- W empik go
Risztau. Pustelnia w górach – Czukcze - ebook
Risztau. Pustelnia w górach – Czukcze - ebook
Trzy niewielkie – tworzące jednakowoż pewna całość – powieści wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Niniejsze powieści napisał po odbyciu podróży na Kaukaz, a przedstawił w nich żyjącą tam polską rodzinę Strasiewiczów: wdowę po powstańcu styczniowym, zesłanym na Sybir, jej synów Szymona i Jurka oraz przygarniętą sierotę Helenę. Odnajdujemy tu nie tylko wspaniale odmalowane portrety ludzkie i opisy kaukaskiej przyrody, ale i wątek miłosny, a także rozliczne – niekiedy wręcz dramatyczne – przygody bohaterów.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-701-6 |
Rozmiar pliku: | 720 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Dolina rzeczki Auczi należy do najpiękniejszych na południowo-zachodnich stokach Kaukazu. Dno jej wyściela bujna, prawie egzotyczna roślinność; boki ma strome, opoczyste, przerznięte mnóstwem szczelin i jarów, wśród których płyną liczne potoki i wodospady. Z jednej strony przez szeroką szczerbę w podgórzu otwiera się rozległy widok na morze; z drugiej – ciemną masę spiętrzonych gór zamyka śnieżny wierzchołek Risztau.
Niegdyś mieszkali tu Czerkiesi, ale przed trzydziestu laty wynieśli się w inne strony. Tam, gdzie przedtym były uprawne pola i ludne auły, dziś szumi las, a w zdziczałych ogrodach nocami zbierają się niedźwiedzie, dziki i szakale, by staczać bójki o dojrzałe owoce. Myśliwi strzelają do nich w ciemnościach „po głosie”. Piękne to polowanie coraz mniej jednakże znajduje zwolenników. Jurek Strasiewicz lubił je namiętnie. Kilka dni temu Ormianie z sąsiedniej wioski dali mu znać, że w blizkości błąka się ogromne niedźwiedzisko. Na wieść o tym krucza splątana czupryna myśliwca jeszcze się bardziej zwichrzyła.
– Idź już!... Puść go, Szymonie, niech idzie! – rzekła matka do starszego syna, gdy wieczorem zasiedli do herbaty na ganeczku, obrosłym pnącemi różami.
– Siedzi, jak mruk, wąsy skubie i patrzy na te bory...
Szymon podniósł ostrzyżoną, jak melon, głowę i spojrzał na brata. Jurek zarumienił się i zaprzeczył.
– Ani myślę patrzeć... Mamie się zdaje... A milczę, bo nie mam nic do powiedzenia...
Istotnie, co miał mówić? Rozumiał przecie dobrze, że przedewszystkim należało się śpieszyć z okopaniem kukurydzy, nim ziemia przez deszcz spulchniona nie skamienieje znowu od piekielnego skwaru; wzdychał więc tylko, ilekroć spoglądał na ciemniejącą w gasnącej zorzy puszczę, i czuł dziwny niepokój, jak gdyby ciężka jakaś ręka uciskała mu serce... Tegosamego doznawał uczucia, gdy długo nie widział Heleny.
I puszczę i dziewczynę znał jednakowo dawno, gdyż rodzice jego przygarnęli tę sierotę po przyjacielu jeszcze przed przybyciem swoim w te strony i wychowywali jak swoją. Siedziała ona teraz naprzeciw niego za stołem i spoglądała nań przyjaźnie. Pod tym spojrzeniem Jurek czuł się jeszcze bardziej zmieszanym.
– Może, gdybym wam pomogła, skończylibyście do jutrzejszego wieczora?
– Co znowu! Na taki upał! Niech mama nie pozwala!... – oburzył się Jurek.
Ale Szymon kręcił głową i, spoglądając na brata, powiedział:
– Cóż jej się stanie?... Dziewczyna, jak ćwik!... Niech idzie!...
– Z bydłem ja tu sama dam sobie radę, a wody mi nanoście – odezwała się przywiędła, zgryźliwie wyglądająca panna Justyna, należąca też do ich kółka.
Nazajutrz pracowali dzień cały wśród takiego upału, że z gorąca nie mogli nawet się uśmiechać. Jurek był zły. Z początku dowodził, że Helena powinna wrócić do domu i pomóc matce w obieraniu wisien na konfitury, gdyż oni bez niej doskonale obejść się mogli, ale dziewczyna, rada, że się dorwała męskiej roboty, żartowała sobie z niego i, choć istotnie była zmęczona, nie okazywała tego.
– La Boga!... Jurek!... obejrzyj się! – krzyknął Szymon. – Motyka wisi sama w powietrzu, a panna... stopniała!
– O, prawda, że gorąco – rzekła dziewczyna, ocierając twarz rękawem od koszuli.
Szymon przypatrywał się jej z pewnym zdziwieniem: wydała mu się zupełnie inną. Zazwyczaj spokojna, nad sobą panująca, nawet w chwilach wesołości, teraz poruszała się z jakąś płomienną energją. W powietrzu migały jej ręce obnażone po łokcie, okrągłe i jakby z kruszcu złotawego ulane; motyka z łoskotem spadała na żwirowatą ziemię i błyskawicznie podnosiła się do góry; gdy przypadkiem uderzała o kamień, z rozwartych ust dziewczyny wyrywał się jęk stłumiony, a wypukła pierś drgała boleśnie, ale ruchy nie traciły miarowej szybkości.
– Zuch, zuch – chwalił wówczas Szymon. – Na co to jednak o kamienie stukać?
– Przestań raz – złościł się Jurek.
Obaj musieli dobrze mięśnie wyciągać, aby się nie dać dziewczynie wyprzedzić. Szymon w chwilach wypoczynku nad czymś rozmyślał, na dziewczynę patrzał, oczy mrużył i był ogromnie wesół.
– No, teraz już warta Risztau!... Weźmiemy ją... Spójrz-no tylko!... – mówił do brata, gdy w południe szli na obiad.
Dziewczyna, uśmiechając się, odgarniała włosy z pałającej twarzy i chowała je pod białą chustkę. Jurek udawał, że patrzy w przeciwną stronę; Szymon, aby przerwać przykre milczenie, zaczął śpiewać:
„Pośrodku pola stoi topola...”
ale sfałszował, jak zawsze, i umilkł.
Na ganeczku nakrywająca do stołu Justyna obrzuciła nadchodzących uważnym spojrzeniem. Pani Strasiewiczowa siedziała już na swym miejscu i robiła pończochę, spuściwszy okulary na koniec nosa. Helena poszła umyć twarz i ręce; Szymon popatrzał też na swe zapylone dłonie, ale po krótkim wahaniu rzekł, uśmiechając się filuternie:
– Proch jesteś i w proch się obrócisz!
Ułamał kawał chleba, posypał go solą i zaczął jeść, aż mu chrupało w białych zębach. Jurek, jak siadł, tak ani się ruszył i na swoim postawił: cały obiad im skwasił. Pod koniec, nie czekając na herbatę, wstał i wyszedł.
– Co mu się stało? – spytała matka Heleny.
– Nie wiem.
– Mama ani się domyśla, jak ta dziewczyna dołki kopać umie! – zażartował Szymon.
Helena podniosła nań oczy; wargi jej zadrżały, ale milczała. Justyna wychyliła się z za samowaru i wyciągnęła rękę po pustą szklankę Szymona.
– Doprawdy, doskonała z niej robotnica... – mówił dalej zupełnie już poważnie.
– Lepiejby zrobiła, żeby została w domu – odezwała się Strasiewiczowa, poruszając drutami z wzrastającą szybkością.
– Nie widzę powodu – odburknął starszy syn.
Helena, dotknięta zachowaniem się Jurka, była wdzięczna Szymonowi, że ją podtrzymał. Jurek już się nie pokazał; znaleźli go w polu, kopiącego zawzięcie grządki. Szymon w milczeniu zabrał się do roboty, ale Hela nie mogła znaleźć motyki. Zmieszana obeszła pole, przejrzała wszystkie kąty.
– Jurek, oddaj motykę! – rzekła wreszcie, zwracając się do chłopca. – Doprawdy, nie rozumiem, o co ci idzie...
Jurek milczał, jak gdyby jej nie słyszał.
– Motykę... oddaj motykę!... – mówiła, idąc za nim. – Nie jestem dziecko, żebyś mię tak traktował. Cóż to za opieka?...
– Oddaj!... Cóż to za żarty cię napadły!... – fuknął nań Szymon.
Chłopak tylko spojrzał na nich i usta mocniej zacisnął. Helena postała chwilę, popatrzała na jego twarz pociemniałą od tłumionego gniewu i odwróciła się ze łzami w oczach. Szymon przypatrywał się jej ciekawie.
– Dobrze więc... – szepnęła i odeszła ku domowi.
– Jeśli motyki natychmiast nie oddasz, to ja odejdę i nie pójdziesz na polowanie! – zawołał gniewnie Szymon. – Zacoś ją obraził?... Zawsze tak!... Zapominasz, że ona sierota!... Helu! Helu!... wróć się, weź moją!... – wołał za oddalającą się.
Ale dziewczyna nie słuchała go, a choć ją dopędził i długo przekładał, nie wróciła na pole; więc i on poszedł za nią. Jurek został sam i pracował dalej gorączkowo. Postanowił nie wracać do domu, póki nie skończy wszystkiego; potym weźmie broń i pójdzie na polowanie.
Jak sobie powiedział, tak zrobił. Pani Strasiewiczowa przysyłała Justynę, przychodziła sama namawiać go, aby szedł do domu: Jurek milczał i kopał zawzięcie.
Już było bardzo późno i w domu wszyscy spali, świeciło się tylko w pokoju Heleny, gdy, skradając się ostrożnie, wszedł do kuchni.
Przez cienkie przepierzenie, oddzielające pokój Szymona, słychać było stłumiony szept Justyny:
– Nie oszukasz mię – mówiła ona – widzę doskonale, co się święci!... Nie pozwolę skrzywdzić innych, tak jak mnie skrzywdziłeś... Wszystko powiem...
– A mów: sobie najwięcej zaszkodzisz... Matka ani chwili dłużej nie pozwoli ci zostać.
– Nie mam już nic do stracenia: tyś mi wszystko zabrał... a milczę tylko dla tego, że mi żal twojej matki.
– E!... może nietylko dla tego...
– Boże mój!... Boże!
Szept urwał się i przeszedł w łkanie. Niechęć Jurka do brata znikła, jak mgła; miejsce jej zajęło uczucie litości; ale jednocześnie wzmogło się w nim pragnienie pójścia do lasu. Jak mógł najciszej, odszukał omackiem na półce bochenek chleba, ogarek świecy i zapałki; do swego pokoju dostał się przez okno; zabrał karabin, nóż, ładownicę i ruszył do bramy. Psy pobiegły za nim, ale je odpędził. Stanąwszy nad rzeką, przedewszystkim ukląkł i napił się wody; potym siadł, ukrajał kawał chleba i jął z apetytem zajadać. Zdala dolatywało go znane, a tak mu miłe mamrotanie puszczy; obok monotonnie szemrała rzeczka, a z bocznych jarów płynęły drżące, wonią kwitnących jaśminów nasycone powiewy. Jurek jadł i rozmyślał nad tym, co się stało. Rozumie się: źle się stało!... Biedny Szymon!... Ale Hela... Niechaj wie, że nie wszystko z nim zrobić można... Z czasem to się utrze, ale teraz godność nie pozwala mu uczynić pierwszego kroku... Nie trzeba się płaszczyć... Kobiety nawet nie lubią zbytniej uległości... owszem, dobrze jest kiedyniekiedy pokazać im swoją przewagę! Był z siebie zadowolony, ale gdy już miał przejść po kamieniach na drugą stronę strumyka, raz jeszcze obejrzał się na domek, bielejący u stoku łysawego wzgórka. W oknie Heleny świeciło się wciąż jeszcze. Jurek stanął na głazie i patrzał; potym, niewiele myśląc, ruszył napowrót pod górę. Szedł szybko, pod koniec biegł prawie, ale nim stanął u furtki, światło zamigotało i zgasło. Doszedł do ganku, zapalił świecę, wyjął skrawek papieru i na stopniach schodów napisał ołówkiem:
„Helu, przebacz, byłem zły i głupi!”
Kartkę wrzucił przez okno, uchyliwszy nieśmiało zasłony.
II.
Puszcza zaczynała się tuż za strumieniem. Potężna, spiętrzona jej masa odcinała się czarno na niebie, wysrebrzonym blaskiem wschodzącego księżyca. Na dole, w cieniu, monotonnie szumiał niewidzialny potok, a w gąszczu przeciągle nawoływały się małe sowy kaukaskie, w jednakowych odstępach czasu powtarzające sylabę: śpię! śpię! śpię! głosem cichym, śpiewnym, dziwnie tęskno rozpływającym się w powietrzu gorącym, pełnym upajających woni. Jurek szedł ze spuszczoną głową: słuchał i marzył. Zdawało mu się, że go ktoś woła z oddali, że widzi podmuchem wiatru nagle uchyloną firankę, a za nią biały pokoik, słabo oświetlony miesiącem, i ukochaną dziewczynę, spokojnie śpiącą z rękoma zarzuconemi pod głowę.
– Śpij spokojnie! Bóg świadkiem, będę na ciebie patrzał, jak na święty obrazek.
Przeszedł strumień, zdjął karabin i, nim nabój założył, obwiązał koniec lufy skrawkiem białego płótna – co jest rzeczą niezbędną przy strzelaniu w ciemności; następnie dotknął noża, poprawił chleb w zanadrzu i, pochyliwszy się nizko, znikł pod zwieszonemi nad ścieżką gałęziami leśnego podszycia. W jednej chwili objął go mrok nieprzenikniony; ale on, który tu znał każdy pień nieledwie, mógł iść choćby z zawiązanemi oczyma. Wyciągnąwszy rękę przed siebie, szybko a ostrożnie zaczął się wspinać pod górę. Przed nim leciały roje świętojańskich robaczków – to zapalały się, to gasły, to, zapadszy w krzaki, oświecały swym błękitnym, migocącym światełkiem brzeżki i płaszczyzny najbliższych liści. Resztę gęstwiny pokrywała gruba, jednolita płachta ciemności. Jurek nic nie widział, ale czuł ścieżkę pod stopami, a całym sobą odgadywał miejscowość. Mówiły mu o niej: natura gruntu, po którym stąpał, różnorodność dobiegających go dźwięków, fale powietrza, płynącego ku niemu, to zatęchłe, wilgotne, to znowu palące, lotne, a wonne i odurzające, jak kąpiel z wina i kwiatów. Idąc, wciąż odróżniał: parowy, skały, gąszcze azalji, jaśminów... Stąpał ostrożnie, starał się nie robić szelestu. Natomiast las dookoła gędźbiał, mruczał, szeptał i wzdychał, niby miljon par, układających się do snu; kiedyniekiedy w górze, ponad głowami, z głuchym łoskotem przetoczyła się dłuższa fala gwaru: to wiatr od morza wstrząsał konarami buków i dębów, rozległ się trzask łamanej gałęzi, zapiszczały wiewiórki, krzyknął ptak, beknął głucho rogacz... Wówczas Jurek stawał i nasłuchiwał; wprawne jego ucho umiało w tej powodzi szmerów rozróżnić oddzielne dźwięki, szeroko otwarte oczy zdawały się przenikać ciemności. Stał długo, chłonąc w siebie upajające powietrze puszczy, rozkoszując się czarowną jej muzyką. Zwolna ucichły niepokoje, sprzeczne myśli i sprzeczne uczucia, umilkła nawet miłość. Bór znowu do niego jak do brata przemówił, znów uczuł się cząstką, dziecięciem jego. Miał ochotę krzyknąć, jak orzeł, lub zaskowyczeć, jak ryś, jak szakal... Rzeźki, wesoły, ślizgał się po stromych zboczach, po gwałtownych złamach skał, opierając się o chropowate pnie drzew, jak o starych przyjaciół, a jeśli poczuł przepaść w pobliżu, stawiał przed sobą kolbę karabina i szukał nią drogi. Tak idąc, stanął nareszcie w za głębieniu góry, gdzie podszycie lasu było rzadsze, a pnie drzew wznosiły się smukłe, niebotyczne, jak kolumny. Było też tu jaśniej i powietrzniej, niż w sąsiednich „chmereczach”. Światło księżyca, stojącego już nad niemi, przesiąkało przez otwory między konarami drzew; pnącze, bluszcz i wino zwieszały się z pod kopuły, niby ogromna sieć pajęczyny; srebrne smugi, strzałki i plamy miesiąca przekradały się z góry do wnętrza i kładły niewyraźne rysunki na pniach drzew, kędzierzawych czuprynach krzewów i wysokich łopiastych paprociach, zjawiały się niby nagle wykrzesane iskry na lufie karabina Jurka, na oprawie jego noża, gdy pochylony błądził w gaju, badając ziemię, obmacując ją palcami. Wreszcie znalazł, czego szukał, przysiadł i świecę zapalił. Na brudnym podłożu, usłanym zrudziałemi liśćmi, porosłym rzadką zielonością, wśród uschłych gałązek i gęsto rozsypanych jagód wiśniowych dojrzał ślady łap; ziemia była świeżo zdeptana, owoce pogniecione, a na jednym z pni rysowały się odciski potężnych pazurów.
– Był tu wczoraj i pewnie przyjdzie dzisiaj, ale nie wcześniej niż o świcie! Ciekawa rzecz, czy dziki też tu przychodzą?!
Myszkował więc dalej po gaju, czołgając się ze świecą w ręku............................PUSTELNIA W GÓRACH
W lichej górskiej wioszczynie, przed karczmą, stał wóz zaprzężony w rosłego karego konia. Na wozie siedział bokiem ze zwieszonemi nogami młody, barczysty mężczyzna, ubrany w szarą bluzę i czarny pilśniowy kapelusz. Przez ramię miał jedną dubeltówkę, na kolanach drugą – u pasa nóż myśliwski. Na koźle, z niezmierną powagą, mieścił się tłusty, gruby wyrostek w niebieskiej koszuli i białym, góralskim kołpaku. Obaj niecierpliwie spoglądali na drzwi szynkowni, przed którą snuł się różnobarwny tłum świąteczny. Czuć było pewne rozhukane rozleniwienie wśród tego zbiegowiska. Część próżniaczego dnia już ubiegła, już zużyto pierwsze zapasy wesołości. Nazajutrz znów miało być święto, więc błądzili wzrokiem, czekając nowych wrażeń, nadstawiali ucha, by coś nowego posłyszeć, kłócili się lub rozmawiali z niechcenia. Po zalanych słońcem ulicach wałęsały się psy, zwierzęta domowe, dzieci i kury, a wszędzie kładły się jaskrawe plamy słoneczne i granatowe cienie gorące. Pod rozłożystym orzechem gromadka starszych gospodarzy próbowała zawiązać gawędkę. Pod ciemnym płotem z plecionej wikliny, na stosach świeżych bali, usiadły rzędem kobiety w strojach barwnych. Czerwone, żółte, niebieskie, zielone płaty ich spódnic, czarne oraz malinowe staniki, śnieżyste rękawy i kryzy koszul, wzorzyste chusty, oczy błyszczące, koralowe usta, rumiane, ogorzałe twarze, złagodzone sinawym cieniem brunatnej plecionki płotu, tworzyły nad ziemią kwiecistą smugę, od której ślicznie odbijały zwieszone nad ich głowami z ogrodów pęki kwiatów jesiennych, już bladych i przywiędłych od chłodów. Rozmawiano tu mało, gdyż wszyscy zajęci byli gryzieniem nasion słonecznikowych, których zapasy kobiety chowały na piersiach za koszulami. Postrojeni chłopcy stali obok i korzystali, ile się dało, z prawa wydobywania ziarnek z ich ukrycia. – A wszędzie unosił się w powietrzu rozpylony blask słońca, wszędzie kładła się jaskrawa, gorąca jego pozłota i biegły od domów, od drzew, od ogrodzeń cienie sine, długie i gorące. Podobne cienie, tylko bledsze i przejrzystsze, kładły w dali góry na zielonej dolinie. Do szynku zbliżał się niepewnym krokiem jakiś oberwaniec, ujrzał wóz i zatrzymał się.
– Z Pustelni?... Hę!... – zapytał, poprawiając czapkę, zsuniętą na tył głowy. – Praktykant?... Hę!...
– Ej, idź sobie, mówię ci! – upominał go surowo wyrostek.
– Może pójdę, a może i nie... Droga dla wszystkich otwarta!
Rozstawił bose nogi, ręce włożył w kieszenie. Kobiety patrzyły, zaciekawione widowiskiem, w szynku zrobiło się cicho, a dzieci, nawołując się, biegły ze wszech stron, co sił starczyło:
– Hej!... hej!... Chodźta prędko!... Błażek urzędnik... widzicie, z praktykantem rozmawia!... Czapkę zdjął!...
Istotnie pijak zdjął czapkę.
– Święci lu-dzie!... Oj!... wy! Przyszliście nas uczyć... Przyszliście orać, siać... Przyszliście ziemię własnemi rękami uprawiać... Chwalę... Chwalę... Porzuciliście wasze bogactwa, urzędy, salony... parle franse... Chcecie wszystko własną pracą zdobywać, jak chłopi, i żyć, jak nędzarze. Chwalę i nawet... w imieniu prawa rozkazuję... Ale wczoraj chodziłem do waszego starszego, prosiłem o butelkę wina... Czy mi dał? Nie! „Pijak jesteś!” powiada... A przecie do was wyciągam rękę... praktykan-ty... Ko-me-djan-tyy...
Wyciągnął rękę i postąpił krok naprzód. Mężczyzna z wozu z przykrym uśmiechem patrzał na niego i ręki nie brał.
– Błażek, odczep się!... Idź precz!... – gniewnie krzyknął wyrostek i potrząsnął lejcami. – Hej! z drogi!... – wołał na kupiących się ludzi.
W tejże chwili wybiegł z szynku chłopak młody, przystojny, jak topola wysmukły, w kurtce austrjackiej z zielonym obszyciem i w tyrolskim kapeluszu. W ręku miał dużą paczkę sprawunków, zawiniętych w papier.
– Panie Kolusiu!... panie Kolusiu!... Praktykanty ubliżają... nie rozmawiają... – skarżył się Błażek, próbując biegnącego zatrzymać za rękaw............CZUKCZE
Noc zimna, podbiegunowa wisiała nad okolicą. W dole, ponad ziemią, mąciły ją opary mroźne; w górze w nieskończoność rozściełało się niebo żałobne i gwiaździste.
Na schodkach niewielkiego domku, o małych oknach i płaskim dachu, stał mężczyzna z gołą głową i rękoma głęboko zasuniętemi w kieszenie. Bezmyślnym, lecz uporczywym wzrokiem wpatrywał się w południową stronę, skąd po wielu dniach ciemności miało trysnąć pierwsze świtanie. Chwilami zdawało mu się, że tam już świta, że coś drga w bezbrzeżnej pomroce. Ale to tylko kołysały się kapryśne tumany i drżały gwiazdy na widnokręgu; zmęczone oczy zwrócił więc na miasteczko, na którego skraju stał jego domek. Tam w oknach migotały blade światełka, chóry psów pociągowych ujadały i głucho wyły na rozmaitych podwórzach.
– Och, jak „ciągną” – pomyślał. – Oszaleć można, a tu mróz taki, nikt pewnie nie zajrzy.
Już chciał wejść do izby, gdy doleciał go skrzyp śniegu i odgłos szybkich kroków. Zaczął nadsłuchiwać: kroki zwróciły się na ścieżkę, prowadzącą do niego.
– To ty, Józefie?
– Ja... A co? – odpowiedział zdala głos tubalny od mrozu, a w chwilę potym stanął obok niego niewysoki mężczyzna, od stóp do głowy w futro odziany.
– Co ty wyrabiasz, głupi chłopcze! Wystajesz w bluzie na takim zimnie!... Pewne zapalenie płuc...
– Ech, co tam! Rok wcześniej, rok później!...
– Ślicznie! Ale przyznam ci się, Stefku, że nie chciałbym tu umrzeć. Nawet zgnić po ludzku nie można. Wieki trzeba wyleżeć, jak posąg z lodu, a psy będą wyły i wyły...
– Doprawdy, nieznośnie wyją... Jakby coś czuły... dziś szczególnie.
– Pewnie, że czują. Mówiono w mieście, że przykoczowali Czukcze. Właśnie przyszedłem ci powiedzieć... Ale wejdźmy do domu: straszne zimno, takiego jeszcze w tym roku nie było.
Weszli. Stefan rozpalił ogień i zajął się przyrządzaniem herbaty; Józef zrzucił futro i chodził szerokiemi krokami po izbie.
– Wiesz co: to wcale dla nas nie błaha nowina!
– Że co?
– Że przyjechali.
– Czukcze?!
– No tak.
Stefan uśmiechnął się.
– Trzeba się z niemi koniecznie zapoznać. Powiadają, że oni mają..............