- promocja
- W empik go
Reykjavickie noce. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 2 - ebook
Reykjavickie noce. Komisarz Erlendur Sveinsson. Tom 2 - ebook
Islandzki krajobraz i śmierć, która z pozoru nie wydaje się w żaden sposób tajemnicza. Jednak Erlendur – miejscowy policjant postanawia przyjrzeć się sprawie. Nikomu innemu nie zależy na tym, aby rozwiązać zagadkę, której ofiarą jest kloszard. Czy takiej osobie należy się sprawiedliwość? Tajemnice z przeszłości, relacje między ludźmi, decyzje prowadzące do tragedii. Z tym wszystkim musi zmierzyć się Erlendur, którego z ofiarą łączy więcej niż nam się wydaje.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8216-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopcy popychali zieloną kurtkę unoszącą się na wodzie. Zaczęła się poruszać, zrobiła pół obrotu i znikła pod powierzchnią. Szturchali ją kijami, dopóki znów nie wypłynęła. Jednak gdy zobaczyli, co znajdował się pod nią, wystraszyli się nie na żarty.
Wszyscy mieszkali w blokach przy Hvassaleiti stojących wzdłuż Miklubraut, ciągnących się aż po niezabudowany obszar zwany Kringlumyri. Północna część Kringlumyri była nieużytkiem, porastały ją dziki szczaw i dzięgiel, zaś od południa na wielkim obszarze rozciągały się pozostałości po kopalniach torfu, rany gleby, z których w latach pierwszej wojny światowej mieszkańcy Reykjaviku tonami wydobywali opał do domów. To zawierucha wojenna legła u podstaw jego niedostatku, więc osuszono bagna, wytyczono szlaki drogowe i tak rozpoczęły się największe roboty wydobywcze w historii miasta. Setki ludzi znalazło zatrudnienie przy pozyskiwaniu paliwa, suszeniu i dostarczaniu opału do stolicy.
Po zakończeniu wojny węgiel i olej znów zaczęły docierać do kraju, więc zlikwidowano kopalnie i wyrobiska wypełniła brunatna, gliniasta woda; w takim stanie przetrwały od tamtej pory. Kiedy w latach pięćdziesiątych miasto zaczęło się rozbudowywać na wschód i nowe dzielnice wznosiły się przy Hvassaleiti i Storagerdi, dzieciarnia urządziła sobie z kopalni plac zabaw. Konstruowano tratwy, żeby pływać po największych zbiornikach, na wzniesieniach i wzgórkach wokół terenu wytyczano ścieżki rowerowe prowadzące w górę i w dół. A kiedy zimą przychodził mróz, powstawały doskonałe ślizgawki i lodowiska.
Chłopców było trzech, niedawno zbudowali sobie tratwę z resztek drewna pozostawionego na pobliskiej budowie. Zbito ją starannie przy pomocy dwóch poprzecznych desek, styropianu izolacyjnego, podłogę wykonano z desek szalunkowych. Młodzieńcy napędzali swoją jednostkę za pomocą długich kijów, którymi odpychali się od dna, płynąc po mętnej wodzie. Kije sięgały gruntu, bo woda nigdzie nie była głęboka. Na nogach mieli gumiaki i starali się nie zamoczyć. Zdarzało się nie raz i nie dwa razy, że wpadali do bajora i rozdygotani wracali do domu. Przede wszystkim trzęśli się z zimna, ale też i na myśl o tym, że znów zjawią się w domu przemoknięci niczym topielcy i dostaną burę, albo i coś więcej.
Ostrożnie płynęli w stronę ulicy Kringlumyrabraut, starając się nie bujać tratwą, nie dopuścić, żeby pokład zalała woda, ani by któryś z nich wypadł za burtę. Był to rodzaj sztuki, podobny do tej, jaką uprawiają linoskoczkowie i wymagało współpracy i sprytu, a nade wszystko spokoju. Młodzieńcy poświęcili sporo czasu na zapewnienie równowagi, zanim w końcu zdecydowali się odbić od lądu. Wiedzieli, że jeśli staną zbyt blisko siebie przy którejś z krawędzi, tratwa może się wywrócić.
Żegluga szła nadspodziewanie dobrze, marynarze zadowoleni byli z nowej jednostki. Konstrukcja okazała się sterowna, chłopcy przepłynęli kilka razy w tę i z powrotem przez największe głębiny. Od położonej na północ przelotówki Miklubraut dobiegał do nich szum ulicy, na południu po zbiorniki na szczycie wzgórza Öskjuhlid ciągnął się kanał grzewczy. To był również teren ich zabaw. Czasami znajdowali tam małe twarde piłeczki, przypominające kurze jajka. Nie wiedzieli, co to takiego, dopóki ojciec jednego z nich nie wyjaśnił im, że to piłeczki golfowe. Podejrzewał, że ktoś na nieużytkach przy kanale grzewczym ćwiczy uderzenia. Powiedział też, że kiedyś pole golfowe znajdowało się na wschód od Öskjuhlid, niedaleko od Kringlumyri, teren ten nazywano Golfskalatjörn. Uważał jednak za mało prawdopodobne, by piłki pochodziły z tamtego okresu.
Płynęło im się dobrze, rozmawiali o swoim odkryciu i kanałach grzewczych, i nagle tratwa zaczęła zanurzać się pod wodę. Jeden z rogów pogrążył się w mętnej cieczy i utkwili w miejscu. Chłopcy szybko zlikwidowali przechył, przenosząc się w przeciwległy kąt. Powoli tratwa zaczęła się podnosić, choć nie wynurzyła się całkiem. Musieli się zaplątać w coś ciężkiego, a nie widzieli w co. Już wcześniej znajdowali w mulistej wodzie rozmaite śmieci, graty, które przed laty wrzucono do starych odkrywek. W jednym miejscu z kałuży wystawał zepsuty rower. Niektóre rzeczy dzieciaki wykorzystywały do konstruowania tratw, jak choćby styropian. Ale to było coś cięższego, podejrzewali, że musieli zahaczyć o coś gwoździem wystającym z którejś z desek.
Starali się ostrożnie odepchnąć tratwę, ale żeby ją ruszyć, potrzebowali wszystkich swoich sił. Przez jakiś czas ciągnęli za sobą te śmieci, aż nagle się uwolnili, róg wyskoczył spod wody, stracili równowagę i niemal wpadli do wody. Udało im się jednak odzyskać balans. Byli szczęśliwi, że się nie zamoczyli. Wpatrywali się w to, co tratwa wyciągnęła na powierzchnię.
– Co to? – zapytał któryś i ostrożnie dźgnął to coś patykiem.
– Worek jakiś? – zdziwił się inny.
– Nie, to kurtka – orzekł trzeci.
Chłopak odważniej szturchnął znalezisko, żeby je odepchnąć. Wreszcie udało mu się wprawić je w ruch. Kurtka zanurzyła się głębiej, a oni bardziej przyłożyli się do operowania kijami, więc po chwili znów wychynęła na powierzchnię. Zaczęła powolutku się obracać, i w tej chwili dostrzegli wyłaniającą się spod niej ludzką głowę, bladą, pozbawioną krwi, z odbarwionymi kępkami włosów. Nigdy nie widzieli niczego równie odrażającego. Jeden z nich tak się wystraszył, że aż krzyknął z przerażenia i spadł z pokładu na plecy do wody. Przez to tratwa ponownie straciła balans i nim się obejrzeli, cała trójka skąpała się w wodzie i z krzykiem brodziła w stronę brzegu, byle dalej od trupa.
Tam stanęli przemoknięci i drżący. Patrzyli na zieloną kurtkę i tę połowę twarzy, która wystawała z wody. Potem ile sił w nogach pognali, żeby szybko uciec z torfowiska.2
Odebrali zawiadomienie o awanturze domowej w Bustadahverfi i dodali gazu, wjechali w Miklubraut, potem na wschód przez Haaleiti, i na Grensasvegur w kierunku południowym. Na stołecznych ulicach panował niewielki, prawie zerowy ruch. Było sporo po trzeciej w nocy i miasto spało. Minęli dwie taksówki zmierzające na przedmieścia, a na skrzyżowaniu z ulicą Bustadavegur niemal nie doszło do zderzenia, gdy auto skręcające powolutku z Fossvogur zajechało im drogę. Za kierownicą siedział leciwy mężczyzna nieświadom prędkości, z jaką mknął radiowóz, więc uznał, że może wjechać na skrzyżowanie.
– Zgłupiał czy co?! – krzyknął Erlendur. Tym razem to on prowadził, zwinnie ominął auto i pomknął dalej Bustadavegurem.
– A może byśmy go wylegitymowali? – zaproponował siedzący z tyłu Marteinn.
– Dajmy mu spokój – uznał Gardar.
Erlendur zerknął w lusterko wsteczne i zauważył, że samochód z Fossvogur oddala się w przeciwnym kierunku.
Gardar i Marteinn pełnili służbę w zastępstwie za funkcjonariuszy przebywających na wakacyjnym urlopie. Obaj studiowali prawo. Erlendur lubił patrole z nimi. Koledzy nosili beatlesowskie fryzury, grzywki zasłaniające oczy i solidne bokobrody. Siedzieli we trzech w brzydkim radiowozie, Czarnej Marii, wyposażonym z tyłu w maleńką celę. Był to solidny czarno-biały chevrolet, nie osiągający zawrotnych prędkości. Nie chciało im się włączać syreny i czerwonych sygnałów świetlnych, co być może i było przyczyną niedoszłego zderzenia. Awantura domowa nie wymagała aż takich procedur w środku nocy, choć Gardar niejednokrotnie włączał wszystko, co mógł i łamał wszelkie przepisy z błahszych powodów, wyłącznie dla czczej zabawy.
Zatrzymali się przed stosownym numerem w ciągu szeregowców, włożyli białe czapki i ruszyli w letnią noc. Niebo zasnuły ciężkie chmury, siąpiła mżawka, ale było ciepło. Po mieście szwendało się sporo pijanych, ale do tej pory nie mieli poważnych interwencji. Zatrzymali kierowcę podejrzanego o jazdę na podwójnym gazie i odwieźli go na badanie krwi. Raz zostali wezwani z powodu bójki przed popularnym lokalem, innym razem do wynajmowanej kwatery w zachodniej części miasta. Pięciu mężczyzn w różnym wieku, załoga statku z prowincji, wynajmowało dwa pokoje i wdali się w sprzeczkę z sąsiadami, co skończyło się przepychankami. Ktoś wyciągnął nóż i ranił przeciwnika w ramię, lecz udało się go obezwładnić. Unieruchomiony toczył z wściekłości pianę i kiedy zajechali na miejsce, żeby opanować sytuację, zakuli go w kajdanki i odstawili pod celę w areszcie na komendzie przy Hvarfisgata. Na pozostałych awanturników obecność policji wywarła uspokajający wpływ, tylko nie udało się ustalić, kto zaczął ten spór.
Zadzwonili do drzwi. Żadnych odgłosów awantury. Dom zdawał się pogrążony w ciszy. Przez radio powiedziano im, że to sąsiad zgłosił tę karczemną awanturę i podał ten adres. Zapukali. Nic. Zadzwonili. Wciąż cisza. Naradzili się, co począć dalej. Erlendur chciał wyważyć drzwi i wtargnąć do środka. Studenci prawa uznali to za absurd. Sąsiada nigdzie nie było widać.
Dyskutowali o tym, kiedy nagle otworzyły się drzwi i stanął w nich mężczyzna około czterdziestki, biała koszula wystawała mu ze spodni, szelki zwisały wzdłuż ud. Ręce trzymał w kieszeniach.
– Co to za jazgot? – warknął i popatrzył na nich kolejno, zdziwiony odwiedzinami policji. Nie wyczuli od niego alkoholu, ale też nie sprawiał wrażenia nagle wyrwanego ze snu.
– Dostaliśmy zawiadomienie o hałasach – wyjaśnił Gardar.
– Hałasach? – Mężczyzna zmrużył oczy. – Tu nie ma żadnych hałasów. Co… a kto doniósł… ktoś na nas doniósł?
– Nie zrobi panu różnicy, jeśli na moment wejdziemy? – zapytał Erlendur.
– Że do środka? – zdziwił się gospodarz. – Tu? To jakiś żart, chłopaki. Nie dajcie się tak robić w konia.
– Żona nie śpi? – zapytał Erlendur.
– Moja żona? Nie ma jej w mieście. Wyjechała do domku letniskowego z koleżankami. Nie kapuję, co… to jakieś kompletne nieporozumienie.
– Może dostaliśmy zły adres – zauważył Gardar i spojrzał na Erlendura i Marteinna. – Musimy to ustalić w centrali.
– Proszę wybaczyć – powiedział Marteinn.
– Nic się nie stało, chłopaki. Szkoda, że zaszła ta pomyłka, ale jestem sam na chacie. Powodzenia.
Gardar i Marteinn ruszyli w stronę radiowozu. Erlendur za nimi. Usiedli w aucie i Marteinn połączył się z dyżurnym. Ten potwierdził, że adres się zgadza.
– Tutaj nic się nie dzieje – zauważył Gardar.
– Czekajcie chwilę – rzucił Erlendur i wysiadł z auta. – Coś mi się tu nie zgadza.
– Co robisz? – zapytał Marteinn.
Erlendur ruszył w stronę domu i zapukał do drzwi. Minęło kilka chwil, nim mężczyzna znów pokazał się w drzwiach.
– Coś nie tak? – zdziwił się.
– Mógłbym skorzystać z toalety? – spytał Erlendur.
– Z toalety? – wymamrotał gospodarz.
– Zajmie mi to tylko chwilę – upierał się policjant. – Raz dwa to załatwię.
– Niestety, ale… ja nie mogę…
– Pokaż ręce – rozkazał Erlendur.
– Co? Ręce?
– Tak, ręce – powtórzył funkcjonariusz i zdecydowanie pchnął drzwi. Wepchnięty do środka gospodarz odsłonił mu wnętrze mieszkania.
Erlendur wparował do przedpokoju, zajrzał szybko do kuchni, otworzył łazienkę naprzeciwko, po lewej stronie, wbiegł na korytarz prowadzący do sypialni, otwierał kolejne drzwi i nawoływał. Mężczyzna znieruchomiał w korytarzu i narzekał na chamstwo policji, ale poza tym był spokojny. Erlendur ponownie przebiegł przez przedsionek, obok gospodarza, i wpadł do salonu, gdzie na podłodze ujrzał leżącą bez ruchu kobietę. Pomieszczenie było zdewastowane, krzesła powywracane, lampy leżały na podłodze, stolik z popielniczką wywalony na bok, zasłony pozrywane z karniszy. Podbiegł do kobiety i pochylił się nad nią. Była nieprzytomna, jedno oko zapadnięte, wargi popękane, a z rany na głowie sączyła się krew. Erlendurowi wydawało się, że musiała upaść na stolik, zranić się i stracić przytomność. Miała na sobie sukienkę zawiniętą powyżej bioder. Na udzie miała ogromnego siniaka i Erlendur stwierdził, że facet musi znęcać się nad nią od dawna.
– Sprowadźcie karetkę! – zawołał do Gardara i Marteinna, którzy zjawili się w drzwiach. – Ona już długo tak tu leży?! – wydarł się na stojącego sztywno niczym kij od szczotki faceta.
– Umarła? – zapytał w końcu.
– Nie da się tego stwierdzić – odparł Erlendur, ale nie miał odwagi ruszyć kobiety. Doznała poważnych obrażeń głowy i sanitariusze z pewnością będą wiedzieć lepiej, jak należy ją opatrzeć przed przewiezieniem do szpitala. Wziął zerwane zasłony, przykrył ją nimi i kazał Marteinnowi zakuć gospodarza i odprowadzić do radiowozu. Facet nie widział już powodu, żeby trzymać ręce w kieszeniach. Pobicie pozostawiło na nich krwawe ślady.
– Macie dzieci? – zapytał Erlendur.
– Dwóch chłopaków, są na wsi na wschodzie.
– Nie dziwię się – skomentował Erlendur.
– Nie chciałem tego – tłumaczył się mężczyzna, gdy wyprowadzali go zakutego do radiowozu. – Nie wiem… nie chciałem jej tego zrobić. Ona… ja nie chciałem… Ona… właśnie miałem zamiar do was zadzwonić. Upadła na stolik i nie odzywała się do mnie i pomyślałem, że może…
Słowa zamarły mu na ustach. Kobieta cicho jęknęła.
– Słyszy mnie pani? – szepnął Erlendur, ale nie uzyskał odpowiedzi.
Sąsiad, mężczyzna około czterdziestki, ten, który zawiadomił policję, wyszedł przed dom i wdał się w rozmowę z Gardarem. Erlendur podszedł do nich. Facet tłumaczył właśnie, że czasem wraz z żoną słyszeli hałasy u sąsiadów, ale nigdy nie było tak źle, jak teraz.
– Od dawna to trwa? – zainteresował się Erlendur.
– Nie bardzo umiem powiedzieć, mieszkamy tu nieco ponad rok i… jak mówię, człowiek czasem słyszy krzyki i wrzaski – wyjaśnił sąsiad. – To jest bardzo nieprzyjemne, bo nie wiemy, jak się w tej sytuacji zachować, bardzo słabo znamy tych ludzi, mimo że przecież mieszkamy obok.
Dźwięk syren zbliżał się do nich z oddali i w końcu ujrzeli karetkę skręcającą w ulicę i podjeżdżającą pod dom. Towarzyszył jej drugi radiowóz. Zamieszanie zbudziło ludzi w pobliskich domach, niektórzy podchodzili do okien, inni nawet stawali w drzwiach. Widzieli kobietę niesioną do karetki na noszach, Czarną Marię odjeżdżającą z podjazdu z gospodarzem za kratą. Wkrótce wszystko ucichło i ludzie wrócili do łóżek, zdumieni tym tumultem w środku nocy.
Poza tym służba minęła spokojnie. Erlendur wracał z pracy do domu, gdy zauważył damskiego boksera z Bustadahverfi przed komisariatem przy Hverfisgata. Ewidentnie czekał na taryfę. Po złożeniu zeznań został zwolniony, sprawę uznano za wyjaśnioną, więc nie było potrzeby go zatrzymywać. Życiu jego żony nic nie zagrażało, za kilka dni miała zostać wypisana ze szpitala i wrócić do niego. Pewno nie miała innych opcji mieszkaniowych. Kobiety bite w swoich domach nie mogły liczyć na żadne wsparcie.
Zanim Erlendur skończył dyżur, przejrzał jeszcze raporty z nocy i przeczytał, że kierowca w podeszłym wieku wjechał w dzielnicy Vogar na słup latarni i zniszczył auto. Jechał sam, bardzo pijany. Sądząc po opisie, Erlendur uznał, że to ten sam, który zajechał im drogę na Bustadavegur.
Podniósł wzrok, żeby przyjrzeć się nowoczesnemu budynkowi policji w Reykjaviku przy ulicy Hverfisgata, po czym poszedł w stronę morza ulicą Skulagata. Patrzył na Esję i góry na wschodzie. Słońce świeciło nad szczytami. Był wczesny, niedzielny poranek, a nad miastem zawisł spokój, który przepędził nocną wrzawę.
Po drodze jeszcze raz pomyślał o kloszardzie, którego znaleziono w zbiorniku wodnym w Kringlumyri. Jakoś to zdarzenie nie chciało mu zniknąć z pamięci. Może dlatego, że człowiek ten nie był mu całkiem obcy? Wezwanie przyszło, kiedy patrolował ulice miasta i jego radiowóz jako pierwszy zajechał na miejsce. Wciąż miał przed oczyma unoszącą się na wodzie zieloną kurtkę i trzech młodocianych flisaków.
Wiedział, że przez ten rok, który minął od utonięcia mężczyzny, policji śledczej nie udało się znaleźć niczego, co mogłoby świadczyć o tym, że okoliczności jego śmierci mogłyby być podejrzane. Ale wiedział też, że śledczy nie przykładali się specjalnie do dochodzenia w sprawie zgonu kloszarda, mieli pełne ręce roboty i uznali tę sprawę za dość oczywistą; większość poszlak wskazywała na to, że chłop przypadkiem wpadł do wody i utonął. Nikt zdawał się nim nie interesować. Erlendur zastanawiał się, czy powodem bezczynności policji nie był czasem fakt, iż ów mężczyzna nikogo nie obchodził. Że tam, na dawnych wyrobiskach torfu, nie wydarzyło się nic szczególnego, poza tym, że z ulic miasta znikł jeden pijaczek. Być może sprawa była tak prosta. A może nie. Na krótko przed śmiercią Erlendur słyszał, jak tenże nieszczęśnik twierdził, że ktoś usiłował podpalić piwnicę, w której koczował. Nikt nie dał jednak wiary jego słowom. Nawet Erlendur, i dlatego to teraz w nim tkwiło. Fakt, że nie posłuchał tego człowieka, lecz okazał mu tę samą obojętność, co wszyscy inni.3
Jakiś czas później pewnego wolnego od służby wieczoru Erlendur poszedł do Kringlumyri. W niepracujące dni nie za bardzo umiał sobie znaleźć zajęcie i już nie raz robił takie spacery. Lubił włóczyć się letnimi wieczorami po ulicach miasta, zwłaszcza przy dobrej pogodzie; obchodził staw Tjörnin, dzielnicę Vesturbaer aż po Seltjarnarnes, albo szedł w drugą stronę, wzdłuż Skerjafjördur do Nautholsvik. Posiadał starego grata, którym czasem wyjeżdżał poza miasto, parkował w miejscach nieuczęszczanych i chodził w góry. Jeśli prognozy były przychylne, zabierał ze sobą namiot. Nie uważał siebie za jakiegoś zapalonego turystę, niemniej zapisał się do Islandzkiego Towarzystwa Turystycznego i przysłali mu nawet almanach. Nie zajmował się jednak działalnością członków, poza tym, że raz z dużą grupą wybrali się wspólnie do Landmannalaugar. Stwierdził wtedy, że wyprawy w towarzystwie wesołych turystów nie są dla niego. Radość potrafi być przytłaczająca.
Kobiet specjalnie nie znał, nie czuł takiej potrzeby. Z rzadka zdarzało mu się zajrzeć z kolegami do jakiegoś lokalu rozrywkowego w stolicy, ale się tam nudził, nie odpowiadały mu hałas i pijackie wygłupy. Ale w Glaumbaer, jeszcze zanim lokal spłonął, poznał młodą kobietę imieniem Halldora. Wygadana i zdecydowana okazała mu szczere zainteresowanie. Jakiś czas później, kiedy wybrał się z kilkoma kolegami z policji do Slifurtunglid, znów się na nią natknął. Zaprosiła go do domu. Potem zadzwoniła do niego i znów się spotkali, a teraz jakby pozostawali ze sobą w związku.
Erlendur przeszedł przez Hlidar, minął liceum przy Hamrahlid, które oferowało kursy dla dorosłych. Zastanawiał się nawet, czy nie zasiąść ponownie w szkolnej ławie. Miał małą maturę, ale po zakończeniu nauki podstawowej nie poszedł do liceum. Kiedy rodzina przeprowadziła się do Reykjaviku, w nowej szkole posłano go do oślej klasy. Pochodził z ubogiego domu. Nikt nigdy nie sprawdził jego zdolności percepcyjnych i uznano, że powinien chodzić do szkoły z gorszymi uczniami, bo jest niesforny i niekoleżeński. Nigdy nie pogodził się z przeprowadzką, nie pogodził z miastem, najchętniej wcale by się nie odzywał, formalna nauka go nie interesowała, sprzeciwiał się nauczycielom i każdej innej władzy, toteż po ukończeniu gimnazjum zrezygnował z dalszej edukacji. Latem zarabiał na siebie, a po ostatniej klasie wyprowadził się z domu od matki i wynajął mieszkanie. Jego matka Aslaug harowała za najniższą płacę jako robotnica, a on, zatrudniwszy się w miejskim przedsiębiorstwie połowowym, zarabiał o wiele więcej od niej.
Przyjrzał się budynkowi liceum. Kusiła go nowo otwarta klasa dla dorosłych. Choć miał już dwadzieścia osiem lat, nie było jeszcze za późno na naukę i maturę, niezbędną do podjęcia studiów uniwersyteckich. Interesował się historią, wszystkim, co wiązało się z dziejami kraju, i był w stanie wyobrazić sobie, że kiedyś w przyszłości zajmie się wyłącznie pracą badawczą.
Przebiegł szybko na drugą stronę Kringlymyrabraut i udał do starych torfowisk na których powstały oczka wodne. Przez miniony rok od czasu do czasu się tam zapuszczał, ale sam nie wiedział dlaczego. Woda w nich była płytka, brunatna i kompletnie martwa. Zresztą nazywać je zbiornikami wodnymi było zdecydowaną przesadą. Na wodzie unosiły się dwie tratwy, dzieciaki śmigały w tę i we w tę po ścieżkach rowerowych. Na samym szczycie torfowiska dwa małe motocykle tryskały glebą wyrywaną spod kół, ich warkot docierał do uszu Erlendura, mącąc wieczorną ciszę.
Topielca znaleziono w miejscu, gdzie woda była najgłębsza. Uważano, że przeleżał w niej niezauważony przez dwa dni. Anatomopatolog stwierdził, że utonął na miejscu i policyjne śledztwo skupiło się na tym, czy ktoś przyłożył się do jego śmierci, czy też przyczyny były inne. Miał sporo alkoholu we krwi, co wskazywać mogło raczej na tę drugą okoliczność. Na ciele ani na ubraniu nie znaleziono żadnych śladów walki. Nie było świadków zdarzenia. Żadnych podejrzanych osób trzecich, odbić bieżników opon, butów… Wszak sporo czasu minęło od jego utonięcia do czasu, gdy policja zaczęła badać miejsce zbrodni, wszelkie tropy mogły więc zostać zadeptane przez bawiącą się dookoła dzieciarnię. Ponieważ podczas dochodzenia nie pojawiły się żadne nowe poszlaki, zostało ono zakończone.
Podczas pierwszych tygodni i miesięcy w drogówce Erlendur kilkukrotnie miał do czynienia z denatem z torfianki. Na imię miał Hannibal, był bezdomnym, którym czasem musiała się zajmować policja. Powody interwencji były różne, zwykle związane z alkoholem. Pierwszy raz Erlendur zetknął się z nim w środku zimy w mieście. Hannibal siedział na ławce na placu Austurvöllur, pochylony do przodu, i trzymał kurczowo zziębniętymi palcami szyjkę pustej butelki. Panował siarczysty mróz i po chwili zastanowienia policjanci postanowili zabrać go z sobą i udzielić nocnej gościny w celi aresztu. Erlendur był przekonany, że nieborak zamarzłby na śmierć, gdyby go tam zostawili, i stwierdził, że nie chce być za to odpowiedzialny. Skończyło się tym, że zawlekli go do radiowozu, gdzie się w końcu ocknął. Chwilę trwało, nim się zorientował w sytuacji, choć ta od dawna była znana jemu i policjantom, i zaczął nachalnie dziękować z całego serca „kochanym chłopakom”, że tak się o niego zatroszczyli. Zapytał ich o butelkę, ale dowiedział się, że nie ma już w niej ani odrobiny płynnej chwały. Spytał więc, czy nie mają dla niego kropli czegoś mocniejszego. Pytanie skierował do Erlendura; ponieważ nigdy wcześniej go nie widział, spodziewał się przychylnej reakcji ze strony nowicjusza. Erlendur jednak mu nie odpowiedział, a gdy Hannibal zaczął co i rusz powtarzać pytanie o alkohol, kazał mu zamilknąć. Serdeczne nastawienie do stróżów prawa zaczęło szybko się zmieniać.
– Wszyscyście tacy sami, szmaciarze – mamrotał Hannibal pod nosem.
Drugi raz Erlendur znalazł go leżącego pod blachą, jak nazywano ogrodzenie wokół szwedzkiej chłodni po północnej stronie wzgórza Arnarholl. To tam kloszardzi znaleźli swoje schronienie przed trudami przeklętego życia i gryzącym mrozem towarzyszącym północnym wiatrom. Hannibal siedział przemarznięty, opierając się o ogrodzenie z wyprostowanymi przed siebie nogami, w tej samej zniszczonej zielonej kurtce co zawsze, kompletnie pozbawiony kontaktu ze światem. Erlendur akurat wracał do domu po zakończonym patrolu, kiedy go zauważył. Z początku nie planował się nim zajmować. Ale potem zmienił zdanie. Mróz stawał się coraz bardziej dotkliwy, północny wiatr podrywał z podłoża śnieżne welony, które gromadziły się pod nogami kloszarda. Erlendur zawołał do niego, lecz nie doczekał się żadnej reakcji. Zawołał ponownie, nieco głośniej, ale Hannibal się nawet nie poruszył. Jakby był posągiem z brązu. Policjant miał na sobie ciepłą kurtkę i czapkę, szalik zawinięty wokół szyi, ale mimo to nie czuł się chroniony przed północnymi podmuchami. Podszedł więc do śpiącego i trącił go nogą.
– Hannibalu, nic ci nie jest? – zapytał.
Mężczyzna nie zareagował.
Erlendur klęknął obok niego i potrząsał nim, dopóki śpiący nie otworzył oczu. Mężczyzna nie rozpoznał go i chyba nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje.
– Apage, Satanas – wymamrotał i zaczął się od niego opędzać.
– Chodź – rozkazał Erlendur. – Nie możesz tu siedzieć tak na mrozie.
Postawił chłopa na nogi, co nie było łatwym zadaniem, bo ten ważył niemało i raczej nie przejawiał skłonności do współpracy. Erlendur potrzebował wszystkich swoich sił, ale w końcu się udało. Sprowadził nieszczęśnika ze wzgórza. Ruch sprawił, że Hannibal ocknął się na dobre i wskazał Erlendurowi drogę przez Kalkofnsvegur w stronę Hafnarstraeti i dalej na Vesturgata. Tam na jednym z podwórek stał mały domek. Hannibal pokazał na ciasne schody prowadzące do piwnicy. Ledwie był w stanie ustać na nogach, więc Erlendur pomógł mu zejść. Drzwi nie były zakluczone. Prosty drewniany skobel bronił dostępu do środka, jakby to było wejście do obory. Policjant wyjął zabezpieczenie, a Hannibal pchnął drzwi i wsadził rękę do środka. W końcu namacał włącznik i zapalił gołą żarówkę zwisającą z sufitu.
– Tu jest moja oaza na tym parszywym świecie – oznajmił i padł jak długi, potykając się o próg.
Erlendur go podniósł. Wnętrze nie było przeznaczone do zamieszkania, ot, piwniczna komórka do przechowywania rozmaitych gratów, tak nieistotnych, że sądząc po drewnianym skoblu, nikt nie pokusiłby się o kradzież czegokolwiek z tego miejsca. Na podłodze walały się kawałki rur i zniszczone opony poniewierające się obok przerdzewiałych pojemników, plastikowych kanistrów i podartych sieci. Leżał tam też najbrudniejszy materac, jaki Erlendur kiedykolwiek widział. A na nim zmierzwiony, zniszczony koc. Butelki po wódzie, flakony po lekach, rozmaite słoiczki po aromatach do ciast dostępnych w sklepach spożywczych, spoczywały rozsiane wokół materaca, w tym również małe plastikowe buteleczki po salicylu dostępnym w aptekach, zwanym dryndą w żulerskim slangu. Nozdrza policjanta wypełnił odór gumy i moczu.
Pomógł chłopu położyć się na legowisku i już miał się oddalić, kiedy Hannibal podniósł głowę.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał.
– Baw się dobrze – odparł Erlendur i wycofał się z piwnicy.
– Kim jesteś? – powtórzył Hannibal. – Znamy się?
Erlendur zawahał się w progu. Nie miał ochoty z nim rozmawiać, ale nie chciał też okazywać mu lekceważenia.
– Na imię mam Erlendur – powiedział. – Już kiedyś się spotkaliśmy. Jestem z policji.
– Erlendur – powtórzył Hannibal. – Zupełnie cię nie pamiętam, koleżko. Masz coś dla mnie?
– Dla ciebie? – zdumiał się Erlendur.
– Nie podrzuciłbyś mi kilku groszy? – doprecyzował Hannibal. – Nie musi być dużo, kapujesz. Kilka koron wystarczy. Jestem pewien, że masz, taki dobrze sytuowany gość jak ty zawsze pomaga maluczkim, takim jak ja.
– I wszystko pójdzie na przelew?
Hannibal skrzywił usta w czymś na kształt uśmiechu.
– Nie mam zamiaru cię oszukiwać, Erlendurze kochany – powiedział najczulej jak potrafił. – Może trudno ci w to uwierzyć, ale kłamstwo nie leży w mojej naturze. Brakuje mi jakieś kwaterki tarnóweczki. Tylko tego mi brak na tym doświadczonym przez Boga świecie. Wiem, że w twoich uszach to nic wielkiego, i nigdy bym ci o tym nie brzęczał, gdyby to nie był taki drobiazg, koleżko.
– Nie dam ci pieniędzy na dżin – odparł Erlendur.
– A na niedużą dryndkę?
– Nie.
– Cóż – rzucił Hannibal i rozciągnął się na materacu. – To możesz sobie iść do diabła.
Warkot motocykli oddalał się w stronę Hvassaleiti. Dzieciaki na tratwach dobiły do brzegu i wciągnęły swoje jednostki na brzeg. Erlendur spojrzał na południe, w stronę kanałów grzewczych. Podczas śledztwa okazało się, że Hannibal przebywał w Kringlumyri dlatego, że znalazł tam swój nowy dom, jeśli można tak powiedzieć o miejscu, w którym koczował. Latem tego roku, kiedy zlokalizowano jego zwłoki, został wygnany z piwnicy, ponieważ wybuchł w niej pożar i to jemu zarzucono zaprószenie ognia, choć mężczyzna stanowczo temu zaprzeczał. I tak został bez dachu nad głową. Problemy skończyły się jednak, gdy znalazł sobie schronienie w kanałach grzewczych. Z bocznej ściany odpadł kawał betonu, na tyle duży, że dało się wpełznąć do środka i ogrzać przy rurze z gorącą wodą.
To był ostatni adres Hannibala, zanim znaleziono go utopionego w torfiance. Wegetował tam wraz z kilkoma bezdomnymi kotami, które garnęły się do niego niczym ongiś ptaki do świętego Franciszka z Asyżu.4
Erlendur stał na brzegu płytkiego zbiornika wodnego, w którym znaleziono dryfujące zwłoki Hannibala, gdy nagle obok niego przejechał chłopak na rowerze. Zawrócił i podjechał do niego. Mimo że od czasu ich spotkania minął ponad rok, Erlendur od razu go rozpoznał. Był jednym z tych dzieciaków, które znalazły zwłoki.
– Pan nie jest czasem z policji? – rzucił, hamując przed Erlendurem.
– Tak, cześć – przywitał go policjant.
– Co pan tu robi? – spytał chłopiec. Erlendurowi przypomniało się, jaki ten dzieciak jest wyszczekany i rezolutny. Jasnorude włosy i piegi nadawały mu nieco łobuzerski wygląd. Urósł przez ten rok. Z dziecka zmienił się w nastolatka.
– Rozglądam się – odparł Erlendur.
Chłopak przewodził całej trójce. Wszyscy pobiegli do niego do domu i powiedzieli matce o znalezisku. Wiedziała, że mówią poważnie, choć opowieść była wręcz nieprawdopodobna. Z tego wszystkiego zapomniała skarcić ich za to, że znów wrócili z torfowiska, wyglądając jak psy wyjęte z topieli. Zamiast tego natychmiast zadzwoniła na policję. Jego koledzy pobiegli do domów, by się przebrać, a potem wszyscy rowerami wrócili na miejsce tragedii. Były tam już dwa radiowozy i karetka. Wyciągnięte z wody ciało Hannibala leżało na ziemi i ktoś przykrył je kocem.
Kiedy nadano komunikat o znalezieniu topielca w oczku wodnym w Kringlumyri, Erlendur akurat kontrolował ruch na Miklubraut. Z racji odległości dotarł na miejsce jako pierwszy i zaraz wszedł do wody i przyciągnął zwłoki do brzegu. Nie od razu rozpoznał denata. Dopiero kiedy topielca wyciągnięto z wody i ułożono na brzegu, zobaczył, kto to. Zdziwił się, mimo że śmierć Hannibala jakoś niezbyt go zaskoczyła. Policjanci chcieli przegonić chłopców oraz gapiów gromadzących się w Kringlumyri, ale ci pierwsi oznajmili, że to oni znaleźli ciało. Następnie zostali dokładnie przesłuchani na okoliczność odkrycia zwłok.
– Tata mówi, że on po prostu utonął – powiedział chłopiec, oparłszy się o kierownicę. Spoglądał tam, gdzie rok wcześniej moczył się topielec-Hannibal.
– Tak – potwierdził Erlendur. – Prawdopodobnie wpadł do wody i nie był w stanie się uratować.
– To był nałogowy pijak – zauważył chłopiec.
– Pewno musieliście się wystraszyć, jak go znaleźliście?
– Addi miał normalnie koszmary – odparł chłopiec. – Był u niego lekarz i w ogóle. Ale mnie i Pallego to nie wzięło.
– I ciągle się tu bawicie, pływając na tratwach?
– Nie, już nie. To dobre dla dzieciaków.
– No… tak… A widzieliście może tego człowieka zeszłego lata koło kanału grzewczego? Pamiętasz?
– Nie – odpowiedział chłopiec. – Nigdy go nie widziałem.
– A któryś z twoich kolegów?
– Nie. Czasami się tam bawiliśmy, ale nigdy żeśmy go nie widzieli. Może kręcił się tam tylko w nocy?
– Może. A co robiliście przy kanale?
– Nic specjalnego. Szukaliśmy piłek golfowych.
– Piłek golfowych?
– No. Taki jeden pan z szeregowców ciągle ćwiczy golfa – wyjaśnił chłopiec i pokazał palcem rzędy budynków przy Hvassaleiti. – Tata mówi, że tam, gdzie jest kanał, kiedyś było pole golfowe, koło Öskjuhlid. Czasem znajdujemy tam stare piłki.
– I co z nimi robicie?
– Nic – odparł chłopiec i już szykował się do odjazdu. – Wrzucamy je tu, do wody. Wcale nie chcę ich sobie zostawać.
– Chyba zostawiać?
– Okej, może być i tak.
– A „okej” to nie jest islan…
– Muszę lecieć do domu – przerwał mu bezceremonialnie chłopiec, nacisnął na pedały i nim Erlendur dokończył zdanie, zniknął mu z oczu.
Policjant przechadzał się ścieżkami między odkrywkami, zmierzając pod górę ku kanałowi grzewczemu. Ten liczył sobie piętnaście kilometrów długości i ciągnął się od pól geotermalnych w Mosfellsdalur, wzdłuż granic miasta, do wielkich zbiorników wody wieńczących szczyt wzgórza Öskjuhlid. Kanał był z betonu, a w środku znajdowały się dwie czternastocalowe stalowe rury z szumem transportujące wodę. Były izolowane, ale dawały sporo ciepła, z którego w ostatnich dniach życia korzystał Hannibal.
Wyrwy w kanale jeszcze nie naprawiono. Kawał betonu, który odpadł, wciąż leżał w trawie. Erlendur zastanawiał się, dlaczego swego czasu powstał ten ubytek, i przyszło mu do głowy jedynie trzęsienie ziemi albo mróz.
Dziura była na tyle duża, że swobodnie mógł przez nią wpełznąć dorosły człowiek. Zauważył też, że trawa dookoła otworu była zdeptana, a kiedy wsadził głowę do kanału, dostrzegł, że ktoś musiał wpaść na ten sam pomysł co Hannibal, kiedy się tam osiedlił. Nieznajomy zaciągnął do kanału koc. Pod rurami leżały dwie puste butelki po gorzałce i kilka flakonów po salicylu. Nieco dalej zauważył zniszczone nakrycie głowy i jedną jednopalczastą rękawiczkę.
Im bardziej patrzył w głąb kanału, tym ciemniej się robiło. Kiedy jego wzrok przywykł do mroku, zdumiał go widok jakiegoś sporego stosu szmat.
– Kto tam? – zawołał Erlendur.
Nie uzyskał odpowiedzi, ale zauważył, że kupa ożyła i zaczęła się przesuwać w jego stronę.