Ring Shout - ebook
Ring Shout - ebook
W Ameryce demony noszą białe kaptury. W roku 1915 Narodziny narodu rzuciły urok na całe Stany Zjednoczone. Dosięgły najtajniejszych głębi umysłów białych i spowodowały gwałtowny wzrost liczebności Klanu. Teraz jeżdżą po całym kraju, siejąc strach i krzywdząc bezbronnych. Chcą sprowadzić piekło na ziemię. Ale nawet kukluxy mogą umrzeć. Na ich drodze stają Maryse Boudreaux i jej towarzyszki z ruchu oporu – snajperka z niewyparzoną gębą i pochodząca z Harlemu weteranka Hellfighterów. Uzbrojone w miecz, kule i bomby tropią swoich prześladowców i wysyłają demony prosto do piekła. W Macon szykuje się jednak coś strasznego. Wojna przeciw piekłu nabiera rumieńców. Czy Maryse zdoła powstrzymać Klan, zanim ten sprowadzi koniec świata?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-60-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Notatka 15
Mamy taki shout o starym faraonie i Mojżeszu. Pan rozdziela Morze Czerwone i wszystkie jego ludzie przechodzom. Stary faraon też by tak chciał, ale jak próbuje, to cała ta woda siem na niego zwala! Więc mówimy, że przepadła armia faraona i robimy shout o tym, jak siem musiał awanturować i wściekać, kiedy to zobaczył. Mały żem był, jak przyszli do nas żołnierze od Unii i nam rzekli o Roku Jubileuszowym. Zawsze se myślem, że te ich niebieskie unifurmy były jak ta woda, co siem zwaliła staremu faraonowi na głowę – bo nasi niedobrzy _massa_ i _missus_ też siem awanturowali i wściekali, jakeśmy odchodzili .
Wywiad z wujaszkiem Willem, lat 67,
spisany z języka gullah
przez Emmę Krauss (dalej: EK)JEDEN
Jeden
Widzieliście kiedy marsz Klanu?
Nie są u nas, w Macon, takie wielkie, jak można zobaczyć w Atlancie, ale w pięćdziesięciotysięcznym miasteczku mamy dość klanowców, żeby mogli zorganizować ten swój głupi przemarsz, kiedy ich najdzie ochota.
Ten urządzają we wtorek czwartego lipca, czyli dziś.
Paradują Third Street w białych szatach i szpiczastych kapturach. Żaden nie zakrywa twarzy. Podobno pierwsi klanowcy, zaraz po wojnie domowej, zakładali na twarz poszewki albo worki po mące; niektórzy nawet malowali się na czarno, żeby wyglądać jak kolorowi. Ale Klan, który mamy tu i teraz, w dwudziestym drugim, nie próbuje się ukrywać.
Wszyscy – mężczyźni, kobiety, nawet małe dzieci – idą roześmiani, jakby wybierali się na niedzielny piknik. Mają najróżniejsze fajerwerki: zimne ognie, chińskie race, rakiety do nieba i te takie rzeczy, co grzmią jak armaty. Orkiestra dęta konkuruje z tym hałasem, byłabym przysięgła, że wszyscy klaszczą na jeden i na trzy. Wymachują flagami, dokazują, bawią się… Idzie zapomnieć, jakie to potwory.
Ale ja poluję na potwory. I umiem je rozpoznać.
– Jeden martwy kuklux – brzęczy mi głos przy uchu. – Dwa martwe kukluxy. Trzy martwe, cztery martwe, pięć martwych kukluxów.
Zerkam na przykucniętą obok mnie Sadie. Długi brązowy warkocz opada jej na ramię. Jednym okiem patrzy przez celownik karabinu na przechodzący w dole tłum. Kończy swoją wyliczankę i udaje, że pociąga za spust.
Trzask, trzask, trzask, trzask, trzask!
– Weź przestań. – Sfatygowaną książką odpycham lufę karabinu. – Jeszcze wypali i przez ciebie ogłuchnę. Poza tym ktoś nas może zobaczyć.
Przewraca tymi swoimi wielkimi brązowymi oczami, wykrzywia wargi i spluwa na dach ohydnym tytoniowym glutem. Krzywię się z niesmakiem. Ma dziewczyna naprawdę paskudne nawyki.
– No słowo dajem, Maryse Boudreaux… – Przewiesza karabin na skos przez plecy, opiera ręce na udach niebieskich ogrodniczek, dużo za dużych na jej chudą figurę, i mierzy mnie gniewnym wzrokiem niby-czarnej wsiurki. Cała ona. – Wszystkim siem zamartwia. Ile ma lat, dwajścia pięć czy osimdziesiąt pięć? Bo czasem zapominam. Tu nas nikt nie obaczy, aby ptaki.
W centrum Macon stoją budynki wyższe od słupów telegraficznych. Jesteśmy na dachu jednego ze starych magazynów bawełny przy Poplar Street. W dawnych czasach w całej tej okolicy składowano bawełnę z pobliskich plantacji, żeby potem zwieźć ją parowcem w dół Ocmulgee. Miasto wyrosło na tej białej wacie przesiąkniętej potem i krwią niewolników. Dzisiaj w Macon dalej magazynuje się bawełnę, ale tylko dla miejscowych fabryk i do transportu koleją. Kiedy patrzę na szurających nogami klanowców, przypominają mi się taszczone nad rzekę wielkie białe bele, wciąż jeszcze mokre od potu i krwi kolorowych.
– Nie byłabym taka pewna – wtrąca Kuchareczka. Siedzi oparta plecami o murek okalający dach. Jej ciemne wargi trzymające niedopałek chesterfielda krzywią się w znajomym swobodnym uśmiechu. – W czasie wojny stale wypatrywalimy snajperów. „Jedno oko w ziemię, drugie do przodu, oba w górę”, gadał nasz sierżant. Ktoś wołał: „Snajper!” i rozbiegalimy siem w trymiga. – Łyskające spod musztardowego wojskowego kapelusza oczy nieruchomieją, Kuchareczka już się nie uśmiecha. Zaciąga się papierosem, wydmuchuje białą smugę dymu. – Nienawidzem snajperów, kurwa.
– To nie wojna – zauważa Sadie. Obie z Kuchareczką patrzymy na nią ze zdziwieniem. – Znaczy, no, nie taka wojna – poprawia się. – Nikt tam na dole nie spodziewa siem snajpera. Poza tym Winnie widzom w życiu tylko raz: jak im pakuje kulkę między ślipia.
Stuka palcem w środek czoła i uśmiecha się krzywo. Prymka tytoniu wypycha jej policzek.
Sadie nie jest może snajperką, ale nie kłamie. Potrafi odstrzelić skrzydła musze. Nie służyła w armii Wuja Sama ani jednego dnia, nie musiała; wszystkiego nauczyła się na polowaniach z dziadkiem, w Alabamie. A Winnie to jej winchester model 1895, z orzechową kolbą, stalowoszarą grawerowaną komorą zamka i dwudziestoczterocalową lufą. Nawet ja, która nie znam się na broni, muszę przyznać, że śliczny z niego zabójca.
– Przez to czekanie robiem siem nerwowa – stęka Sadie. Obciąga czerwono-czarną koszulę w kratę, którą nosi pod ogrodniczkami. – A nie mogem dla zabicia czasu czytać bajek, jak Maryse.
– To podania ludowe. – Pokazuję jej książkę. – Tak stoi na okładce.
– Bez różnicy. Dla mie historie o Bracie Lisie i Bracie Niedźwiedziu to bajki i tyle.
– Lepsze od tych szmatławych brukowców, którymi się zaczytujesz – ripostuję.
– Bynajmniej piszom prawdę, mówiem wam. To jak, upolujemy co, czy nie? Ile można czekać?!
Ma rację. Siedzimy tu już trzy kwadranse, a upał w Macon w środku dnia to nie przelewki. Moje włosy – starannie zaplecione i upięte – są mokre od potu pod burą gazeciarską czapką, biała prążkowana koszula klei mi się do pleców, szare wełniane pumpy nie są wiele lepsze. Wolę letnią sukienkę, luźną na biodrach, w której da się oddychać. Nie mam pojęcia, jak faceci mogą wytrzymać w takich ciasnych ciuchach.
Kuchareczka wstaje, otrzepuje się i ostatni raz ze smakiem zaciąga się chesterfieldem, zanim rzuci go na ziemię i przydepnie wyblakłym wojskowym buciorem. Zawsze imponuje mi, jaka jest wysoka – wyższa ode mnie, a nawet od niektórych facetów. I taka szczupła: ciemne długie nogi i długie ręce w płowej wojskowej koszuli i spodniach. Wyobrażam sobie, że wojacy Kaisera musieli się dławić kiszoną kapustą na jej widok, kiedy Czarne Grzechotniki szturmowały ich pozycje w Ardenach.
– W okopach oprócz nas żyły tylko wszy i szczury. Wszy były kompletnie bezużyteczne. Za to szczura dało siem bynajmniej zjeść. Potrzebna była tylko pułapka i odpowiednia psinęta.
Sadie dławi się, jakby połknęła swoją prymkę.
– Cordelio Lawrence – mówi – ze wszystkich paskudnych historii o tej paskudnej wojnie, jakie nam opowiadałaś, ta jest zdecydowanie najpaskudniejsza!
– Jedliście szczury, Cordie?
Kuchareczka parska śmiechem i odchodzi. Sadie patrzy na mnie i robi taki gest, jakby rzygała.
Mocniej sznuruję zielone getry, wstaję i chowam książkę do tylnej kieszeni. Doganiam Kuchareczkę przy przeciwnej krawędzi dachu. Zerka ostrożnie na dół.
– Jak mówiłam – podejmuje – jeśli chce złapać szczura, potrzebuje właściwej pułapki i psinęty. Potem już tylko czeka.
Patrzymy z Sadie tam, gdzie ona, w zaułek na tyłach budynku, z dala od pochodu. Nikt tu raczej nie zajrzy przypadkiem. Na ziemi czeka nasza przynęta: truchło psa. Zostało poćwiartowane, czarna sierść jest osmolona, wnętrzności rozlały się czerwono-różowo po bruku. Smród niesie się aż na dach.
– Musiałaś go tak porąbać? – Żołądek mi się burzy.
Kuchareczka wzrusza ramionami.
– Jak chce nałapać pszczół, musi im podsunąć dużo miodu.
„Jak kiedy Brat Lis próbuje schwytać Brata Królika”, wyobrażam sobie słowa mojego brata.
– Na razie łapiem gównie muchy – burczy Sadie. Wychyla się, spluwa tytoniem w stronę truchła, chybia okrutnie.
– Może trochę szacunku, co? – Patrzę na nią z ukosa.
Krzywi się, intensywniej rusza szczękami.
– Pies już nie dycha. Oplucie mu nie zaszkodzi.
– Nie musimy zachowywać się jak prostaczki.
– Wścieka siem o psa? – Sadie prycha. – Jakby my nigdy nie zabiły nic gorszego.
Otwieram usta, ale dochodzę do wniosku, że nie ma sensu silić się na odpowiedź.
– Macon nie zatęskni za jednym bezpańskim kundlem – mówi Kuchareczka. – Jeśli ma ciem to pocieszyć, staruszek nie cierpiał.
I poklepuje zatknięty za pasek niemiecki bagnet, swoją ulubioną pamiątkę z wojny.
To nie pomaga. Wszystkie gapimy się na psa. Zza naszych pleców dobiega harmider pochodu.
– Tak se myślem… – Sadie przerywa milczenie. – Dlaczego kukluxy lubiejom psy?
– Opalone, ale krwiste – dodaje Kuchareczka. – Tego żem przypiekła na rożnie.
– No wiem. Ale dlaczego pies? A nie… bo ja wiem… kurczak? Abo wieprzek?
– Może tam, skąd pochodzom, nie majom kurczaków ani wieprzków? Tylko psy?
– Abo cuś, co tylko smakuje jak pies.
Mój żołądek wolałby nie słuchać tej akurat dyskusji, ale kiedy Sadie się nakręci, najlepiej dać się jej wygadać.
– Może trza go było doprawić – żartuje Kuchareczka. – Dosypać pieprzu albo coś.
– Białe nie lubiejom przypraw. – Sadie zbywa ją machnięciem ręki. – Ich żarcie nie ma smaku, jak woda.
Kuchareczka mruży oczy (ma takie wydatne kości policzkowe) na dźwięk wystrzeliwanych rakiet i petard z butli gazowych.
– No nie wiem – mówi. – Jakżem była we Francji, to Francuziki potrafiły nieźle doprawiać jedzenie.
– Ona znów o szczurach? – pyta podejrzliwie Sadie.
– Nie w okopach, później, w Paryżu, po zawieszeniu broni. Francuskie dziewczyny uwielbiały gotować dla kolorowych żołnierzyków. Zresztą nie tylko gotować. – Kuchareczka robi perskie oko i uśmiecha się szelmowsko. – Pojedlimy tatara z wołowiny, _cassoulet_, _confit de canard_, _ratatouille_… Siem tak nie krzywi, Sadie, _ratatouille_ nie jest ze szczurów¹.
Sadie nie wygląda na przekonaną.
– Nie wiem, jakich białasów majom we Francji, ale te tutaj zupełnie nie umiejom doprawić żarcia. Czarnuchy muszom to robić za nich. – Oczy jej się rozszerzają. – Ciekawe, jak Czarnuchy pachnom kukluxom. Myślicie, że przypalonym psem? Dlatego tak nas goniom? Ciekawe, czy tam u siebie majom w ogóle Czarnuchów. I czy…
– Sadie! – Tracę resztki cierpliwości. – Na miłość boską, ile razy prosiłam, żebyś nie używała tego słowa? Przynajmniej w mojej obecności?
Niby-czarna wsiurka przewraca oczami tak teatralnie, że chyba tylko cudem nie zaśnie.
– Już siem tak nie rzuca, Maryse, ja zawsze mówiem „Czarnuch” przez duże „C”.
Piorunuję ją wzrokiem.
– A jaka to różnica?
Bezczelna robi taką minę, jakbym była niedorozwinięta.
– No jak to? Przez duże „C” to jest z szacunkiem, nie?
– A po czym mamy poznać, czy mówisz przez duże, czy przez zwyczajne? – wtrąca się Kuchareczka, widząc, że nie daję sobie rady.
Teraz Sadie patrzy już na nas obie w taki sposób, jakbyśmy nie umiały dodać dwa do dwóch.
– Dlaczego miałabym mówić przez małe „c”? To obraźliwe!
Kuchareczka na moment zapomina języka w gębie. Można by ściągnąć wszystkich naukowców z całego świata, żeby zbadali, jak działa mózg Sadie – i nic by z tego nie wyszło. Ale widzę, że Kuchareczka się nie poddaje.
– A czy białe mogom mówić „Czarnuch” przez duże „C”? – pyta.
– W życiu! – Sadie kręci stanowczo głową. Minę ma taką, jakby to wszystko było wyłożone w Piśmie Świętym, gdzieś pomiędzy księgami Kapłańską i Powtórzonego Prawa. – Białe zawsze mówiom przez małe. A jakby tak który próbował powiedzieć przez duże, to trza mu zęby wbić do gardła. Wy dwie som niemożliwe. Jakim trza być Czarnuchem, żeby wogle zadawać takie pytania?
Odymam usta, aż robią się takie pięknie, idealnie okrągłe, i już, już zamierzam jej wyjaśnić, jakim trzeba być Czarnuchem, kiedy Kuchareczka unosi zaciśniętą pięść. Wszystkie trzy przypadamy do ziemi i wyglądamy ponad murkiem w dół. Do zaułka wchodzą trzy kukluxy.
Mają białe szaty i kaptury. Pierwszy jest wysoki, chudy i ma taką wydatną grdykę, że stąd ją widać. Strzela oczami na wszystkie strony i niucha w powietrzu nochalem wielkim jak dziób. Dostrzega psie truchło i przemyka do niego, cały czas węsząc. Pozostałe dwa – jeden niski i tęgi, drugi muskularny i szeroki w barach – zaraz do niego dołączają.
Od razu widzę, że coś jest z nimi nie tak. Nie chodzi o te głupawe przebrania ani o to, że obwąchują poćwiartowanego, opalonego psa jak normalny człowiek obwąchuje jedzenie na talerzu, poza tym dziwnie chodzą, bardzo sztywno i takim szarpanym krokiem, mają też przyśpieszony oddech, ale to wszystko zauważyłby każdy, kto ma oczy. Za to tylko nieliczni – tacy jak ja, Sadie i Kuchareczka – potrafią dostrzec, jak poruszają się ich twarze, naprawdę się poruszają, bezustannie krzywią się, wykręcają, telepią, jak odbicia w tych śmiesznych lustrach, co to je wystawiają w wesołych miasteczkach.
Pierwszy przypada do ziemi na czworaka. Kładzie dłonie na płask na bruku, ugina nogi, stąpa na palcach stóp i przeciąga jęzorem po psim trupie. Krew spływa mu na usta i brodę. Na dźwięk jego gardłowego warknięcia włoski na karku stają mi dęba. A on tymczasem otwiera szeroko usta, wgryza się w truchło, szarpie, wyrywa i połyka kawały psiego mięsa. Pozostałe dwa – też na czworakach – doskakują do niego i cała trójka żeruje.
A mój żołądek fika koziołki.
Zerkam na przykucniętą obok mnie Sadie. Już przyjęła pozycję do strzału: Winnie wycelowana, oko pewne, oddech miarowy. Skończyło się gadanie, skończyło się żucie. Kiedy ma strzelać, potrafi być spokojna jak wiosenny deszczyk.
– Utrafisz stąd? – pyta szeptem Kuchareczka. – Podeszły bardzo blisko!
Sadie, nieruchoma jak posąg, nie odpowiada, tylko – w tej samej chwili, w której na pochodzie strzelają fajerwerki – pociąga za spust. Kula przelatuje tuż powyżej zgiętego łokcia kukluxa, trafia w ciało psa… i w to, co Kuchareczka w nim ukryła.
Przezwisko „Kuchareczka” pochodzi z czasów wojny, chociaż Cordy nie zasłynęła z gotowania, w każdym razie nie z gotowania posiłków. Francuscy żołnierze nauczyli ją robić ładunki do wysadzania w powietrze Niemców i zawalania okopów – i dokładnie czymś takim nafaszerowała teraz to truchło. Kiedy wystrzelony przez Sadie pocisk przebija psie mięso, cały trup eksploduje!
Huk jest większy niż przy wybuchu butli gazowej. Zakrywam uszy i rozpłaszczam się na dachu. Kiedy wreszcie odważam się spojrzeć w dół, widzę, że z psa została tylko czerwona plama. Kukluxy leżą nieruchomo. Chudemu oderwało połowę twarzy. Ten mały nie ma ręki, a temu trzeciemu, barczystemu, zmiażdżyło pierś.
– Na Boga, Cordy… – szepczę. – Coś ty za bombę tam wsadziła?
Stoi przede mną, szczerzy zęby w uśmiechu i podziwia swoje dzieło.
– Odpowiednią – mówi.
Nie sam proch powalił kukluxy. Pies był nafaszerowany srebrnymi śrucinami i grudkami żelaza, to najlepsza mieszanka, żeby załatwić upiora.
Z kieszeni spodni wyciągam zegarek w otwartej kopercie z boczną koronką. Sprawdzam godzinę.
– Idźcie z Sadie po wóz. Ja przygotuję je do transportu. – Ruchem głowy wskazuję kukluxy. – Tylko szybko, mamy mało czasu.
– Dlaczego ja mam iść po auto? – jęczy Sadie.
– Nie chcemy, żeby wsiurka z wielką giwerą kręciła siem po ulicach – odparowuje Kuchareczka i zrzuca jeden koniec liny z krawędzi dachu.
Nie zamierzam wysłuchiwać skarg Sadie, zawsze ma ich aż nadto. Łapię linę i schodzę. Starałyśmy się jak najlepiej kryć z tym, co planujemy, ale jeśli ktoś tu teraz zajrzy i znajdzie trzy nieżywe kukluxy i trzy kolorowe kobiety… No, będą kłopoty.
Jestem w połowie drogi do ziemi, kiedy Sadie woła:
– One siem ruszajom!
– Nie truj – słyszę z góry głos Kuchareczki – tylko wskakuj na linę i jedziemy z tym…
– Ale ja nie żartujem – upiera się Sadie. – Kukluxy siem ruszajom.
Co ona wygaduje? Mocniej oplatam linę nogami, wykręcam się w bok, patrzę w dół… Serce na chwilę przestaje mi bić. Kukluxy faktycznie się poruszają! Mięśniak siada i obmacuje zapadniętą klatę. Tęgi też się wierci, patrzy na kikut oderwanej ręki. A chudy pierwszy zrywa się na nogi. Nie ma połowy twarzy, widać przezierającą pod spodem kość. Rozgląda się zdrowym okiem, w końcu dostrzega mnie, a wtedy rozdziawia usta i wydaje z siebie wrzask, który nie ma w sobie nic ludzkiego. Już wiem, że jest źle.
Po zaułku niesie się obrzydliwe trzeszczenie kości i chrzęst napinanych mięśni. Chudy rośnie w oczach, skóra pruje się na nim i pęka z taką samą łatwością jak opinająca go biała szata. Tego, co pojawia się na jego miejscu, nie da się już nazwać człowiekiem. Ma co najmniej dziewięć stóp wzrostu, nogi zgięte ku tyłowi w sposób typowy dla zwierzęcia, tułów wydłużony i dwa razy szerszy niż u przeciętnego mężczyzny. Wyrastające mu z barków grubokościste, umięśnione ręce sięgają do samej ziemi. Ale najdziwniejsza i tak jest głowa – wydłużona, obła, zakończona kościanym szpicem.
To kuklux. Prawdziwy kuklux. Każdy skrawek jego ciała jest biały jak kość, włącznie ze szponami, które wyglądają jak zakrzywione sztylety wyrzeźbione z kłów słonia. Tylko oczy są inne. Powinno ich być sześcioro: czerwone paciorki w czarnych obwódkach normalnie są rozmieszczone po trzy na bokach tego wydłużonego łba, ale ponieważ to właśnie jemu bomba Kuchareczki oderwała pół twarzy, zostały tylko trzy – i wszystkie trzy wpatrują się w tej chwili we mnie. To, co na wydłużonym pysku uchodzi za usta, rozchyla się i odsłania gniazdo zębów jak lodowe szpikulce.
Tuż przed tym, jak kuklux rzuca się na mnie.
Wolałabym zapomnieć scenę, w której kuklux próbuje dopaść mnie wiszącą na linie przy ścianie magazynu.
Słyszę łoskot wystrzału: kula trafia go w bark. Druga przebija mu pierś. Zerkam do góry i widzę Sadie: wygląda jak Stagecoach Mary na zdjęciu, które kiedyś widziałam. Łuski furkoczą w powietrzu, kiedy przeładowuje. Trafia kukluxa jeszcze dwukrotnie, zanim musi ponownie napełnić magazynek, ale i tak go nie zabija: potwór zatacza się w tył – zakrwawiony, cierpiący i wściekły jak wszyscy diabli.
Dzięki Sadie zyskałam kilka bezcennych sekund. Kuchareczka woła mnie z góry i wyciąga rękę, ale ja wiem, że nie zdążę się wspiąć, zanim kuklux mnie dopadnie. Szukam rozpaczliwie ratunku i mój wzrok pada na okno. Zsuwam się po linie, szorstkie włókna parzą mi dłonie. Błagam, niech będzie otwarte!
Otwarte nie jest, ale niewiele brakuje, żebym zawołała: „Alleluja!”, kiedy odkrywam, że w jednej połówce brakuje szyby. Ręką łapię się górnej krawędzi, jednym brązowym oxfordem staję na dolnej. Z góry słyszę krzyki, kątem oka widzę, jak kuklux rozpędza się i skacze w moją stronę z wyciągniętymi szponami i rozdziawioną paszczą.
Przepycham się przez otwór i prawie wpadam do wnętrza tuż przed tym, jak kuklux zderza się ze ścianą. Wydłużony pysk wybija ocalałą szybę, zęby kłapią w powietrzu. Znów odzywa się sztucer Sadie. Potwór ryczy z bólu, zwraca wzrok ku górze, wbija pazury w ceglany mur i zaczyna się wspinać.
Patrzę na to wszystko, leżąc na beli bawełny. Miałam szczęście. Gdybym wylądowała na drewnianej posadzce, nieźle bym się poharatała, ale upadek i tak cholernie boli. Chwilę trwa, zanim sturlam się w bok i stanę na nogi. Jestem cała poobijana. Gdyby nie słońce, które świeci przez okna, w środku byłoby ciemno. Jest też gorąco i duszno, potrząsam głową, żeby trochę oprzytomnieć. Nie słychać więcej strzałów, ale wiem, że na dachu toczy się teraz walka. Muszę wejść na górę, pomóc Kuchareczce i Sadie, muszę…
Aż podskakuję, gdy coś ciężkiego uderza w drzwi magazynu. Czyżby wśród fajerwerków i ogólnego zgiełku ktoś w końcu usłyszał hałas i przyszedł sprawdzić, co się dzieje? Drugie uderzenie jest tak potężne, że drzwi niemal się wybrzuszają, a ja już wiem, że to nie człowiek. Jedyną istotą, która ma dość siły, żeby zrobić coś takiego, jest…
Wyłamane przy zawiasach wrota upadają na ziemię, zanim zdążę dokończyć tę myśl. Do środka wpada światło dnia, a wraz z nim potwory: pozostałe dwa kukluxy. Moje szczęście się skończyło.
Łatwo je rozpoznać. Jednemu brakuje ręki, drugi – chyba największy, jakiego w życiu widziałam – ma widoczne wgniecenie w białej piersi. Węszą w powietrzu. Szukają. Mimo sześciorga oczu kukluxy mają słaby wzrok, za to węch czulszy niż najlepszy pies myśliwski. Moje serce zdąża uderzyć dwa razy, zanim złowią mój zapach i już pędzą w moją stronę na czterech łapach. Stałam się zwierzyną.
Ale – jak już wcześniej wspomniałam – ja poluję na potwory.
I mam miecz, który śpiewa.
Pojawia się znikąd, przywołany mocą myśli i na wpół wyszeptanej modlitwy materializuje się w mojej wyciągniętej dłoni. Ze srebrnej rękojeści snuje się dym, który spływa jak czarny olej, ścieka i znika bez śladu. Płaskie, liściokształtne ostrze, które po sobie zostawia, jest ciut ponad dwa razy krótsze ode mnie. Misterny grawerunek zdobi ciemne żelazo. Jak zwykle, kiedy przywołuję miecz, przed oczami tańczą mi wizje: mężczyzna wydobywa srebro w kopalni w Peru – jest bosy, stopy ma pozdzierane do krwi; kobieta w ładowni statku niewolniczego krzyczy i ocieka porodową krwią; chłopiec nurza się po pierś w ryżu rosnącym gdzieś w Karolinach.
I jeszcze ta dziewczyna. Zawsze ta sama. Siedzi w jakimś ciemnym miejscu, drży na całym ciele i przerażona wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami. Jej przytłaczający, przemożny strach jest jak czarne jezioro, które grozi mi jakimś okrutnym namaszczeniem, makabrycznym chrztem.
„Odejdź!”, szepczę. Dziewczyna odchodzi.
Nie licząc jej, wizje za każdym razem wyglądają inaczej. Ludzie nieżyjący od Bóg wie jak dawna. Miecz przyciąga ich duchy, a ja słyszę wtedy ich śpiew: różne języki łączą się w harmonii, która oblewa mnie całą i osadza się na mojej skórze. Śpiew każe tym, których dusze miecz spętał – wodzom i królom, którzy sprzedawali tamtych ludzi w niewolę – przywołać starych afrykańskich bogów, by ci powstali i tańczyli w rytm tej pieśni.
To wszystko dzieje się w mgnieniu oka i już unoszę trzymany oburącz miecz na spotkanie kukluxów. Jest naprawdę duży, ale – jak zawsze – doskonale wyważony, jakby stworzony specjalnie dla mnie. Czarne żelazo eksploduje światłem, jakby któryś z tych afrykańskich bogów otworzył lśniące oko.
Pierwszy kuklux, oślepiony, staje jak wryty i wyciąga ocalałą rękę, żeby zgasić olśniewającą gwiazdkę. Cofam się tanecznym krokiem w rytm śpiewów dudniących mi w głowie, daję im się prowadzić, biorę zamach i tnę. Miecz wrzyna się w ciało i kość jak w twarde mięso. Kuklux wrzeszczy z bólu: właśnie stracił drugą rękę. Od razu wymierzam mu kolejny cios, w odsłoniętą szyję. Pada ciężko, krztusząc się tryskającą ciemną krwią. Drugi potwór, większy, włazi na niego, żeby mnie dosięgnąć. Słychać głośny trzask: chyba właśnie pękł kręgosłup tego rannego.
Jeden z głowy.
Ale ten wielki jest tuż-tuż, i właśnie się na mnie rzuca. Uskakuję w bok, żeby mnie nie zmiażdżył, a przy tym udaje mi się go solidnie chlasnąć. Wyje z bólu, ale atakuje ponownie i kłapie pyskiem o włos od mojej ręki. Robię unik i cofam się głębiej w bawełniany labirynt. Skręcam raz, drugi, wciskam się między dwie bele i nieruchomieję.
Słyszę, jak kuklux rozdziera bawełnę pazurami. Szuka mnie. Mój miecz na szczęście zgasł, ale długo nie będę mogła się tak chować. Muszę znów stać się myśliwym. Zakończyć to.
„No dalej, Bracie Króliku”, ponagla mnie mój brat. „Wymyśl jakąś sztuczkę, żeby oszukać Brata Niedźwiedzia”.
Wyjmuję z kieszeni zegarek, całuję go i ciskam po drewnianej podłodze w kąt. Kuklux okręca się w miejscu i rzuca w stronę dźwięku. Ja przez ten czas wspinam się na stos bawełny i biegnę, przeskakując z beli na belę, do miejsca, w którym pochylony obwąchuje zegarek – a potem rozdeptuje go szponiastą stopą.
Teraz jestem naprawdę wkurzona.
Z głośnym wrzaskiem skaczę na niego z góry. Śpiewy w mojej głowie są ogłuszające.
Ląduję na grzbiecie stwora, miecz wchodzi w jego ciało u nasady karku. Zanim zdąży mnie zrzucić, łapię się twardych wyrostków na wydłużonym łbie i z całej siły pcham ostrze do góry i w głąb. Kuklux wzdryga się i osuwa bezwładnie na pysk, jakby nagle wszystkie kości zmieniły mu się w galaretę. Upadam razem z nim, uważam tylko, żeby nie znaleźć się pod spodem. Cały czas ściskam srebrną rękojeść miecza. Łapię oddech i sprawdzam, czy nic sobie nie złamałam. Wreszcie wstaję, przydeptuję grzbiet martwej bestii i wyciągam miecz. Ciemna krew skwierczy na czarnym żelazie jak woda na rozgrzanej patelni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki