- W empik go
Rio Grande. Reportaż o granicy - ebook
Rio Grande. Reportaż o granicy - ebook
LITERATURA FAKTU W NAJLEPSZYM WYDANIU
Granica dla Francisco Cantú zawsze była blisko. Wydawało się, że jest
stworzony do pisania o niej. Urodził się i wychował na przygranicznych
terenach amerykańskiego południowego zachodu. Dziadek był imigrantem,
a matka – strażniczka – patrolowała tereny parku narodowego.
Francisco wstępuje do amerykańskiej straży granicznej. Wśród krajobrazów
znanych z hollywoodzkich westernów sumiennie i dokładnie pełni
swoje obowiązki. Złapanych imigrantów odwozi do aresztu. Znalezione
ciała odwozi do kostnicy. Jak to na służbie: po prostu robi, co mu każą.
Czuje, że jest w tym dobry, ale czy to dobrze?
Gdy jego przyjaciel imigrant jedzie do Meksyku odwiedzić umierającą
matkę i nie może już wrócić, coś w nim pęka. Granica przestaje być
abstrakcyjnym pojęciem, a staje się bolesną rzeczywistością.Rio Grande
to zapis tego doświadczenia. Dowód, że odpowiedzi na najważniejsze
życiowe pytania bywają niewygodne. A granice są w nas samych.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-778-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Jechaliśmy z matką na wschód bezkresnym dnem pradawnego morza. Do zachodniego Teksasu przyjechaliśmy na Święto Dziękczynienia. Postanowiliśmy spędzić je w parku narodowym, w którym matka pracowała jako strażniczka w okresie, gdy formowały się moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa: obrazy porośniętych lasem kanionów i wypiętrzonych z ziemi kamiennych gór, odgłosy wiatru chłoszczącego pustynne wzgórza, bezlitosne promienie słońca palącego ciągnące się po horyzont zimozielone krzewy.
W drodze ku górom Guadalupe mijaliśmy bezkresne słone równiny. Poprosiłem matkę, żeby zatrzymała auto. Zjechała na pobocze i poszliśmy razem po spękanej ziemi. Stanęliśmy i spojrzeliśmy na północ ku górom, pozostałościom permskiej rafy zanurzonej niegdyś w wodach Pangei. Chłodny listopadowy wiatr opływał nas jak niespieszny morski prąd. Pochyliłem się i dotknąłem ziemi. Odłamałem kawałek białej skorupki i roztarłem go w palcach. Dotknąłem języka i spojrzałem na matkę. Smakuje jak sól, powiedziałem.
W parkowej informacji turystycznej poczekaliśmy, aż stojąca za kontuarem umundurowana kobieta cierpliwie pokaże dwójce turystów najciekawsze trasy i objaśni system opłat za rozbicie namiotu. Gdy turyści ruszyli do wyjścia, kobieta uchwyciła nas spojrzeniem i na jej twarzy wykwitł uśmiech. Pospiesznie wyszła zza kontuaru, objęła moją matkę, po czym cofnęła się o krok i uważnie mi się przyjrzała. Przez chwilę patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Kiedy cię ostatnio widziałam, sięgałeś mi może dotąd. Opuściła dłoń na wysokość kolan. Wciąż mieszkacie w Arizonie? zapytała. Mama tak, odparłem, ale ja wyjechałem na uczelnię w Waszyngtonie. Otworzyła szeroko oczy. W stolicy? Skinąłem głową. No proszę! Qué impresionante! A co studiujesz? Stosunki międzynarodowe, odparłem. Studiuje sytuację na granicy, dodała moja matka. W drodze powrotnej zatrzymamy się w El Paso, żeby mógł pojechać do Ciudad Juárez.
Kobieta pokręciła głową. Uważaj na siebie, Juárez to niebezpieczne miasto. Wsparła się pod boki i utkwiła we mnie uważne spojrzenie, a potem wyciągnęła rękę i dotknęła mojego ramienia. Wiesz, pamiętam, jak cię niańczyłam, gdy byłeś małym chamaquito. Spuściła wzrok na moje buty. Marzyłeś wtedy tylko o tym, żeby zostać kowbojem. Wkładałeś malutkie kowbojki, malutki kowbojski kapelusz i ganiałeś z moimi chłopakami po podwórku. Pamiętam jak dziś, jak strzelaliście do siebie z plastikowych pistolecików. Matka uśmiechnęła się szeroko. Też to pamiętam, powiedziała.
Wstaliśmy wczesnym rankiem, żeby przejść kanionem wcinającym się w zalesione zbocza. Matka na nowo wcieliła się w przewodniczkę, pokazała mi drżące pożółkłe liście klonu cukrowego i wyciągnęła ręce, by dotknąć gładkiej czerwonej kory chruściny. Pochyliła się, zdjęła ze źdźbła trawy wyschniętą wylinkę larwy ważki i powoli obróciła ją w dłoniach. Spojrzała w górę ścieżki, wybiegając wzrokiem ku wolno toczącym się wodom strumienia, i zaczęła snuć opowieść o tych połyskujących owadach, wyjaśniając, jak zrzucają wylinkę, a potem dają się porwać zawirowaniom powietrza w kanionie. Owadzi egzoszkielet ukryła w dłoni jak relikwię. Ważki migrują jak ptaki, powiedziała. Przez wiele dni machają błoniastymi skrzydłami, by pokonać pofałdowane równiny, bezkresne pasma górskie, wreszcie otwarte morze.
Zeszła ze szlaku i siadła na kamieniu, po czym zdjęła buty i skarpetki, podwinęła nogawki i weszła do strumienia tak zimnego, że aż skuliła ramiona. Skinęła na mnie zachęcająco, ale pokręciłem głową, wybierając samotność na cętkowanym słońcem brzegu. Matka przechodziła przez głazy i zwalone konary, pokazywała mi, jak woda opływa odsłonięty korzeń i jak słońce jaskrawo oświetla kępę zielonej trawy. Pochyliła się i dotknęła powierzchni wody, po czym przetarła twarz mokrymi dłońmi. Gdy zbierałem opadłe liście klonu, wyłowiła z dna strumienia garść wapiennych otoczaków. Chodź, zawołała do mnie, a krople płynęły jej po rękach. Dotknij wody.
Tego wieczoru, gdy siedzieliśmy w terenowej stacji badawczej i pałaszowaliśmy z aluminiowej tacki garmażeryjnego indyka w sosie z torebki, zapytałem matkę, dlaczego przed laty wstąpiła do służby parkowej. Nadziała kęs indyka na widelec. Chciałam pracować pod gołym niebem. W tej dziczy jakoś rozumiałam samą siebie. Miałam nadzieję, że jako strażniczka zdołam obudzić w ludziach zamiłowanie do dzikiej przyrody, rozniecę w nich troskę o środowisko. Podniosła wzrok znad talerza. Chciałam chronić ten pejzaż przed zniszczeniem. Ocalić miejsca, które pokochałam. Odchyliłem się na oparcie krzesła. I jak ci z tym z perspektywy czasu? Matka odłożyła widelec i powiodła opuszkami palców po słojach na krawędzi drewnianego blatu. Jeszcze nie wiem, odparła.
Następnego dnia wyjechaliśmy z parku i ruszyliśmy na zachód. Gdy wieczorem wjechaliśmy do El Paso, ogarnąłem spojrzeniem światła na dnie pustynnej doliny, próbując zrozumieć, gdzie kończą się Stany Zjednoczone, a zaczyna Meksyk. W motelu recepcjonista w okularach wdał się w pogawędkę z matką, kiedy nas meldowała. Co was sprowadza do El Paso? Matka się uśmiechnęła. Mój syn bada zagadnienia granicy. Granicy? Mężczyzna spojrzał na nas znad okularów. Opowiem wam o granicy. Wskazał na widoczne przez szklane drzwi motelu zbocze pagórka wyrastającego tuż za parkingiem i porośniętego gęstą trawą. Widzicie? Kiedyś ta trawa poruszała się każdej nocy. Szybko pojąłem, że to nie wiatr nią porusza, tylko meksykańce przekradające się przez granicę. Uśmiechnął się pogardliwie. Ale teraz już trawa się nie porusza, jeśli rozumiecie, o czym mówię, i nie widać już meksów na podwórkach. Pokiwaliśmy niepewnie głowami, a mężczyzna zaśmiał się do siebie i wręczył nam klucze od pokoju.
Następnego ranka zaparkowaliśmy przy Santa Fe Street Bridge i poszliśmy na południe w kierunku granicy, by włączyć się w zwarty strumień ludzi przekraczających ją okratowanym ze wszystkich stron przejściem rozpiętym nad wybetonowanym kanałem. Płynęła nim niemal pozbawiona nurtu Rio Grande oddzielająca amerykańskie El Paso od meksykańskiego Ciudad Juárez. Gdy byliśmy już prawie po drugiej stronie, zobaczyłem, jak mężczyzna o zaczerwienionych oczach żegna się z żoną i synem. Chłopiec stał zapłakany obok skrzypiącej bramki obrotowej, a jego rodzice tulili się w długim uścisku. Mnie i matkę ubrany na czarno meksykański pogranicznik siedzący za stołem przepuścił machnięciem ręki. Matka odwróciła się do mnie pytająco. Nie chcą obejrzeć naszych paszportów? Wzruszyłem ramionami. Najwyraźniej nie.
Oddaliliśmy się od przejścia granicznego i ruszyliśmy Avenida Benito Juárez, omijając tłumy taksówkarzy i sprzedawców przekąsek. Mijaliśmy ryczące głośniki i jaskrawo wymalowane okna wystawowe, sklepy monopolowe, gabinety dentystyczne, tanie apteki, bary, kantory, lombardy, sklepy odzieżowe i ajentów ubezpieczeniowych. Kilka przecznic dalej matka zapytała, czy nie moglibyśmy poszukać miejsca, w którym dałoby się usiąść. Przeszliśmy przez ulicę na Plaza Misión de Guadalupe, gdzie matka natychmiast klapnęła na ławkę. Muszę złapać oddech, serce mi wali jak młotem. Źle się czujesz? zapytałem. Wzięła głęboki wdech i rozejrzała się, kładąc rękę na piersi. Nie, wszystko w porządku, to po prostu trochę przytłaczające. Zerknąłem na rozpalone słońce. Dotknąłem jej ramienia i wskazałem na rynek po drugiej stronie ulicy. Pójdę po wodę, powiedziałem.
W sklepie stanąłem za dwiema kobietami, które w kolejce do kasy rozmawiały o polityce. Cieszę się, że wygrał Calderón, powiedziała jedna do drugiej. Potrzebujemy prezydenta, który nie będzie się patyczkował z przestępcami, tylko weźmie gangsterów za twarz i zrobi porządek na ulicach. Druga kobieta energicznie pokręciła głową, płacąc ekspedientce za karton papierosów i słodką bułkę. Nie rozumiesz, powiedziała do koleżanki. Te problemy nie rodzą się na ulicach.
Matka wypiła chciwie wodę z butelki i kilkakrotnie głęboko odetchnęła, ja tymczasem sprawdziłem nasze położenie na mapce zabranej z hotelu. Jesteśmy blisko Mercado Juárez, powiedziałem, tam możemy usiąść i zamówić coś do jedzenia, to odpoczniesz. Skinęła głową, niespiesznie rozejrzała się po ulicy i podniosła z ławki. Poszliśmy wolno chodnikiem. Minęliśmy ceglaną kopułę dawnego budynku straży granicznej i skręciliśmy w Calle 16 de Septiembre. Przecznicę od rynku przystanęliśmy na kompletnie zakorkowanym skrzyżowaniu, czekając, aż światło zmieni się na zielone. Gdy przekraczaliśmy wreszcie cztery pasy ruchu, matka krzyknęła nagle i na samym środku ulicy upadła, podpierając się na rękach. Odwróciłem się spanikowany i klęknąłem przy niej, obejmując ją ramionami. Co się stało? Odetchnęła przez zaciśnięte zęby i gestem wskazała stopę wykręconą w koleinie. Musisz wstać, powiedziałem, musimy zejść z tej jezdni. Spojrzałem na sygnalizator, który zdążył już zmienić światło na czerwone. Próbowałem dźwignąć matkę z asfaltu i postawić ją na nogi, ale krzyknęła i wykrzywiła się z bólu. Oddychała krótko i urywanie. Kostka, powiedziała. Nie dam rady oprzeć się na tej nodze.
Stanąłem na skrzyżowaniu, gdzie światło zmieniło się już na zielone, i wyciągnąłem wyprostowaną rękę przed rzędem oczekujących samochodów. Zerknąłem w stronę rynku i zobaczyłem biegnącego ku nam mężczyznę. Jakaś kobieta wysiadła z samochodu i uklękła obok mojej matki. Spokojnie, wyszeptała, spokojnie.
Jakiś mężczyzna w kowbojskim kapeluszu wysiadł z samochodu pracującego na jałowym biegu i odwrócił się do stojących za nim aut, pokazując, że mają zaczekać. Ten, który nadbiegł od strony rynku, położył mi rękę na plecach. Mogę jakoś pomóc? Co się stało? Drżącymi rękami pokazałem na matkę. Nie może chodzić. Mężczyzna stanął po jej drugiej stronie, wyciągnął ręce i gestem pokazał ruch w górę. Pochyliliśmy się obaj i chwyciliśmy matkę tak, by mogła wesprzeć się na naszych ramionach. Kobieta u jej boku dotknęła jej delikatnie. Wszystko będzie dobrze, powiedziała, po czym odwróciła się i pomaszerowała do własnego auta. Matka zaczęła skakać na jednej nodze, podtrzymywana przeze mnie i tego drugiego mężczyznę. Razem jakoś doczłapaliśmy na chodnik i usadziliśmy ją pod betonową ścianą. Kiedy się odwróciłem, samochody już na powrót toczyły się ulicą.
Ukląkłem i spojrzałem na dłonie matki, czarne po upadku na asfalt. Czy powinniśmy zadzwonić po karetkę? zapytałem. Otworzyła oczy i spróbowała uspokoić oddech. Chyba nie trzeba, po prostu daj mi chwilkę posiedzieć. Podniosłem wzrok ku mężczyźnie i wstałem, by uścisnąć mu dłoń. Gracias, powiedziałem, nie znajdując innych słów. Mężczyzna pokręcił głową. Nie ma o czym mówić. W Juárez troszczymy się o siebie nawzajem. Poklepał mnie po plecach i kiwnął ręką, żebym usiadł obok matki. Jak już dojdziecie do siebie, wpadnijcie na moje stoisko na rynku. Prowadzę je razem z matką. Jak zajdziecie, przyrządzimy wam quesadillas. Zanim się odwrócił, spojrzał na mnie i uniósł brew. Tutaj jesteście u siebie.I
.
W moim śnie kulę się w ciemnościach. Dno jaskini zaścielają ciemne kształty, ręce i nogi odcięte od ciał, z którymi stanowiły niegdyś jedną całość. Dotykam ich, trzymam je w dłoniach, wyczuwam brud, krew i chłodną skórę. Przegrzebuję kończyny w poszukiwaniu głowy, resztek twarzy, czegoś, co pozwoliłoby ustalić tożsamość leżących tu ludzi. Wychodzę z jaskini z pustymi rękami na świat wyprany z koloru, wdycham ostre, nieruchome powietrze. Na zewnątrz jakiś głos mówi mi, że muszę odwiedzić wilka mieszkającego w pobliskiej jaskini. Docieram tam, gdy niebo jest już prawie czarne. Idę kamiennym korytarzem, z trudem przebijając wzrokiem ciemność. W głębi jaskini dostrzegam niespokojny kształt zwierzęcia krążącego w półmroku. Rozpoznaję w nim wilka, który zmierza powoli i bezgłośnie w moją stronę. Im bardziej się do mnie zbliża, tym bardziej sztywnieję ze strachu. Oglądam się przez ramię i widzę matkę, która gestem pokazuje, żebym wyciągnął do niego rękę. Patrzę przed siebie, wyciągam rękę, oddycham głęboko i rozwieram pięść. Wilk podchodzi wolno i zadziera potężny pysk, by powąchać wyciągniętą dłoń. Zwierzę wydaje się przerażające, a przy tym mądre. Kiedy się cofa, żeby mnie obejrzeć, wyczuwam, że coś mi przekazuje. Podchodzi jeszcze raz, lecz tym razem powoli staje na tylnych łapach i kładzie mi przednie na piersi. Jestem zdumiony ich wielkością i tym, jak mocno mnie przygniatają. Wilk nachyla się ku mnie i przysuwa pysk do mojej twarzy, jakby chciał mi zdradzić jakiś sekret. Zamykam oczy i czuję gorący oddech na policzkach i mokry język liżący mi usta. I wtedy się budzę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------