, że gdyby to ode mnie zależało, przede wszystkim nigdy bym nie musiała wprowadzać swojego syna do tego interesu. Z jakim mnie zostawiłaś wyborem? – Posłała jej ciężkie od aluzji spojrzenie spod uniesionej brwi.
Belle westchnęła.
– Daj spokój, Vi. Już to przerabiałyśmy. Kilkaset razy.
– Gdybyś przestała być tak bardzo samolubna i spełniła życzenie słabowitej staruszki… – Violet zrobiła zasmuconą minę, lecz uśmiechała się, dłońmi o wypielęgnowanych czerwonych paznokciach kartkując książkę dla dzieci o szkole z internatem.
Belle zerknęła na szefową z ukosa.
– Nie ma w tobie nic słabowitego. Jesteś zagrożeniem dla społeczeństwa.
– Nie wiem, o czym mówisz. Jestem niewinną, niedomagająca starszą panią, która ma proste życzenie: zostawić swoją ukochaną księgarnię w rękach tej, która kocha to miejsce najbardziej. Mogłabyś prowadzić wszystko po swojemu, a ja spędzałabym popołudnia w teatrze, zamiast zrzędzić ci o kurczących się zasobach…
– Zamierzasz w ogóle kiedyś dać z tym spokój? – przerwała jej Belle z pełnym czułości rozdrażnieniem. W głębi serca wzruszało ją, jak bardzo Violet wciąż nalega, by jej odsprzedać księgarnię, po tym, jak już lata temu rozpoczęła krucjatę mającą na celu przekazanie sterów dumy swojego życia.
– Nie, póki nie podpiszemy papierów. Co oczywiście uczynimy – rzekła Violet i znacząco skinęła głową. Przyjrzała się uważnie wystawce z „Lekturami na jesień” i przesunęła jedną książkę o kilka milimetrów, ustawiając ją pod idealnym kątem.
– Czego oczywiście nie uczynimy – poprawiła ją Belle. – Mówiłam ci już miliony razy: nie ma mowy, żebym prowadziła to miejsce sama. – Przeszła obok dębowego biurka, by uporządkować kartki okolicznościowe i niewielki wybór stojących przy kasie sezonowych stroików. Były wypakowane miniaturowymi dyniami i popielatymi dmuszkami, które przypominały, że już niedługo październik. Subtelne zaklęcie Floresco Bellus wzmacniało łodyżki i utrzymywało bukieciki w nadzwyczajnej świeżości.
– O, ile razy mam ci powtarzać, Belle? Nie robiłabyś tego sama. – Violet zacmokała z przyganą. – Masz tu przecież w dni powszednie Jima i Monicę, a w weekendy tę nową dziewczynkę z nieszczęsnym kolczykiem w nosie.
– Wiesz, o co mi chodzi. Mówię o przejęciu sterów. Ogólnie to nie moja specjalność. Trochę jakby… nie trzymam kursu w życiu?
– Do licha, nie zrobiłam tutaj ani jednej pożytecznej rzeczy, odkąd prasę drukarską uznano za nowoczesną technologię. Od lat każdy dobry pomysł był twój.
– Ale to wciąż twoje dzieło życia. Ja tu tylko pilnuję, żeby książki przyjeżdżały z dostawami i wychodziły z zadowolonymi klientami. Tylko tyle, nic więcej.
– A czegóż potrzeba więcej? Obydwie doskonale wiemy, że w praktyce prowadzisz to miejsce samodzielnie. Ja jestem już na to wszystko za stara, mam lepsze rzeczy do roboty niż polecanie thrillerów niemytym masom.
– W thrillerach nie ma nic złego. Jesteś snobką, Vi. I wiesz, jaka ja jestem. Przypuszczalnie w ciągu kilku miesięcy wpakowałabym ten statek na mieliznę.
– Trochę mniej umniejszania własnych zasług, z łaski swojej. Nie znoszę tego. Jesteś wyjątkowo kompetentną, obeznaną z rynkiem kobietą i ufam ci bezgranicznie. Roztaczałaś tu swoją magię dłużej, niż mam ochotę pamiętać. – Na te słowa szefowej Belle zakrztusiła się i dostała napadu kaszlu, za co zarobiła od niej łupnięcie w plecy. – Głównie dlatego, że strasznie mnie to postarza. Po prostu za bardzo się boisz, by podjąć ryzyko – ciągnęła Violet – i za bardzo się przejmujesz tym, co mogłoby się nie udać. – Wytknęła w stronę Belle szpiczasty, lśniący paznokieć.
– Świetnie ci idzie jednoczesne komplementowanie mnie i obrażanie – zauważyła Belle, marszcząc brwi, po czym wróciła na swoje miejsce za kasą.
Violet oparła się o zielony marmurowy blat i wyjęła kieszonkowe lusterko, by poprawić pojedynczy pukiel włosów.
– To prawdziwa sztuka. – Cmoknęła ustami. – Ale jeśli nadal będziesz uparcie odrzucać moją wspaniałą ofertę, wiedz, że nie będę miała innego wyjścia, jak przekazać rządy Christopherowi. Nie ufam wystarczająco ludziom z zewnątrz. Jeżeli mam się w spokoju cieszyć luksusowymi rejsami i zakupami z osobistym asystentem na emeryturze, Księżycowa Księgarnia musi się znaleźć w kompetentnych rękach. A Christopher ma kompetentne ręce.
– Oczywiście – odpowiedziała Belle zgodnie i zaczerpnęła powietrza, by przełknąć swą dumę. – Ten człowiek może nie odróżnia miękkiej okładki od dyni, ale zna się na zyskach i stratach.
Belle miała nadzieję, że muzyka, którą wybrała dziś rano, wystarczy do zagłuszenia nie tak znowu stłumionych dźwięków dobiegających z zaplecza, gdzie Christopher na zmianę to klął, rycząc głośno, to rechotał pretensjonalnie przez telefon do swojego wspólnika. Skrzywiła się, widząc, że rozkojarzony klient odwraca głowę w tamtą stronę.
Najwyraźniej wiedza Christophera ograniczała się do matematyki, co prowadziło do decyzji, które dzień po dniu po odrobinie łamały serce Belle. W ciągu dwóch lat, odkąd Violet postanowiła odsunąć się w cień i – niechętnie – przekazać zarządzanie księgarnią swojemu korporacyjnemu synowi, stopniowo odcinał on kawałek po kawałku pomysły wprowadzane w życie przez Belle od prawie dekady, którą przepracowała w tym miejscu. Na pierwszy ogień poszedł śliczny wózek z kawą i drobnymi wypiekami, ponieważ Christopher orzekł, że cappuccino zamieniło księgarnię w „miejsce posiedzeń mamusiek”. Jej doroczny festiwal zbioru książek, prowadzony wraz z innymi lokalnymi sklepikami, tak dogłębnie rozbawił Christophera, że aż się trzepnął w kolano. Co ją bardziej zmartwiło, zaledwie kilka dni temu podsłuchała, jak na cały regulator perorował o tym, że wynagrodzenie młodszego personelu wisi na włosku. To przebrało miarkę. Belle poszła z jego wątpliwymi decyzjami do Violet. Ale Christopher szybko wykręcił się sianem, twierdząc, że Belle dramatyzuje, wyśmiał ją, a matkę jak zwykle owinął sobie wokół palca. Belle zachowała dla siebie rzeczywisty obraz tego, jak bardzo jest źle, i nosiła tę świadomość w środku niczym zimny, twardy kamyk w kieszeni.
– Jakoś tak zanim się obejrzałam, na zewnątrz był już nowoczesny świat – zwierzyła się Violet. – To pewne jak diabli, że nie nadążam za duchem czasów, ale on dopilnuje, żeby to miejsce nie zostało w tyle.
– To miejsce nie ma nadążać za duchem czasów – zauważyła Belle. – Ma istnieć po swojemu jako banieczka przytulności zupełnie oddzielona od reszty świata.
– Gdybyż to było wykonalne – mruknęła tęsknie Violet. – Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Zadzwonię do ciebie w sprawie tych liczb z sierpnia. – Wychyliła się, żeby cmoknąć Belle w policzek, jak zwykle zostawiając na nim smużkę magentowej szminki, muśnięcie drobniutkich wąsików i powiew przesłodzonych perfum.
– Do zobaczenia, Vi – odpowiedziała Bell i pomachała szefowej, zmierzającej już w stronę lśniącego czarnego samochodu, który miał ją zawieźć do domu, czyli równie eleganckiej szeregowej kamienicy.
Violet była niemożliwie bogata, ponieważ w młodości brylowała na deskach teatralnych jako gwiazda. Kres jej karierze położyło uszkodzenie strun głosowych, po którym przeniosła się w kojący, uzdrawiający świat książek. Belle wsunęła ręce do kieszeni dżinsowego fartucha haftowanego z przodu w księżyce i powędrowała myślami z powrotem na ich zwyczajowe pole bitwy.
Skorzystanie z propozycji Violet, a więc wykupienie od niej Księżycowej Księgarni, było jej marzeniem, lecz zawsze wydawało jej się, że znacznie przerasta jej możliwości. Za każdym razem, gdy szefowa poruszała ten temat, przypominając o okazji, której pozwala wyśliznąć się z rąk przez palce, Belle czuła, że wzdryga się i wycofuje coraz dalej.
Tak wiele rzeczy mogło się nie udać. Nie miała nawet pojęcia, jak w ogóle przebiega taki proces, a odłożone skromne oszczędności były dla niej zbyt cenne, by je ulokować w czymś, co nie gwarantowało sukcesu, mimo że Violet złożyła jej aż nadto hojną, wynikającą z sentymentu ofertę. Do tego dochodziła mniejsza obawa o to, że położy na szali swoje uwielbiane zatrudnienie, w którym przeszła drogę od dziewczyny pracującej w weekendy do kierowniczki księgarni.
A przecież ośmielała się o tym marzyć, i to cały czas. Ośmielała się wyobrażać sobie, jak to robi, jak sama siebie nagradza, zdobywając się na odwagę, która kiedyś leżała u podstaw każdej jej decyzji. Nigdy jednak nie znalazła w sobie na tyle ikry, by zapalić świeczkę i sprawdzić, czy nastąpi kontrolowany wybuch, czy ogień przerodzi się w pożar. I tak toczyło się jej życie. Kierownicę dzierżyły ręce, które nie były jej rękami, a ona tylko wyglądała przez okno, za którym świat przesuwał się pędem.
Do kasy dotarła kobieta w łososiowym swetrze, balansująca z naręczem kolorowych książeczek i rolką tęczowego papieru do pakowania prezentów oraz z uczepioną jej ręki kilkuletnią dziewczynką.
– Ta jest urocza. Chyba moja ulubiona – powiedziała Belle do małej, owijając brązowym papierem książkę ze szczytu stosu. – To ty ją wybrałaś? Bardzo dobrze.
Dziewczynka nieśmiało kiwnęła głową, po czym zaraz ukryła twarz w maminej spódnicy.
– Dziękujemy pani za pomoc przy doborze lektur. To powinno ją zająć na jakiś czas. – Mówiąc to, kobieta uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Oczywiście. – Belle podsumowała rachunek na kasie. – Przykro mi, że nie mogłam zostać z wami dłużej. Dziś mamy tu dość szalony ruch. Ta pogoda sprawia, że każdy chciałby się skulić w domu nad książką.
Jak na zawołanie posiniaczone chmurami wieczorne niebo rozświetliła błyskawica, przebijając się przez łagodne światło we wnętrzu księgarni, które sprawiało, że było tu przytulnie i miło bez względu na warunki panujące za drzwiami. Zaraz potem zagrzmiało tak mocno, że zabrzęczały witrażowe szyby w oknach na górnym piętrze. Klientka pozbierała swoje zakupy, wetknęła książki pod sweter, po czym niechętnie wyszła na deszcz.
Rozkręcił się wieczorny ruch. Życie w Księżycowej Księgarni, uwielbianej w okolicy za urok i trudną do określenia niezwykłość, chaotycznie przeskakiwało od cichego spokoju po nieokiełznaną ruchliwość. Często się zdarzało, że kiedy Belle miała wolny dzień, dzwonił do niej rozgorączkowany Jim, wyrywający sobie resztki włosów okalających mu głowę puszystą aureolą, bo usiłował nadążyć z wykładaniem towaru na półki i jednoczesnym obsługiwaniem kasy. Maleńki zespół sprzedawców z największym trudem dostosowywał się do wyznaczonych przez Christophera grafików, które z każdym dniem wymagały od przepracowanej obsługi niewykonalnych zadań.
Belle podsumowała na kasie kolejnego klienta, po czym zerknęła w stronę działu książek dziecięcych. Jak zawsze był przewrócony do góry nogami, mimo że rzuciła na niego małe, zgrabne zaklęcie Libri Liberi Ordino, by miękkie książeczki i zabawki same wracały na miejsce, kiedy nikt nie patrzy. Ten rodzaj magii był na tyle bezpieczny, że mogła użyć go tu i ówdzie. Dzieci nie miały nic przeciwko, gdy książeczki porządkowały się same, a dorośli, rzecz jasna, nic nie zauważali.
Kusząco zbliżała się pora zamknięcia. Podczas gdy Jim i Monica rozprawiali się z nagromadzonym w ciągu dnia bałaganem, Belle uwijała się przy kasie, przed którą wciąż stała kolejka klientów, równie nieugięta jak deszcz za oknem. Gdzieś z tyłu głowy Belle zarejestrowała, że brzęknął mosiężny dzwoneczek przy drzwiach, dziś chyba po raz milionowy. Potarła przedramiona, bo ciągnący od otwartych drzwi lodowaty powiew przyprawił ją o gęsią skórkę.
– Czy będzie pani zainteresowana rekomendowanymi lekturami tego tygodnia? To naprawdę…
Bell poczuła, że oddech więźnie jej w gardle. Miała wrażenie, że przez czubek jej głowy przelewa się ciepła fala, dziwnie przyjemna, lecz silna, omywa ją z góry na dół i o mało nie porywa w wirujący taniec. Chwyciła się lady, żeby nie stracić równowagi. Gdyby zdrowy rozsądek nie podpowiadał czegoś innego, pomyślałaby, że… Cóż, pomyślałaby, że to magia.
– Dobrze się pani czuje? – zapytała zatroskana klientka.
Belle z trudem przełknęła ślinę, po czym zbyła swoje zachowanie machnięciem ręki.
– O, tak, świetnie, doskonale. Przepraszam. Trochę zakręciło mi się w głowie. Po prostu pora na kolejną kawę. – Zaśmiała się cierpko i wzięła się w garść, ignorując potężne wrażenie, które pojawiło się nagle i natychmiast odpłynęło. Miała za sobą długi dzień. Wsunęła stos sprzedanych książek do torby, wysilając się na pospieszny, zestresowany uśmiech, którego Violet nie uznałaby za odpowiedni dla obsługi swojej księgarni, po czym zwróciła się do następnego klienta.
Czekający po drugiej stronie blatu mężczyzna zupełnie ją zaskoczył. Najpierw zauważyła jego wzrost. Facet był tak wysoki, że nieco górował nad otoczeniem. A do tego – nie mogła tego nie przyznać – onieśmielająco przystojny. Roztaczał taki urok, że kiedy potem w domu opowiadała o tym Ariadne, natychmiast zaczęła się zastanawiać, dlaczego tego ranka nie zrobiła czegoś lepszego z włosami. Miał na sobie spodnie z paskiem, wetkniętą w nie koszulę w kolorze rdzy, założoną na biały T-shirt, a do tego okrągłe druciane okulary, które zdjął, gdy nawiązał z Belle kontakt wzrokowy. Włożył je do wewnętrznej kieszeni długiego, czarnego skórzanego płaszcza, przewieszonego przez wyjątkowo szerokie ramiona. Kiedy opuścił przy tym głowę, na oczy opadł mu kosmyk niesfornych, sięgających do ramion ciemnych włosów. Odsunął pukiel z twarzy i wtedy na jego kciuku błysnął srebrny pierścień z bursztynowym kamieniem. Mężczyzna położył dłoń na ladzie i lekko wychylił się w stronę Belle. Niemal natychmiast z trudem oderwała od niego wzrok, czując, jak na twarz występują jej plamy gorąca.
– Zastanawiam się, czy mogłaby mi pani pomóc – przemówił głębokim, miodowym głosem, w którym słyszało się podpalany karmel i ledwie zaznaczający się londyński akcent. – Szukam czegoś dość specyficznego. Powiedziałbym, szczególnego.
Belle zaczerwieniła się tak gwałtownie, że zapiekły ją koniuszki uszu. Oparła ręce o ladę i do opuszek jej palców popłynęło dziwne, drażniące wrażenie. Wsunęła więc dłonie do kieszeni, a ostatecznie chwyciła w nie pióro, rozpryskując po blacie atrament.
– Przepraszam, przepraszam. – Wytarła go pospiesznie rękawem. – Zapowiada się interesująco. O czym szczególnym mówimy? Czy to ma być podarunek?
Kąciki jego ust niemal niedostrzegalnie drgnęły ku górze.
– To jest dar.
Belle starała się szybko odzyskać resztki równowagi, zakłopotana własnym zakłopotaniem.
– Świetnie. Brzmi świetnie. Może pan zajrzeć do naszej sekcji wydań specjalnych. Mamy kilka egzemplarzy z autografami, doskonale nadają się na prezent. Jeśli szuka pan czegoś z nowości, na stoliku z rekomendowanymi lekturami znajdzie pan kilka znakomitych tytułów…
– Malleus Maleficarum.
Twarz Belle w sekundzie zmieniła się z jaskrawoczerwonej w śnieżnobiałą. Pewnie się przesłyszała.
– Przepraszam. Mam za sobą długi dzień, chyba przestaję kontaktować. To może nawet dobrze. – Zaśmiała się uprzejmie i potrząsnęła głową, by pozbyć się dziwnego wrażenia. – Słucham?
– Malleus Maleficarum. Rzecz jasna nie twierdzę, że się zgadzam z przesłaniem – rzekł w zadumie. – Że czary są złe albo niewłaściwe. Ale namierzanie osób obdarzonych magicznymi zdolnościami to interesujący koncept, nie uważa pani?
Świat zamigotał przed oczami Belle. Malleus Maleficarum. Okryty najgorszą sławą traktat z dawnych czasów, gdy polowano na czarownice, podpowiadający, jak można je wykryć i przykładnie ukarać.
Zbieg okoliczności. To musi być zbieg okoliczności. Ale w tym momencie poczuła, jakby w jej wnętrzu coś pstryknęło, aktywując intuicyjne wykrywanie. Skupiła się na tym, by ponownie nawiązać kontakt wzrokowy z klientem, i wrażenie było natychmiastowe. Po skórze przebiegły jej ciarki niczym wyładowanie elektrostatyczne. Na języku pojawił się metaliczny posmak. Mężczyzna oparł na ladzie przedramiona i dłonie ze splecionymi palcami. Do Belle dotarł drzewny zapach ogniska i aromat korzennej słodyczy. Zauważyła, jak mięśnie szczęki przemieściły mu się w maleńkim porozumiewawczym uśmiechu. Prawda uderzyła w nią z siłą kuli wyburzeniowej.
Wiedźmarz.
Jim tuż za kasą upuścił potężne pudło z książkami w twardej oprawie. Huk przywrócił Belle do rzeczywistości.
– Nie zwracajcie na mnie uwagi – bąknął Jim i nieśpiesznie wycofał się z powrotem do aneksu kuchennego, pogwizdując nieznośnie wysokimi tonami.
– Interesujący wybór. – Belle zdobyła się na boleśnie niezręczny śmiech, zatknęła sobie włosy za uszy, po czym z niewyjaśnionego powodu wycelowała w stojącego naprzeciw niej mężczyznę palce, udając, że strzela z pistoletów. Ewidentnie nad jej kończynami przejęła kontrolę panika. – Obawiam się, że nie mamy czegoś takiego na składzie. Wielka szkoda. Przykro mi. Dzięki, że pan do nas zajrzał.
– Doprawdy wielka szkoda – potwierdził niecodzienny klient.
Dopiero w tym momencie Belle zarejestrowała, że facet spogląda na nią znacząco spod uniesionych brwi, jakby czekał, aż coś zaskoczy w jej głowie. Skinął, żeby podobnie jak on nachyliła się nad ladą, po czym zniżył głos do szeptu, mówiąc zaledwie kilka centymetrów od jej szyi.
– Próbowałem w Bibliotece Hekate, ale tam najwyraźniej wszystkie egzemplarze są wypożyczone. Powiedzieli, żebym się zwrócił do Belladonny Blackthorn. Że wyświadczy mi przysługę i chętnie pożyczy swój egzemplarz.
Nikt nigdy nie nazywał jej Belladonną. Zatwardziale nienawidziła swojego pełnego wiedźmiego imienia, i to od zawsze. Do tego stopnia, że nawet mama już go nie używała. Było zarezerwowane na te okazje, gdy Bonnie zdecydowanie nie pochwalała tego czy innego życiowego wyboru swojej córki.
Świat zawirował wokół Belle w zwolnionym tempie, ale jakimś cudem zdołała wykrzesać z siebie coś na kształt profesjonalnego uśmiechu. Pierwsze i jedyne, co jej przychodziło na myśl, to usunąć tego człowieka z widoku publicznego. Przez całe życie chroniła się na wypadek właśnie takiego scenariusza, w razie gdyby jej magiczne zdolności zostały ujawnione przed niewiedźmim światem mimo wysiłków, jakie wkładała w to, by zachować je w tajemnicy.
Monica posłała jej przez salę pytające spojrzenie, upewniając się milcząco, czy wszystko w porządku, ponieważ kolejka do kasy rosła.
– Właściwie… oczywiście. – Belle znów wystrzeliła z palców. – Głuptas ze mnie, mamy ją tu, na zapleczu… tędy, jeśli pan pozwoli… – Rzuciła facetowi desperackie spojrzenie, okręciła się na pięcie i w duchu wzniosła modły o litość do niewidzialnych sił, które mogły ją obserwować. Cokolwiek, byle tylko ukryć domniemany przedmiot tej kłopotliwej rozmowy.
Dała znak Monice, żeby ją zastąpiła przy kasie, po czym popędziła na zaplecze, w stronę tonących w półmroku chwiejnych stosów pudeł i poskładanych w sterty kartonowych postaci z wystaw okiennych. Gorączkowo przestawiła na bok wielkiego tekturowego smoka i gwałtownymi gestami przywołała za sobą tajemniczego mężczyznę, żeby go odciągnąć od pozostałych klientów. A właściwie klientek, które niepostrzeżenie obstąpiły go dookoła, śledząc każdy jego ruch, odkąd wszedł do księgarni, jakby był ostatnim kawałkiem ciasta. Mężczyzna skwapliwe podążył za Belle, ale zrobił to, krocząc nonszalancko z rękami złączonymi z tyłu, z nieukrywanym szelmowskim uśmieszkiem na twarzy.
Zapaliła światło w składziku, kopnęła na bok ciężkie pudło i rzuciwszy roztargnionym okiem po sklepie, by się upewnić, że nie widać Christophera, szarpnięciem zamknęła drzwi za nimi dwojgiem. Na szczęście była zbyt przerażona, by się przejmować kłopotliwą sytuacją, gdy znalazła się sam na sam z zupełnie obcym mężczyzną w tak ciasnym, małym pomieszczeniu.
– Przytulnie – mruknął z błyskiem w ciemnych oczach.
– Kim pan jest? O co chodzi? – zapytała wściekle Belle przyciszonym głosem. Zaczęła się już gubić w przypuszczeniach. Przyszło jej do głowy, że jego przybycie może być związane jedynie z ograniczonym wyborem złych wiadomości. – Coś z moją mamą?
– Co? Nie, oczywiście że nie. Nic z tych rzeczy – odpowiedział natychmiast.
Belle poczuła, że napięcie jej ramion nieco odpuszcza.
– Przysłał mnie kowen – rzekł mężczyzna, patrząc na nią z góry z nachmurzoną miną.
Sama była dość wysoka i rzadko się zdarzało, by czuła się najmniejszą osobą w pomieszczeniu.
– Tyle się domyśliłam z tego, jak się pan arcyzabawnie zaprezentował – odwarknęła, czując, że stres zaraz osiągnie u niej punkt wrzenia.
– Nie zamierzałem być zabawny. Raczej tajemniczy, może uwodzicielski.
Ewidentnie jednak w tej sytuacji dobrze się bawił, ponieważ skrzyżował ramiona i oparł się plecami o półkę pełną map Ordnance Survey.
– Ale Selcouth nigdy dotąd nikogo do mnie nie przysłał. Ani nie kontaktował się ze mną od prawie piętnastu lat, jeśli o to chodzi. Czy zrobiłam coś złego? Mam kłopoty?
– Kłopoty? To pani mi o tym powie. – Uśmiechnął się znacząco, najwyraźniej znajdując zbyt wiele upodobania w tym, że ona balansuje na krawędzi załamania nerwowego.
Posłała mu zdecydowanie niewzruszone spojrzenie, po czym zaryzykowała zerknięcie za drzwi, żeby sprawdzić, czy nie snuje się za nimi szefostwo.
– W razie gdyby pan nie zauważył, pracuję – powiedziała, a jej głos coraz bardziej zatrącał o piskliwe tony. – Jeżeli mój szef znajdzie mnie tutaj z klientem, będę się mogła pożegnać z życiem. Nie mam czasu, żeby mi pan zawracał głowę.
Mina mu zrzedła i przewrócił oczami, jakby mu odmówiono udziału w zabawie.
– Cóż, nie umie się pani bawić. A ja nie zawracam pani głowy. Wyglądam na kogoś takiego? – rzucił zapalczywie. – Proszę posłuchać, ignorowała pani naszą korespondencję. – Głos mu odrobinę złagodniał, stał się nieco poważniejszy. – Wie pani, że tak nie należy…
– Korespondencję? – przerwała mu Belle.
Ostro uniósł jedną brew.
– Właśnie. List urodzinowy? Przy tej rzadkiej okazji, gdy kowen raczy kontaktować się z panią przed ukończeniem omroczenia, ma pani obowiązek stawić temu czoło. Nie można uciekać przed magicznymi problemami, nawet jeśli…
– Zaraz, zaraz. – Uniosła rękę, żeby go powstrzymać i musnęła przy tym jego płaszcz, tak ciasno było w składziku. – Jeżeli nie widać tego wyraźnie ze sposobu, w jaki mogę lada chwila ulec samozapłonowi, to oświadczam, że absolutnie nie mam pojęcia, o czym pan do mnie mówi.
– O liście – powtórzył niecierpliwie. – Szczerze powiedziawszy, powinna pani okazać nieco wdzięczności. Mogłem albo tu wpaść i zagadać do pani, albo spuścić porcję ognia piekielnego, by zwrócić pani uwagę. Z pani danych wynika, że mieszka pani z niewiedźmią współlokatorką, wydało mi się więc, że ogień piekielny mógłby pani odrobinę zaszkodzić. Najpierw mnie pani ignoruje, a teraz to.
– Niczego nie ignoruję – skwitowała z rozdrażnieniem, bo jego zachowanie w połączeniu z brakiem odpowiedzi mocno już działało jej na nerwy. – O co panu chodzi?
Zmienił się na twarzy i tym razem uniósł brew w wyrazie zwątpienia.
– Nie dostała go pani?
Belle zamrugała.
– Czarna koperta? Złocone brzegi? Zaklęcie czującej obecności? Zdolność do wmanewrowania się w pani uwagę na wypadek ignorowania…? – recytował.
– Nic mi to nie mówi. Może pańskie zaklęcie nie działa.
– Co?
– Nie mam pojęcia. – Wzruszyła ramionami. – Nic nie wmanewrowało się w moją uwagę.
Teraz on zamrugał niedowierzająco.
– To tradycyjne zaklęcie Vocare Attentio, specjalnie dostosowane do korespondencji kowenu. Stosowane od średniowiecza. Oczywiście, że działa.
– Przykro mi, że muszę to panu oznajmić, ale pańskie zaklęcie wyraźnie szwankuje. Nic takiego do mnie nie dotarło.
Przesunął kciukiem po ostro zarysowanej linii kwadratowej szczęki, dopiero teraz pojmując rozdrażnienie Belle.
– Och, no tak, to zapewne wina prastarego i niemal niezawodnego zaklęcia rzuconego przez szacowny brytyjski kowen. Bo nie ma mowy, żeby taka schludna i dobrze zorganizowana wiedźma jak pani zapodziała gdzieś ważną magiczną korespondencję. Wygląda na to, że utrzymuje tu pani idealny porządek. Wszystko pod ścisłą kontrolą i tyka jak w zegarku.
Sceptycznym skinieniem wskazał stosy książek poupychane na każdym centymetrze półek małego, chaotycznie urządzonego składziku, przykryte dywanem porozrzucanych paragonów, magazynów literackich, broszur handlowych, zakładek książkowych i papierowych toreb.
– Wie pan co – odparła Belle, biorąc się pod boki. – Jest pan bardzo nieuprzejmy jak na przedstawiciela „szacownego brytyjskiego kowenu”, składającego komuś rzadką, stanowiącą zaszczytne wyróżnienie wizytę. I nieproszoną, dodajmy.
– Selcouth nie czeka na zaproszenie.
– Bardzo, bardzo się staram, żeby nie dostać tutaj ataku szału. Mógłby pan okazać nieco więcej zrozumienia.
Gromili się nawzajem wzrokiem, bez słów żądając, aby to drugie dało za wygraną.
– Przepraszam – wycedził w końcu nieznajomy przez zaciśnięte zęby, ustępując.
Belle złagodziła nieco ostre spojrzenie.
– Ten list zatem… zakładając, że taki był… Co powinnam wiedzieć?
– Nie mogę pani pomóc. – Wzruszył ramionami. – Musi go pani sama przeczytać. Dzięki temu nie można się wyprzeć wiedzy. W dawniejszych czasach zbyt wiele wiedźm, czarnoksiężników i innych ludzi o magicznych zdolnościach udawało, że wcześniej nie zostali uświadomieni o procesie. Jestem pewien, że pani rozumie – dodał formalnym tonem, bawiąc się srebrnym pierścieniem na kciuku i zerkając na nią spod oka.
– Procesie?
Oczy mu się rozszerzyły na moment, ale po sekundzie odzyskał swój niezmącony spokój.
– Udawajmy, że tego nie powiedziałem.
Belle zaczerpnęła powietrza, by się uspokoić i spróbować zachować resztki zdrowego rozsądku. Skrzyżowała ramiona, imitując postawę gościa.
– Upewnię się, czy dobrze rozumiem. Przychodzi pan tu, do mojego miejsca pracy i mojego życia wśród niewiedźmich ludzi, potencjalnie narażając mnie oraz moją egzystencję na niebezpieczeństwo ujawnienia, i obwieszcza pan, że koniecznie muszę znaleźć bardzo ważny list. Ja panu mówię, że go nie dostałam, a pan, zamiast dać mi kolejny albo przekazać, co było w tym pierwszym, zamierza wyjść, mówiąc jedynie, że mam przeczytać tamten list.
Gdyby Belle nie miała na tyle rozumu, by wiedzieć, że to niemożliwe, przysięgłaby, że przez policzki mężczyzny przemknął słabiutki, blady rumieniec. Jego spokój odrobinkę się jakby zamącił, a pomiędzy brwiami ukazała się zmarszczka frustracji.
– W pani ujęciu wygląda to o wiele mniej rozsądnie, niż mi się wydawało, kiedy zmierzałem tu z Domu Hekate.
– O, nie ma sprawy. To dla mnie miła niespodzianka. Bardzo doceniam pańską podróż. Tajemniczość, uwodzicielskość, brak ognia piekielnego i tak dalej. A teraz, choć nasze spotkanie przebiega w czarującej atmosferze, czy mógłby pan się oddalić, zanim ktoś zauważy, że z jakiegoś durnowatego powodu podejrzanie sprzeczam się z klientem w składziku?
Uśmiechnął się półgębkiem, jakby powstrzymując się od pełnego uśmiechu. Belle spostrzegła, że w kącikach jego ciemnych oczu pojawiły się wesołe zmarszczki.
– Ale tak cudownie mi się z panią rozmawia. I tak bardzo starałem się stworzyć odpowiedni nastrój.
Coś jej zaświtało.
– Zaraz, ta burza to pańskie dzieło?
Wsunął ręce do kieszeni, najwyraźniej nieco zakłopotany.
– Możliwe. Nie podobała się pani?
– Nie wzięłam dziś z sobą parasola i będę musiała iść do domu w ulewie, więc nie. – Chwyciła klamkę u drzwi, chcąc wreszcie wydostać się z ciasnej przestrzeni i uwolnić od irytującego aroganta. – Czy to wszystko?
Westchnął równie niewzruszony jak ona.
– Nie żeby spotkało mnie tu niewiarygodnie ciepłe przyjęcie, ale po namyśle… – Pstryknął środkowym palcem i kciukiem prawej ręki. W ułamku sekundy zgrabnie pojawiła się między nimi czarna koperta przyprószona złocistymi iskrami. – Przede wszystkim żebym nie musiał fatygować się po raz drugi. – Podał jej kopertę. – Proszę przeczytać. I tym razem tego nie ignorować.
– Mówiłam panu, że niczego nie zignorowałam. – Belle wyrwała mu list spomiędzy palców. – Dzięki – dodała oschle, obracając papier w rękach. – Czy coś jeszcze?
– Tak, w rzeczy samej. Poleciłaby mi pani jakąś lekturę na plażę? Coś lekkiego, zabawnego, nieco pikantnego – zagadnął z uśmiechem od ucha do ucha, teraz wyraźnie zdradzając, jak bardzo lubuje się w tym, że jej zabiera czas.
Belle zgromiła go wzrokiem. Niechętnie wsunęła sobie list do kieszeni fartucha, zamierzając przeczytać go, kiedy w kolejce do kasy nie będzie pięciu osób wymagających jej natychmiastowej uwagi. W końcu jak straszny może być papierowy list? Gdyby to było coś pilnego, toby zadzwonili. Czy koweny używają telefonu?
Wytknęła gościa palcem.
– Proszę nie iść koło biura szefa. Jeżeli Christopher zobaczy klienta wychodzącego ze składziku, nie da mi spokoju do końca życia. Niech pan pójdzie za mną. Ale nie od razu. Za minutę.
Jej wskazówki najwyraźniej niezmiernie go ubawiły, bo zasalutował niedbale. Belle, nie oglądając się za siebie, otworzyła na oścież drzwi magazynku, strzepnęła fartuch i popędziła do kasy. Nieproszony gość został w składziku tylko chwilę. Odprowadził ją wzrokiem, po czym ruszył za nią, pochylając głowę, żeby nie zawadzić nią o futrynę.
Po krótkim czasie, obsłużywszy klientów z kolejki, Belle wróciła na zaplecze z naręczem książek. I zatrzymała się zszokowana. Nieznajomy wciąż sterczał w cieniu pomiędzy klasyką a literaturą współczesną, z tymi swoimi długimi kończynami i zmierzwionymi włosami. Zerknął na nią ukradkiem i zaraz wrócił wzrokiem do książki, którą trzymał w ręce, jakby go przyłapano na czymś niegodziwym.
Ręce Belle same powędrowały na biodra.
– Pan wciąż tutaj?
– Nie można sobie pomyszkować? Przebyłem taki kawał drogi, a pani nie pozwoli mi skorzystać z oferty tego sklepu?
– Oczywiście, proszę myszkować do woli. Właściwie… – Gestem dała mu znak, żeby został przy tej myśli, po czym zanurkowała za najbliższym rogiem. Kiedy wróciła, miał zaintrygowaną minę. – Osobista rekomendacja. Doskonała pozycja na pańską następną lekturę – rzekła z przesłodzonym uśmiechem i wcisnęła mu książkę w pierś. Złowiła okiem drgnienie w kąciku jego ust, jakby sobie gratulował, że ją przekabacił.
125 magicznych sztuczek dla młodych magików. Z darmowymi prezentami, którymi zadziwisz przyjaciół!
– Może znajdzie pan tam nawet coś, co usprawni pańskie małe zaklęcie z kopertą.
Ich kontakt wzrokowy zdawał się płonąć: w oczach nieznajomego wściekłość mieszała się z nutką rozbawienia, jej oczy zaś wyrażały kompletne oburzenie. Belle tym razem nie spuściła wzroku pod jego spojrzeniem.
– Proszę tu więcej nie wracać – rzekła. – Albo przynajmniej ostrzec mnie z wyprzedzeniem, żebym zdążyła wyjechać z kraju.
– Przepraszam, czy pani tu pracuje?
Belle w ułamku sekundy zmieniła wyraz twarzy na szczerze przyjazny i odwróciła się do kobiety w okularach, zbliżającej się ze stosem romansów w jaskrawych kolorowych okładkach.
– Oczywiście – odparła. – Wybrała pani te książki? Zapraszam do kasy.
Prowadząc klientkę i recytując listę autorów, Belle mimowolnie złowiła kątem oka trzepoczący ruch. Między regałami została tylko smuga lekko roziskrzonego złocistego pyłu i dymny zapach trzaskającego ogniska, który znowu podziałał na jej zmysły. W całym tym zamieszaniu zapomniała wyciągnąć z gościa jego imię. Przypuszczalnie okazałoby się równie niedorzeczne jak jego postać. Gandalf? Na szczęście szczerze wątpiła, aby wizyty w Księżycowej Księgarni weszły mu w nawyk.