Rob Roy - ebook
Rob Roy - ebook
Świetnie wykształcony Frank – wbrew woli ojca – pragnie poświęcić się literaturze i sztuce. Z tego powodu zostaje wysłany do zamku szkockich krewnych Osbaldystone’ów. Na wygnaniu jedyną bliską mu osobą staje się tajemnicza Diana Vernon. Kiedy do zamku powraca właściciel, sprawy się komplikują, a na drodze Franka i Diany staje szkocki buntownik Rob Roy.
| Kategoria: | Esej |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8074-863-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie mam już synów, tego nawet tracę,
Czymże zgrzeszyłem, jaka moja wina?
Jakimże temu przekleństwem odpłacę,
Kto tak odmienił, kto mi zepsuł syna?
Pan Tomasz
Tyle razy prosiłeś mnie, kochany przyjacielu, abym korzystając ze swobody, jakiej mi raczyła pod koniec życia udzielić Opatrzność, nakreślił obraz wydarzeń, które wyznaczyły jego początek. Pamięć tych, jak je nazywasz, awantur pozostawiła w moim umyśle zarazem przyjemne i dotkliwe wrażenie; łączy się z nimi uczucie żywej wdzięczności i czci dla Istoty ważącej wszelkie ludzkie losy, której dobroczynna ręka powiodła mnie przez młodość wśród tylu przygód i niebezpieczeństw, jakby właśnie po to, bym umiał mocniej czuć i cenić spokój i szczęście, którymi obdarza mnie na starość.
Poświęcając drugiemu „ja” moje pamiętniki, odnoszę tę między innymi korzyść, że mogę opuścić wiele niepotrzebnych szczegółów, jakie musiałbym wyjaśniać ludziom zupełnie mi obcym, tobie zaś opowiem tylko te, które albo już były ci dokładnie znane, albo zatarły się w pamięci, a które przecież są niejako kamieniem węgielnym mojego losu.
Zapewne przypominasz sobie mojego ojca. Jako syn jego wspólnika znałeś go w swoim dzieciństwie, lecz znałeś też wówczas, kiedy wiek i właściwa mu niedołężność nie pozwalały mu już oddawać się planom handlowym z tym zapałem, który stanowił główną cechę jego charakteru. Byłby może szczęśliwszy, chociaż mniej bogaty, gdyby zwrócił ku nauce tę niezmordowaną sprawność i bystrość umysłu, które poświęcił wyłącznie handlowi; rozumiem jednak, że nie tylko żądza bogactw przywiązuje doń śmiałych i przedsiębiorczych ludzi. Ten, kto się puszcza na to burzliwe morze, powinien połączyć zręczność z nieustraszonym męstwem żeglarza; a jednak i przy tych zaletach może zginąć, jeśli pomyślny powiew wiatru nie zaprowadzi go do portu. To połączenie koniecznej przezorności i nieuniknionego przypadku, ta przykra i ciągła niepewność, której stronie przypadnie zwycięstwo w walce ludzkiego przewidywania z wyrokami losu, nieustannie zajmując duszę, dają jej zarazem bodziec do rozwinięcia całej swej zdolności i władzy. Zatem słusznie można by powiedzieć, że handel przedstawia te same powaby co i gra, nie podlegając jednak moralnej klątwie, jaka sprawiedliwie ściga tych, którzy szukają tylko w grze losu.
W pierwszych latach osiemnastego wieku, kiedy kończyłem dwudziesty rok życia, nagły rozkaz mojego ojca odwołał mnie z Bordeaux do Londynu. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania z nim. Wiesz, jak zwięźle i sucho wyrażał swoją wolę. Wydaje mi się, że mam jeszcze przed oczyma tę prostą postawę, prędki i śmiały chód, żywe i przenikliwe spojrzenie, twarz, którą trudy zbyt wcześnie poorały zmarszczkami. Zdaje mi się, że słyszę głos, który nigdy nie wypowiedział pustego słowa, a niekiedy objawiał ostrość tłumiącą wszelkie łagodne i rzewne uczucia.
Zaledwie zsiadłem z konia, natychmiast pobiegłem do gabinetu mojego ojca. Przechadzał się tu i ówdzie; na jego zamyślonej twarzy nie zdołał sprawić najmniejszej zmiany nawet widok jedynego syna po czteroletnim niewidzeniu się. Rzuciłem się w jego objęcia. Był to czuły ojciec, choć daleki od niepohamowanej słabości: łza zajaśniała w jego ciemnym oku, lecz tylko przez chwilę.
– Dubourg pisze mi, że był z ciebie zadowolony, Franku.
– Cieszy mnie to.
– Tak, ale ja wcale nie mam powodu się cieszyć – rzekł, usiadłszy za stołem.
– Zasmucasz mnie, mój ojcze.
– Cieszy, smuci to słowa, do których ja nie przywiązuję żadnego znaczenia. Oto twój ostatni list.
Wyciągnął ogromny stos papierów nawleczonych na czerwoną nitkę. Właśnie tam było moje nieszczęsne pismo na temat najbardziej mnie wówczas interesujący, zdolne przynajmniej poruszyć serce, jeżeli nie do końca przekonać rozsądek; tam, powtarzam, spoczywało, pośród niezliczonego mnóstwa listów i rachunków handlowych. Naprawdę trudno mi nie roześmiać się w duchu, kiedy sobie przypominam, jak moja próżność poczuła się dotknięta na widok tych tkliwych epistoł, które kosztowały mnie tyle pracy, wyciągniętych spomiędzy akwizycji, weksli, kwitów i tym podobnych szczegółów kupieckiej korespondencji.
Czy – pomyślałem sobie wtedy – list tak ważny (nie śmiałem dodać: „tak mądrze napisany”) nie zasługiwał na osobne miejsce? Czy godziło się mieszać go z tą handlową bazgraniną?
Ale mój ojciec w ogóle nie zauważył mojego smutku, a gdyby nawet go dostrzegł, pewnie niewiele by go to obeszło.
– Oto – mówił dalej, trzymając list w ręku – twoje pismo z dnia dwudziestego pierwszego zeszłego miesiąca. Przeczytajmy. Piszesz mi, że się spodziewasz, iż w sprawie tak ważnej, jaką jest wybór powołania, dobroć ojcowska pozwoli ci mieć głos przynajmniej przeczący, że czujesz w sobie nieprzezwyciężony wstręt… Tak, użyłeś tego słowa „nieprzezwyciężony” – jednak wolałbym, żebyś pisał nieco wyraźniej i żebyś się nauczył dobrze przekreślać, bardziej zaokrąglać – wstręt, powtarzam, nieprzezwyciężony do spełnienia układu, który ci przedstawiłem. W dalszej części listu powtarzasz ciągle to samo i rozciągnąłeś na czterech stronach to, co, zastanowiwszy się nieco, mogłeś wyrazić w czterech linijkach… Bo, koniec końców, panie Franku, z całej twojej odezwy wynika, że twoja wola nie jest zgodna z moimi zamiarami i postanowieniami.
– Szanuję twoją wolę, mój ojcze, ale w tej okoliczności nie mogę…
– Słowa są dla mnie niczym, młokosie – rzekł mój ojciec, którego nieugiętość kryła się zawsze pod maską opanowania i spokoju. – _Nie mogę_ jest być może grzeczniejsze niż _nie chcę_, ale oba te wyrażenia są jednoznaczne, jeżeli chodzi o moralne nieposłuszeństwo. Poza tym nie chcę, żebyś działał bez zastanowienia. Pomówimy jeszcze o tym po obiedzie. Owenie!
Wszedł Owen. Wówczas nie miał jeszcze tych białych włosów, które w twoich oczach nadawały mu tak szacowną postawę, bo liczył nie więcej niż pięćdziesiąt lat, ale miał ten sam orzechowy uniform, w którym go poznałeś, te same jedwabne popielate pończochy i trzewiki ze srebrnymi sprzączkami, te same batystowe mankiety, odpowiednio pomarszczone i spadające aż do połowy dłoni, ilekroć bawił w gabinecie mojego ojca, lecz gdy był w kantorze, schowane ze wszelką ostrożnością pod rękawy fraka w celu uchronienia przed atramentem; w końcu tę samą postać, poważną, lecz pełną dobroci, która do ostatniej chwili życia przedstawiała pierwszego komisanta banku Osbaldystone i Tresham.
– Owenie – rzekł mój ojciec, kiedy zacny starzec uścisnął mi przyjaźnie rękę. – Zjemy dziś razem obiad. Usłyszysz nowiny o naszych przyjaciołach w Bordeaux, które przywiózł nam Frank.
Owen uczynił dość niezgrabny ukłon na znak pełnej uszanowania wdzięczności, gdyż w owej epoce, kiedy granicy oddzielającej rozmaite stany strzeżono z niezwykłą w dzisiejszych czasach ścisłością, zaproszenie pryncypała było wielkim zaszczytem dla komisanta.
Nigdy nie zapomnę tego obiadu: niepewny o mój przyszły los, obawiając się, abym nie został ofiarą osobistych korzyści mego ojca i całkowicie zajęty wynajdywaniem sposobów na zachowanie mojej wolności, nie mogąc prowadzić rozmowy tak aktywnie, jak tego żądał ojciec, nieraz dawałem mniej zadowalające odpowiedzi na pytania, którymi mnie zarzucał. Owen, pełen uszanowania dla ojca, ale równie przywiązany do syna, którego nieraz w dzieciństwie kołysał na kolanach, na wzór tego cichego sprzymierzeńca, co mimo bojaźni chętnie dopomógłby uciśnionej stronie, dokładał wszelkich starań, aby sprostować moje błędne odpowiedzi, wypełnić ich niedostatek i zabezpieczyć osaczonemu drogę ucieczki. Te jego zabiegi zwiększały jeszcze niechęć mego ojca, który jednym srogim spojrzeniem zamykał usta poczciwemu starcowi. Podczas mojego pobytu w domu pana Dubourga postępowanie moje nie było wprawdzie takie jak owego komisanta,
który, gdy go szalona choroba napada,
zamiast weksli i kwitów wiersze tylko składa,
jednak muszę wyznać, że tylko tyle przebywałem w kantorze, ile było konieczne, aby zasłużyć sobie na dobrą opinię Francuza, który od dawna utrzymywał kontakty z naszym domem i z polecenia mego ojca miał mnie zaznajomić z tajnikami handlu. Głównym moim zajęciem były literatura i sztuki piękne, a chociaż mój ojciec nie był wrogiem talentów i jego czysty rozsądek nie pozwalał mu wątpić, że są one źródłem przyjemności i ozdobą ludzkiego życia, przede wszystkim żądał jednak, abym nie tylko odziedziczył po nim majątek, ale również tego ducha spekulacji, który mu dopomógł w jego zebraniu.
Mój ojciec wprost uwielbiał swoje stanowisko i to było prawdziwym powodem jego żądania, abym poświęcił się temu zawodowi. Równie biegły jak czynny, wyposażony przez naturę w płodną i śmiałą wyobraźnię, w każdym pomyślnie zakończonym przedsięwzięciu znajdował nowy bodziec do kolejnych działań, nową sprężynę do ich szczęśliwego wykonania. Nieumiarkowany w zwycięstwach, dodawał jedne laury do drugich, nie czekając, aż czas utrwali nowe zdobycze i pozwoli spokojnie ich używać. Przywykły spoglądać nieulękłym okiem na szalę Fortuny, na której ciągle zawieszał swoje skarby, miał mnóstwo sposobów na przechylanie jej na swoją stronę. W miarę rosnących niebezpieczeństw podwajał aktywność i męstwo. Słowem, był to prawdziwy obraz oswojonego z falą i z nieprzyjacielem żeglarza, którego zaufanie we własne siły nabywa nowej mocy na widok nadchodzącej burzy lub walki. Nieraz jednak przychodziło mu na myśl, że wiek i towarzyszące mu niedomagania wkrótce uczynią go niezdolnym do dalszej pracy i że spojrzenie w przyszłość doradza zawczasu wyszkolić zręcznego sternika, który ująłby umiejętną ręką opuszczony rudel okrętu i kierował nim według jego rad i przestróg. Chociaż ojciec twój był w spółce z moim i cały swój majątek umieścił w naszym domu, wiesz jednak, że nigdy nie chciał czynnie zajmować się handlem. Owen zaś, który dzięki swojej wierności i dogłębnej znajomości arytmetyki słusznie piastował funkcję pierwszego komisanta, nie miał ani tylu wrodzonych zdolności, ani charakteru, żeby mógł mu być powierzony ster prowadzącego. Jeśli więc wyrokiem Opatrzności mój ojciec miałby nagle opuścić ten świat, co by się stało z tym mnóstwem rozpoczętych przedsięwzięć, gdyby jego potomek nie był w stanie dźwigać ciężaru interesów i jak nowy handlowy Herkules wyręczyć zgrzybiałego Atlasa? A co by się stało z tym samym potomkiem, gdyby nagle znalazł się pośród labiryntu spekulacji bez zbawiennej nici, to znaczy bez znajomości, które mogłyby go stamtąd wyprowadzić? Z tych wszystkich powodów, wówczas znanych mi tylko częściowo, ojciec mój postanowił skłonić mnie, abym wybrał ten sam zawód, w którym on sam od dawna zaszczytnie pracował, a co raz postanowił, tego już nic w świecie nie mogło zmienić. Na nieszczęście ja również miałem nieco uporu, a moje zamiary zupełnie się nie zgadzały z nadziejami mego ojca.
Ta moja niesforność daje się jednak tym usprawiedliwić, że nie znałem głównej przyczyny takiej woli i nie czułem tego, jak bardzo moje posłuszeństwo było niezbędne dla szczęścia mego ojca. Uważając się za pewnego dziedzica znacznego majątku, nie mogłem nawet pomyśleć, aby dla jego utrzymania potrzebna była jakakolwiek praca czy też nabycie wiadomości niezwiązanych z moimi chęciami i skłonnościami. W zamiarze ojca upatrywałem jedynie żądzę pomnożenia bogactw, które zebrał, a będąc przekonany, że nikt lepiej ode mnie nie może decydować, jaką drogą mam trafić do szczęścia, wydawało mi się, że z własnej winy z niej zboczę, jeżeli będę się starał o powiększenie dostatków, które i bez tego, w moim rozumieniu, były już więcej niż wystarczające na wszelkie, nawet najbardziej wymyślne zachcianki.
Wspominałem już, że sprawy handlowe nie były moim jedynym zajęciem podczas pobytu w Bordeaux. Lekceważąc to, co mój ojciec uznawał za najważniejsze, byłbym może zupełnie zapomniał o handlu, gdybym nie obawiał się zniechęcić naszego korespondenta, pana Dubourga; choć on, odnosząc znaczne korzyści ze stosunków z domem mego ojca, zanadto miał na uwadze własny interes, aby miał mu zanosić niepomyślne wieści o jego jedynym synu i przez to ściągać na siebie wymówki z obydwu stron. Pod względem obyczajów moje postępowanie było nienaganne i zapewniając o tym mojego ojca, Dubourg oddawał mi tylko zasłużoną sprawiedliwość. Wydaje mi się jednak, że sprytny Francuz byłby tak samo pobłażliwy, gdyby nawet mógł obwiniać mnie o coś więcej niż tylko niedbałość w nauce o handlu. Tak czy inaczej, poprzestając na tym, że codziennie widywał mnie przez parę godzin w kantorze, nie zabraniał mi poświęcać reszty czasu Muzom i pewnie nie miałby nic przeciwko, gdybym przedkładał Corneille’a i Boileau nad Sawarego i Pestlethwaita.
Ulubioną formułką, jaką pan Dubourg zwykł kończyć listy do swego korespondenta, było:
_Syn wasz jest taki, jakim tylko widzieć go pragnie troskliwość ojca._
Mój ojciec mniej zważał na te słowa: mogły być jak najczęściej powtarzane, byleby dokładnie i jasno przedstawiały sytuację. Pod tym względem nawet sam Adisson nie potrafiłby znaleźć przyjemniejszych dla niego wyrażeń jak te, których kupcy używają w swoim listownym, wiecznie jednostajnym stylu.
Chętniej wierząc w to, czego pragnął, pan Osbaldystone przestał w końcu powątpiewać w prawdę ulubionej formuły Dubourga i już cieszył się, że życzenia jego uwieńczy pomyślny skutek, gdy mój nieszczęsny list otworzył mu oczy i wyprowadził go z miłego błędu, przynosząc wymowne i uroczyste oświadczenie, że nie mogę zasiąść w ciemnym kantorze Crane Alley na śrubowanym stołku wyższym niż wszystkie inne oprócz trójnoga mego ojca.
Od tej chwili wszystko się zmieniło. Na Dubourga padło mocne podejrzenie zdrady, a jego listy straciły wiarygodność, jak gdyby przestał płacić w terminie. Mnie wezwano do Londynu, a przyjęto, jak już wyżej opowiedziałem.ROZDZIAŁ II
Biedny młodzian, jeżeli poezja zawróci mu w głowie,
już nigdy nie wyjdzie na ludzi.
Ben Jonson
Ojciec mój potrafił tak bardzo panować nad swymi emocjami, że rzadko kiedy wyrażał swoją niechęć słowami; tylko ton jego mowy stawał się nieco bardziej suchy i ostry niż zazwyczaj. Wszystkie jego czynności były systematyczne i jednostajne, a za główną zasadę miał zmierzać prosto do celu i nie tracić czasu na próżną gadaninę. Więc ze złośliwym uśmiechem słuchał moich roztargnionych odpowiedzi o stanie handlu we Francji, pozwalał mi błąkać się i zagłębiać coraz bardziej w tajnikach przemian ceł i taryf i ani razu nie przyszedł mi z pomocą, lecz gdy tylko dostrzegł, że nie potrafiłem wytłumaczyć wpływu, jaki miało obniżenie ceny luidorów na sprawy bankowe, nie mógł dłużej wytrzymać i zimna krew opuściła go.
– Jak to, najważniejszy wypadek, jak tylko mogę sięgnąć pamięcią! – zawołał mój ojciec (a przecież był świadkiem rewolucji, która posadziła na tronie władców z domu hanowerskiego). – Najważniejszy wypadek, a jegomość stoi osłupiały, pląta się, jakby o niczym nie wiedział!
– Pan Frank – bojaźliwie odezwał się Owen – na pewno sobie przypomni, że dekretem króla francuskiego z dnia pierwszego marca tysiąc siedemsetnego roku postanowiono, że dziesięć dni po upływie terminu…
– Pan Frank – przerwał mój ojciec – na pewno przypomni sobie wszystko, co mu tylko opowiesz. Lecz, na mój honor, jak Dubourg mógł pozwolić!… Powiedz mi, Owenie, czy jesteś zadowolony z jego bratanka Klemensa Dubourga, który od dawna pracuje w moim kantorze?
– Jest to młodzieniec o naprawdę niepospolitych zdolnościach – odpowiedział Owen, rzeczywiście ujęty sprytem młodego Francuza.
– Tak, tak, z pewnością zna się nieźle na sprawach bankowych. Dubourg wiedział, jak wszystko urządzić, żeby mieć wiadomości o wszystkim, co się u mnie dzieje. Ale pokażę mu, że przeniknąłem jego sztuczki. Owenie! Zapłacisz Klemensowi za bieżący kwartał i powiesz mu, że jutro może sobie wyruszać do Bordeaux na okręcie swego stryja.
– Jak to? Pan chce odprawić Klemensa Dubourga? – zapytał Owen drżącym głosem.
– Tak jest; i to natychmiast. Czy nie wystarczy mi ten nic nieumiejący Anglik, którego nazywam swoim synem? Czy mam pozwolić przebywać razem z nim przebiegłemu Francuzowi, który będzie wyciągał korzyści z jego błędów?
Nawet gdyby umiłowanie sprawiedliwości nie było zaszczepione w moim sercu od dziecinnych lat, dość długi pobyt na ziemi _Wielkiego monarchy_ umocnił we mnie nieprzezwyciężony wstręt do wszelkich aktów przemocy. Usiłowałem więc wstawić się za niewinnym młodzieńcem i uwolnić go od kary, którą miał ponieść jedynie za to, że był więcej niż ja wykształcony w dziedzinie handlu.
– Kochany ojcze – odezwałem się, gdy ten tylko przerwał. – Zdaje mi się, że za moją opieszałość tylko ja sam powinienem odpowiadać. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby ktoś musiał za mnie ponosić niezasłużoną karę. Nie mogę zaprzeczyć, że pan Dubourg dawał mi wszelką sposobność nabycia potrzebnych wiadomości, lecz wyznaję, że nie umiałem z tego skorzystać. Co do pana Klemensa Dubourga…
– Co do niego, to i do ciebie – przerwał mój ojciec. – Wiem, jak mam postąpić. To dobrze, mój Franku, że chcesz całą winę wziąć na siebie, to bardzo dobrze i oddaję ci sprawiedliwość. Ale nie mogę przebaczyć staremu Dubourgowi – dodał, spoglądając na Owena – że dając ci okazję doskonalenia się w użytecznej nauce, nie doniósł ojcu, iż syn nie poczynił żadnych postępów.
– Pan Frank – rzekł stary sługa, pochylając nieco głowę, a nieznacznie unosząc rękę, jak gdyby według zwyczaju chciał założyć pióro za ucho – pan Frank doskonale zna tę główną zasadę moralnego rachunku, wielką „regułę trzech”: Niech _A_ będzie tym dla _B_, czym chce, żeby _B_ było dla niego, a wypadek będzie prawidłem, jak ma samo postąpić.
Ojciec mój nie mógł się nie roześmiać, widząc najpiękniejszą zasadę moralności podciągniętą pod algebraiczną formułę, lecz wkrótce przybrał poważną postawę, a zwracając się ku mnie, rzekł:
– Niedobrze, panie Franku! Zmarnowałeś twój czas jak nierozsądne dziecko. Trzeba, żebyś teraz żył jak człowiek. Owen będzie twoim przewodnikiem w handlowych poczynaniach. Spodziewam się, że jego nauka przyniesie ci większą korzyść.
Już miałem odpowiedzieć, lecz Owen rzucił na mnie tak wymowne i pokorne spojrzenie, że mimowolnie zamilkłem.
– Ale dość już o tym – mówił dalej mój ojciec. – Wracam do mojego listu z dnia pierwszego zeszłego miesiąca, na który dałeś równie obraźliwą i nierozsądną odpowiedź; ale najpierw nalej sobie wina i podaj butelkę Owenowi.
– Bardzo to dla mnie przykre – odpowiedziałem bez wahania – że moja odpowiedź, która była owocem głębokiej rozwagi, tak obraziła mego ojca. Ale zaręczam, że z prawdziwym smutkiem uznałem niemożliwość przyjęcia jego propozycji.
Ojciec mój, spojrzawszy na mnie srogo, natychmiast odwrócił gdzie indziej wzrok. Korzystając z milczenia, mówiłem dalej, chociaż już nieco mniej pewnym tonem, a ojciec niekiedy mi przerywał, rzucając krótkie docinki.
– Żadnego stanu – rzekłem – nie poważam bardziej niż kupiecki, tym bardziej że jest stanem mojego ojca.
– To widać!
– Dobrze rozumiem, że handel jednoczy narody, ożywia przemysł, rozlewa swoje dary na całej ziemi i jest tym dla ogólnego dobra świata, czym powietrze i pożywienie dla żyjących istot.
– Cóż dalej?
– Mimo tego jednak, mój ojcze, niemożliwe jest dla mnie poświęcenie się zawodowi, do którego nie czuję żadnego powołania.
– Postaram się, abyś go nabył. Nie jesteś już uczniem Dubourga.
– Ale, kochany ojcze, ja nie narzekam na brak możliwości uczenia się, lecz jedynie na brak zdolności do handlu.
– Bajki! Czy pisałeś dziennik, jak ci poleciłem?
– Pisałem, mój ojcze.
– Proszę mi pokazać.
Książka, której żądał mój ojciec, był to ogólny notatnik utrzymywany na jego rozkaz, w którym polecił mi notować wszystko, co uznam za przydatne podczas mojej nauki. Przewidując, że po moim powrocie zechce go zobaczyć, starałem się zamieścić w nim jak najwięcej artykułów handlowych, wiedziałem bowiem, że notatki tego rodzaju najbardziej podobają się mojemu ojcu. Lecz często pióro, nie radząc się głowy, a znajdując księgę pod ręką, gryzmoliło wspomnienia zupełnie mijające się z jej celem. Prosiłem więc Niebo, aby przeglądając strony, które rad nierad musiałem mu przynieść, nie natrafił na artykuły, które jeszcze bardziej rozjątrzyłyby jego gniew.
Twarz Owena, na której pytanie mojego ojca z początku wznieciło wyraz obawy, wróciła do zwykłego stanu, kiedy usłyszał zapewniającą odpowiedź z mojej strony. Wkrótce zabłysnął na niej promyk nadziei, gdy ujrzał w moim ręku wolumin całkiem podobny do tych, jakich używa się w handlu. Format jego bardziej szeroki niż długi, miedziane spinki, gruba skórzana oprawa – wszystkie te powierzchowne oznaki uspokajały mojego przyjaciela co do wewnętrznych zalet, a na jego obliczu zajaśniała w całym blasku radość, kiedy mój ojciec rozpoczął czytanie, robiąc przy tym własne uwagi.
– _Brandy_. _Nantes_, _29_. _Rochelle_, _27_. _Bordeaux_, _32_. Bardzo dobrze. A to _Zobacz tabele Saxby_ nie tak. Należało wypisać całe urządzenie, w ten sposób łatwiej wbija się w pamięć. _Kurs plastrów_ dobrze! _Zboże z północy_. _Bawełna wschodnia_ bardzo dobrze! Są to przedmioty, o których należy pamiętać w stosunkach handlowych. Ale cóż to jest to? _Bordeaux założono w roku_… _Zamek Trompette_. _Pałac Galliena_. A! Noty historyczne. Nieźle wiedzieć też i o tym. Jest to, jak widzę, zbiór wszelkiego rodzaju uwag oraz codziennych czynności, jak kupno, opłata kwitów, poleceń, zawiadomień i tak dalej. Słowem, powszechne _memento¹_…
– Wszystko to potem – przerwał uradowany Owen – miało być wpisane do dziennika i wciągnięte do wielkiej księgi. Jakże mnie cieszy, że pan Frank jest taki metodyczny w swoich poczynaniach!
Takie stwierdzenie wcale mnie nie cieszyło, obawiałem się bowiem, aby wola ojcowska względem mojego przyszłego zawodu nie nabrała tym większej mocy. Że zaś miałem najsilniejszy wstręt do handlu, zacząłem już żałować, że wydałem się, jak powiedział Owen, tak metodyczny.
Wkrótce jednak zniknęły wszelkie moje obawy. Z książki wypadła ćwiartka papieru, cała zapełniona mazaniną. Ojciec mój schylił się, chcąc ją podnieść z ziemi, a Owen już zaczynał swoje uwagi, że lepiej byłoby przyklejać podobne kartki opłatkiem do księgi, gdy pierwszy z nich nagle zawołał:
– Cóż to za bazgranina? Wiersze… A! Na mój honor, Franku, więc już do tego stopnia rozum straciłeś!…
Mój ojciec, cały zatopiony w swoich spekulacjach i rachunkach, z pogardą spoglądał na poetyczne utwory, a jako głęboki moralista uważał je za nikczemne, a nawet niezbyt godziwe zatrudnienie. Przekonanie takie było wówczas bardzo powszechne, gdyż wielu poetów pod koniec siedemnastego wieku niegodnie używało pióra i rozsiewało zgorszenie nie tylko pisaniem, ale nawet swoim postępowaniem. Towarzystwo, do którego należał mój ojciec, okazywało, przynajmniej na pozór, największą pogardę dla lżejszych płodów literatury; tak więc wszystko się sprzysięgło, aby wrażenie, jakie wywarło na nim nieszczęśliwe odkrycie moich wierszy, uczynić jeszcze większym i jeszcze mniej dla mnie korzystnym.
Co do biednego Owena, gdyby nagły przestrach mógł zjeżyć włosy peruki, którą miał na głowie, pewien jestem, że praca, jaką sobie zadał, układając ją starannie, w tej jednej chwili obróciłaby się wniwecz. Ani deficyt w kasie, ani pomyłka w dodawaniu rachunków nie sprawiłyby mu tyle zmartwienia.
Ojciec mój zaczął czytać wiersze, to udając, że ich nie rozumie, to deklamując je nadętym tonem, lecz zawsze z pełną goryczy ironią, rażącą własną miłość autora.
Pamięci księcia Edwarda.
…echa Fontarabii z swojego ukrycia,
Gdy przy Roncevaux Roland, bliski straty życia,
Dał słyszeć głośnej trąbki swej głosy rozdziercze;
Co uwiadomiły Wielkiego Karola,
Iż była Niebiosów wola
Zgubić Francuzy przez ciosy mordercze.
– _Echa Fontarabii_!… Mów mi raczej o jarmarkach Fontarabii, ale nie o echach. _Z swojego ukrycia uwiadomiły Karola_… Piękna poezja, nie ma co mówić! _Głosy rozdziercze_. Cóż to za dziki wyraz? _Niebiosów wola zgubić Francuzy_! Kto tak mówi? Przynajmniej nie kaleczcie języka, kiedy już macie pisać głupstwa.
Któż Anglii doniesie przez lądy i wody,
Któż jej powie o klęsce, tę nędzną przygodę,
Że podobny bohater zginął, skończył życie!
Ten, co ojczyzny zostawał nadzieją,
Ten, na którego imię i dzielni truchleją,
Przed którym uciekały wrogi w swej ohydzie…
– _Nędzną przygodę_… Wyrażenie prawdziwie nędzne, godne takiego poety. _Zginął, skończył życie_… Czemu nie dodałeś: i żyć przestał? _Ojczyzny zostawał nadzieją_… co za styl! _Życie w ohydzie_… Ty nawet rymu dobrać nie umiesz.
Ale ten rycerz wielki jeszcze nie zgasł cały.
Anglia i Francja, pełne jego chwały,
Nie zapomną odgłosu nigdy jego sławy…
– Śliczne wiersze, nie ma co mówić! Lada woziwoda lepsze by sklecił. – Podarł papier ze wzgardą i powtórzył: – Na mój honor, Franku, nie spodziewałem się, żebyś do tego stopnia rozum stracił!
Cóż miałem począć? Ze spuszczonymi w dół oczyma znosiłem w sercu męczarnie upokorzenia, podczas gdy mój ojciec spoglądał na mnie z gniewem i litością, a biedny Owen, wzniósłszy ręce i oczy do góry, stał w osłupieniu, jak gdyby przeczytał własne imię na liście zmarłych, która codziennie wypełnia połowę naszych gazet. Zebrawszy wszystkie siły, przerwałem w końcu milczenie, starając się ukryć miotające mną uczucia.
– Wiem, mój ojcze, jak mało jestem zdolny odgrywać na świecie tę wielką rolę, którą dla mnie przeznaczyłeś. Nie czuję w sobie chęci starania się o bogactwo i nie wątpię, że pan Owen będzie dla ciebie o wiele bardziej użytecznym wspólnikiem.
Muszę wyznać, że chciałem zemścić się nieco na dobrym Owenie, bo wydawało mi się, że już przestał być moim obrońcą.
– Owen! – zawołał mój ojciec. – Ty chyba zwariowałeś!… Ale co pan zamierza przedsięwziąć? Jakie są pana mądre plany?
– Jeżeli mi pozwolisz, kochany ojcze, udam się na parę lat w podróż albo dokończę swą edukację na uniwersytecie w Oksfordzie lub Cambridge.
– Widział kto kiedyś coś podobnego? Chcieć się zamknąć w szkolnych murach pomiędzy pedantami a jakobitami, mając otwartą drogę do szczęścia? Dobrze, idź więc do kolegium. Idź nawet do infirmy uczyć się sylabizować i dostawać w skórę, jeśli ci się tak podoba.
– Jakkolwiek mam wielką chęć dalszego doskonalenia się w naukach. Mimo tego, jeżeli to się nie zgadza z wolą mego ojca, wrócę znowu do Francji.
– Już i tak zbyt długo tam przebywałeś.
– Pozwól mi więc zaciągnąć się do wojska.
– A idź sobie do samego diabła! – przerwał z gniewem mój ojciec. – Z tym chłopakiem można oszaleć!
Biedny Owen zwiesił głowę w milczeniu.
– Słuchaj, Franku – rzekł znowu ojciec. – Powiem ci krótko. Byłem akurat w twoim wieku, kiedy twój dziad wygnał mnie z domu i wydziedziczył, przenosząc cały majątek na osobę młodszego syna. Opuściłem Osbaldystone Hall na nędznej szkapie, nie mając więcej niż dziesięć gwinei w kieszeniach. Odtąd noga moja nigdy nie postała w domu i, jak mi mój honor miły, nigdy nie postanie. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czy mój brat jeszcze żyje, czy też skręcił już kark, polując na lisy, ale on ma dzieci. Franku, jeżeli będziesz dłużej opierał się mojej woli, jedno z nich zajmie twoje miejsce.
– Wolno ojcu – odpowiedziałem z większą może obojętnością, niż należało – rozporządzać własnym majątkiem według upodobania.
– Rozumie się, że mi wolno, i zrobię, co mi się podoba. Sobie tylko zawdzięczam cały mój majątek: zdobyłem go w pocie czoła staraniami i pracą i nie ścierpię, żeby leniwy truteń spożywał miód, który pszczółka z trudnością zebrała. Rozważ dobrze, powiedziałem ci, jaki jest mój zamiar. Jest on skutkiem namysłu, wykonam go niewątpliwie.
– Panie! Panie łaskawy! – zawołał Owen ze łzami. – Nigdy nie załatwiałeś ważnych spraw tak skwapliwie. Nie zechciej zamykać rachunku, nie dawszy panu Frankowi czasu potrzebnego do namysłu! On cię kocha, tego jestem pewien; a gdy tylko obudzi się w nim posłuszeństwo należne ojcu, mam przekonanie, że nie będzie się dłużej opierał twej woli.
– Więc mam go prosić – rzekł mój ojciec poważnym, groźnym tonem – aby raczył zostać moim wspólnikiem i przyjacielem? Aby dzielił ze mną pracę i majątek? Tego nigdy nie zrobię.
Spojrzał na mnie jeszcze raz, jak gdyby chciał mówić dalej, lecz zmieniając nagle postanowienie, odwrócił się i wyszedł.
Ostatnie słowa mojego ojca wzruszyły mnie do głębi: nie spodziewałem się, że mógłby przemówić do mojej czułości, i gdyby od niej zaczął, z pewnością nie miałby powodu obwiniać mnie o nieposłuszeństwo.
Ale było już za późno: charakter mój był równie nieugięty jak jego, a przez zrządzenie Nieba w samej mojej winie miałem znaleźć karę, chociaż łagodniejszą, niż na to zasłużyłem!
Kiedy zostaliśmy sami, Owen zwrócił ku mnie oczy zalane łzami, jak gdyby przed rozpoczęciem trudnych obowiązków pośrednika chciał wypatrzyć najsłabsze miejsce, na które miał najpierw przypuścić szturm. W końcu zaczął drżącym głosem, który przerywały westchnienia po każdym słowie:
– Dla Boga, panie Franku!… Może to być, panie Osbaldystone?… Któż by w to uwierzył?… Takie dobre dziecko!… Rzuć tylko okiem na obie strony rachunku i pomyśl, co utracisz… Taki ogromny majątek!… Jeden z najpierwszych domów stolicy, znany już dawniej pod nazwiskiem Tresham i Trent, a dziś nieporównanie świetniejszy pod firmą Osbaldystone i Tresham… Spoczywałbyś na złocie, panie Franku, a każdą nudną robotę w kantorze ja wykonywałbym za ciebie co miesiąc, co tydzień, nawet codziennie!… No, mój drogi Franku, przeproś ojca; idź za jego wolą, a Bóg ci pobłogosławi.
– Dziękuję ci, kochany Owenie, najmocniej dziękuję za twoje dobre chęci, ale mój ojciec ma prawo rozporządzać majątkiem tak, jak sam zechce. Wspomniał o jednym z moich stryjecznych braci. Niech mu odda wszystkie swoje skarby, ja zaś mojej wolności nie sprzedam za złoto.
– Za złoto! – zawołał Owen. – O, gdybyś widział, panie Franku, rachunki z ostatniego kwartału! Pięć cyfr! Tak, pięć cyfr dla każdego wspólnika! I to wszystko miałoby paść łupem jakiegoś chłystka, papisty? I na to ja całe życie tak usilnie pracowałem dla dobra waszego domu! O! Na samą myśl serce mi się rozdziera! Zastanów się pan tylko, co za piękna firma Osbaldystone, Tresham i Osbaldystone, a kto wie – dodał ściszonym głosem – może nawet Osbaldystone, Osbaldystone i Tresham, bo któż nie wie, że wola pańskiego ojca jest prawem dla wszystkich wspólników?
– Przecież, mój kochany Owenie, również mój stryjeczny brat nazywa się Osbaldystone, a więc ta piękna kolejność wcale się przez to nie zmieni.
– Panie Franku, po co te żarty, ja pana tak kocham!… Pański stryjeczny brat!… Z pewnością papista, tak jak i jego ojciec; piękny mi dziedzic dla protestanta!
– Pomiędzy katolikami są równie godni ludzie, jak i między protestantami.
Owen już miał odpowiedzieć z niezwykłym u siebie ożywieniem, gdy wszedł mój ojciec.
– Masz słuszność, Owenie – rzekł. – Niech się namyśli. Młokosie! Daję ci miesiąc czasu do zastanowienia.
Ukłoniłem się w milczeniu, uradowany z niespodziewanej zwłoki, nie wątpiąc, że ojciec odstąpi nieco od swoich pogróżek.
Upłynął ten terminowy miesiąc, ale bez żadnej zmiany w postanowieniu. Nic nie krępowało mojego postępowania, a ojciec ani razu nie zadał mi pytania w tej drażliwej sprawie. Widywałem go tylko w godzinach obiadowych, a i wówczas starannie unikał wszelkich sporów, których i ja, jak się łatwo domyślasz, nie chciałem wszczynać. Jedynym tematem rozmów były codzienne nowiny i rzeczy zupełnie obojętne, jak to zwykle bywa między osobami ledwie się znającymi. Nikt obcy nie mógłby się domyślić dzielącego nas nieporozumienia, które w samotności nieraz było jednak przedmiotem moich głębokich rozmyślań. Czy ojciec mógłby ściśle dotrzymać słowa i wydziedziczyć jedynego syna? Wzbogacić bratanka, którego nigdy nie widział i o losach którego nie miał zupełnej pewności? Postępek mojego dziada w podobnym wypadku powinien był dać mi odpowiedź; ale dobroć, z jaką mój ojciec, zanim wyjechałem do Francji, ulegał wszelkim moim żądaniom, a nawet wymysłom, dała mi fałszywe wyobrażenie o jego charakterze. Nie wiedziałem, że czasami rodzice zbyt pobłażający wiekowi dziecięcemu dlatego jedynie, że ich to bawi, są surowi dla dojrzałych młodzieńców, a przyzwyczajeni rozkazywać, wymagają zupełnego posłuszeństwa.
Przekonany, że najgorszym, co może mnie spotkać, będzie chwilowa niechęć ojca i kilka tygodni wygnania, cieszyłem się myślą, że w wiejskim zaciszu znajdę okazję poprawienia i przepisania na czysto pierwszych pieśni _Szalonego Orlanda_, które zacząłem przekładać wierszem. W tych słodkich marzeniach, pozbierawszy pewnego razu swoje szpargały, już miałem oznaczać miejsca wymagające poprawy, gdy po lekkim zapukaniu we drzwi wszedł Owen. Taka była rutyna, taki porządek we wszelkich czynnościach tego zacnego starca, tak święcie zachowywał zwyczaj zmierzania ze swego pokoju prosto do biura bez najmniejszej zwłoki, że podobno po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się zboczyć na drugie piętro w domu swego pryncypała; nie wiem nawet, jakim sposobem trafił do mojego pokoju.
– Panie Franku – rzekł do mnie, kiedy wyraziłem moje zdziwienie i radość, że go oglądam. – Nie wiem, czy dobrze robię, przychodząc z tym, co usłyszałem. Nie należy mówić poza biurem, co się w biurze dzieje, a przysłowie mówi, że ściany kantoru nie powinny wiedzieć, ile jest linijek w dzienniku, ale nie mogę przed tobą zataić, że młody Twineall bawił gdzieś ponad dwa tygodnie i dopiero co skądś powrócił.
– Więc cóż z tego, kochany Owenie? Co ja mam wspólnego z podróżą Twinealla albo z jego powrotem?
– Pozwól mi dokończyć, panie Franku. Ojciec pański dał mu jakieś tajne polecenie… Nie był on w Falmouth z powodu bankructwa Pilcharda, wiem to na pewno, długi z Blackwell&comp. niedawno nam zapłacono, tak samo oddali wszystko, co byli winni dzierżawcy min Kornwalii, Trevanion i Treguilliam, zaś co do innych interesów, trzeba by najpierw zajrzeć do moich ksiąg. Słowem, nie ma wątpliwości, że Twineall wraca z północy od pańskiego stryja.
– Czy to możliwe? – zawołałem z niepokojem.
– Opowiada nam teraz ciągle o butach do jazdy konnej, ostrogach i bitwie kogutów w Yorku. Tak, tak, to równie pewne, jak twierdzenie Pitagorasa. Dałby Bóg, moje dziecko, żebyś poszedł za wolą ojca i jak on został uczciwym i zamożnym handlowcem.
Tak mnie zastanowiła ta nagła wiadomość, że w tej chwili poczułem wielką chęć skorzystania z dobrej rady i ucieszenia poczciwego Owena prośbą, aby zawiadomił mojego ojca, że poddaję się jego woli, lecz pycha, ta rzadko kiedy chwalebna, a najczęściej występna namiętność, stanęła mi na przeszkodzie. Prośba ta ugrzęzła mi w ustach, a zanim zdołałem ją wymówić, Owen usłyszał głos mego ojca i jak oparzony wybiegł w wielkim pędzie, a wraz z nim jedyna okazja pogodzenia się z ojcem.
Kupiecka skrupulatność mojego rodzica przejawiała się w najdrobniejszych nawet szczegółach. Tego samego dnia, tej samej godziny, w tym samym pokoju, tym samym sposobem i tonem jak miesiąc wcześniej ponowił pomysł dopuszczenia mnie do wspólnictwa w banku i sprawach handlowych; w końcu zapytał, jakie jest moje ostateczne postanowienie.
Nie tylko wówczas, ale i jeszcze dziś wydaje mi się, że droga, którą obrał, nie była właściwa, że pewniej trafiłby do celu, postępując mniej surowo.
Suchy ton i wrogie spojrzenie tym mocniej utwierdziły mój upór i w końcu powiedziałem, że niemożliwe jest dla mnie przyjęcie tej spółki. Pewnie, że ustąpić na pierwsze wezwanie wydało mi się słabością; gdyby silniej na to nalegał, może zmieniłbym swoje zamiary, nie ściągając na siebie wyrzutu płochości. Ale zawiodłem się bardzo, bo ojciec mój, odwróciwszy się do Owena, rzekł ozięble:
– Mówiłem ci, że tak będzie. – Potem podszedł do mnie i dodał: – Franku, w twoim wieku zdolny już jesteś decydować o drodze, na której możesz znaleźć szczęście, nie będę więc dłużej cię naglił. Lecz chociaż, nie chcąc cię już namawiać, abyś zastosował się do moich zamierzeń, nie mam obowiązku pomagać twoim zamierzeniom, chciałbym jednak wiedzieć, co zamyślasz przedsięwziąć, gdyż nie odmawiam ci mojej pomocy.
Zmieszało mnie to pytanie. Odpowiedziałem więc z nieśmiałością, że nie będąc predestynowanym do żadnej technicznej pracy i nie posiadając własnego funduszu, nie mógłbym się utrzymać bez jego pomocy, że jednak żądania moje są bardzo ograniczone i że mam nadzieję, iż mój wstręt ku powołaniu, które dla mnie przeznaczył, nie pozbawi mnie jego opieki i łaski.
– To ma znaczyć, Franku, że chcesz się wesprzeć na moim ramieniu, a jednak iść tam, dokąd ci się podoba. Jedno z drugim trudno pogodzić; spodziewam się jednak, że będziesz posłuszny moim rozkazom, o ile nie będą one krzyżować twoich własnych zamiarów.
Chciałem zrobić jakąś uwagę.
– Chwilkę cierpliwości! – zawołał. – Jeżeli taki jest twój zamiar, udasz się natychmiast na północ, odwiedzisz stryja i zawrzesz znajomość z rodziną. Wybrałem jednego spomiędzy jego synów (ma ich podobno sześciu). Zapewniają mnie, że godniejszy od innych jest zająć twoje miejsce w moim domu, ale dla ostatecznego układu konieczna jest twoja obecność w Osbaldystone Hall. Na miejscu otrzymasz szczegółowe instrukcje i pozostaniesz tam do dalszych moich poleceń. Jutro rano zastaniesz wszystko gotowe do podróży.
Powiedziawszy te słowa, oddalił się z mego pokoju.
– Więc już wszystko skończone między mną i ojcem, kochany Owenie? – rzekłem do mego zacnego przyjaciela, na którego twarzy widoczne było głębokie zmartwienie.
– Już po wszystkim, panie Franku, sam się zgubiłeś. Kiedy ojciec pański odezwie się tym spokojnym i stanowczym tonem, to tak, jakby podpisał umowę. Słowo jego jest niezmienne.
Owen mówił prawdę – nazajutrz o piątej rano byłem już w drodze do Yorku, na dość dobrym koniu i z pięćdziesięcioma gwineami w kieszeni. Jechałem tam zaś w celu ułatwienia ojcu wyboru jednego z moich stryjecznych braci, który zająłby moje przy nim miejsce i odziedziczył jego majątek, a może również rodzicielskie przywiązanie.ROZDZIAŁ VI
Nadchodzą, nadchodzą zatrzęsły się mury,
Ich głosy wstrząsają sklepieniem ponurym.
Penrose
Choć Hildebrand Osbaldystone nie spieszył się zbytnio, by zobaczyć swego bratanka, to gdy już się zjawił, jego przyjęcie okazało się całkiem miłe. Był to postawny mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, ubrany w zniszczony strój myśliwski. Kiedy przedstawiał mi moich kuzynów, Thorncliffa, Dicksona, Wilfreda, Percy’ego i Johna, miałem wreszcie okazję przyjrzeć się im dokładnie. Byli to młodzieńcy wysocy, mili dla oka i dobrze zbudowani – na ich twarzach widniał ten szczególny wyraz buńczucznej radości, który pozwalał domyślać się, że bardziej zajmuje ich hartowanie ciała niż ćwiczenia umysłowe. Jedynie Rashleigh różnił się od nich. Na pierwszy rzut oka sprawił na mnie wrażenie człowieka dobrze wychowanego. Powierzchowność jego, jak powiedziałem, nie była powabna: szczupły, niskiego wzrostu, a przy tym przygarbiony, wyglądał jak Pigmej przy swoich braciach. Przez jakiś przypadek w dzieciństwie okulał tak mocno, iż sądzono, że nie będzie mógł zostać księdzem – wiadomo bowiem, że Kościół katolicki nie dopuszcza do swego grona ludzi mających jakąś wadę budowy ciała – inni jednak utrzymywali, że Rashleigh może być duchownym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki