- W empik go
Rhys - ebook
Rhys - ebook
Niezwykle ekscytujący debiut polskiej autorki Agnieszki Siepielskiej!
Niebezpieczni mężczyźni, mafia i zło, które czyha za każdym rogiem.
Dwudziestoczteroletnia Viviana Thomson pracuje w luksusowym sklepie z odzieżą męską. Pewnego dnia dowiaduje się, że jeden z klientów otrzymał inne garnitury, niż te, które zamawiał, a teraz domaga się, by osobiście dostarczono mu właściwe. Mimo że Viviana nie jest odpowiedzialna za tę pomyłkę, zgadza się pojechać do domu mężczyzny.
Rhys Miller jest szanowanym i niezwykle przystojnym milionerem. Lubi, gdy wszystko idzie po jego myśli, i stara się wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję, żeby ugrać coś, na czym mu zależy. Dostarczenie niewłaściwego zamówienia pozwala mu więc wprowadzić w życie plan, który zaczął sobie układać jakiś czas temu. Kiedy w swoim domu widzi Vivianę, ma już pewność, że podjął właściwą decyzję. Dziewczyna nie ma pojęcia o tym, że właśnie trafiła prosto do jaskini lwa.
Rhys to pierwsza część serii „Synowie Zemsty” o mafijnej rodzinie Valenti. Bohaterowie tej powieści zmagają się z piętnem przeszłości i skrywają wiele tajemnic. Kiedy te ujrzą światło dzienne, całe ich dotychczasowe życie ulegnie zmianie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-209-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Monika Skibińska, czytelniczka
„Rhys to mężczyzna, który od pierwszego spotkania zawładnął moim sercem. Sprawił, że inni bohaterowie na zawsze odeszli w zapomnienie!”.
Z książką między regałami
„Rhys to powieść, która wciąga od pierwszej strony. Skrywający wiele tajemnic Rhys i uwikłana w sieć kłamstw Viviana – czy związek tych dwojga ma rację bytu? Ta jesień będzie gorąca, a to za sprawą mafijnej powieści Agnieszki Siepielskiej. Gorąco polecam!”.
Paulina Nowaczyk, 1001 Romansów
„Dla Rhysa mogłabym nawet zmienić zawód i sprzedawać garnitury. To bohater, którego nie da się wyrzucić z pamięci”.
Paulina Jurga, autorkaROZDZIAŁ 1
VIVIANA
Zmęczona, z obolałymi po całym dniu pracy nogami, wysiadam z zatłoczonego autobusu. Skręcam w lewo, w długą ulicę z dwoma rzędami domków jednorodzinnych, co oznacza, że zostaje mi jakieś trzysta metrów do celu. Resztkami sił witam się z sąsiadkami, które podlewają wysuszone kwiaty. W międzyczasie z obrzydzeniem odklejam od ciała cienki materiał białej bluzki przesiąkniętej potem faceta, który przez niemal całą drogę przylegał do mnie potężnym ciałem. Jest środek lipca, więc nic dziwnego, że na zewnątrz panuje ukrop, lecz po kolejnym dniu sprzedawania garniturów bogatym, wybrednym dupkom jestem padnięta, a półgodzinna jazda autobusem bez klimatyzacji nie była dobrym pomysłem.
Idąc trawnikiem, docieram do brązowego budynku. Otworzywszy drzwi, natychmiast wyczuwam zapach smażonej ryby. Kieruję się do kuchni, gdzie opadam na krzesło znajdujące się przy ścianie, a następnie zsuwam z ramienia pasek torebki, którą stawiam na podłodze. Dysząc jak parowóz, obserwuję małą, siwą kobietę w różowym fartuszku, krzątającą się przy garnkach.
– Tobie też dzień dobry, wnusiu – oznajmia, nie patrząc w moją stronę i czyniąc tym samym aluzję do niegrzecznego wejścia.
Kiedy nie odpowiadam, zerka przez ramię, a na jej twarzy maluje się zrozumienie. Nalewa do szklanki trochę soku pomarańczowego prosto z lodówki, po czym podaje mi ją. Duszkiem opróżniam całą zawartość, ciesząc się z chłodu rozchodzącego się po moim wnętrzu.
No, teraz mogę się przywitać.
– Dzień dobry, babciu – odpowiadam.
– Opowiadaj, jak było w pracy – mówi, wracając do przygotowywania posiłku.
Codziennie dzieje się to samo, ale to nasz rytuał, zatem zdaję relację. Obecna posada podoba mi się o wiele bardziej niż poprzednie. Otrzymałam ją dzięki babci, ponieważ jedna z jej przyjaciółek jest mamą kierowniczki. W innym przypadku trudno byłoby się dostać do salonu, gdzie wartość wszystkich garniturów, koszul oraz dodatków można oszacować na kwotę przyprawiającą zwykłego śmiertelnika o zawrót głowy.
– A gdzie jest mama? – pytam.
– Ach! Co może robić nasza księżniczka? Była bardzo zmęczona, więc poszła się położyć. – Babcia kręci głową z rozczarowaniem.
– A co takiego ją dziś zmęczyło? Czytanie gazety, oglądanie telewizji czy psioczenie na dawcę spermy?
– Chyba wszystko naraz. – Wzdycha, a następnie odwraca się do mnie. – Dobra, młoda damo. Zabieraj swój gruby zadek i odśwież się, bo kolacja prawie gotowa.
Jak zawsze to samo. Znając moje kompleksy, czyli za duże piersi oraz nieco zbyt krągły tyłek, babunia nie może się powstrzymać. Zazwyczaj się odgryzam, lecz dzisiaj nie mam siły na przekomarzanie się.
Wstaję, zakładając torebkę na ramię, po czym wchodzę po schodach.
– Cholera jasna! – psioczę, potykając się o jeden ze stopni.
– Viviano Anne Thomson! – krzyczy babcia. – Ile razy, do cholery, mam powtarzać, że w tym domu nie przeklinamy?
Chichocząc, kontynuuję wędrówkę. Mijam drzwi sypialni babci oraz mamy, by w końcu wkroczyć do swojego nudnego królestwa. W małym pokoju zmieściło się zaledwie kilka białych mebli – szafa, biurko i łóżko. Ściany pokrywa delikatny odcień szarości, a dopełnienie całości stanowią fioletowe zasłony oraz poduchy, a także purpurowy dywan. Może jestem marną projektantką, ale tak naprawdę tutaj tylko śpię. Skończywszy się rozglądać, sięgam po bieliznę, luźne szorty i top, a następnie idę pod prysznic.
***
Odświeżona zbiegam po schodach. Już w połowie drogi słyszę narzekanie mamy, która na okrągło wałkuje ten sam temat. Temat mojego ojca. Otóż dwadzieścia trzy lata temu, po jednonocnej przygodzie, mamusia była przekonana, iż spotkała miłość swojego życia. Szybko jednak wyszło na jaw, że facet był żonaty i miał rocznego syna. Kiedy okazało się, że zaszła w ciążę (nie zdziwiłoby mnie, gdyby to było zaplanowane), myślała, że mężczyzna zostawi dla niej rodzinę. Niestety, dawca spermy rzucił kobiecie pieniądze na aborcję, a następnie zniknął. Ale po co usuwać ciążę, skoro można zarobić na niej jeszcze więcej? Tym oto sposobem na konto Emilii Thomson wpływa co miesiąc spora sumka w zamian za milczenie. Nie mam pojęcia, ile dokładnie ona wynosi, lecz nigdy nie zobaczyłam ani centa. Nie wiem, kim jest najdroższy tatuś, i nie chcę wiedzieć. Mam to gdzieś.
Podczas gdy mama od zawsze imprezowała ze znajomymi, trwoniła pieniądze oraz narzekała, że mój ojciec za mało jej płaci, mnie wychowywała babcia. Wszystko, co osiągnęłam i czego się w życiu nauczyłam, zawdzięczam właśnie Helen Thomson. Po ukończeniu szkoły średniej nawet nie marzyłam o studiach, ponieważ staruszka zaczęła wtedy chorować na serce, natomiast leki okazały się bardzo drogie. Nadeszła więc pora, abym się odwdzięczyła. Zaczęłam pracę jako konsultantka telefoniczna, a potem dostałam etat w spożywczym. Oprócz tego wyprowadzałam psy, roznosiłam ulotki, aż w końcu trafiłam do salonu mody męskiej.
Mój dziadek, George Thomson, zniknął z życia babci, zanim się urodziłam. Właściwie to Helen wykopała go z domu po kolejnej, urządzonej przez niego pijackiej awanturze. Podsumowując, mężczyźni to zło. Doświadczenia mamy oraz babci wyraźnie pokazują, iż związki w mojej rodzinie są z góry skazane na porażkę, dlatego nigdy, przenigdy nie zamierzam się w takowy angażować.
– Mogłabyś przestać narzekać i wziąć się wreszcie do roboty, a nie żerować na... – Helen ucina zdanie, kiedy wchodzę do kuchni.
– Witaj, mamo – mruczę, siadając na swoim miejscu, naprzeciw rodzicielki. Ta, najwidoczniej obrażona, wierci się nerwowo, poprawiając farbowane, kasztanowe włosy, obcięte na klasycznego boba.
Nakładam na talerz kawałek ryby oraz sałatkę, dostrzegając wpatrujące się we mnie piwne oczy. Postanawiam poświęcić mamie nieco uwagi i spoglądam na nią wyczekująco. Wiem, czego chce.
– Vivi, potrzebuję pieniędzy.
No proszę, prosto z mostu.
– Ile? – pytam oschle.
– Pięćset dolarów.
Ona ma chyba nierówno pod sufitem.
– Nie mam.
– Jak to? Pracujesz i nie masz pieniędzy?
Z gardła babci wydobywa się dźwięk, jakby chciała coś powiedzieć. Chwyciwszy pomarszczoną dłoń, ściskam ją, żeby Helen się uspokoiła, choć mnie samą szlag trafia.
– Wiesz co? – zwracam się do matki i córki roku. – Zdradzę ci pewien sekret. W każdym gospodarstwie domowym istnieje coś takiego jak rachunki. Ja je płacę, a babcia praktycznie całą swoją emeryturę przeznacza na leki. Kupujemy też jedzenie – tłumaczę, czekając na reakcję.
Emilia Thomson za każdym razem zachowuje się tak samo, a ta sytuacja nie należy do wyjątków – wydyma różowe usta, wstaje i bez słowa wychodzi. Po chwili słychać jej kroki na schodach, a my w spokoju możemy zabrać się za posiłek.
Po kolacji zmywam naczynia i oglądam z Helen telewizję, po czym zmykam do łóżka. Zasypiając, cieszę się, że ten dzień w babińcu – jak określam nasz dom – dobiegł końca. Mama jak zwykle doprowadziła babcię do takiego stanu, że bez mojej pomocy kobieta nie byłaby w stanie wejść na piętro, choć uparcie powtarza, iż nic jej nie dolega. Przysięgam, że kiedyś wykopię Emilię za drzwi. Matka czy nie, niech spada, by szukać następnej ofiary.ROZDZIAŁ 2
VIVIANA
Budzę się przed świtem. Po porannej toalecie zakładam dres i zbiegam do pralni nastawić automat. Następnie ogarniam dom, popijając w międzyczasie zaparzoną wcześniej kawę. Staram się zrobić jak najwięcej, zanim wstanie babcia. Ta uparta kobieta dosłownie ze wszystkim chciałaby sobie radzić sama, a potem ledwo oddycha. Oczywiście księżniczka Emilia zamiast pomóc w porządkach, piłuje paznokcie, planując kolejny wypad ze znajomymi. Ach! Brak mi słów na nią.
Widzę, że pranie jest już suche, więc składam ubrania, po czym wkładam je do kosza.
– Vivi! – woła babcia, kiedy kończę robotę. – Viviana!
– Już idę!
Po stromych schodkach z surowego drewna wchodzę wprost do kuchni. Opieram się o framugę i krzyżuję ramiona na klatce piersiowej, przyglądając się małej, wkurzonej Helen, która siedzi przy stole, nerwowo stukając palcami o blat oraz gromiąc mnie wzrokiem.
– Po co jeszcze przed pracą się męczysz, co? – warczy.
– Żeby pewna staruszka nie skręciła sobie karku, wiesz?
– Po pierwsze, czy ja wyglądam na obłożnie chorą? – pyta urażona. – Po drugie, co mam robić przez cały dzień?
– Nie wiem, babciu. Może pooglądaj telewizję albo idź do sąsiadki na kawę?
– Zastanawiam się, skąd bierzesz te mądrości. Chyba z tego dużego tyłka.
Wiedziałam! Musi mi wiecznie dogryzać.
Wpatruję się w nią z udawaną złością. W zielonych oczach, takich samych jak moje, tańczą chochliki. Nic nie poradzę, że nie potrafię się na nią gniewać. Takie już jesteśmy. Dwie samotne baby, które mają swój mały zwariowany świat i nie mogą bez siebie żyć.
– Ty... szkapo jedna – odpowiadam, po czym idę na górę, uśmiechając się pod nosem.
Zakładam bieliznę, spodnie w kolorze chabrowym oraz białą bluzkę. Ten zestaw, wraz z żakietem, jest moim strojem roboczym. Zrobiwszy delikatny makijaż, zjadam wmuszonego przez babcię rogalika i wypijam zaparzoną przez nią kawę. Cmokam Helen w policzek, po czym zbieram się do wyjścia.
W przedpokoju zerkam na swoje odbicie w lustrze, przygładzając sięgające do połowy pleców włosy – jedyną rzecz w wyglądzie, z której jestem dumna. Niektóre kobiety płacą krocie, aby uzyskać taki efekt. Długie pasma są niby brązowe, ale w rzeczywistości można dostrzec kilka odcieni. Kiedy chodziłam do szkoły, babcia była czasem wzywana do dyrektora, który pytał, dlaczego pozwala dziecku robić sobie pasemka.
***
Wysiadam z autobusu, mijam jedną przecznicę, po czym wchodzę na teren wielkiego centrum handlowego. Nie jest to jeden, zamknięty budynek, lecz wiele mieszczących się obok siebie luksusowych sklepów, a także punktów usługowych oraz gastronomicznych, do których wchodzi się z zewnątrz. Szklanym, wypolerowanym na błysk witrynom przyglądają się już pierwsi potencjalni klienci. Przepych i elegancja aż biją po oczach. Tylko te ceny... Panie, zlituj się.
Mijam jubilera, a następnie kawiarnię, witając się z pracującymi tam dziewczynami skinieniem głowy, aż w końcu przekraczam próg salonu z modą męską. Stukot czarnych szpilek odbija się echem, gdy przechodzę obok stanowisk kasjerek, kolejnych rzędów wieszaków z garniturami oraz koszulami, a także działu z obrzydliwie kosztownymi dodatkami. Kieruję się do ostatnich drzwi i wkraczam do pomieszczenia dla obsługi, gdzie przy małym stole siedzi moja szefowa. Jest sporo starsza od swoich pracownic, lecz upiera się, by mówić jej po imieniu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać zołzą – wszystko za sprawą zbytniej powagi malującej się na twarzy. Jednak nic bardziej mylnego. Oczywiście potrafi nas czasem ochrzanić, ale prywatnie jest aniołem.
– Dzień dobry, Beth – witam ją z uśmiechem.
Zerknąwszy na mnie znad lusterka, odpowiada, gładząc swoje, i tak już idealnie wymodelowane, blond włosy. Zamieniamy kilka słów, a następnie biorę się do pracy.
Przez dwie godziny nic się nie dzieje. Snuję się po sklepie, poprawiając perfekcyjnie złożone ubrania. Kolejne dwie godziny poświęcam klientowi, a właściwie wybrednemu małżeństwu w średnim wieku. Mężczyzna przymierza chyba dziesięć sprowadzonych prosto z Włoch garniturów, z których żaden mu nie pasuje, choć każdy leży na nim idealnie. W końcu rezygnuje z zakupu. Następnie dwoje młodych ludzi decyduje się przejrzeć spinki do mankietów. Wyjmuję dosłownie wszystkie po kolei, tylko po to, żeby słuchać kolejnej fali narzekań. Przyklejam profesjonalny uśmiech, starając się powstrzymać od złośliwego komentarza, gdy kobieta rzuca kosztowności na szklany blat.
Kiedy nieszczęsna para opuszcza sklep, jestem wykończona psychicznie. Ogarniam bałagan pozostały po wizycie i z radością odkrywam, iż nadeszła pora lunchu.
Informuję koleżanki, że wychodzę na przerwę, po czym idę na zaplecze po torebkę. Nagle podbiega do mnie zdenerwowana, zdyszana Beth.
– Vivi, mam ogromną prośbę.
– Co się stało? – pytam, marszcząc brwi.
– Dziewczyny z magazynu przez przypadek dostarczyły prywatnemu klientowi niewłaściwe zamówienie – tłumaczy, robiąc minę zbitego psa. – Potrzebuję twojej pomocy, ponieważ facet chce, aby ktoś osobiście przywiózł odpowiednie.
– Mam jechać do domu jakiegoś wkurzonego gościa?
Szefowa spogląda na mnie błagalnie, składając dłonie jak do modlitwy.
Oczywiście nie mogą jechać winowajczynie. Pewnie! Trzeba wypchnąć biedną Vivi.
– Jest jeden plus, przyjedzie po ciebie kierowca – oświadcza, zapewne mając nadzieję, że się zgodzę.
– Nie może po prostu zabrać tych garniturów? – Ogarnia mnie panika.
Co, jeśli trafię na jakiegoś furiata i w myśl zasady „klient nasz pan” będę musiała pokornie wysłuchiwać, Bóg wie czego? Albo skończę... Nie, nawet nie chcę o tym myśleć!
– Wymaga, by pracownik przywiózł je osobiście – szepcze zrezygnowana Beth.
– Dobra. – Wzdycham.
Wchodzimy do magazynu. Biorę pięć pokrowców, które wskazuje rozluźniona szefowa.
– To nowy klient, Rhys Miller – oznajmia. – W ramach rekompensaty zaproponuj, żeby wybrał coś z naszej oferty za darmo.
Wychodzę z budynku, mijając zaparkowaną przed wejściem limuzynę, i rozglądam się w poszukiwaniu mojego środka transportu.
Świetnie! Skąd mam wiedzieć, jaki samochód podjedzie?
– Panienko! – woła mężczyzna wysiadający z limuzyny. – Zdaje się, że panienka na mnie czeka. Mam na imię Aleksander i zawiozę panienkę do pana Millera. Proszę pozwolić, że przejmę pokrowce.
Nazwisko klienta się zgadza, zatem podaję ubrania, po czym wsiadam do pojazdu. Szofer proponuje, abym włączyła światło w górnym panelu, co wydaje mi się nieco dziwne. Jednak kiedy ruszamy, rozumiem już, dlaczego powinnam to zrobić. Dookoła zaczynają się unosić przyciemniane szyby i zapada ciemność. Nic nie widzę, więc po omacku szukam włącznika wskazanego przez mężczyznę. Gdy go znajduję, w końcu nastaje jasność.
Siedzę skrępowana, omiatając wzrokiem wnętrze oraz zaciskając dłonie na brzegach obitego kremową skórą siedzenia. Im więcej czasu mija, tym intensywniej się zastanawiam, w co dałam się wrobić. Zdenerwowanie bierze górę i obmyślam wszelkie drastyczne scenariusze. Co, jeśli facet wywiezie mnie na jakieś odludzie, a potem zabije? O Boże, wtedy babcia będzie skazana na moją matkę! Jak ona sobie poradzi?
Po długiej, okupionej psychiczną udręką drodze, limuzyna wreszcie się zatrzymuje. Gdy kierowca otwiera drzwi, wysiadam, a następnie się rozglądam. Najwyraźniej jestem w jakimś garażu.
– Nareszcie! – wykrzykuje zmierzający w naszym kierunku szatyn o jasnoniebieskich oczach.
Od razu zauważam, że jego garnitur pochodzi z naszej oferty. Podchodzi i natychmiast odbiera od kierowcy przesyłkę, zerkając na mnie w taki sposób, jakby chciał udzielić reprymendy.
Miałam rację. Przyjechałam zbierać baty.
– Chodź, kochana. Będziesz się tłumaczyć. – Odwraca się, pstryka palcami, po czym rusza przed siebie.
Czy on właśnie pstryknął na mnie palcami?!
Przez chwilę stoję w miejscu zszokowana. Kiedy dochodzę do siebie, mrużę oczy ze złości.
– Dwa razy nie będę powtarzał – mówi, nie zatrzymując się.
Pośpiesznie maszeruję za nim.
Przez mahoniowe drzwi wchodzimy w korytarz, którym skręcamy w lewo, a potem idziemy schodami na górę. Następny długi korytarz prowadzi do takich samych drzwi, przy których stoi dwóch potężnych mężczyzn w czerni. To jakaś forteca czy co? Jeden z nich wpuszcza nas do pomieszczenia przypominającego salon. Zauważam tylko tyle, że ściany są częściowo zdobione ciemnym drewnem, a jedna jest całkowicie przeszklona. Idziemy prosto, wchodzimy po trzech stopniach i znów skręcamy w lewo. W końcu wkraczamy do ogromnej garderoby.
Ze zdumieniem patrzę na sięgające od podłogi do sufitu szafy, zapchane butami oraz rzędami wieszaków z ubraniami. W tym czasie facet wypakowuje garnitury, po czym uważnie im się przygląda.
– Teraz dostarczono odpowiednie. Masz szczęście – mruczy.
– To nie była moja pomyłka. Jeśli można, pójdę już. – Nie wytrzymuję, a temperament Thomsonów daje o sobie znać. Pstrykam palcami, odwracam się i... Och!
Żaden malarz czy rzeźbiarz nie oddałby mu sprawiedliwości. Żadne zdjęcie nie przedstawiłoby go takim, jakim dane jest mi go ujrzeć.
Przede mną stoi wysoki, szczupły, wysportowany mężczyzna, ubrany w czarne spodnie od garnituru oraz wypolerowane na błysk buty tego samego koloru. Biała koszula z podwiniętymi rękawami odkrywa fragment tatuażu.
Wygląda po prostu idealnie – oliwkowa skóra, ciemne włosy, dłuższe u góry, starannie zaczesane na bok, a także dwudniowy zarost, po którym chciałabym przejechać dłońmi. Ale największe wrażenie robią czarne oczy. Wydaje mi się, że za chwilę zostanę przez nie pochłonięta. Kiedy marszczy gęste brwi, przyglądając mi się intensywnie, wygląda jak anioł. Anioł ciemności. Emanuje energią, której nie da się ogarnąć. Mroczny, tajemniczy, a jednocześnie fascynujący. Gdyby tylko chciał, mógłby zawładnąć całym wszechświatem.
Jasna cholera.
– Rhys, jesteś. Właśnie przyjechała do mnie owieczka na pożarcie. Wiesz, że nie lubię...
– Wyjdź, Xavier – rozkazuje mężczyźnie, który mnie tu przyprowadził.
Jego głos jest taki... hipnotyzujący. Pomimo iż mówi spokojnie, nie sposób go nie posłuchać.
Facet odchodzi i zostajemy sami.
– Przywiozłam pana garnitury – informuję, gdy udaje mi się odzyskać głos.
– Dziękuję, Viviano. – Wie, jak mam na imię! – Twoja plakietka. – Pokazuje, widząc moje zmieszanie.
No tak.
Wpatrujemy się w siebie przez długi czas.
Co powinnam teraz zrobić? Cholera, jaka niezręczność.
– Dobrze... W takim razie ja już pójdę – oznajmiam. – Szefowa prosiła, by przekazać, że zaprasza do naszego sklepu. W ramach rekompensaty za tę pomyłkę może pan wybrać, cokolwiek zechce.
– Cokolwiek zechcę – powtarza cicho, robiąc dwa kroki w moją stronę.
– Tak. Z ubrań lub dodatków – dodaję szybko.
Mężczyzna powoli mierzy mnie wzrokiem. Po chwili robi to po raz drugi i zatrzymuje się na piersiach.
– Z dodatków – szepcze nieco ochryple, zbliżając się o kolejne dwa kroki.
Dlaczego mi się wydaje, że każde z nas ma na myśli coś innego? Uff, jak tu gorąco!
– Personelu nie ma w ofercie – wypalam.
Natychmiast patrzy mi w oczy. Dopiero teraz uświadamiam sobie znaczenie wypowiedzianych słów.
Co. Ja. Właśnie. Powiedziałam?!
– Zobaczymy, zobaczymy – odpowiada spokojnie.
Czy on potrafi okazywać jakiekolwiek emocje? Może tak, co nie zmienia faktu, że świetnie je ukrywa.
– Cokolwiek zechcę – powtarza, a pode mną niemal uginają się nogi.
– Ja już pójdę – mówię.
Praktycznie uciekam od tego mężczyzny. Nie wytrzymam dłużej tak dużego napięcia.ROZDZIAŁ 3
VIVIANA
Gdy szofer widzi, że wybiegam z budynku, otwiera drzwi i pomaga mi wsiąść do limuzyny. Na siedzeniu natychmiast dostrzegam swoją torebkę. Dzięki Bogu, że nie zostawiłam jej w domu Rhysa Millera, bo nie wiem, jak miałabym po nią wrócić.
Kiedy kierowca odwozi mnie do sklepu, Beth od razu zauważa, iż nie czuję się najlepiej. Nie wiem, czy potrafiłabym się skupić na pracy, dlatego cieszę się, gdy szefowa daje mi wolne do końca dnia.
Będąc już w domu, szukam babci. Okazuje się, że ucięła sobie drzemkę, więc idę do swojej sypialni, a następnie padam na łóżko. Jestem dziko rozkojarzona, ponieważ nie mogę pozbyć się wrażenia, jakie wywarł na mnie poznany dzisiaj mężczyzna. Myślę o nim bardzo długo, jednak w końcu wraca mi rozsądek. Przypominam sobie, że nie potrzebuję żadnego faceta w swoim zwyczajnym, poukładanym życiu.
***
Nadchodzi jedyna wolna w tym miesiącu sobota. Wstaję, ogarniam się, zjadam śniadanie, a potem robię zakupy spożywcze. Kiedy rozpakowuję torby, do kuchni wchodzi moja rodzicielka. Staje obok i zaczyna przeglądać produkty.
– Nie kupiłaś niczego ciekawego – mówi z kpiną.
Niewdzięczny babsztyl.
– Zawsze możesz zrobić zakupy za swoje pieniądze i coś ugotować. Chętnie sprawdzimy z babcią twoje umiejętności kulinarne. – Krzywię się na myśl o jakiejś dziwnie pachnącej papce.
– Nie bądź taka pyskata, z matką rozmawiasz – warczy.
Odwracam się, patrząc na nią z niedowierzaniem. Jak w ogóle śmiała to powiedzieć?
Kiedy miałam dziewięć lat i zachorowałam na ospę, wyprowadziła się na dwa tygodnie do znajomej, żeby się nie zarazić. Gdy przychodziłam, aby porozmawiać o moich sukcesach lub problemach była zbyt zajęta planowaniem kolejnego wypadu z przyjaciółmi. Przez całe życie starałam się, by zauważyła we mnie swoją córkę. Dość tego.
– Mylisz się – oznajmiam stanowczo. – Rozmawiam z kobietą, która mnie urodziła, moja prawdziwa mama siedzi w ogrodzie.
– Uważaj gówniaro, bo...
– Bo co? – Przerywam. – Wyrzucisz mnie z domu? Nie sądzę. Pamiętaj, że to ja płacę rachunki. – Minął czas, gdy próbowałam nawiązać z nią nić porozumienia.
– Nie bądź taka pewna siebie. Kiedyś ten dom będzie mój.
Co za żmija!
Po pierwsze, jak może być taka bezduszna, by myśleć, co zrobi, gdy babci już nie będzie? Po drugie, nawet nie wie, w jakim jest błędzie.
– Tak, tak. Wtedy mnie wyrzucisz, a potem zamieszkasz tu sama – stwierdzam ironicznie.
***
Po południu siedzimy z Helen w salonie, oglądając kolejny teleturniej. W międzyczasie babunia marudzi, że nie mam znajomych i nigdzie nie wychodzę. To prawda, ale jak mogłabym ją zostawiać z tą zołzą? Zresztą, dzisiaj matka pewnie odwiedzi wszystkie bary oraz kluby w Phoenix.
– Daj spokój, babciu, mam ciebie – odpowiadam nieco urażona.
– No, ja wiecznie żyła nie będę – mruczy.
– Helen Thomson. – Spoglądam na nią groźnie. – Powinnaś dostać porządnego kopniaka za te bzdury.
– Tylko spróbuj. Oglądałam film karate, więc znam kilka ciosów. – Nie odrywa wzroku od ekranu telewizora.
Kręcę głową, bo już po prostu brakuje mi słów na tę staruszkę.
Nagle rozlega się dzwonek, a następnie słychać, jak nasza księżniczka zbiega po schodach. Proszę, ile ma energii, kiedy znajomi się schodzą.
– Viviana, ktoś do ciebie! – krzyczy niepocieszona.
Zerkamy na siebie z babcią. Wychodzę z salonu, po czym podchodzę do drzwi wejściowych. Gdy je otwieram, jestem w szoku.
– Cześć, pamiętasz mnie? – pyta piękna brunetka o oczach szarych niczym ciemna stal.
Ta dziewczyna była kiedyś moją sąsiadką. Przypominałyśmy takich trochę odludków, lecz, może właśnie dlatego, potrafiłyśmy się dogadać.
Pewnego dnia jej rodzina się wyprowadziła, natomiast kilka lat później zrobiło się o nich bardzo głośno. Okazało się bowiem, że Amelia jako noworodek została porwana, jednak nie przez przyszywanych rodziców. Ci adoptowali ją, dopiero kiedy jako niemowlę trafiła do sierocińca.
– Amelia! – wykrzykuję, uśmiechając się. – Proszę, wejdź! – Otwieram szerzej drzwi, nadal zszokowana, aczkolwiek szczęśliwa, że mogę ją znowu zobaczyć.
– Nie, nie – mówi dziwnie onieśmielona. – Jestem zmęczona. Dosłownie kilka godzin temu wróciłam do kraju i nie zdążyłam się ogarnąć. Wstąpiłam tylko zapytać, czy... Czy umówiłabyś się ze mną na kawę? Pasowałoby ci za tydzień, bo muszę jeszcze załatwić kilka spraw? – Patrzy na mnie wyczekująco.
– Oczywiście, że tak – odpowiadam radośnie.
– Super! Bardzo się cieszę.
Wymieniamy się numerami, po czym Amelia odchodzi. Kiedy zamykam za nią drzwi, dopada mnie pewna myśl.
O matko kochana!
Babcia jest wiedźmą. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w jednej chwili moje życie towarzyskie nie istnieje, a w drugiej jestem zapraszana na kawę przez dawną przyjaciółkę?
***
Niedziela mija na słodkim lenistwie, początek tygodnia w pracy też upływa spokojnie. Nadchodzi wtorek. Podaję Lucy, naszej kasjerce, ubrania klienta do skasowania i odchodzę uporządkować rzeczy, na które się nie zdecydował.
– Widziałaś tego faceta? – szepcze Tia, kolejna współpracownica.
Gdy się oglądam, serce natychmiast zaczyna bić jak oszalałe. Rhys Miller stoi w wejściu pewny siebie, otoczony przez grupę potężnych mężczyzn. Zatapia dłonie w kieszeniach spodni i unosi głowę, a jego czarne oczy są skupione na mnie.
Kiedy rusza z miejsca, nerwowo przełykam ślinę. Odnoszę wrażenie, jakby w moim brzuchu uformował się młynek, który kręci się z nieopisaną prędkością. Im bliżej podchodzi Rhys, tym szybsze stają się obroty. Mam bardzo złe przeczucia co do tej wizyty.
Widząc, że do sklepu wchodzi kolejny klient, wpadam na pewien pomysł.
– Przystojniaczek jest twój. Bierz go, Tia.
– Z przyjemnością – odpowiada uradowana dziewczyna.
Nachalnie wręcz doskakuję do nieźle wyglądającego mężczyzny, czując na plecach wzrok Millera. Po kilku minutach podchodzi do mnie jakiś napakowany facet w czerni i gburowato oświadcza, że jestem proszona do przymierzalni.
Chyba nawet wiem przez kogo.
Grzecznie przepraszam klienta, którego zapoznawałam z ofertą, a następnie w asyście mięśniaka podążam na miękkich nogach we wskazane miejsce.
Wkraczam do strefy z trzema okrągłymi stolikami oraz kremowymi fotelami. Przed jedną z przymierzalni stoi Rhys z Tią.
– Pani już podziękuję, chcę Vivianę – oznajmia bezczelnie Miller, nie robiąc sobie nic z tego, iż dziewczyna wygląda, jakby ktoś ją spoliczkował.
Odchodząc, koleżanka obdarza mnie oczywiście nieprzychylnym spojrzeniem.
– Co mogę dla pana zrobić, panie Miller? – pytam zirytowana jego zachowaniem. Odruchowo marszczę brwi, zastanawiając się, czy pytanie nie zabrzmiało trochę dwuznacznie.
W jego oczach pojawia się dziwny błysk. Otworzywszy drzwi, zaprasza mnie, abym weszła do pomieszczenia. Czarno to widzę, ale klient nasz pan, prawda?
Rhys wchodzi za mną i staje przodem do wielkiego lustra umieszczonego w rogu przymierzalni.
– Chciałbym przymierzyć koszulę – informuje.
Zerkam na wieszaki z ubraniami, które musiała przynieść Tia.
– Jeśli te się panu nie podobają, mogę...
– Chcę, żebyś ty mi je zakładała, Viviano. – Przerywa.
Choć jego głos, w którym za każdym razem pojawia się lekka chrypka, wzbudza we mnie niewytłumaczalne emocje, skupiam się na tym, co powiedział.
– Słucham? – pytam kompletnie zmieszana.
– Zdejmij moją marynarkę – rozkazuje dziwnie mrocznym głosem.
Na całym ciele czuję gęsią skórkę. Moje prawdziwe „ja” chciałoby krzyknąć, że Bozia dała rączki, jednak zahipnotyzowana część chce przystąpić do działania.
– Panie Miller...
– Wybrałem to jako moją rekompensatę. Zrób to, Viviano – żąda.
Przysięgam, że jutro poproszę Beth o ekstra premię, a także nieprzyznawany u nas do tej pory tytuł pracownika miesiąca.
Podchodzę do niego od tyłu, po czym zsuwam odpiętą już marynarkę, którą następnie wieszam z boku. Staję przed mężczyzną i gapię się niepewnie, a on unosi jedną brew, jakby chciał zapytać: „Jakiś problem?”.
Przełykając gulę formującą się w gardle, prostuję kołnierz. Staję na palcach, by sięgnąć do karku Rhysa, jednak jestem tak roztrzęsiona, że wpadam na niego. Automatycznie łapie mnie za biodra, a ja niemal natychmiast rozpływam się pod jego dotykiem. Zaciągam się wspaniałym zapachem i spoglądam na jego twarz. Tonę w głębi czarnych oczu, aby po chwili podziwiać piękne, pełne, rozchylone wargi.
Jasna cholera! Kto wyłączył klimatyzację?
Gorąco. Tutaj jest zbyt gorąco.
Kiedy odzyskuję zdolność myślenia, powoli zdejmuję krawat, żeby nie uszkodzić idealnej fryzury Rhysa. Odłożywszy kawałek jedwabiu na ladę, przygotowuję się do najtrudniejszej części zadania. Będę musiała zdjąć koszulę. Próbuję wysunąć ją ze spodni, ponieważ nie mam zamiaru dotykać dolnej części garderoby. Nagle Miller chwyta moje nadgarstki i schyla się, tak, że jego usta znajdują się przy moim uchu.
– Zrób to, Viviano – mruczy zmysłowo, a ja zastanawiam się, czy można umrzeć w wyniku nadmiernego podniecenia. – Nie chcemy zniszczyć materiału, prawda? – Dziwnie otumaniona, od zbyt wielu sprzecznych emocji, posłusznie kiwam głową.
Co się ze mną dzieje, do diabła?!
Drżącymi dłońmi rozpinam pasek, a potem spodnie. Wyjmuję koszulę i, ignorując fakt, że właśnie zauważyłam brzeg białych bokserek, odpinam po kolei guziki, zaczynając od góry, co trwa chyba całą wieczność. Kiedy kończę, mogę jedynie przesuwać wzrokiem po ciele Rhysa.
Ten facet ma sześciopak.
O cholera.
Łapię się na tym, że unoszę rękę, by dotknąć pięknego ciała. W porę się jednak opanowuję, zaciskam dłoń w pięść, a następnie zamykam oczy. Po chwili otwieram je, aby ponownie na niego spojrzeć.
Co ja robię?
Niewiele myśląc, odwracam się i po raz kolejny uciekam.
Od niego oraz swoich niewytłumaczalnych uczuć.ROZDZIAŁ 4
VIVIANA
Wpadam do pomieszczenia dla obsługi, opieram się o ścianę i osuwam na podłogę. Chowam twarz w dłoniach, które jeszcze drżą od... No właśnie, z jakiego powodu? Ze strachu, złości, a może ekscytacji, jaką ten mężczyzna we mnie wywołuje?
Zdaję sobie sprawę, iż powinnam wrócić do pracy, lecz boję się, że kiedy tylko stąd wyjdę, wpadnę na niego.
Po kilku minutach z leżącej na krześle torebki wydobywa się dźwięk informujący o nadejściu SMS-a. Zmuszam się, żeby wstać, i wyjmuję komórkę z przedniej kieszonki.
Rhys: Chciałbym przeprosić za moje zachowanie, ale nie będę kłamać. Nie jest mi ani trochę przykro, że mnie rozbierałaś. Jestem wręcz głęboko rozczarowany Twoją ucieczką. Mam nadzieję, że następnym razem to dokończysz, a ja będę mógł się odwdzięczyć.
Serce, które zaczęło się uspokajać, od nowa przyśpiesza. Pędzi chyba z prędkością światła i nie pomaga mu fakt, iż cały czas czuję na sobie zapach Rhysa. Mam dziwne wrażenie, jakby był tu obecny. Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego potrafi wzbudzić we mnie takie dzikie emocje? Czuję się zagubiona. Ja, Viviana Anne Thomson, która na co dzień musi stawiać czoła matce smoczycy, stałam się nagle bezsilna. Po chwili przychodzą mi do głowy dwa nieprzyjemne pytania.
Skąd on, do diabła, zna mój numer?
A co najważniejsze, dlaczego mam go zapisanego w swoim telefonie?
Nagle do pomieszczenia wchodzi Beth, przerywając mi popadanie w jakiś rodzaj histerii. Fuka, że nie czas na odpoczynek, bo pojawili się klienci. Wracam więc na teren sklepu, rozglądając się, w obawie, iż zobaczę gdzieś Millera. Z ulgą odkrywam, że wyszedł, lecz i tak do końca zmiany jestem kompletnie roztrzepana i rozkojarzona.
***
Idąc po pracy na przystanek, dostaję następną wiadomość:
Rhys: Mimo wszystko mam nadzieję, że nie miałaś kłopotów z mojego powodu.
Teraz o tym pomyślał? Dupek!
Kręcę głową, po czym ruszam dalej, jednak szybko przystaję, słysząc dźwięk oznajmiający nadejście kolejnego SMS-a.
Rhys: Byłoby grzecznie, gdybyś odpowiedziała.
Czytając te słowa, czuję, jak skacze mi ciśnienie.
Za kogo on się, do diabła, ma?!
Najpierw świdruje mnie czarnymi oczami, a potem zmusza do oglądania pięknego ciała. Teraz z kolei uważa, że ma prawo mną manipulować? Po moim trupie! Jeśli chce, żebym mu odpisała, proszę bardzo. Skończyłam pracę, więc mogę powiedzieć, co tylko zechcę.
Viviana: Słuchaj, Ty bogaty, nadęty dupku, odczep się ode mnie raz na zawsze. Nie jestem zainteresowana!
Wlepiając wzrok w ekran, maszeruję przed siebie, aż się z kimś zderzam.
Zerkając znad telefonu, widzę rozwścieczoną kobietę, która zbiera zakupy. Schyliwszy się, pomagam jej, zwłaszcza że cały ten bałagan to moja wina. Podaję kilka rzeczy, przepraszam i idę dalej. Wtedy zauważam, że mój autobus właśnie odjeżdża.
– Cholerny dupek! – krzyczę, mając na myśli oczywiście Rhysa.
To przez jego głupie wiadomości będę dreptać na piechotę.
***
Kiedy wracam do domu, czuję się padnięta. Siadam na swoim ulubionym miejscu w kuchni i wypijam resztkę wody z butelki kupionej w drodze.
Zmyślam babci bajeczkę o tym, że musiałam zostać trochę dłużej w sklepie. Nie powiem jej przecież, że niemal rozebrałam faceta. Och, już to widzę! Byłaby zachwycona. Od razu planowałaby przyjęcie zaręczynowe.
W pewnym momencie przyglądam się staruszce ze zmartwieniem i zastanawiam, jak mogłam wcześniej nie zauważyć, iż schudła.
Pewnie ta wydra daje jej popalić.
– Babciu, co dzisiaj jadłaś? – pytam poważnie.
– Dwie bułki na śniadanie, a potem pyszną babeczkę i jogurt.
– Kłamczucha! – Wiem, że mnie oszukuje. Później się z nią rozmówię.
Idę na górę wziąć prysznic, bo cała jestem spocona; ubrania dosłownie się do mnie kleją. Zmęczenie również daje o sobie znać, dlatego wchodzę po schodach bardzo powoli, cały czas trzymając się balustrady.
– Zazdrościsz, bo mam taką świetną figurę! – krzyczy Helen. – Gdybym założyła jeszcze tę lawendową sukienkę, nawet ten cały Bieber by się do mnie zalecał.
Wymiękam, totalnie wymiękam. Padam w połowie drogi, wyjąc ze śmiechu.
***
Reszta tygodnia mija spokojnie; żadnych wiadomości od Rhysa. Najwyraźniej to, co napisałam, dotarło do przystojniaczka. W międzyczasie dzwoni Amelia i proponuje, żebym w sobotę wieczorem zjadła z nią kolację, a potem została na noc. Chce nadrobić stracone lata, a poza tym nie ma tu innej przyjaciółki. Zgadzam się, dopiero gdy Helen zapewnia, że przyjdzie do niej wtedy sąsiadka.
W pracy nagle pojawiają się problemy: albo magicznie znika utarg, albo dostawa się nie zgadza. Beth dostaje szału i wyżywa się na wszystkich. Owszem, to ona, jako kierowniczka, będzie miała kłopoty, kiedy przyjadą do nas właściciele sklepu, jednak bez przesady.
W sobotę po południu oddycham z ulgą, że czeka mnie choć jeden dzień wolny od tego wariatkowa. Mamuśka jest po „wypłacie”, więc mam z nią spokój na cały weekend. I dobrze. Przygotowana do wyjazdu, siadam przy kuchennym oknie i czekam na Amelię. Nagle przed domem parkuje czarna wypasiona limuzyna, z której po chwili wysiada kierowca. Nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu, a raczej pechowi – to ten sam, który wiózł mnie do domu Rhysa Millera. Wstrzymując oddech, obserwuję, jak otwiera drzwi, a z samochodu wysiada Amelia.
Czy to jakiś żart?
Chciałabym schować się pod stołem. Chcę powiedzieć dziewczynie, że jednak nie mogę dzisiaj wyjść, ale widząc jej uradowaną twarz, nie mam serca tego zrobić. Poza tym to niemożliwe, żeby świat był aż taki mały.
– Limuzyna, co? – zagaduję, aby sprawdzić, czy moje podejrzenia są słuszne.
– Pożyczona – odpowiada szybko, chwytając mnie za rękę. – Chodź, jedziemy.
***
Zatrzymujemy się przed jakąś restauracją w bogatej dzielnicy i wysiadamy z pojazdu. Wchodzimy do pięknego, przeszklonego budynku, gdzie chyba wszyscy znają Amelię, ponieważ każdy wita ją ukłonem. Kelner prowadzi nas do ogromnej, jasnej sali. Na okrągłych stolikach, nakrytych śnieżnobiałymi obrusami, czeka już elegancka, lśniąca zastawa. W otoczeniu wielu ozdobnych donic z zielenią ustawiono białe, wyściełane krzesła z wysokim oparciem.
Znajdujemy się w bardziej prywatnej części lokalu. Mężczyzna odsuwa dla nas krzesła, po czym bez zbędnych pytań odchodzi. Jestem ogromnie zmieszana i mam nadzieję, że będzie mnie stać, by zapłacić rachunek.
– Coś się stało? – pyta Amelia.
– Wszystko w porządku, tylko... – Szukam odpowiednich słów, ale żadnych nie znajduję, więc po prostu się rozglądam.
– Pięknie tu, prawda? – szepcze przyjaciółka. – A poza tym możemy jeść i pić do woli, bo lokal należy do... rodziny.
Po chwili kelner nalewa nam wina. Taki kieliszek kosztuje pewnie fortunę. Gdy przychodzi pora, aby zamówić danie, wybieram stek, ponieważ całej reszty albo nie znam, albo nawet nie potrafiłabym wymówić nazwy.
Nasze posiłki zostają przyniesione i, jedząc, w końcu rozmawiamy o czasie, kiedy nie miałyśmy ze sobą kontaktu.
– Gdzie się podziewałaś przez tyle lat?
– Mieszkałam z rodzicami w Londynie. – Uśmiecha się lekko. – Musiałam, wszyscy musieliśmy układać życie od nowa.
– A... – Chcę zapytać o jej biologiczną rodzinę, lecz nie wiem jak.
– Moja włoska rodzinka? – zgaduje, robiąc mi przysługę. – Są cudowni. Właśnie wróciłam, żeby spędzić z nimi i z tobą więcej czasu.
– Cieszę się – oznajmiam, jednak jeszcze tyle chciałabym się dowiedzieć.
– W porządku, Vivi. Pytaj, o co chcesz – mówi Amelia, najwyraźniej wyczuwając moje niezdecydowanie. – Jesteśmy przyjaciółkami, w tej kwestii nic się nie zmieniło. Mam nadzieję, że uważasz tak samo. Nie mogę się doczekać, kiedy ich poznasz. – W odpowiedzi kiwam głową, a następnie kończę posiłek.
Przychodzi pora na deser oraz opowieści o mojej rodzinie. Oczywiście najbardziej skupiam się na Helen. Oszczędzam Amelii szczegółów dotyczących mamy, bo po prostu się wstydzę.
W końcu opuszczamy restaurację i udajemy się do domu dziewczyny. Jedziemy bardzo długo, a w pewnym momencie zdaje się, że wyjeżdżamy z Phoenix. Minąwszy potężną bramę, kierujemy się drogą otoczoną drzewami oraz krzewami. Wreszcie zajeżdżamy przed okazałą, parterową białą willę. Kierowca skręca w prawo, do garażu. Kiedy wysiadam z pojazdu, nie mogę złapać oddechu, bo wiem, co to za miejsce. Och, jaka ja jestem głupia i naiwna. Trzeba było zaszyć się w domu i nie otwierać drzwi, gdy zobaczyłam tę limuzynę.
Chwyciwszy moją dłoń, Amelia ciągnie moje odrętwiałe ciało do środka. Wchodzimy do salonu, oświetlonego jedynie przez małą lampę stojącą na stoliku przy przeszklonej ścianie. Obok w fotelu siedzi mężczyzna ze szklanką bursztynowego płynu w dłoni. Kiedy odwraca głowę, pozbywam się wszelkich wątpliwości.
Jednak to on.
Przysięgam, że zaraz po prostu zemdleję.
– Rhys, nie wiedziałam, że będziesz dzisiaj w domu – fuka Amelia. – Miałeś wyjechać na cały weekend!
– Postanowiłem zrezygnować w ostatniej chwili. Czy to jakiś problem? – pyta oschle.
Podnosi się, odstawia szklankę na stolik i powoli podchodzi. Jego wzrok jak zwykle wlepiony jest we mnie, jakby chciał zajrzeć w głąb mojej duszy. Staram się nie okazać frustracji, która zjada mnie od wewnątrz. W międzyczasie analizuję wszystkie zdarzenia z ostatnich dni i uświadamiam sobie, że mam milion pytań bez żadnych sensownych odpowiedzi.
– Już dobrze – odzywa się Amelia. – Vivi, poznaj mojego Rhysa.ROZDZIAŁ 5
VIVIANA
Jasna cholera.
Ten facet żądał, abym go rozbierała, wypisywał dwuznaczne wiadomości, a teraz okazuje się, że ma dziewczynę. Ha! Jak na moje szczęście przystało, jest nią Amelia, przyjaciółka sprzed lat. Zawsze mówiłam, że nie chcę być w żadnym związku. Jeśli incydent, w którym uczestniczyłam z tym osobnikiem, można w ogóle nazwać zaczątkiem takowego, to zaliczyłam bolesny oraz bardzo pouczający falstart.
W tym momencie jestem niewyobrażalnie wściekła. Mam ochotę podejść i kopnąć gościa kilka razy w tę część ciała, którą zapewne najczęściej myśli. Robiłabym to tak długo, aż jego jaja nie upadłyby na podłogę, żebym mogła je jeszcze podeptać.
Morduję go wzrokiem, on zaś lustruje mnie bezczelnie, tak jak poprzednim razem. W ten sam sposób kieruje spojrzenie ku górze, zatrzymując je na piersiach.
Jak może zachowywać się tak przy swojej partnerce?
Założyłam jedyną elegancką sukienkę, jaką mam. Skoro wcześniej nigdzie nie wychodziłam, więcej takich kreacji nie było mi potrzebnych. Z tą kiecką jednak zaszalałam. Jest długa do połowy uda, na szerokich ramiączkach i z czarnej koronki. A dekolt... muszę przyznać, że mógłby być mniej głęboki. Do tego stroju dobrałam czerwone szpilki. Miller zdecydowanie za długo przygląda się mojemu biustowi. Amelia pewnie już nie chce, bym została na noc.
Wzrok mężczyzny przeskakuje w końcu na szatynkę.
– Sprostuj tę informację – rozkazuje.
– Oj, już dobrze – uspokaja go dziewczyna. – Wiesz, że lubię się tak z tobą droczyć, gdy przedstawiam cię kobiecie. Vivi, to mój kuzyn – oświadcza.
– Och! – W tym momencie tylko tyle potrafię wydusić. Nie żebym w ogóle nie była zazdrosna, ale przede wszystkim ominęła mnie wielka niezręczność.
– Tak. Nasi ojcowie byli braćmi, a mamy najlepszymi przyjaciółkami – dodaje.
Ponownie odnoszę wrażenie, iż kuzyn nie jest zachwycony jej zwierzeniami.
– Amelia, to ty?! – Dobiega krzyk z dalszej części domu.
– Xavier też tu jest? – pyta Amelia z pretensją w głosie. – Wiedzieliście, że chcę dzisiaj dom dla siebie i Vivi!
Odchodzi, zapewniając, że za chwilę wróci, a ja mam ochotę paść na kolana i błagać, aby nie zostawiała mnie z tym erotomanem.
Po prostu pięknie!
Znowu mi się przygląda, skubiąc zębami tę piękną dolną wargę. Nagle podchodzi niebezpiecznie blisko.
– Może czas, byśmy przedstawili się sobie należycie. – Wyciąga rękę. – Rhys Miller. Bogaty, nadęty dupek.
Po raz kolejny zamieniam się w słup soli. Pewnie zaraz będzie kazał mi się wynosić za tamtą wiadomość. Chociaż tak naprawdę nie wiadomo, co mu odbije. Od jakichś dziesięciu minut sama popadam ze skrajności w skrajność.
Kiedy nie reaguję przez dłuższą chwilę, unosi brew. Gdy odwzajemniam gest, nasze dłonie się spotykają, a ja automatycznie wstrzymuję oddech. Zamieram, żeby następnie poczuć się tak, jakby ktoś potraktował mnie defibrylatorem, aż w końcu zachłannie wciągam powietrze. Próbuję zrozumieć, co się dzieje, i nie potrafię logicznie wytłumaczyć emocji, które targają mną za każdym razem, gdy on jest blisko.
Rhys się schyla, a jego usta lądują na moim policzku, aby złożyć delikatny pocałunek. Na tym jednak nie koniec. Drażni moją skórę delikatnym zarostem, aż jego wargi znajdują się przy uchu i czuję gorący oddech.
– Powiedz, co czujesz – szepcze.
Zbyt oszołomiona, kręcę głową. Nie mogę wymięknąć. Nie mogę sobie na to pozwolić, cokolwiek to jest.
– Nic – wyduszam.
– Nie kłam, Viviano – mówi stanowczo. – Nigdy mnie nie okłamuj.
– Kim ty jesteś?
– Jestem twoją przyszłością, słodka Viviano Thomson...
– Rhys! – Słysząc krzyk Amelii, odskakuję od niego, jak oparzona. – Weź Xaviera i jedźcie do klubu. Albo zróbcie ze sobą cokolwiek innego. To miał być babski wieczór.
Nagle obok dziewczyny pojawia się blondyn od pstrykania palcami. Obserwuje mnie, coraz szerzej otwierając oczy.
– Ty! – Wskazuje palcem.
– Xavi, zachowuj się. – Amelia uderza go w ramię. We mnie natomiast znów narasta potrzeba obrony. Nie dam rady powstrzymać nadmiaru uczuć.
– Jaki problem masz tym razem? Nadal nie wiem, co takiego wtedy zrobiłam, że musiałam znosić twój totalny brak wychowania! – wybucham. – Nie jestem jakąś jałówką, która będzie biegała za tobą w tę i z powrotem, jak tylko pstrykniesz palcami!
O mój Boże, skąd mi się to wzięło?
Zmrużywszy oczy, mężczyzna podchodzi powoli, po czym uśmiecha się promiennie.
No, wariat.
– Witaj w rodzinie – oznajmia, po czym więzi mnie w niedźwiedzim uścisku.
Kim są ci ludzie?
– Xavier – warczy Miller.
– Ach, tak – szepcze blondyn i szybko się odsuwa.
O co znowu chodzi?
***
Nie tak wyobrażałam sobie nockę u Amelii. Godzinę później siedzimy na ogromnych czarnych sofach w salonie. Amelia z Xavierem wybrali tę naprzeciw telewizora usytuowanego nad kominkiem, ja zaś zajmuję miejsce na bocznej, ustawionej na wprost przeszklonej ściany. W fotelu naprzeciwko mnie siada Rhys. Jak mam oglądać film, skoro on nie przestaje się gapić? Gdy już nie wytrzymuję tego dziwnego napięcia, proszę Amelię, by pokazała mi pokój. Przyjaciółka, widząc moje zagubienie, bez wahania spełnia prośbę.
Wchodzę do sypialni, która zapiera dech w piersiach. Jak zresztą wszystko w tym domu. Na ogromnym łóżku z kremowym posłaniem leży już moja torba.
Idę do łazienki, w centrum której umieszczono piękną olbrzymią wannę z kryształu. Owszem, zauważyłam, że facet jest bogaty, ale aż tak? Obrobił chyba wszystkie banki świata.
***
Po wieczornej toalecie kładę się do łóżka i znów o nim myślę. To niezdrowe, że kiedy Rhys Miller znajduje się w pobliżu, przenoszę się do jego magicznej krainy, całkowicie odrywając od rzeczywistości. Muszę stąd uciec.
Zakładam cienki szlafrok i opuszczam pokój. Na bosaka powoli kieruję się korytarzem do salonu. Rozsuwam szklane drzwi, wychodzę na zewnątrz, a następnie siadam na jednym z leżaków.
Obserwując podświetloną taflę wody w basenie, biję się z myślami.
– Nie rób tego. – Zamykam oczy, słysząc jego głos.
Czuję, jak się zbliża, po czym siada obok. Kiedy unoszę powieki, widzę, iż nadal ma na sobie garnitur.
– Czego mam nie robić? – pytam cicho.
– Nie uciekaj – odpowiada łagodnie. – Mojej kuzynce przyda się damskie towarzystwo. Cieszy się, że ma cię z powrotem.
– To nie przed nią chcę uciec. – Niemal zbieram się na odwagę, aby powiedzieć, jak bardzo czuję się przez niego przytłoczona, lecz wiem, że wyznałam za wiele. Nie potrafię nawet rozsądnie myśleć.
– Nie zrobię ci krzywdy, Viviano – zapewnia. – Nigdy się mnie nie obawiaj.
– Skąd wiesz, czego się boję?
– Wiem o tobie wszystko. – Zatapia usta w moich włosach, składając pocałunek, po czym wstaje i odchodzi. – Ach, jeszcze jedna sprawa – dodaje, stojąc przy drzwiach. – Nigdy nie skradaj się po domu. Dla własnego dobra.
Jestem jeszcze bardziej skołowana. Zdaję sobie sprawę, że żyję w małej, zapewne nudnej dla wielu bańce, i do tej pory jedyną najważniejszą osobą w moim życiu była babcia. Nie żebym stroniła od towarzystwa, ale po ukończeniu liceum nie miałam za wiele czasu na zawieranie znajomości. Nigdy nie chciałam poznać mężczyzny. Nie potrzebowałam go, przynajmniej nie w aspekcie związku bądź randkowania. Teraz jednak pojawił się on. Dziwny, jak z innej galaktyki, pojawiający się dosłownie wszędzie... A wraz z nim te niewytłumaczalne zbiegi okoliczności, które wiodą do naszych spotkań.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------