Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Rilla ze Złotych Iskier - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rilla ze Złotych Iskier - ebook

Ósma część przygód rudowłosej Anne i jej rodziny w nowym – najbliższym oryginałowi – tłumaczeniu Anny Bańkowskiej

Prawie piętnastoletnia Rilla, najmłodsze z dzieci Anne i Gilberta Blythe’ów, szykuje się na swoją pierwszą zabawę taneczną. Oby tylko jakiś chłopiec poprosił ją do tańca! Nie przychodzi jej do głowy, że są gorsze rzeczy, które mogą popsuć ten wieczór – na przykład wiadomość o zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w odległym Sarajewie i o wybuchu wojny w Europie.

Wkrótce do wojska zaciągają się chłopcy z Wyspy Księcia Edwarda, aby walczyć po stronie aliantów. Wśród nich są Jem Blythe i Jerry Meredith. Ta decyzja przepełnia ich bliskich dumą, ale jednocześnie zasnuwa ich codzienność cieniem nieustającego strachu. Dotychczas beztroska Rilla musi odkryć w sobie siłę i dojrzałość, żeby odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zwłaszcza gdy trafia na noworodka, którego matka umarła przy porodzie, a ojciec wyjechał na wojnę…

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65780-04-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD TŁU­MACZKI

To już ostatni tom kul­to­wego cy­klu po­wie­ści o ru­do­wło­sej Anne. Główna bo­ha­terka tym ra­zem scho­dzi na dal­szy plan, ustę­pu­jąc – także w ty­tule – miej­sca swo­jej naj­młod­szej córce. Rów­nież w tej czę­ści przy­wra­cam wszyst­kim po­sta­ciom ory­gi­nalne imiona, zgod­nie z obec­nie obo­wią­zu­ją­cymi za­sa­dami edy­tor­skimi. Zresztą imię sa­mej Anne po­ja­wia się za­le­d­wie kilka razy, i to głów­nie w dia­lo­gach, w nar­ra­cji au­torka na­zywa ją prze­waż­nie „pa­nią Bly­the”.

Zmiana, która w po­przed­nich to­mach bu­dziła naj­wię­cej kon­tro­wer­sji, czyli na­zwa domu Zie­lone Szczyty, prze­stała już mieć zna­cze­nie, gdyż pra­wie się jej nie wspo­mina. Po­ja­wiła się za to inna, do­ty­cząca na­zwy domu Bly­the’ów w Glen St. Mary, która we wcze­śniej­szych prze­kła­dach brzmiała Złoty Brzeg. Zde­cy­do­wa­łam się zmie­nić ją z dwóch po­wo­dów: po pierw­sze, Złote Iskry wy­dały mi się bliż­sze ory­gi­nal­nemu In­gle­side, które po pol­sku zna­czy „prze­strzeń przy ko­minku”. Miej­sce to w domu Anne i Gil­berta sku­piało zwy­kle całą ro­dzinę i było dla nich nie­zwy­kle ważne. Po dru­gie, uzna­łam, że ro­man­tyczka Anne ab­so­lut­nie nie na­zwa­łaby swego pierw­szego wła­snego domu „brze­giem”, na­wet zło­tym, zwłasz­cza że le­żał w głębi lądu. W to­mie Anne ze Zło­tych Iskier opo­wiada Dia­nie, jak długo z Gil­ber­tem ob­my­ślali tę na­zwę i jak im za­le­żało, aby była piękna.

Czy­tel­niczki i Czy­tel­nicy, któ­rym ta zmiana nie przy­pad­nie do gu­stu, ze­chcą może przy­jąć jako re­kom­pen­satę mały do­da­tek. Po­nie­waż wiele osób czuło się za­wie­dzio­nych bra­kiem w do­tych­cza­so­wych wy­da­niach tek­stu słyn­nego wo­jen­nego wier­sza Wal­tera Bly­the’a, po­sta­no­wi­łam go prze­tłu­ma­czyć i za­mie­ścić w przy­pi­sie.

Fik­cyjna na­zwa geo­gra­ficzna Four Winds obej­muje praw­do­po­dob­nie całą część wy­brzeża, w skład któ­rej wcho­dzą liczne, słabo za­lud­nione osady, ta­kie jak Four Winds Har­bour (gdzie znaj­do­wał się Wy­ma­rzony Dom), Har­bour Head, nie­wy­mie­niona z na­zwy wio­ska ry­backa, a także całe Glen St. Mary, łącz­nie ze Zło­tymi Iskrami.

Za ab­so­lut­nie bez­cenne in­for­ma­cje ser­decz­nie dzię­kuję Ber­na­de­cie Mi­lew­ski, au­torce bloga „Kie­ru­nek Avon­lea”, oraz panu Sta­ni­sła­wowi Ku­cha­rzy­kowi, który od lat bada florę Wy­spy Księ­cia Edwarda, a swoją wie­dzą dzieli się na blogu „Ziel­nik L.M. Mont­go­mery”. To on jest au­to­rem nie­ofi­cjal­nej (bo ofi­cjal­nej brak) pol­skiej na­zwy may­flo­wers (ma­jow­niki), ulu­bio­nych kwia­tów LMM (Epi­gaea re­pens), o któ­rych au­torka czę­sto wspo­mina w swo­ich książ­kach.

Anna Bań­kow­skaROZ­DZIAŁ I

_No­tatki z Glen i inne sprawy_

BYŁO CIE­PŁE, ZŁO­CI­STOCH­MURNE, upojne po­po­łu­dnie. Su­san Ba­ker z po­czu­ciem bez­względ­nej sa­tys­fak­cji roz­sia­dła się w du­żej ba­wialni. Krzą­tała się po domu bez prze­rwy już od szó­stej rano, to­też uznała, że te­raz, o czwar­tej, na­leży się jej go­dzina wy­po­czynku wraz z por­cją miej­sco­wych plo­tek. Na­prawdę miała po­wody do za­do­wo­le­nia: w kuchni tego dnia wszystko szło jak z płatka, Dok­tor Je­kyll nie zmie­nił się dziś w Pana Hyde’a, więc nie grał jej na ner­wach, a z miej­sca, w któ­rym sie­działa, roz­cią­gał się wi­dok na jej naj­więk­szą chlubę – grządkę oso­bi­ście przez nią wy­ho­do­wa­nych pe­onii. Nikt w Glen St. Mary nie do­cze­kał się ni­gdy tak im­po­nu­ją­cych pe­onii – szkar­łat­nych, sre­brzy­sto­ró­żo­wych i bia­łych jak śnieg.

Nowa czarna bluzka z je­dwa­biu, w którą się dziś wy­stro­iła, wy­twor­no­ścią do­rów­ny­wała wszyst­kiemu, co no­siła pani Mar­shal­lowa El­liott, po­dob­nie jak biały wy­kroch­ma­lony far­tuch wy­koń­czony sze­roką na pięć cali mi­sterną szy­deł­kową ko­ronką, że nie wspo­mnimy o rów­nie pięk­nej wstawce. W pełni świa­doma wła­snej ele­gan­cji, Su­san otwo­rzyła „Dzien­nik Przed­się­biorcy”, szy­ku­jąc się do lek­tury No­ta­tek z Glen, które jak po­in­for­mo­wała ją przed chwilą panna Cor­ne­lia, zaj­mo­wały dziś całe pół ko­lumny i do­ty­czyły nie­mal wszyst­kich miesz­kań­ców Zło­tych Iskier. Tym­cza­sem już na pierw­szej stro­nie bił w oczy wielki czarny na­głó­wek: w mie­ście o dziw­nej na­zwie Sa­ra­jewo za­mor­do­wano ja­kie­goś ar­cy­księ­cia Fer­dy­nanda. Wia­do­mość tę Su­san spo­st­po­no­wała jako zu­peł­nie nie­istotną – szu­kała prze­cież cze­goś na­prawdę so­czy­stego... O, są! No­tatki z Glen St. Mary. Umo­ściw­szy się wy­god­nie, Su­san za­częła od­czy­ty­wać na głos zda­nie po zda­niu, aby przy­pad­kiem nie po­mi­nąć żad­nego szcze­gółu.

Pani Bly­the i jej gość, panna Cor­ne­lia alias pani Mar­shal­lowa El­liott, ga­wę­dziły so­bie w po­bliżu otwar­tych drzwi na we­randę, skąd de­li­katna mor­ska bryza na­wie­wała aro­maty z ogrodu. Z ob­ro­śnię­tego wi­nem ką­cika, gdzie sie­dzieli Rilla i Wal­ter z panną Oli­ver, do­bie­gały nie­kiedy salwy śmie­chu i we­so­łej pa­pla­niny. Gdyż gdzie­kol­wiek była Rilla, nie mo­gło się obejść bez śmie­chu.

W ba­wialni znaj­do­wał się jesz­cze je­den re­zy­dent – zwi­nięty w kłę­bek na so­fie. Nie wolno nam go po­mi­nąć, gdyż dał się po­znać jako szcze­gólny in­dy­wi­du­ali­sta, a także jako je­dyny na świe­cie obiekt szcze­rej nie­na­wi­ści Su­san.

Wszyst­kie koty są ta­jem­ni­cze, ale Dok­tor Je­kyll i Pan Hyde, zwany w skró­cie Dok­tor­kiem, bił pod tym wzglę­dem wszel­kie re­kordy. Od­zna­czał się po­dwójną oso­bo­wo­ścią, czy też – jak za­kli­nała się Su­san – był po pro­stu opę­tany przez dia­bła. Już same po­czątki jego eg­zy­sten­cji wy­da­wały się mocno po­dej­rzane. Cztery lata wcze­śniej Rilla Bly­the miała uko­cha­nego ko­ciaka, bia­łego jak śnieg z czar­nym czub­kiem ogonka, któ­rego na­zwała Jack Mróz. Su­san go nie lu­biła, cho­ciaż nie umia­łaby po­dać żad­nego lo­gicz­nego po­wodu swej an­ty­pa­tii.

– Wspo­mni pani moje słowa, pani dok­to­rowo – ma­wiała zło­wiesz­czo – nic do­brego z tego kota nie wy­ro­śnie.

– Ależ dla­czego tak są­dzisz? – dzi­wiła się pani Bly­the.

– Ja nie są­dzę... po pro­stu to wiem – brzmiała od­po­wiedź.

Za to reszta do­mow­ni­ków uwiel­biała Jacka Mroza – był taki czy­ściutki i za­dbany! Na swoim ślicz­nym bie­lut­kim fu­terku nie to­le­ro­wał naj­mniej­szej plamki, do tego tak roz­kosz­nie ła­sił się i mru­czał, ni­gdy też nie po­zwa­lał so­bie na naj­drob­niej­szą na­wet nie­uczci­wość.

I na­gle... co za sen­sa­cja: Jack Mróz uro­dził ko­cięta!

Próżno by szu­kać wła­ści­wych słów, by opi­sać triumf Su­san. Czyż nie upie­rała się za­wsze, że ten kot za­my­dlił im wszyst­kim oczy? No to te­raz sami wi­dzą.

Rilla za­trzy­mała so­bie jedno śliczne ko­ciątko o wy­jąt­kowo lśnią­cym i gład­kim ru­dym fu­terku w ciem­niej­sze prążki, z du­żymi zło­ci­stymi uszkami. Na­zwała je Złotko, co wy­da­wało się sto­sow­nym imie­niem dla za­baw­nego stwo­rzonka, które na ra­zie w ża­den spo­sób nie prze­ja­wiało swej praw­dzi­wie wred­nej na­tury. Su­san oczy­wi­ście ostrze­gała wszyst­kich, że po pro­ge­ni­tu­rze dia­bo­licz­nego Jacka Mroza nie można się spo­dzie­wać ni­czego do­brego, ale kto by się tam przej­mo­wał jej ka­san­drycz­nymi prze­po­wied­niami?

Bly­the’owie tak przy­wy­kli uwa­żać Jacka Mroza za osob­nika płci mę­skiej, że nie po­tra­fili zmie­nić tego na­wyku i upar­cie na­zy­wali go tym sa­mym imie­niem, co brzmiało dość śmiesz­nie. Go­ści wpra­wiało w osłu­pie­nie, kiedy Rilla rzu­cała mi­mo­cho­dem ja­kąś uwagę na te­mat „Jacka i jego ko­ciaka” czy upo­mi­nała su­rowo Złotko: „Idź do ma­musi i po­proś go, żeby ci umył fu­terko”.

– To nie­przy­zwo­ite, pani dok­to­rowo – ża­liła się Su­san.

Sama kom­pro­mi­sowo za­wsze mó­wiła o Jacku „to” albo „ta biała be­stia”, to­też przy­naj­mniej jedno serce nie ucier­piało, kiedy „to” przy­pad­kiem otruło się czymś na­stęp­nej zimy.

Nie mi­nął rok, jak wy­szło na jaw, że imię „Złotko” zde­cy­do­wa­nie nie pa­suje do ru­dego kotka, to­też Wal­ter, który aku­rat czy­tał opo­wieść Ste­ven­sona, zmie­nił je na Dok­tor Je­kyll i Pan Hyde, w skró­cie Dok­to­rek. Jako Dok­tor Je­kyll kot był spo­koj­nym, czu­łym po­dusz­kow­cem, który uwiel­biał, gdy go gła­skano i piesz­czono. Szcze­gól­nie lu­bił ukła­dać się na grzbie­cie i da­wać się skro­bać po gład­kiej, kre­mo­wej szyjce, mru­cząc przy tym w eks­ta­tycz­nej sa­tys­fak­cji. Je­śli cho­dzi o sztukę mru­cze­nia, to mógł ucho­dzić za praw­dzi­wego mi­strza; ża­den z ko­tów ze Zło­tych Iskier nie wy­da­wał z sie­bie nie­mal bez prze­rwy tak roz­kosz­nych dźwię­ków.

– Je­dyne, czego za­zdrosz­czę ko­tom, to mru­cze­nie – za­uwa­żył kie­dyś dok­tor Bly­the, słu­cha­jąc roz­wi­bro­wa­nych po­mru­ków Dok­torka. – Nie ma na świe­cie lep­szego wy­razu ukon­ten­to­wa­nia.

Dok­to­rek wy­rósł na wielce przy­stoj­nego kota. Każdy ruch wy­ko­ny­wał z gra­cją, umiał też przy­bie­rać iście kró­lew­skie pozy. Kiedy owi­nięty swym dłu­gim, prąż­ko­wa­nym ogo­nem sie­dział nie­ru­chomo na we­ran­dzie, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń, do­mow­nicy czuli, że na­wet egip­ski sfinks nie mógłby się z nim rów­nać.

Za to gdy wstę­po­wał w niego Pan Hyde – co nie­uchron­nie zda­rzało się przed desz­czem czy wi­churą – zmie­niał się w dziką be­stię o od­mie­nio­nych śle­piach. I za­wsze działo się to na­gle. Zry­wał się z miej­sca jak osza­lały, za­czy­nał ska­kać i gryźć każdą rękę, która pró­bo­wała mu prze­szko­dzić. Fu­tro w ta­kich chwi­lach zda­wało mu się ciem­nieć, śle­pia błysz­czały dia­bo­licz­nym bla­skiem i w ogóle biło od niego ja­kieś nie­sa­mo­wite piękno. Je­śli taka prze­miana na­stę­po­wała o zmierz­chu, wszyst­kim do­mow­ni­kom udzie­lał się na­strój grozy. Kot sta­wał się wtedy strasz­li­wym po­two­rem i tylko Rilla za­wzię­cie go bro­niła, za­pew­nia­jąc, że to prze­cież „taki miły, skra­da­jący się ko­tek”. Bo i rze­czy­wi­ście się skra­dał.

Dok­tor Je­kyll lu­bił świeże mleko. Pan Hyde go ni­gdy nie ty­kał, a na mięso re­ago­wał gniew­nymi po­mru­kami. Dok­tor Je­kyll umiał cho­dzić po scho­dach tak ci­cho, że nikt go nie sły­szał. Pan Hyde tu­pał jak wielki chłop. Kilka razy, gdy Su­san spę­dzała sama wie­czór, wy­stra­szył ją tym „nie­mal na śmierć”. Albo sia­dy­wał po­środku kuchni i prze­wier­cał ją przez go­dzinę nie­ru­cho­mym spoj­rze­niem swych strasz­nych śle­piów. To ruj­no­wało jej nerwy, ale bie­daczka czuła do swego wroga zbyt wiele lę­kli­wego re­spektu, by od­wa­żyła się go prze­pę­dzić. Raz rzu­ciła w niego pa­ty­kiem, a kot bły­ska­wicz­nie sko­czył w jej stronę, więc ucie­kła za drzwi i ni­gdy wię­cej nie pró­bo­wała za­dzie­rać z Pa­nem Hyde’em. Za wszyst­kie jego nie­pra­wo­ści od­gry­wała się jed­nak na Bogu du­cha win­nym Dok­to­rze Je­kyllu, prze­ga­nia­jąc go bez­ce­re­mo­nial­nie, je­śli tylko ośmie­lił się we­tknąć nos do jej kró­le­stwa, i uda­jąc, że nie sły­szy jego bła­gań o ulu­bione ką­ski.

– „Liczne grono przy­ja­ciół panny Fa­ith i Ge­ralda Me­re­di­thów oraz Ja­mesa Bly­the’a” – czy­tała Su­san, roz­sma­ko­wu­jąc się sa­mym brzmie­niem tych na­zwisk ni­czym słod­kimi przy­smacz­kami – „bar­dzo się ucie­szyło, mo­gąc ich po­wi­tać kilka ty­go­dni temu po po­wro­cie z Red­mond Col­lege. Ja­mes Bly­the, który w roku ty­siąc dzie­więć­set trzy­na­stym uzy­skał dy­plom w za­kre­sie nauk hu­ma­ni­stycz­nych, ukoń­czył wła­śnie pierw­szy rok stu­diów me­dycz­nych”.

– Fa­ith Me­re­dith na­prawdę wy­ro­sła na naj­ład­niej­szą dziew­czynę, jaką w ży­ciu wi­dzia­łam – sko­men­to­wała to panna Cor­ne­lia znad swo­jej szy­deł­ko­wej ro­bótki. – Za­dzi­wia­jące, jak się te dzieci roz­wi­nęły, od­kąd na ple­ba­nii za­miesz­kała Ro­se­mary West. Lu­dzie już pra­wie za­po­mnieli, ja­kie to były ło­bu­ziaki. Anne, ser­deńko, chyba pa­mię­tasz, jak one daw­niej się za­cho­wy­wały? Ro­se­mary za­ska­ku­jąco do­brze się z nimi do­ga­duje, jest dla nich bar­dziej przy­ja­ciółką niż ma­co­chą. Wszyst­kie ją ko­chają, a Una wręcz uwiel­bia. Co do ma­łego Bruce’a, to Una stała się jego zde­kla­ro­waną nie­wol­nicą. Oczy­wi­ście ten chłop­czyk to sama sło­dycz. Ale czy wi­dzia­łaś kiedy, żeby ja­kieś dziecko było aż tak po­dobne do ciotki, jak on do El­len? Jest tak samo ciemny i sta­now­czy, nie wi­dzę w nim ani jed­nej ce­chy Ro­se­mary. Nor­man Do­uglas trąbi na całą wieś, że bo­cian się po­my­lił i za­miast do nich, za­niósł dzie­ciaka na ple­ba­nię.

– Bruce prze­pada za Je­mem – za­uwa­żyła pani Bly­the. – Kiedy nas od­wie­dza, cho­dzi za nim ci­chutko jak wierny pie­sek, śle­dząc każdy jego krok spod tych czar­nych brwi. Wszystko by dla niego zro­bił, przy­naj­mniej tak mi się zdaje.

– My­ślisz, że z Jema i Fa­ith bę­dzie kie­dyś para?

Pani Bly­the się uśmiech­nęła. Po­wszech­nie wie­dziano, że panna Cor­ne­lia, która daw­niej sły­nęła z wro­go­ści do męż­czyzn, na stare lata za­częła ba­wić się w swatkę.

– Na ra­zie są tylko do­brymi przy­ja­ciółmi.

– I to na­wet bar­dzo do­brymi, jak na mój gust – od­rze­kła z na­ci­skiem panna Cor­ne­lia. – Do­cho­dzą mnie słu­chy o wszyst­kich spraw­kach na­szej mło­dzieży.

– Nie wąt­pię, że Mary Vance pil­nuje, aby nie po­zo­sta­wała pani w nie­świa­do­mo­ści, pani Mar­shal­lowo – ode­zwała się zna­cząco Su­san – ale to wstyd zaj­mo­wać się swa­ta­niem dzieci.

– Dzieci? Jem ma dwa­dzie­ścia je­den lat, a Fa­ith dzie­więt­na­ście – za­re­pli­ko­wała panna Cor­ne­lia. – Nie za­po­mi­naj, moja Su­san, że my, sta­ru­chy, nie je­ste­śmy je­dy­nymi do­ro­słymi na świe­cie.

Ura­żona Su­san za­sło­niła się ga­zetą. Nie zno­siła, kiedy wy­ty­kano jej wiek, nie tyle z próż­no­ści, ile z obawy, że ktoś mógłby ją uznać za zbyt starą do pracy.

– „Carl Me­re­dith i Shir­ley Bly­the w pią­tek wie­czo­rem wró­cili z Qu­een’s Aca­demy. Jak się do­wia­du­jemy, Carl ma w przy­szłym roku ob­jąć szkołę w Har­bour Head, gdzie z pew­no­ścią bę­dzie od­no­sił suk­cesy jako świetny i lu­biany na­uczy­ciel”.

– O tak, na­uczy dzie­ciaki wszyst­kiego o ro­ba­lach – do­my­śliła się panna Cor­ne­lia. – Ukoń­czył już Qu­een’s, więc pan Me­re­dith i Ro­se­mary chcieli go od razu wy­słać do Red­mondu, ale Carl to nie­za­leżna du­sza i za­mie­rza sam za­ro­bić na stu­dia. Na pewno wyj­dzie mu to na do­bre.

– „Wal­ter Bly­the, który przez ostat­nie dwa lata uczył w szkole w Low­bridge, zło­żył re­zy­gna­cję” – czy­tała da­lej Su­san. – „Je­sie­nią wy­biera się na stu­dia”.

– Czy aby zdro­wie mu na to po­zwoli? – za­nie­po­ko­iła się panna Cor­ne­lia.

– Mamy na­dzieję, że do je­sieni się wzmocni – od­parła pani Bly­the. – Le­niwe lato na słońcu i świe­żym po­wie­trzu po­trafi zdzia­łać cuda.

– Ty­fus to jed­nak ciężka cho­roba – za­uwa­żyła panna Cor­ne­lia – a Wal­ter le­d­wie się wy­li­zał. Moim zda­niem po­wi­nien wstrzy­mać się jesz­cze przez rok, tylko on jest taki am­bitny! Czy Nan i Di także jadą?

– Tak. Obie chciały uczyć jesz­cze przez rok, ale Gil­bert uznał, że nie ma na co cze­kać.

– I bar­dzo do­brze. Będą miały oko na Wal­tera i do­pil­nują, żeby się nie prze­mę­czał. Przy­pusz­czam – panna Cor­ne­lia zer­k­nęła z ukosa na Su­san – że po tym, jak mi przed chwilą utarto nosa, nie po­win­nam wspo­mi­nać, że Jerry Me­re­dith robi słod­kie oczy do Nan.

Su­san pu­ściła tę uwagę mimo uszu, a pani Bly­the znów się za­śmiała.

– Droga panno Cor­ne­lio, chyba wi­dać, że mam pełne ręce ro­boty z tymi wszyst­kimi roz­flir­to­wa­nymi chło­pa­kami i dziew­czy­nami. Gdy­bym chciała trak­to­wać to se­rio, pew­nie bym się nie po­zbie­rała, ale tak nie jest... Wciąż z tru­dem do mnie do­ciera, że są już do­ro­śli. Kiedy pa­trzę na mo­ich dwóch wy­so­kich sy­nów, nie chce mi się wie­rzyć, że to te same tłu­ściut­kie, śliczne, całe w do­łecz­kach bo­basy, które do­piero co tu­li­łam, ca­ło­wa­łam i któ­rym śpie­wa­łam ko­ły­sanki. Czyż Jem nie był naj­słod­szym dzi­dziu­siem Wy­ma­rzo­nego Domu? A te­raz pro­szę: li­cen­cjat! I to po­dej­rze­wany o za­loty!

– Wszy­scy się sta­rze­jemy – wes­tchnęła panna Cor­ne­lia.

– Je­dyna część mo­jego ciała, która czuje się staro, to kostka, którą zła­ma­łam, kiedy Jo­sie Pye wy­zwała mnie dawno temu do przej­ścia po szczy­cie da­chu Bar­rych. Za­wsze mnie boli, gdy wieje wschodni wiatr. Nie wie­rzę, że to reu­ma­tyzm, ale co ból, to ból. A je­śli cho­dzi o dzieci, to za­pla­no­wały so­bie ra­zem z Me­re­di­thami we­sołe lato, za­nim je­sie­nią po­jadą na stu­dia. Taka ra­do­sna z nich gro­madka! Przy nich dom aż try­ska we­so­ło­ścią.

– Czy Rilla po po­wro­cie Shir­leya też wy­je­dzie do Qu­een’s?

– Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­li­śmy. Ja wo­la­ła­bym za­trzy­mać ją w domu. Gil­bert uważa, że nie jest zbyt silna... Bar­dzo szybko wy­ro­sła, jak na pięt­na­sto­latkę jest nie­do­rzecz­nie wy­soka. Nie palę się, żeby ją pusz­czać w świat... By­łoby strasz­nie spę­dzać zimę bez choćby jed­nego dziecka w domu. Mu­sia­ła­bym z nu­dów za­cząć kłó­cić się z Su­san...

Su­san uśmiech­nęła się na to przy­pusz­cze­nie. Kłó­cić się z „drogą pa­nią dok­to­rową”! Też po­mysł!

– A Rilla chcia­łaby je­chać? – spy­tała panna Cor­ne­lia.

– Nie. Prawdę rze­kł­szy, to je­dyne z mo­ich dzieci, które nie ma ta­kich am­bi­cji. I wła­ści­wie tego ża­łuję, bo tro­chę by się przy­dało. Ona w ogóle nie my­śli po­waż­nie o ży­ciu, za­leży jej tylko na mi­łym spę­dza­niu czasu.

– A dla­czego nie mia­łaby się do­brze ba­wić? – obu­rzyła się Su­san, która nie mo­gła znieść naj­mniej­szej kry­tycz­nej uwagi na te­mat miesz­kań­ców Zło­tych Iskier, na­wet je­śli sami je wy­gła­szali. – Młoda dziew­czyna ma swoje prawa i tego będę się trzy­mać. Jesz­cze zdąży się na­ślę­czeć nad ła­ciną i greką.

– Chcia­ła­bym do­pa­trzyć się u niej choć odro­biny od­po­wie­dzial­no­ści. I sama wiesz, jak bar­dzo jest próżna.

– Bo też ma do tego po­wody. To naj­ład­niej­sza panna w ca­łym Glen St. Mary. My­śli pani, że w na­wet czte­rech po­ko­le­niach tych wszyst­kich Ma­cAl­li­ste­rów, Craw­for­dów i El­liot­tów zza za­toki zna­la­złaby się choć jedna z taką cerą? Szkoda ga­dać! O, pani dok­to­rowo, ja znam swoje miej­sce, ale nie po­zwolę pani tak jeź­dzić po na­szej Rilli. A pani niech po­słu­cha tego, pani Mar­shal­lowo. – Su­san uznała, że czas wy­rów­nać ra­chunki z panną Cor­ne­lią za jej roz­grze­by­wa­nie ser­co­wych spraw dzieci. – „Mil­ler Do­uglas osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał z wy­jazdu na za­chód. Stwier­dził, że stara Wy­spa Księ­cia Edwarda zu­peł­nie mu wy­star­czy, i za­mie­rza na­dal go­spo­da­ro­wać na far­mie swo­jej ciotki, pani Ale­co­wej Da­vis” – prze­czy­tała z trium­fal­nym bły­skiem w oku. – Sły­sza­łam, pani El­liott, że ten Mil­ler za­leca się do Mary Vance?

Strzał oka­zał się celny. Czer­stwa twarz panny Cor­ne­lii po­czer­wie­niała.

– Nie chcę, żeby się krę­cił koło Mary – od­rze­kła cierpko. – Po­cho­dzi z nie­wła­ści­wej ro­dziny. Jego oj­ciec był czarną owcą wśród Do­ugla­sów, ni­gdy go nie uzna­wali za swego. W do­datku matka wy­wo­dzi się z tych okrop­nych Dil­lo­nów z Har­bour Head.

– Zda­wało mi się, pani Mar­shal­lowo, że ro­dzice Mary też nie na­le­żeli do ary­sto­kra­cji?

– Mary Vance otrzy­mała do­bre wy­cho­wa­nie i jest in­te­li­gentną, ro­zumną dziew­czyną. Nie zmar­nuje so­bie ży­cia przy kimś ta­kim jak Mil­ler Do­uglas. Zna zresztą moje zda­nie w tej ma­te­rii, a jak do­tąd za­wsze mnie słu­chała.

– No to chyba nie ma się pani czego oba­wiać, bo sły­sza­łam, że pani Da­vis także sprze­ci­wia się temu związ­kowi. Twier­dzi, że nie ma mowy, by jej bra­ta­nek dał się zła­pać ta­kiemu zeru jak Mary Vance.

Su­san wró­ciła do swo­ich ba­ra­nów w po­czu­ciu zwy­cię­skiego za­koń­cze­nia po­tyczki. Po chwili od­czy­tała ko­lejną wia­do­mość:

– „Z przy­jem­no­ścią do­wia­du­jemy się, że panna Oli­ver pod­pi­sała kon­trakt na­uczy­ciel­ski na ko­lejny rok. Za­słu­żone wa­ka­cje za­mie­rza spę­dzić w swoim domu w Low­bridge”.

– Tak się cie­szę, że Ger­trude z nami zo­sta­nie – sko­men­to­wała to pani Bly­the. – Bar­dzo by nam jej bra­ko­wało. Ma wspa­niały wpływ na Rillę, która ją ubó­stwia. Mimo róż­nicy wieku ser­decz­nie się za­przy­jaź­niły.

– To panna Oli­ver nie wy­cho­dzi za mąż?

– Niby się o tym mó­wiło, ale po­dobno odło­żyli te plany na rok.

– A kim jest jej wy­bra­nek?

– To Ro­bert Grant, młody praw­nik z Char­lot­te­town. Mam na­dzieję, że da Ger­trude szczę­ście. Miała smutne, pełne go­ry­czy ży­cie i jest nie­zwy­kle wraż­liwa. Zo­stała sama na świe­cie, a jej pierw­sza mło­dość mi­nęła. To nowe uczu­cie spa­dło na nią jak grom z ja­snego nieba i le­d­wie śmie wie­rzyć, że okaże się trwałe. Kiedy oka­zało się, że trzeba odło­żyć ślub, wpa­dła w praw­dziwą roz­pacz, cho­ciaż pan Grant w ni­czym tu nie za­wi­nił. Po pro­stu musi naj­pierw roz­wi­kłać pewne kom­pli­ka­cje ma­jąt­kowe, które wy­ni­kły po nie­daw­nej śmierci jego ojca. Ale Ger­trude od­biera to jako zły omen i boi się o swoje szczę­ście.

– I słusz­nie, pani dok­to­rowo – za­uwa­żyła po­sęp­nie Su­san. – Nie można za bar­dzo ufać męż­czy­znom.

– Pan Grant jest rów­nie mocno w niej za­ko­chany, jak ona w nim, więc Ger­trude nie do niego ma żal, tylko do losu. Ma pewną skłon­ność do mi­sty­cy­zmu czy, jak to na­zy­wają nie­któ­rzy, do prze­są­dów. Wie­rzy w dziwne sny i cho­ciaż się z niej śmie­jemy, nie daje so­bie tego wy­per­swa­do­wać. Cho­ciaż przy­znaję, że pewne jej sny... Oby tylko Gil­bert nie usły­szał, że gło­szę ta­kie he­re­zje! Co tam jesz­cze zna­la­złaś, Su­san?

– Och! Pani tylko po­słu­cha, pani dok­to­rowo: „Pani So­phia Craw­ford zli­kwi­do­wała swój dom w Low­bridge i chce za­miesz­kać ze swoją bra­ta­nicą, pa­nią Al­ber­tową Craw­ford”. Prze­cież to moja ku­zynka So­phia! Po­kłó­ci­ły­śmy się w dzie­ciń­stwie o to, która zdo­bę­dzie w szkółce nie­dziel­nej kartkę z na­pi­sem „Bóg jest mi­ło­ścią” w wianku z pącz­ków ró­ża­nych, i od­tąd nie za­mie­ni­ły­śmy ani słowa. A te­raz ma za­miesz­kać po dru­giej stro­nie drogi!

– Bę­dziesz mu­siała ja­koś się z nią po­go­dzić. Nie wy­pada się gnie­wać z naj­bliż­szymi są­sia­dami.

– Ku­zynka So­phia za­częła tę kłót­nię, więc niech pierw­sza wy­cią­gnie rękę do zgody – od­parła wy­nio­śle Su­san. – Je­śli to zrobi, go­towa je­stem wyjść jej na­prze­ciw, bo uwa­żam się za do­brą chrze­ści­jankę. To nie jest szcze­gól­nie we­soła osoba, przez całe ży­cie na wszystko na­rze­kała. Kiedy wi­dzia­łam ją ostatni raz, miała ty­siąc zmarsz­czek... może wię­cej, a może mniej... z tego bia­do­le­nia. Wyła jak po­tę­pie­niec na po­grze­bie swo­jego pierw­szego męża, ale nie mi­nął rok, jak zna­la­zła so­bie dru­giego. Ostat­nia no­tatka do­ty­czy spe­cjal­nego na­bo­żeń­stwa w ostat­nią nie­dzielę... Po­dobno ko­ściół był pięk­nie ude­ko­ro­wany.

– To mi przy­po­mina, że pan Pryor zde­cy­do­wa­nie sprze­ci­wia się usta­wia­niu kwia­tów w ko­ściele – wtrą­ciła panna Cor­ne­lia. – Za­wsze mó­wi­łam, że je­śli prze­nie­sie się tu z Low­bridge, będą z nim same kło­poty. Ni­gdy nie po­winno się go po­wo­ły­wać na star­szego, to wielka po­myłka i jesz­cze jej po­ża­łu­jemy. Po­dobno za­po­wie­dział, że je­śli dziew­częta na­dal będą „za­śmie­cać pul­pit chwa­stami”, prze­sta­nie cho­dzić do ko­ścioła.

– Ko­ściół świet­nie so­bie ra­dził, za­nim Księ­ży­cowy Wą­sacz spro­wa­dził się do Glen, i moim zda­niem bez niego też so­bie po­ra­dzi.

– Kto, u li­cha, nadał mu to śmieszne prze­zwi­sko? – spy­tała pani Bly­the.

– Chłopcy z Low­bridge na­zy­wali go tak, od­kąd pa­mię­tam, pani dok­to­rowo... Pew­nie dla­tego, że ma taką okrą­głą, czer­woną twarz z ry­żymi wą­sami. Nikt nie śmie uży­wać tego prze­zwi­ska w jego obec­no­ści i le­piej się tego trzy­mać. Ale mniej­sza o wąsy, ważne, że jest kom­plet­nie stuk­nięty i ma głowę na­bitą róż­nymi dziw­nymi po­my­słami. Te­raz wy­brano go star­szym i po­dobno zro­bił się bar­dzo po­bożny, ale ja pa­mię­tam, jak dwa­dzie­ścia lat temu przy­ła­pano go na wy­pa­sa­niu krowy na cmen­ta­rzu w Low­bridge. Tak, tak, ni­gdy tego nie za­po­mnę. Kiedy wi­dzę go, jak mo­dli się na spo­tka­niu, za­wsze mam to przed oczami. No, to już wszyst­kie No­tatki, wię­cej nic cie­ka­wego w tej ga­ze­cie nie ma. Wia­do­mo­ści zza gra­nicy ni­gdy mnie nie in­te­re­so­wały. Co to za ar­cy­książę, co go za­mor­do­wano?

– A co nas to ob­cho­dzi? – spy­tała panna Cor­ne­lia, nie­świa­doma, jak straszną od­po­wiedź na to py­ta­nie szy­kuje prze­zna­cze­nie. – W tych bał­kań­skich kra­jach cią­gle ko­goś mor­dują. U nich to nor­malne i do­prawdy na­sze ga­zety nie po­winny dru­ko­wać tego ro­dzaju sen­sa­cji. „Dzien­nik Przed­się­biorcy” ostat­nio co­raz bar­dziej prze­sa­dza z tymi szo­ku­ją­cymi na­głów­kami. No do­brze, mu­szę się zbie­rać. Nie, ser­deńko, na­wet mnie nie proś, że­bym zo­stała na ko­la­cję. Mar­shall uważa, że je­śli nie ma mnie w domu przy po­siłku, to zna­czy, że nie warto go jeść... Iście po mę­sku. No to ucie­kam. Anne, ser­deńko, co jest z tym ko­tem? Ma ja­kiś atak? – Dok­to­rek na­gle wy­lą­do­wał na dy­wa­niku u stóp panny Cor­ne­lii, przy­płasz­czył uszy, za­klął szpet­nie, po czym jed­nym sza­leń­czym su­sem wy­sko­czył przez okno.

– Och, nie. Po pro­stu zmie­nia się w Pana Hyde’a, a to zna­czy, że wkrótce za­cznie pa­dać albo mocno wiać. Nasz Dok­to­rek mógłby słu­żyć za ba­ro­metr.

– Całe szczę­ście, że po­le­ciał sza­leć na dwo­rze, a nie po mo­jej kuchni – stwier­dziła Su­san. – To ja idę za­jąć się ko­la­cją. Przy ta­kim tłu­mie, jaki te­raz mamy, trzeba wcze­śniej my­śleć o po­sił­kach.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: