- nowość
- W empik go
Rilla ze Złotych Iskier - ebook
Rilla ze Złotych Iskier - ebook
Ósma część przygód rudowłosej Anne i jej rodziny w nowym – najbliższym oryginałowi – tłumaczeniu Anny Bańkowskiej
Prawie piętnastoletnia Rilla, najmłodsze z dzieci Anne i Gilberta Blythe’ów, szykuje się na swoją pierwszą zabawę taneczną. Oby tylko jakiś chłopiec poprosił ją do tańca! Nie przychodzi jej do głowy, że są gorsze rzeczy, które mogą popsuć ten wieczór – na przykład wiadomość o zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w odległym Sarajewie i o wybuchu wojny w Europie.
Wkrótce do wojska zaciągają się chłopcy z Wyspy Księcia Edwarda, aby walczyć po stronie aliantów. Wśród nich są Jem Blythe i Jerry Meredith. Ta decyzja przepełnia ich bliskich dumą, ale jednocześnie zasnuwa ich codzienność cieniem nieustającego strachu. Dotychczas beztroska Rilla musi odkryć w sobie siłę i dojrzałość, żeby odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zwłaszcza gdy trafia na noworodka, którego matka umarła przy porodzie, a ojciec wyjechał na wojnę…
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65780-04-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To już ostatni tom kultowego cyklu powieści o rudowłosej Anne. Główna bohaterka tym razem schodzi na dalszy plan, ustępując – także w tytule – miejsca swojej najmłodszej córce. Również w tej części przywracam wszystkim postaciom oryginalne imiona, zgodnie z obecnie obowiązującymi zasadami edytorskimi. Zresztą imię samej Anne pojawia się zaledwie kilka razy, i to głównie w dialogach, w narracji autorka nazywa ją przeważnie „panią Blythe”.
Zmiana, która w poprzednich tomach budziła najwięcej kontrowersji, czyli nazwa domu Zielone Szczyty, przestała już mieć znaczenie, gdyż prawie się jej nie wspomina. Pojawiła się za to inna, dotycząca nazwy domu Blythe’ów w Glen St. Mary, która we wcześniejszych przekładach brzmiała Złoty Brzeg. Zdecydowałam się zmienić ją z dwóch powodów: po pierwsze, Złote Iskry wydały mi się bliższe oryginalnemu Ingleside, które po polsku znaczy „przestrzeń przy kominku”. Miejsce to w domu Anne i Gilberta skupiało zwykle całą rodzinę i było dla nich niezwykle ważne. Po drugie, uznałam, że romantyczka Anne absolutnie nie nazwałaby swego pierwszego własnego domu „brzegiem”, nawet złotym, zwłaszcza że leżał w głębi lądu. W tomie Anne ze Złotych Iskier opowiada Dianie, jak długo z Gilbertem obmyślali tę nazwę i jak im zależało, aby była piękna.
Czytelniczki i Czytelnicy, którym ta zmiana nie przypadnie do gustu, zechcą może przyjąć jako rekompensatę mały dodatek. Ponieważ wiele osób czuło się zawiedzionych brakiem w dotychczasowych wydaniach tekstu słynnego wojennego wiersza Waltera Blythe’a, postanowiłam go przetłumaczyć i zamieścić w przypisie.
Fikcyjna nazwa geograficzna Four Winds obejmuje prawdopodobnie całą część wybrzeża, w skład której wchodzą liczne, słabo zaludnione osady, takie jak Four Winds Harbour (gdzie znajdował się Wymarzony Dom), Harbour Head, niewymieniona z nazwy wioska rybacka, a także całe Glen St. Mary, łącznie ze Złotymi Iskrami.
Za absolutnie bezcenne informacje serdecznie dziękuję Bernadecie Milewski, autorce bloga „Kierunek Avonlea”, oraz panu Stanisławowi Kucharzykowi, który od lat bada florę Wyspy Księcia Edwarda, a swoją wiedzą dzieli się na blogu „Zielnik L.M. Montgomery”. To on jest autorem nieoficjalnej (bo oficjalnej brak) polskiej nazwy mayflowers (majowniki), ulubionych kwiatów LMM (Epigaea repens), o których autorka często wspomina w swoich książkach.
Anna BańkowskaROZDZIAŁ I
_Notatki z Glen i inne sprawy_
BYŁO CIEPŁE, ZŁOCISTOCHMURNE, upojne popołudnie. Susan Baker z poczuciem bezwzględnej satysfakcji rozsiadła się w dużej bawialni. Krzątała się po domu bez przerwy już od szóstej rano, toteż uznała, że teraz, o czwartej, należy się jej godzina wypoczynku wraz z porcją miejscowych plotek. Naprawdę miała powody do zadowolenia: w kuchni tego dnia wszystko szło jak z płatka, Doktor Jekyll nie zmienił się dziś w Pana Hyde’a, więc nie grał jej na nerwach, a z miejsca, w którym siedziała, rozciągał się widok na jej największą chlubę – grządkę osobiście przez nią wyhodowanych peonii. Nikt w Glen St. Mary nie doczekał się nigdy tak imponujących peonii – szkarłatnych, srebrzystoróżowych i białych jak śnieg.
Nowa czarna bluzka z jedwabiu, w którą się dziś wystroiła, wytwornością dorównywała wszystkiemu, co nosiła pani Marshallowa Elliott, podobnie jak biały wykrochmalony fartuch wykończony szeroką na pięć cali misterną szydełkową koronką, że nie wspomnimy o równie pięknej wstawce. W pełni świadoma własnej elegancji, Susan otworzyła „Dziennik Przedsiębiorcy”, szykując się do lektury Notatek z Glen, które jak poinformowała ją przed chwilą panna Cornelia, zajmowały dziś całe pół kolumny i dotyczyły niemal wszystkich mieszkańców Złotych Iskier. Tymczasem już na pierwszej stronie bił w oczy wielki czarny nagłówek: w mieście o dziwnej nazwie Sarajewo zamordowano jakiegoś arcyksięcia Ferdynanda. Wiadomość tę Susan spostponowała jako zupełnie nieistotną – szukała przecież czegoś naprawdę soczystego... O, są! Notatki z Glen St. Mary. Umościwszy się wygodnie, Susan zaczęła odczytywać na głos zdanie po zdaniu, aby przypadkiem nie pominąć żadnego szczegółu.
Pani Blythe i jej gość, panna Cornelia alias pani Marshallowa Elliott, gawędziły sobie w pobliżu otwartych drzwi na werandę, skąd delikatna morska bryza nawiewała aromaty z ogrodu. Z obrośniętego winem kącika, gdzie siedzieli Rilla i Walter z panną Oliver, dobiegały niekiedy salwy śmiechu i wesołej paplaniny. Gdyż gdziekolwiek była Rilla, nie mogło się obejść bez śmiechu.
W bawialni znajdował się jeszcze jeden rezydent – zwinięty w kłębek na sofie. Nie wolno nam go pominąć, gdyż dał się poznać jako szczególny indywidualista, a także jako jedyny na świecie obiekt szczerej nienawiści Susan.
Wszystkie koty są tajemnicze, ale Doktor Jekyll i Pan Hyde, zwany w skrócie Doktorkiem, bił pod tym względem wszelkie rekordy. Odznaczał się podwójną osobowością, czy też – jak zaklinała się Susan – był po prostu opętany przez diabła. Już same początki jego egzystencji wydawały się mocno podejrzane. Cztery lata wcześniej Rilla Blythe miała ukochanego kociaka, białego jak śnieg z czarnym czubkiem ogonka, którego nazwała Jack Mróz. Susan go nie lubiła, chociaż nie umiałaby podać żadnego logicznego powodu swej antypatii.
– Wspomni pani moje słowa, pani doktorowo – mawiała złowieszczo – nic dobrego z tego kota nie wyrośnie.
– Ależ dlaczego tak sądzisz? – dziwiła się pani Blythe.
– Ja nie sądzę... po prostu to wiem – brzmiała odpowiedź.
Za to reszta domowników uwielbiała Jacka Mroza – był taki czyściutki i zadbany! Na swoim ślicznym bielutkim futerku nie tolerował najmniejszej plamki, do tego tak rozkosznie łasił się i mruczał, nigdy też nie pozwalał sobie na najdrobniejszą nawet nieuczciwość.
I nagle... co za sensacja: Jack Mróz urodził kocięta!
Próżno by szukać właściwych słów, by opisać triumf Susan. Czyż nie upierała się zawsze, że ten kot zamydlił im wszystkim oczy? No to teraz sami widzą.
Rilla zatrzymała sobie jedno śliczne kociątko o wyjątkowo lśniącym i gładkim rudym futerku w ciemniejsze prążki, z dużymi złocistymi uszkami. Nazwała je Złotko, co wydawało się stosownym imieniem dla zabawnego stworzonka, które na razie w żaden sposób nie przejawiało swej prawdziwie wrednej natury. Susan oczywiście ostrzegała wszystkich, że po progeniturze diabolicznego Jacka Mroza nie można się spodziewać niczego dobrego, ale kto by się tam przejmował jej kasandrycznymi przepowiedniami?
Blythe’owie tak przywykli uważać Jacka Mroza za osobnika płci męskiej, że nie potrafili zmienić tego nawyku i uparcie nazywali go tym samym imieniem, co brzmiało dość śmiesznie. Gości wprawiało w osłupienie, kiedy Rilla rzucała mimochodem jakąś uwagę na temat „Jacka i jego kociaka” czy upominała surowo Złotko: „Idź do mamusi i poproś go, żeby ci umył futerko”.
– To nieprzyzwoite, pani doktorowo – żaliła się Susan.
Sama kompromisowo zawsze mówiła o Jacku „to” albo „ta biała bestia”, toteż przynajmniej jedno serce nie ucierpiało, kiedy „to” przypadkiem otruło się czymś następnej zimy.
Nie minął rok, jak wyszło na jaw, że imię „Złotko” zdecydowanie nie pasuje do rudego kotka, toteż Walter, który akurat czytał opowieść Stevensona, zmienił je na Doktor Jekyll i Pan Hyde, w skrócie Doktorek. Jako Doktor Jekyll kot był spokojnym, czułym poduszkowcem, który uwielbiał, gdy go głaskano i pieszczono. Szczególnie lubił układać się na grzbiecie i dawać się skrobać po gładkiej, kremowej szyjce, mrucząc przy tym w ekstatycznej satysfakcji. Jeśli chodzi o sztukę mruczenia, to mógł uchodzić za prawdziwego mistrza; żaden z kotów ze Złotych Iskier nie wydawał z siebie niemal bez przerwy tak rozkosznych dźwięków.
– Jedyne, czego zazdroszczę kotom, to mruczenie – zauważył kiedyś doktor Blythe, słuchając rozwibrowanych pomruków Doktorka. – Nie ma na świecie lepszego wyrazu ukontentowania.
Doktorek wyrósł na wielce przystojnego kota. Każdy ruch wykonywał z gracją, umiał też przybierać iście królewskie pozy. Kiedy owinięty swym długim, prążkowanym ogonem siedział nieruchomo na werandzie, wpatrując się w przestrzeń, domownicy czuli, że nawet egipski sfinks nie mógłby się z nim równać.
Za to gdy wstępował w niego Pan Hyde – co nieuchronnie zdarzało się przed deszczem czy wichurą – zmieniał się w dziką bestię o odmienionych ślepiach. I zawsze działo się to nagle. Zrywał się z miejsca jak oszalały, zaczynał skakać i gryźć każdą rękę, która próbowała mu przeszkodzić. Futro w takich chwilach zdawało mu się ciemnieć, ślepia błyszczały diabolicznym blaskiem i w ogóle biło od niego jakieś niesamowite piękno. Jeśli taka przemiana następowała o zmierzchu, wszystkim domownikom udzielał się nastrój grozy. Kot stawał się wtedy straszliwym potworem i tylko Rilla zawzięcie go broniła, zapewniając, że to przecież „taki miły, skradający się kotek”. Bo i rzeczywiście się skradał.
Doktor Jekyll lubił świeże mleko. Pan Hyde go nigdy nie tykał, a na mięso reagował gniewnymi pomrukami. Doktor Jekyll umiał chodzić po schodach tak cicho, że nikt go nie słyszał. Pan Hyde tupał jak wielki chłop. Kilka razy, gdy Susan spędzała sama wieczór, wystraszył ją tym „niemal na śmierć”. Albo siadywał pośrodku kuchni i przewiercał ją przez godzinę nieruchomym spojrzeniem swych strasznych ślepiów. To rujnowało jej nerwy, ale biedaczka czuła do swego wroga zbyt wiele lękliwego respektu, by odważyła się go przepędzić. Raz rzuciła w niego patykiem, a kot błyskawicznie skoczył w jej stronę, więc uciekła za drzwi i nigdy więcej nie próbowała zadzierać z Panem Hyde’em. Za wszystkie jego nieprawości odgrywała się jednak na Bogu ducha winnym Doktorze Jekyllu, przeganiając go bezceremonialnie, jeśli tylko ośmielił się wetknąć nos do jej królestwa, i udając, że nie słyszy jego błagań o ulubione kąski.
– „Liczne grono przyjaciół panny Faith i Geralda Meredithów oraz Jamesa Blythe’a” – czytała Susan, rozsmakowując się samym brzmieniem tych nazwisk niczym słodkimi przysmaczkami – „bardzo się ucieszyło, mogąc ich powitać kilka tygodni temu po powrocie z Redmond College. James Blythe, który w roku tysiąc dziewięćset trzynastym uzyskał dyplom w zakresie nauk humanistycznych, ukończył właśnie pierwszy rok studiów medycznych”.
– Faith Meredith naprawdę wyrosła na najładniejszą dziewczynę, jaką w życiu widziałam – skomentowała to panna Cornelia znad swojej szydełkowej robótki. – Zadziwiające, jak się te dzieci rozwinęły, odkąd na plebanii zamieszkała Rosemary West. Ludzie już prawie zapomnieli, jakie to były łobuziaki. Anne, serdeńko, chyba pamiętasz, jak one dawniej się zachowywały? Rosemary zaskakująco dobrze się z nimi dogaduje, jest dla nich bardziej przyjaciółką niż macochą. Wszystkie ją kochają, a Una wręcz uwielbia. Co do małego Bruce’a, to Una stała się jego zdeklarowaną niewolnicą. Oczywiście ten chłopczyk to sama słodycz. Ale czy widziałaś kiedy, żeby jakieś dziecko było aż tak podobne do ciotki, jak on do Ellen? Jest tak samo ciemny i stanowczy, nie widzę w nim ani jednej cechy Rosemary. Norman Douglas trąbi na całą wieś, że bocian się pomylił i zamiast do nich, zaniósł dzieciaka na plebanię.
– Bruce przepada za Jemem – zauważyła pani Blythe. – Kiedy nas odwiedza, chodzi za nim cichutko jak wierny piesek, śledząc każdy jego krok spod tych czarnych brwi. Wszystko by dla niego zrobił, przynajmniej tak mi się zdaje.
– Myślisz, że z Jema i Faith będzie kiedyś para?
Pani Blythe się uśmiechnęła. Powszechnie wiedziano, że panna Cornelia, która dawniej słynęła z wrogości do mężczyzn, na stare lata zaczęła bawić się w swatkę.
– Na razie są tylko dobrymi przyjaciółmi.
– I to nawet bardzo dobrymi, jak na mój gust – odrzekła z naciskiem panna Cornelia. – Dochodzą mnie słuchy o wszystkich sprawkach naszej młodzieży.
– Nie wątpię, że Mary Vance pilnuje, aby nie pozostawała pani w nieświadomości, pani Marshallowo – odezwała się znacząco Susan – ale to wstyd zajmować się swataniem dzieci.
– Dzieci? Jem ma dwadzieścia jeden lat, a Faith dziewiętnaście – zareplikowała panna Cornelia. – Nie zapominaj, moja Susan, że my, staruchy, nie jesteśmy jedynymi dorosłymi na świecie.
Urażona Susan zasłoniła się gazetą. Nie znosiła, kiedy wytykano jej wiek, nie tyle z próżności, ile z obawy, że ktoś mógłby ją uznać za zbyt starą do pracy.
– „Carl Meredith i Shirley Blythe w piątek wieczorem wrócili z Queen’s Academy. Jak się dowiadujemy, Carl ma w przyszłym roku objąć szkołę w Harbour Head, gdzie z pewnością będzie odnosił sukcesy jako świetny i lubiany nauczyciel”.
– O tak, nauczy dzieciaki wszystkiego o robalach – domyśliła się panna Cornelia. – Ukończył już Queen’s, więc pan Meredith i Rosemary chcieli go od razu wysłać do Redmondu, ale Carl to niezależna dusza i zamierza sam zarobić na studia. Na pewno wyjdzie mu to na dobre.
– „Walter Blythe, który przez ostatnie dwa lata uczył w szkole w Lowbridge, złożył rezygnację” – czytała dalej Susan. – „Jesienią wybiera się na studia”.
– Czy aby zdrowie mu na to pozwoli? – zaniepokoiła się panna Cornelia.
– Mamy nadzieję, że do jesieni się wzmocni – odparła pani Blythe. – Leniwe lato na słońcu i świeżym powietrzu potrafi zdziałać cuda.
– Tyfus to jednak ciężka choroba – zauważyła panna Cornelia – a Walter ledwie się wylizał. Moim zdaniem powinien wstrzymać się jeszcze przez rok, tylko on jest taki ambitny! Czy Nan i Di także jadą?
– Tak. Obie chciały uczyć jeszcze przez rok, ale Gilbert uznał, że nie ma na co czekać.
– I bardzo dobrze. Będą miały oko na Waltera i dopilnują, żeby się nie przemęczał. Przypuszczam – panna Cornelia zerknęła z ukosa na Susan – że po tym, jak mi przed chwilą utarto nosa, nie powinnam wspominać, że Jerry Meredith robi słodkie oczy do Nan.
Susan puściła tę uwagę mimo uszu, a pani Blythe znów się zaśmiała.
– Droga panno Cornelio, chyba widać, że mam pełne ręce roboty z tymi wszystkimi rozflirtowanymi chłopakami i dziewczynami. Gdybym chciała traktować to serio, pewnie bym się nie pozbierała, ale tak nie jest... Wciąż z trudem do mnie dociera, że są już dorośli. Kiedy patrzę na moich dwóch wysokich synów, nie chce mi się wierzyć, że to te same tłuściutkie, śliczne, całe w dołeczkach bobasy, które dopiero co tuliłam, całowałam i którym śpiewałam kołysanki. Czyż Jem nie był najsłodszym dzidziusiem Wymarzonego Domu? A teraz proszę: licencjat! I to podejrzewany o zaloty!
– Wszyscy się starzejemy – westchnęła panna Cornelia.
– Jedyna część mojego ciała, która czuje się staro, to kostka, którą złamałam, kiedy Josie Pye wyzwała mnie dawno temu do przejścia po szczycie dachu Barrych. Zawsze mnie boli, gdy wieje wschodni wiatr. Nie wierzę, że to reumatyzm, ale co ból, to ból. A jeśli chodzi o dzieci, to zaplanowały sobie razem z Meredithami wesołe lato, zanim jesienią pojadą na studia. Taka radosna z nich gromadka! Przy nich dom aż tryska wesołością.
– Czy Rilla po powrocie Shirleya też wyjedzie do Queen’s?
– Jeszcze nie zdecydowaliśmy. Ja wolałabym zatrzymać ją w domu. Gilbert uważa, że nie jest zbyt silna... Bardzo szybko wyrosła, jak na piętnastolatkę jest niedorzecznie wysoka. Nie palę się, żeby ją puszczać w świat... Byłoby strasznie spędzać zimę bez choćby jednego dziecka w domu. Musiałabym z nudów zacząć kłócić się z Susan...
Susan uśmiechnęła się na to przypuszczenie. Kłócić się z „drogą panią doktorową”! Też pomysł!
– A Rilla chciałaby jechać? – spytała panna Cornelia.
– Nie. Prawdę rzekłszy, to jedyne z moich dzieci, które nie ma takich ambicji. I właściwie tego żałuję, bo trochę by się przydało. Ona w ogóle nie myśli poważnie o życiu, zależy jej tylko na miłym spędzaniu czasu.
– A dlaczego nie miałaby się dobrze bawić? – oburzyła się Susan, która nie mogła znieść najmniejszej krytycznej uwagi na temat mieszkańców Złotych Iskier, nawet jeśli sami je wygłaszali. – Młoda dziewczyna ma swoje prawa i tego będę się trzymać. Jeszcze zdąży się naślęczeć nad łaciną i greką.
– Chciałabym dopatrzyć się u niej choć odrobiny odpowiedzialności. I sama wiesz, jak bardzo jest próżna.
– Bo też ma do tego powody. To najładniejsza panna w całym Glen St. Mary. Myśli pani, że w nawet czterech pokoleniach tych wszystkich MacAllisterów, Crawfordów i Elliottów zza zatoki znalazłaby się choć jedna z taką cerą? Szkoda gadać! O, pani doktorowo, ja znam swoje miejsce, ale nie pozwolę pani tak jeździć po naszej Rilli. A pani niech posłucha tego, pani Marshallowo. – Susan uznała, że czas wyrównać rachunki z panną Cornelią za jej rozgrzebywanie sercowych spraw dzieci. – „Miller Douglas ostatecznie zrezygnował z wyjazdu na zachód. Stwierdził, że stara Wyspa Księcia Edwarda zupełnie mu wystarczy, i zamierza nadal gospodarować na farmie swojej ciotki, pani Alecowej Davis” – przeczytała z triumfalnym błyskiem w oku. – Słyszałam, pani Elliott, że ten Miller zaleca się do Mary Vance?
Strzał okazał się celny. Czerstwa twarz panny Cornelii poczerwieniała.
– Nie chcę, żeby się kręcił koło Mary – odrzekła cierpko. – Pochodzi z niewłaściwej rodziny. Jego ojciec był czarną owcą wśród Douglasów, nigdy go nie uznawali za swego. W dodatku matka wywodzi się z tych okropnych Dillonów z Harbour Head.
– Zdawało mi się, pani Marshallowo, że rodzice Mary też nie należeli do arystokracji?
– Mary Vance otrzymała dobre wychowanie i jest inteligentną, rozumną dziewczyną. Nie zmarnuje sobie życia przy kimś takim jak Miller Douglas. Zna zresztą moje zdanie w tej materii, a jak dotąd zawsze mnie słuchała.
– No to chyba nie ma się pani czego obawiać, bo słyszałam, że pani Davis także sprzeciwia się temu związkowi. Twierdzi, że nie ma mowy, by jej bratanek dał się złapać takiemu zeru jak Mary Vance.
Susan wróciła do swoich baranów w poczuciu zwycięskiego zakończenia potyczki. Po chwili odczytała kolejną wiadomość:
– „Z przyjemnością dowiadujemy się, że panna Oliver podpisała kontrakt nauczycielski na kolejny rok. Zasłużone wakacje zamierza spędzić w swoim domu w Lowbridge”.
– Tak się cieszę, że Gertrude z nami zostanie – skomentowała to pani Blythe. – Bardzo by nam jej brakowało. Ma wspaniały wpływ na Rillę, która ją ubóstwia. Mimo różnicy wieku serdecznie się zaprzyjaźniły.
– To panna Oliver nie wychodzi za mąż?
– Niby się o tym mówiło, ale podobno odłożyli te plany na rok.
– A kim jest jej wybranek?
– To Robert Grant, młody prawnik z Charlottetown. Mam nadzieję, że da Gertrude szczęście. Miała smutne, pełne goryczy życie i jest niezwykle wrażliwa. Została sama na świecie, a jej pierwsza młodość minęła. To nowe uczucie spadło na nią jak grom z jasnego nieba i ledwie śmie wierzyć, że okaże się trwałe. Kiedy okazało się, że trzeba odłożyć ślub, wpadła w prawdziwą rozpacz, chociaż pan Grant w niczym tu nie zawinił. Po prostu musi najpierw rozwikłać pewne komplikacje majątkowe, które wynikły po niedawnej śmierci jego ojca. Ale Gertrude odbiera to jako zły omen i boi się o swoje szczęście.
– I słusznie, pani doktorowo – zauważyła posępnie Susan. – Nie można za bardzo ufać mężczyznom.
– Pan Grant jest równie mocno w niej zakochany, jak ona w nim, więc Gertrude nie do niego ma żal, tylko do losu. Ma pewną skłonność do mistycyzmu czy, jak to nazywają niektórzy, do przesądów. Wierzy w dziwne sny i chociaż się z niej śmiejemy, nie daje sobie tego wyperswadować. Chociaż przyznaję, że pewne jej sny... Oby tylko Gilbert nie usłyszał, że głoszę takie herezje! Co tam jeszcze znalazłaś, Susan?
– Och! Pani tylko posłucha, pani doktorowo: „Pani Sophia Crawford zlikwidowała swój dom w Lowbridge i chce zamieszkać ze swoją bratanicą, panią Albertową Crawford”. Przecież to moja kuzynka Sophia! Pokłóciłyśmy się w dzieciństwie o to, która zdobędzie w szkółce niedzielnej kartkę z napisem „Bóg jest miłością” w wianku z pączków różanych, i odtąd nie zamieniłyśmy ani słowa. A teraz ma zamieszkać po drugiej stronie drogi!
– Będziesz musiała jakoś się z nią pogodzić. Nie wypada się gniewać z najbliższymi sąsiadami.
– Kuzynka Sophia zaczęła tę kłótnię, więc niech pierwsza wyciągnie rękę do zgody – odparła wyniośle Susan. – Jeśli to zrobi, gotowa jestem wyjść jej naprzeciw, bo uważam się za dobrą chrześcijankę. To nie jest szczególnie wesoła osoba, przez całe życie na wszystko narzekała. Kiedy widziałam ją ostatni raz, miała tysiąc zmarszczek... może więcej, a może mniej... z tego biadolenia. Wyła jak potępieniec na pogrzebie swojego pierwszego męża, ale nie minął rok, jak znalazła sobie drugiego. Ostatnia notatka dotyczy specjalnego nabożeństwa w ostatnią niedzielę... Podobno kościół był pięknie udekorowany.
– To mi przypomina, że pan Pryor zdecydowanie sprzeciwia się ustawianiu kwiatów w kościele – wtrąciła panna Cornelia. – Zawsze mówiłam, że jeśli przeniesie się tu z Lowbridge, będą z nim same kłopoty. Nigdy nie powinno się go powoływać na starszego, to wielka pomyłka i jeszcze jej pożałujemy. Podobno zapowiedział, że jeśli dziewczęta nadal będą „zaśmiecać pulpit chwastami”, przestanie chodzić do kościoła.
– Kościół świetnie sobie radził, zanim Księżycowy Wąsacz sprowadził się do Glen, i moim zdaniem bez niego też sobie poradzi.
– Kto, u licha, nadał mu to śmieszne przezwisko? – spytała pani Blythe.
– Chłopcy z Lowbridge nazywali go tak, odkąd pamiętam, pani doktorowo... Pewnie dlatego, że ma taką okrągłą, czerwoną twarz z ryżymi wąsami. Nikt nie śmie używać tego przezwiska w jego obecności i lepiej się tego trzymać. Ale mniejsza o wąsy, ważne, że jest kompletnie stuknięty i ma głowę nabitą różnymi dziwnymi pomysłami. Teraz wybrano go starszym i podobno zrobił się bardzo pobożny, ale ja pamiętam, jak dwadzieścia lat temu przyłapano go na wypasaniu krowy na cmentarzu w Lowbridge. Tak, tak, nigdy tego nie zapomnę. Kiedy widzę go, jak modli się na spotkaniu, zawsze mam to przed oczami. No, to już wszystkie Notatki, więcej nic ciekawego w tej gazecie nie ma. Wiadomości zza granicy nigdy mnie nie interesowały. Co to za arcyksiążę, co go zamordowano?
– A co nas to obchodzi? – spytała panna Cornelia, nieświadoma, jak straszną odpowiedź na to pytanie szykuje przeznaczenie. – W tych bałkańskich krajach ciągle kogoś mordują. U nich to normalne i doprawdy nasze gazety nie powinny drukować tego rodzaju sensacji. „Dziennik Przedsiębiorcy” ostatnio coraz bardziej przesadza z tymi szokującymi nagłówkami. No dobrze, muszę się zbierać. Nie, serdeńko, nawet mnie nie proś, żebym została na kolację. Marshall uważa, że jeśli nie ma mnie w domu przy posiłku, to znaczy, że nie warto go jeść... Iście po męsku. No to uciekam. Anne, serdeńko, co jest z tym kotem? Ma jakiś atak? – Doktorek nagle wylądował na dywaniku u stóp panny Cornelii, przypłaszczył uszy, zaklął szpetnie, po czym jednym szaleńczym susem wyskoczył przez okno.
– Och, nie. Po prostu zmienia się w Pana Hyde’a, a to znaczy, że wkrótce zacznie padać albo mocno wiać. Nasz Doktorek mógłby służyć za barometr.
– Całe szczęście, że poleciał szaleć na dworze, a nie po mojej kuchni – stwierdziła Susan. – To ja idę zająć się kolacją. Przy takim tłumie, jaki teraz mamy, trzeba wcześniej myśleć o posiłkach.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------