Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Rob Roy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
15,99
1599 pkt
punktów Virtualo

Rob Roy - ebook

Świetnie wykształcony Frank – wbrew woli ojca – pragnie poświęcić się literaturze i sztuce. Z tego powodu zostaje wysłany do zamku szkockich krewnych Osbaldystone’ów. Na wygnaniu jedyną bliską mu osobą staje się tajemnicza Diana Vernon. Kiedy do zamku powraca właściciel, sprawy się komplikują, a na drodze Franka i Diany staje szkocki buntownik Rob Roy.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-863-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Nie mam już synów, tego nawet tracę,
Czymże zgrze­szy­łem, jaka moja wina?
Jakimże temu prze­kleń­stwem odpłacę,
Kto tak odmie­nił, kto mi zepsuł syna?

Pan Tomasz

Tyle razy pro­si­łeś mnie, kochany przy­ja­cielu, abym korzy­sta­jąc ze swo­body, jakiej mi raczyła pod koniec życia udzie­lić Opatrz­ność, nakre­ślił obraz wyda­rzeń, które wyzna­czyły jego począ­tek. Pamięć tych, jak je nazy­wasz, awan­tur pozo­sta­wiła w moim umy­śle zara­zem przy­jemne i dotkliwe wra­że­nie; łączy się z nimi uczu­cie żywej wdzięcz­no­ści i czci dla Istoty ważą­cej wszel­kie ludz­kie losy, któ­rej dobro­czynna ręka powio­dła mnie przez mło­dość wśród tylu przy­gód i nie­bez­pie­czeństw, jakby wła­śnie po to, bym umiał moc­niej czuć i cenić spo­kój i szczę­ście, któ­rymi obda­rza mnie na sta­rość.

Poświę­ca­jąc dru­giemu „ja” moje pamięt­niki, odno­szę tę mię­dzy innymi korzyść, że mogę opu­ścić wiele nie­po­trzeb­nych szcze­gó­łów, jakie musiał­bym wyja­śniać ludziom zupeł­nie mi obcym, tobie zaś opo­wiem tylko te, które albo już były ci dokład­nie znane, albo zatarły się w pamięci, a które prze­cież są nie­jako kamie­niem węgiel­nym mojego losu.

Zapewne przy­po­mi­nasz sobie mojego ojca. Jako syn jego wspól­nika zna­łeś go w swoim dzie­ciń­stwie, lecz zna­łeś też wów­czas, kiedy wiek i wła­ściwa mu nie­do­łęż­ność nie pozwa­lały mu już odda­wać się pla­nom han­dlo­wym z tym zapa­łem, który sta­no­wił główną cechę jego cha­rak­teru. Byłby może szczę­śliw­szy, cho­ciaż mniej bogaty, gdyby zwró­cił ku nauce tę nie­zmor­do­waną spraw­ność i bystrość umy­słu, które poświę­cił wyłącz­nie han­dlowi; rozu­miem jed­nak, że nie tylko żądza bogactw przy­wią­zuje doń śmia­łych i przed­się­bior­czych ludzi. Ten, kto się pusz­cza na to burz­liwe morze, powi­nien połą­czyć zręcz­ność z nie­ustra­szo­nym męstwem żegla­rza; a jed­nak i przy tych zale­tach może zgi­nąć, jeśli pomyślny powiew wia­tru nie zapro­wa­dzi go do portu. To połą­cze­nie koniecz­nej prze­zor­no­ści i nie­unik­nio­nego przy­padku, ta przy­kra i cią­gła nie­pew­ność, któ­rej stro­nie przy­pad­nie zwy­cię­stwo w walce ludz­kiego prze­wi­dy­wa­nia z wyro­kami losu, nie­ustan­nie zaj­mu­jąc duszę, dają jej zara­zem bodziec do roz­wi­nię­cia całej swej zdol­no­ści i wła­dzy. Zatem słusz­nie można by powie­dzieć, że han­del przed­sta­wia te same powaby co i gra, nie pod­le­ga­jąc jed­nak moral­nej klą­twie, jaka spra­wie­dli­wie ściga tych, któ­rzy szu­kają tylko w grze losu.

W pierw­szych latach osiem­na­stego wieku, kiedy koń­czy­łem dwu­dzie­sty rok życia, nagły roz­kaz mojego ojca odwo­łał mnie z Bor­de­aux do Lon­dynu. Ni­gdy nie zapo­mnę pierw­szego spo­tka­nia z nim. Wiesz, jak zwięźle i sucho wyra­żał swoją wolę. Wydaje mi się, że mam jesz­cze przed oczyma tę pro­stą postawę, prędki i śmiały chód, żywe i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, twarz, którą trudy zbyt wcze­śnie poorały zmarszcz­kami. Zdaje mi się, że sły­szę głos, który ni­gdy nie wypo­wie­dział pustego słowa, a nie­kiedy obja­wiał ostrość tłu­miącą wszel­kie łagodne i rzewne uczu­cia.

Zale­d­wie zsia­dłem z konia, natych­miast pobie­głem do gabi­netu mojego ojca. Prze­cha­dzał się tu i ówdzie; na jego zamy­ślo­nej twa­rzy nie zdo­łał spra­wić naj­mniej­szej zmiany nawet widok jedy­nego syna po czte­ro­let­nim nie­wi­dze­niu się. Rzu­ci­łem się w jego obję­cia. Był to czuły ojciec, choć daleki od nie­po­ha­mo­wa­nej sła­bo­ści: łza zaja­śniała w jego ciem­nym oku, lecz tylko przez chwilę.

– Dubo­urg pisze mi, że był z cie­bie zado­wo­lony, Franku.

– Cie­szy mnie to.

– Tak, ale ja wcale nie mam powodu się cie­szyć – rzekł, usiadł­szy za sto­łem.

– Zasmu­casz mnie, mój ojcze.

– Cie­szy, smuci to słowa, do któ­rych ja nie przy­wią­zuję żad­nego zna­cze­nia. Oto twój ostatni list.

Wycią­gnął ogromny stos papie­rów nawle­czo­nych na czer­woną nitkę. Wła­śnie tam było moje nie­szczę­sne pismo na temat naj­bar­dziej mnie wów­czas inte­re­su­jący, zdolne przy­naj­mniej poru­szyć serce, jeżeli nie do końca prze­ko­nać roz­są­dek; tam, powta­rzam, spo­czy­wało, pośród nie­zli­czo­nego mnó­stwa listów i rachun­ków han­dlo­wych. Naprawdę trudno mi nie roze­śmiać się w duchu, kiedy sobie przy­po­mi­nam, jak moja próż­ność poczuła się dotknięta na widok tych tkli­wych epi­stoł, które kosz­to­wały mnie tyle pracy, wycią­gnię­tych spo­mię­dzy akwi­zy­cji, weksli, kwi­tów i tym podob­nych szcze­gó­łów kupiec­kiej kore­spon­den­cji.

Czy – pomy­śla­łem sobie wtedy – list tak ważny (nie śmia­łem dodać: „tak mądrze napi­sany”) nie zasłu­gi­wał na osobne miej­sce? Czy godziło się mie­szać go z tą han­dlową bazgra­niną?

Ale mój ojciec w ogóle nie zauwa­żył mojego smutku, a gdyby nawet go dostrzegł, pew­nie nie­wiele by go to obe­szło.

– Oto – mówił dalej, trzy­ma­jąc list w ręku – twoje pismo z dnia dwu­dzie­stego pierw­szego zeszłego mie­siąca. Prze­czy­tajmy. Piszesz mi, że się spo­dzie­wasz, iż w spra­wie tak waż­nej, jaką jest wybór powo­ła­nia, dobroć ojcow­ska pozwoli ci mieć głos przy­naj­mniej prze­czący, że czu­jesz w sobie nie­prze­zwy­cię­żony wstręt… Tak, uży­łeś tego słowa „nie­prze­zwy­cię­żony” – jed­nak wolał­bym, żebyś pisał nieco wyraź­niej i żebyś się nauczył dobrze prze­kre­ślać, bar­dziej zaokrą­glać – wstręt, powta­rzam, nie­prze­zwy­cię­żony do speł­nie­nia układu, który ci przed­sta­wi­łem. W dal­szej czę­ści listu powta­rzasz cią­gle to samo i roz­cią­gną­łeś na czte­rech stro­nach to, co, zasta­no­wiw­szy się nieco, mogłeś wyra­zić w czte­rech linij­kach… Bo, koniec koń­ców, panie Franku, z całej two­jej ode­zwy wynika, że twoja wola nie jest zgodna z moimi zamia­rami i posta­no­wie­niami.

– Sza­nuję twoją wolę, mój ojcze, ale w tej oko­licz­no­ści nie mogę…

– Słowa są dla mnie niczym, mło­ko­sie – rzekł mój ojciec, któ­rego nie­ugię­tość kryła się zawsze pod maską opa­no­wa­nia i spo­koju. – _Nie mogę_ jest być może grzecz­niej­sze niż _nie chcę_, ale oba te wyra­że­nia są jed­no­znaczne, jeżeli cho­dzi o moralne nie­po­słu­szeń­stwo. Poza tym nie chcę, żebyś dzia­łał bez zasta­no­wie­nia. Pomó­wimy jesz­cze o tym po obie­dzie. Owe­nie!

Wszedł Owen. Wów­czas nie miał jesz­cze tych bia­łych wło­sów, które w two­ich oczach nada­wały mu tak sza­cowną postawę, bo liczył nie wię­cej niż pięć­dzie­siąt lat, ale miał ten sam orze­chowy uni­form, w któ­rym go pozna­łeś, te same jedwabne popie­late poń­czo­chy i trze­wiki ze srebr­nymi sprzącz­kami, te same baty­stowe man­kiety, odpo­wied­nio pomarsz­czone i spa­da­jące aż do połowy dłoni, ile­kroć bawił w gabi­ne­cie mojego ojca, lecz gdy był w kan­to­rze, scho­wane ze wszelką ostroż­no­ścią pod rękawy fraka w celu uchro­nie­nia przed atra­men­tem; w końcu tę samą postać, poważną, lecz pełną dobroci, która do ostat­niej chwili życia przed­sta­wiała pierw­szego komi­santa banku Osbal­dy­stone i Tre­sham.

– Owe­nie – rzekł mój ojciec, kiedy zacny sta­rzec uści­snął mi przy­jaź­nie rękę. – Zjemy dziś razem obiad. Usły­szysz nowiny o naszych przy­ja­cio­łach w Bor­de­aux, które przy­wiózł nam Frank.

Owen uczy­nił dość nie­zgrabny ukłon na znak peł­nej usza­no­wa­nia wdzięcz­no­ści, gdyż w owej epoce, kiedy gra­nicy oddzie­la­ją­cej roz­ma­ite stany strze­żono z nie­zwy­kłą w dzi­siej­szych cza­sach ści­sło­ścią, zapro­sze­nie pryn­cy­pała było wiel­kim zaszczy­tem dla komi­santa.

Ni­gdy nie zapo­mnę tego obiadu: nie­pewny o mój przy­szły los, oba­wia­jąc się, abym nie został ofiarą oso­bi­stych korzy­ści mego ojca i cał­ko­wi­cie zajęty wynaj­dy­wa­niem spo­so­bów na zacho­wa­nie mojej wol­no­ści, nie mogąc pro­wa­dzić roz­mowy tak aktyw­nie, jak tego żądał ojciec, nie­raz dawa­łem mniej zado­wa­la­jące odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­rymi mnie zarzu­cał. Owen, pełen usza­no­wa­nia dla ojca, ale rów­nie przy­wią­zany do syna, któ­rego nie­raz w dzie­ciń­stwie koły­sał na kola­nach, na wzór tego cichego sprzy­mie­rzeńca, co mimo bojaźni chęt­nie dopo­mógłby uci­śnio­nej stro­nie, dokła­dał wszel­kich sta­rań, aby spro­sto­wać moje błędne odpo­wie­dzi, wypeł­nić ich nie­do­sta­tek i zabez­pie­czyć osa­czo­nemu drogę ucieczki. Te jego zabiegi zwięk­szały jesz­cze nie­chęć mego ojca, który jed­nym sro­gim spoj­rze­niem zamy­kał usta poczci­wemu star­cowi. Pod­czas mojego pobytu w domu pana Dubo­urga postę­po­wa­nie moje nie było wpraw­dzie takie jak owego komi­santa,

który, gdy go sza­lona cho­roba napada,

zamiast weksli i kwi­tów wier­sze tylko składa,

jed­nak muszę wyznać, że tylko tyle prze­by­wa­łem w kan­to­rze, ile było konieczne, aby zasłu­żyć sobie na dobrą opi­nię Fran­cuza, który od dawna utrzy­my­wał kon­takty z naszym domem i z pole­ce­nia mego ojca miał mnie zazna­jo­mić z taj­ni­kami han­dlu. Głów­nym moim zaję­ciem były lite­ra­tura i sztuki piękne, a cho­ciaż mój ojciec nie był wro­giem talen­tów i jego czy­sty roz­są­dek nie pozwa­lał mu wąt­pić, że są one źró­dłem przy­jem­no­ści i ozdobą ludz­kiego życia, przede wszyst­kim żądał jed­nak, abym nie tylko odzie­dzi­czył po nim mają­tek, ale rów­nież tego ducha spe­ku­la­cji, który mu dopo­mógł w jego zebra­niu.

Mój ojciec wprost uwiel­biał swoje sta­no­wi­sko i to było praw­dzi­wym powo­dem jego żąda­nia, abym poświę­cił się temu zawo­dowi. Rów­nie bie­gły jak czynny, wypo­sa­żony przez naturę w płodną i śmiałą wyobraź­nię, w każ­dym pomyśl­nie zakoń­czo­nym przed­się­wzię­ciu znaj­do­wał nowy bodziec do kolej­nych dzia­łań, nową sprę­żynę do ich szczę­śli­wego wyko­na­nia. Nie­umiar­ko­wany w zwy­cię­stwach, doda­wał jedne laury do dru­gich, nie cze­ka­jąc, aż czas utrwali nowe zdo­by­cze i pozwoli spo­koj­nie ich uży­wać. Przy­wy­kły spo­glą­dać nie­ulę­kłym okiem na szalę For­tuny, na któ­rej cią­gle zawie­szał swoje skarby, miał mnó­stwo spo­so­bów na prze­chy­la­nie jej na swoją stronę. W miarę rosną­cych nie­bez­pie­czeństw podwa­jał aktyw­ność i męstwo. Sło­wem, był to praw­dziwy obraz oswo­jo­nego z falą i z nie­przy­ja­cie­lem żegla­rza, któ­rego zaufa­nie we wła­sne siły nabywa nowej mocy na widok nad­cho­dzą­cej burzy lub walki. Nie­raz jed­nak przy­cho­dziło mu na myśl, że wiek i towa­rzy­szące mu nie­do­ma­ga­nia wkrótce uczy­nią go nie­zdol­nym do dal­szej pracy i że spoj­rze­nie w przy­szłość dora­dza zawczasu wyszko­lić zręcz­nego ster­nika, który ująłby umie­jętną ręką opusz­czony rudel okrętu i kie­ro­wał nim według jego rad i prze­stróg. Cho­ciaż ojciec twój był w spółce z moim i cały swój mają­tek umie­ścił w naszym domu, wiesz jed­nak, że ni­gdy nie chciał czyn­nie zaj­mo­wać się han­dlem. Owen zaś, który dzięki swo­jej wier­no­ści i dogłęb­nej zna­jo­mo­ści aryt­me­tyki słusz­nie pia­sto­wał funk­cję pierw­szego komi­santa, nie miał ani tylu wro­dzo­nych zdol­no­ści, ani cha­rak­teru, żeby mógł mu być powie­rzony ster pro­wa­dzą­cego. Jeśli więc wyro­kiem Opatrz­no­ści mój ojciec miałby nagle opu­ścić ten świat, co by się stało z tym mnó­stwem roz­po­czę­tych przed­się­wzięć, gdyby jego poto­mek nie był w sta­nie dźwi­gać cię­żaru inte­re­sów i jak nowy han­dlowy Her­ku­les wyrę­czyć zgrzy­bia­łego Atlasa? A co by się stało z tym samym potom­kiem, gdyby nagle zna­lazł się pośród labi­ryntu spe­ku­la­cji bez zba­wien­nej nici, to zna­czy bez zna­jo­mo­ści, które mogłyby go stam­tąd wypro­wa­dzić? Z tych wszyst­kich powo­dów, wów­czas zna­nych mi tylko czę­ściowo, ojciec mój posta­no­wił skło­nić mnie, abym wybrał ten sam zawód, w któ­rym on sam od dawna zaszczyt­nie pra­co­wał, a co raz posta­no­wił, tego już nic w świe­cie nie mogło zmie­nić. Na nie­szczę­ście ja rów­nież mia­łem nieco uporu, a moje zamiary zupeł­nie się nie zga­dzały z nadzie­jami mego ojca.

Ta moja nie­sfor­ność daje się jed­nak tym uspra­wie­dli­wić, że nie zna­łem głów­nej przy­czyny takiej woli i nie czu­łem tego, jak bar­dzo moje posłu­szeń­stwo było nie­zbędne dla szczę­ścia mego ojca. Uwa­ża­jąc się za pew­nego dzie­dzica znacz­nego majątku, nie mogłem nawet pomy­śleć, aby dla jego utrzy­ma­nia potrzebna była jaka­kol­wiek praca czy też naby­cie wia­do­mo­ści nie­zwią­za­nych z moimi chę­ciami i skłon­no­ściami. W zamia­rze ojca upa­try­wa­łem jedy­nie żądzę pomno­że­nia bogactw, które zebrał, a będąc prze­ko­nany, że nikt lepiej ode mnie nie może decy­do­wać, jaką drogą mam tra­fić do szczę­ścia, wyda­wało mi się, że z wła­snej winy z niej zbo­czę, jeżeli będę się sta­rał o powięk­sze­nie dostat­ków, które i bez tego, w moim rozu­mie­niu, były już wię­cej niż wystar­cza­jące na wszel­kie, nawet naj­bar­dziej wymyślne zachcianki.

Wspo­mi­na­łem już, że sprawy han­dlowe nie były moim jedy­nym zaję­ciem pod­czas pobytu w Bor­de­aux. Lek­ce­wa­żąc to, co mój ojciec uzna­wał za naj­waż­niej­sze, był­bym może zupeł­nie zapo­mniał o han­dlu, gdy­bym nie oba­wiał się znie­chę­cić naszego kore­spon­denta, pana Dubo­urga; choć on, odno­sząc znaczne korzy­ści ze sto­sun­ków z domem mego ojca, zanadto miał na uwa­dze wła­sny inte­res, aby miał mu zano­sić nie­po­myślne wie­ści o jego jedy­nym synu i przez to ścią­gać na sie­bie wymówki z oby­dwu stron. Pod wzglę­dem oby­cza­jów moje postę­po­wa­nie było nie­na­ganne i zapew­nia­jąc o tym mojego ojca, Dubo­urg odda­wał mi tylko zasłu­żoną spra­wie­dli­wość. Wydaje mi się jed­nak, że sprytny Fran­cuz byłby tak samo pobłaż­liwy, gdyby nawet mógł obwi­niać mnie o coś wię­cej niż tylko nie­dba­łość w nauce o han­dlu. Tak czy ina­czej, poprze­sta­jąc na tym, że codzien­nie widy­wał mnie przez parę godzin w kan­to­rze, nie zabra­niał mi poświę­cać reszty czasu Muzom i pew­nie nie miałby nic prze­ciwko, gdy­bym przed­kła­dał Cor­ne­ille’a i Boileau nad Sawa­rego i Pestle­th­wa­ita.

Ulu­bioną for­mułką, jaką pan Dubo­urg zwykł koń­czyć listy do swego kore­spon­denta, było:

_Syn wasz jest taki, jakim tylko widzieć go pra­gnie tro­skli­wość ojca._

Mój ojciec mniej zwa­żał na te słowa: mogły być jak naj­czę­ściej powta­rzane, byleby dokład­nie i jasno przed­sta­wiały sytu­ację. Pod tym wzglę­dem nawet sam Adis­son nie potra­fiłby zna­leźć przy­jem­niej­szych dla niego wyra­żeń jak te, któ­rych kupcy uży­wają w swoim listow­nym, wiecz­nie jed­no­staj­nym stylu.

Chęt­niej wie­rząc w to, czego pra­gnął, pan Osbal­dy­stone prze­stał w końcu powąt­pie­wać w prawdę ulu­bio­nej for­muły Dubo­urga i już cie­szył się, że życze­nia jego uwień­czy pomyślny sku­tek, gdy mój nie­szczę­sny list otwo­rzył mu oczy i wypro­wa­dził go z miłego błędu, przy­no­sząc wymowne i uro­czy­ste oświad­cze­nie, że nie mogę zasiąść w ciem­nym kan­to­rze Crane Alley na śru­bo­wa­nym stołku wyż­szym niż wszyst­kie inne oprócz trój­noga mego ojca.

Od tej chwili wszystko się zmie­niło. Na Dubo­urga padło mocne podej­rze­nie zdrady, a jego listy stra­ciły wia­ry­god­ność, jak gdyby prze­stał pła­cić w ter­mi­nie. Mnie wezwano do Lon­dynu, a przy­jęto, jak już wyżej opo­wie­dzia­łem.ROZDZIAŁ II

Biedny mło­dzian, jeżeli poezja zawróci mu w gło­wie,
już ni­gdy nie wyj­dzie na ludzi.

Ben Jon­son

Ojciec mój potra­fił tak bar­dzo pano­wać nad swymi emo­cjami, że rzadko kiedy wyra­żał swoją nie­chęć sło­wami; tylko ton jego mowy sta­wał się nieco bar­dziej suchy i ostry niż zazwy­czaj. Wszyst­kie jego czyn­no­ści były sys­te­ma­tyczne i jed­no­stajne, a za główną zasadę miał zmie­rzać pro­sto do celu i nie tra­cić czasu na próżną gada­ninę. Więc ze zło­śli­wym uśmie­chem słu­chał moich roz­tar­gnio­nych odpo­wie­dzi o sta­nie han­dlu we Fran­cji, pozwa­lał mi błą­kać się i zagłę­biać coraz bar­dziej w taj­ni­kach prze­mian ceł i taryf i ani razu nie przy­szedł mi z pomocą, lecz gdy tylko dostrzegł, że nie potra­fiłem wytłu­ma­czyć wpływu, jaki miało obni­że­nie ceny luido­rów na sprawy ban­kowe, nie mógł dłu­żej wytrzy­mać i zimna krew opu­ściła go.

– Jak to, naj­waż­niej­szy wypa­dek, jak tylko mogę się­gnąć pamię­cią! – zawo­łał mój ojciec (a prze­cież był świad­kiem rewo­lu­cji, która posa­dziła na tro­nie wład­ców z domu hano­wer­skiego). – Naj­waż­niej­szy wypa­dek, a jego­mość stoi osłu­piały, pląta się, jakby o niczym nie wie­dział!

– Pan Frank – bojaź­li­wie ode­zwał się Owen – na pewno sobie przy­po­mni, że dekre­tem króla fran­cu­skiego z dnia pierw­szego marca tysiąc sie­dem­set­nego roku posta­no­wiono, że dzie­sięć dni po upły­wie ter­minu…

– Pan Frank – prze­rwał mój ojciec – na pewno przy­po­mni sobie wszystko, co mu tylko opo­wiesz. Lecz, na mój honor, jak Dubo­urg mógł pozwo­lić!… Powiedz mi, Owe­nie, czy jesteś zado­wo­lony z jego bra­tanka Kle­mensa Dubo­urga, który od dawna pra­cuje w moim kan­to­rze?

– Jest to mło­dzie­niec o naprawdę nie­po­spo­li­tych zdol­no­ściach – odpo­wie­dział Owen, rze­czy­wi­ście ujęty spry­tem mło­dego Fran­cuza.

– Tak, tak, z pew­no­ścią zna się nie­źle na spra­wach ban­ko­wych. Dubo­urg wie­dział, jak wszystko urzą­dzić, żeby mieć wia­do­mo­ści o wszyst­kim, co się u mnie dzieje. Ale pokażę mu, że prze­nik­ną­łem jego sztuczki. Owe­nie! Zapła­cisz Kle­men­sowi za bie­żący kwar­tał i powiesz mu, że jutro może sobie wyru­szać do Bor­de­aux na okrę­cie swego stryja.

– Jak to? Pan chce odpra­wić Kle­mensa Dubo­urga? – zapy­tał Owen drżą­cym gło­sem.

– Tak jest; i to natych­miast. Czy nie wystar­czy mi ten nic nie­umie­jący Anglik, któ­rego nazy­wam swoim synem? Czy mam pozwo­lić prze­by­wać razem z nim prze­bie­głemu Fran­cu­zowi, który będzie wycią­gał korzy­ści z jego błę­dów?

Nawet gdyby umi­ło­wa­nie spra­wie­dli­wo­ści nie było zaszcze­pione w moim sercu od dzie­cin­nych lat, dość długi pobyt na ziemi _Wiel­kiego monar­chy_ umoc­nił we mnie nie­prze­zwy­cię­żony wstręt do wszel­kich aktów prze­mocy. Usi­ło­wa­łem więc wsta­wić się za nie­win­nym mło­dzień­cem i uwol­nić go od kary, którą miał ponieść jedy­nie za to, że był wię­cej niż ja wykształ­cony w dzie­dzi­nie han­dlu.

– Kochany ojcze – ode­zwa­łem się, gdy ten tylko prze­rwał. – Zdaje mi się, że za moją opie­sza­łość tylko ja sam powi­nie­nem odpo­wia­dać. Byłoby nie­spra­wie­dliwe, gdyby ktoś musiał za mnie pono­sić nie­za­słu­żoną karę. Nie mogę zaprze­czyć, że pan Dubo­urg dawał mi wszelką spo­sob­ność naby­cia potrzeb­nych wia­do­mo­ści, lecz wyznaję, że nie umia­łem z tego sko­rzy­stać. Co do pana Kle­mensa Dubo­urga…

– Co do niego, to i do cie­bie – prze­rwał mój ojciec. – Wiem, jak mam postą­pić. To dobrze, mój Franku, że chcesz całą winę wziąć na sie­bie, to bar­dzo dobrze i oddaję ci spra­wie­dli­wość. Ale nie mogę prze­ba­czyć sta­remu Dubo­ur­gowi – dodał, spo­glą­da­jąc na Owena – że dając ci oka­zję dosko­na­le­nia się w uży­tecz­nej nauce, nie doniósł ojcu, iż syn nie poczy­nił żad­nych postę­pów.

– Pan Frank – rzekł stary sługa, pochy­la­jąc nieco głowę, a nie­znacz­nie uno­sząc rękę, jak gdyby według zwy­czaju chciał zało­żyć pióro za ucho – pan Frank dosko­nale zna tę główną zasadę moral­nego rachunku, wielką „regułę trzech”: Niech _A_ będzie tym dla _B_, czym chce, żeby _B_ było dla niego, a wypa­dek będzie pra­wi­dłem, jak ma samo postą­pić.

Ojciec mój nie mógł się nie roze­śmiać, widząc naj­pięk­niej­szą zasadę moral­no­ści pod­cią­gniętą pod alge­bra­iczną for­mułę, lecz wkrótce przy­brał poważną postawę, a zwra­ca­jąc się ku mnie, rzekł:

– Nie­do­brze, panie Franku! Zmar­no­wa­łeś twój czas jak nie­roz­sądne dziecko. Trzeba, żebyś teraz żył jak czło­wiek. Owen będzie twoim prze­wod­ni­kiem w han­dlo­wych poczy­na­niach. Spo­dzie­wam się, że jego nauka przy­nie­sie ci więk­szą korzyść.

Już mia­łem odpo­wie­dzieć, lecz Owen rzu­cił na mnie tak wymowne i pokorne spoj­rze­nie, że mimo­wol­nie zamil­kłem.

– Ale dość już o tym – mówił dalej mój ojciec. – Wra­cam do mojego listu z dnia pierw­szego zeszłego mie­siąca, na który dałeś rów­nie obraź­liwą i nie­roz­sądną odpo­wiedź; ale naj­pierw nalej sobie wina i podaj butelkę Owe­nowi.

– Bar­dzo to dla mnie przy­kre – odpo­wie­dzia­łem bez waha­nia – że moja odpo­wiedź, która była owo­cem głę­bo­kiej roz­wagi, tak obra­ziła mego ojca. Ale zarę­czam, że z praw­dzi­wym smut­kiem uzna­łem nie­moż­li­wość przy­ję­cia jego pro­po­zy­cji.

Ojciec mój, spoj­rzaw­szy na mnie srogo, natych­miast odwró­cił gdzie indziej wzrok. Korzy­sta­jąc z mil­cze­nia, mówi­łem dalej, cho­ciaż już nieco mniej pew­nym tonem, a ojciec nie­kiedy mi prze­ry­wał, rzu­ca­jąc krót­kie docinki.

– Żad­nego stanu – rze­kłem – nie powa­żam bar­dziej niż kupiecki, tym bar­dziej że jest sta­nem mojego ojca.

– To widać!

– Dobrze rozu­miem, że han­del jed­no­czy narody, oży­wia prze­mysł, roz­lewa swoje dary na całej ziemi i jest tym dla ogól­nego dobra świata, czym powie­trze i poży­wie­nie dla żyją­cych istot.

– Cóż dalej?

– Mimo tego jed­nak, mój ojcze, nie­moż­liwe jest dla mnie poświę­ce­nie się zawo­dowi, do któ­rego nie czuję żad­nego powo­ła­nia.

– Posta­ram się, abyś go nabył. Nie jesteś już uczniem Dubo­urga.

– Ale, kochany ojcze, ja nie narze­kam na brak moż­li­wo­ści ucze­nia się, lecz jedy­nie na brak zdol­no­ści do han­dlu.

– Bajki! Czy pisa­łeś dzien­nik, jak ci pole­ci­łem?

– Pisa­łem, mój ojcze.

– Pro­szę mi poka­zać.

Książka, któ­rej żądał mój ojciec, był to ogólny notat­nik utrzy­my­wany na jego roz­kaz, w któ­rym pole­cił mi noto­wać wszystko, co uznam za przy­datne pod­czas mojej nauki. Prze­wi­du­jąc, że po moim powro­cie zechce go zoba­czyć, sta­ra­łem się zamie­ścić w nim jak naj­wię­cej arty­ku­łów han­dlo­wych, wie­dzia­łem bowiem, że notatki tego rodzaju naj­bar­dziej podo­bają się mojemu ojcu. Lecz czę­sto pióro, nie radząc się głowy, a znaj­du­jąc księgę pod ręką, gry­zmo­liło wspo­mnie­nia zupeł­nie mija­jące się z jej celem. Pro­si­łem więc Niebo, aby prze­glą­da­jąc strony, które rad nie­rad musia­łem mu przy­nieść, nie natra­fił na arty­kuły, które jesz­cze bar­dziej roz­ją­trzy­łyby jego gniew.

Twarz Owena, na któ­rej pyta­nie mojego ojca z początku wznie­ciło wyraz obawy, wró­ciła do zwy­kłego stanu, kiedy usły­szał zapew­nia­jącą odpo­wiedź z mojej strony. Wkrótce zabły­snął na niej pro­myk nadziei, gdy ujrzał w moim ręku wolu­min cał­kiem podobny do tych, jakich używa się w han­dlu. For­mat jego bar­dziej sze­roki niż długi, mie­dziane spinki, gruba skó­rzana oprawa – wszyst­kie te powierz­chowne oznaki uspo­ka­jały mojego przy­ja­ciela co do wewnętrz­nych zalet, a na jego obli­czu zaja­śniała w całym bla­sku radość, kiedy mój ojciec roz­po­czął czy­ta­nie, robiąc przy tym wła­sne uwagi.

– _Brandy_. _Nan­tes_, _29_. _Rochelle_, _27_. _Bor­de­aux_, _32_. Bar­dzo dobrze. A to _Zobacz tabele Saxby_ nie tak. Nale­żało wypi­sać całe urzą­dze­nie, w ten spo­sób łatwiej wbija się w pamięć. _Kurs pla­strów_ dobrze! _Zboże z pół­nocy_. _Bawełna wschod­nia_ bar­dzo dobrze! Są to przed­mioty, o któ­rych należy pamię­tać w sto­sun­kach han­dlo­wych. Ale cóż to jest to? _Bor­de­aux zało­żono w roku_… _Zamek Trom­pette_. _Pałac Gal­liena_. A! Noty histo­ryczne. Nie­źle wie­dzieć też i o tym. Jest to, jak widzę, zbiór wszel­kiego rodzaju uwag oraz codzien­nych czyn­no­ści, jak kupno, opłata kwi­tów, pole­ceń, zawia­do­mień i tak dalej. Sło­wem, powszechne _memento¹_…

– Wszystko to potem – prze­rwał ura­do­wany Owen – miało być wpi­sane do dzien­nika i wcią­gnięte do wiel­kiej księgi. Jakże mnie cie­szy, że pan Frank jest taki meto­dyczny w swo­ich poczy­na­niach!

Takie stwier­dze­nie wcale mnie nie cie­szyło, oba­wia­łem się bowiem, aby wola ojcow­ska wzglę­dem mojego przy­szłego zawodu nie nabrała tym więk­szej mocy. Że zaś mia­łem naj­sil­niej­szy wstręt do han­dlu, zaczą­łem już żało­wać, że wyda­łem się, jak powie­dział Owen, tak meto­dyczny.

Wkrótce jed­nak znik­nęły wszel­kie moje obawy. Z książki wypa­dła ćwiartka papieru, cała zapeł­niona maza­niną. Ojciec mój schy­lił się, chcąc ją pod­nieść z ziemi, a Owen już zaczy­nał swoje uwagi, że lepiej byłoby przy­kle­jać podobne kartki opłat­kiem do księgi, gdy pierw­szy z nich nagle zawo­łał:

– Cóż to za bazgra­nina? Wier­sze… A! Na mój honor, Franku, więc już do tego stop­nia rozum stra­ci­łeś!…

Mój ojciec, cały zato­piony w swo­ich spe­ku­la­cjach i rachun­kach, z pogardą spo­glą­dał na poetyczne utwory, a jako głę­boki mora­li­sta uwa­żał je za nik­czemne, a nawet nie­zbyt godziwe zatrud­nie­nie. Prze­ko­na­nie takie było wów­czas bar­dzo powszechne, gdyż wielu poetów pod koniec sie­dem­na­stego wieku nie­god­nie uży­wało pióra i roz­sie­wało zgor­sze­nie nie tylko pisa­niem, ale nawet swoim postę­po­wa­niem. Towa­rzy­stwo, do któ­rego nale­żał mój ojciec, oka­zy­wało, przy­naj­mniej na pozór, naj­więk­szą pogardę dla lżej­szych pło­dów lite­ra­tury; tak więc wszystko się sprzy­się­gło, aby wra­że­nie, jakie wywarło na nim nie­szczę­śliwe odkry­cie moich wier­szy, uczy­nić jesz­cze więk­szym i jesz­cze mniej dla mnie korzyst­nym.

Co do bied­nego Owena, gdyby nagły prze­strach mógł zje­żyć włosy peruki, którą miał na gło­wie, pewien jestem, że praca, jaką sobie zadał, ukła­da­jąc ją sta­ran­nie, w tej jed­nej chwili obró­ci­łaby się wni­wecz. Ani defi­cyt w kasie, ani pomyłka w doda­wa­niu rachun­ków nie spra­wi­łyby mu tyle zmar­twie­nia.

Ojciec mój zaczął czy­tać wier­sze, to uda­jąc, że ich nie rozu­mie, to dekla­mu­jąc je nadę­tym tonem, lecz zawsze z pełną gory­czy iro­nią, rażącą wła­sną miłość autora.

Pamięci księ­cia Edwarda.

…echa Fon­ta­ra­bii z swo­jego ukry­cia,
Gdy przy Ron­ce­vaux Roland, bli­ski straty życia,
Dał sły­szeć gło­śnej trąbki swej głosy roz­dzier­cze;
Co uwia­do­miły Wiel­kiego Karola,
Iż była Nie­bio­sów wola
Zgu­bić Fran­cuzy przez ciosy mor­der­cze.

– _Echa Fon­ta­ra­bii_!… Mów mi raczej o jar­mar­kach Fon­ta­ra­bii, ale nie o echach. _Z swo­jego ukry­cia uwia­do­miły Karola_… Piękna poezja, nie ma co mówić! _Głosy roz­dzier­cze_. Cóż to za dziki wyraz? _Nie­bio­sów wola zgu­bić Fran­cuzy_! Kto tak mówi? Przy­naj­mniej nie kalecz­cie języka, kiedy już macie pisać głup­stwa.

Któż Anglii donie­sie przez lądy i wody,
Któż jej powie o klę­sce, tę nędzną przy­godę,
Że podobny boha­ter zgi­nął, skoń­czył życie!
Ten, co ojczy­zny zosta­wał nadzieją,
Ten, na któ­rego imię i dzielni tru­chleją,
Przed któ­rym ucie­kały wrogi w swej ohy­dzie…

– _Nędzną przy­godę_… Wyra­że­nie praw­dzi­wie nędzne, godne takiego poety. _Zgi­nął, skoń­czył życie_… Czemu nie doda­łeś: i żyć prze­stał? _Ojczy­zny zosta­wał nadzieją_… co za styl! _Życie w ohy­dzie_… Ty nawet rymu dobrać nie umiesz.

Ale ten rycerz wielki jesz­cze nie zgasł cały.
Anglia i Fran­cja, pełne jego chwały,
Nie zapo­mną odgłosu ni­gdy jego sławy…

– Śliczne wier­sze, nie ma co mówić! Lada wozi­woda lep­sze by skle­cił. – Podarł papier ze wzgardą i powtó­rzył: – Na mój honor, Franku, nie spo­dzie­wa­łem się, żebyś do tego stop­nia rozum stra­cił!

Cóż mia­łem począć? Ze spusz­czo­nymi w dół oczyma zno­si­łem w sercu męczar­nie upo­ko­rze­nia, pod­czas gdy mój ojciec spo­glą­dał na mnie z gnie­wem i lito­ścią, a biedny Owen, wznió­sł­szy ręce i oczy do góry, stał w osłu­pie­niu, jak gdyby prze­czy­tał wła­sne imię na liście zmar­łych, która codzien­nie wypeł­nia połowę naszych gazet. Zebraw­szy wszyst­kie siły, prze­rwa­łem w końcu mil­cze­nie, sta­ra­jąc się ukryć mio­ta­jące mną uczu­cia.

– Wiem, mój ojcze, jak mało jestem zdolny odgry­wać na świe­cie tę wielką rolę, którą dla mnie prze­zna­czy­łeś. Nie czuję w sobie chęci sta­ra­nia się o bogac­two i nie wąt­pię, że pan Owen będzie dla cie­bie o wiele bar­dziej uży­tecz­nym wspól­ni­kiem.

Muszę wyznać, że chcia­łem zemścić się nieco na dobrym Owe­nie, bo wyda­wało mi się, że już prze­stał być moim obrońcą.

– Owen! – zawo­łał mój ojciec. – Ty chyba zwa­rio­wa­łeś!… Ale co pan zamie­rza przed­się­wziąć? Jakie są pana mądre plany?

– Jeżeli mi pozwo­lisz, kochany ojcze, udam się na parę lat w podróż albo dokoń­czę swą edu­ka­cję na uni­wer­sy­te­cie w Oks­for­dzie lub Cam­bridge.

– Widział kto kie­dyś coś podob­nego? Chcieć się zamknąć w szkol­nych murach pomię­dzy pedan­tami a jako­bi­tami, mając otwartą drogę do szczę­ścia? Dobrze, idź więc do kole­gium. Idź nawet do infirmy uczyć się syla­bi­zo­wać i dosta­wać w skórę, jeśli ci się tak podoba.

– Jak­kol­wiek mam wielką chęć dal­szego dosko­na­le­nia się w naukach. Mimo tego, jeżeli to się nie zga­dza z wolą mego ojca, wrócę znowu do Fran­cji.

– Już i tak zbyt długo tam prze­by­wa­łeś.

– Pozwól mi więc zacią­gnąć się do woj­ska.

– A idź sobie do samego dia­bła! – prze­rwał z gnie­wem mój ojciec. – Z tym chło­pa­kiem można osza­leć!

Biedny Owen zwie­sił głowę w mil­cze­niu.

– Słu­chaj, Franku – rzekł znowu ojciec. – Powiem ci krótko. Byłem aku­rat w twoim wieku, kiedy twój dziad wygnał mnie z domu i wydzie­dzi­czył, prze­no­sząc cały mają­tek na osobę młod­szego syna. Opu­ści­łem Osbal­dy­stone Hall na nędz­nej szka­pie, nie mając wię­cej niż dzie­sięć gwi­nei w kie­sze­niach. Odtąd noga moja ni­gdy nie postała w domu i, jak mi mój honor miły, ni­gdy nie posta­nie. Nie wiem i nie chcę wie­dzieć, czy mój brat jesz­cze żyje, czy też skrę­cił już kark, polu­jąc na lisy, ale on ma dzieci. Franku, jeżeli będziesz dłu­żej opie­rał się mojej woli, jedno z nich zaj­mie twoje miej­sce.

– Wolno ojcu – odpo­wie­dzia­łem z więk­szą może obo­jęt­no­ścią, niż nale­żało – roz­po­rzą­dzać wła­snym mająt­kiem według upodo­ba­nia.

– Rozu­mie się, że mi wolno, i zro­bię, co mi się podoba. Sobie tylko zawdzię­czam cały mój mają­tek: zdo­by­łem go w pocie czoła sta­ra­niami i pracą i nie ścier­pię, żeby leniwy tru­teń spo­ży­wał miód, który psz­czółka z trud­no­ścią zebrała. Roz­waż dobrze, powie­dzia­łem ci, jaki jest mój zamiar. Jest on skut­kiem namy­słu, wyko­nam go nie­wąt­pli­wie.

– Panie! Panie łaskawy! – zawo­łał Owen ze łzami. – Ni­gdy nie zała­twia­łeś waż­nych spraw tak skwa­pli­wie. Nie zechciej zamy­kać rachunku, nie daw­szy panu Fran­kowi czasu potrzeb­nego do namy­słu! On cię kocha, tego jestem pewien; a gdy tylko obu­dzi się w nim posłu­szeń­stwo należne ojcu, mam prze­ko­na­nie, że nie będzie się dłu­żej opie­rał twej woli.

– Więc mam go pro­sić – rzekł mój ojciec poważ­nym, groź­nym tonem – aby raczył zostać moim wspól­ni­kiem i przy­ja­cie­lem? Aby dzie­lił ze mną pracę i mają­tek? Tego ni­gdy nie zro­bię.

Spoj­rzał na mnie jesz­cze raz, jak gdyby chciał mówić dalej, lecz zmie­nia­jąc nagle posta­no­wie­nie, odwró­cił się i wyszedł.

Ostat­nie słowa mojego ojca wzru­szyły mnie do głębi: nie spo­dzie­wa­łem się, że mógłby prze­mó­wić do mojej czu­ło­ści, i gdyby od niej zaczął, z pew­no­ścią nie miałby powodu obwi­niać mnie o nie­po­słu­szeń­stwo.

Ale było już za późno: cha­rak­ter mój był rów­nie nie­ugięty jak jego, a przez zrzą­dze­nie Nieba w samej mojej winie mia­łem zna­leźć karę, cho­ciaż łagod­niej­szą, niż na to zasłu­ży­łem!

Kiedy zosta­li­śmy sami, Owen zwró­cił ku mnie oczy zalane łzami, jak gdyby przed roz­po­czę­ciem trud­nych obo­wiąz­ków pośred­nika chciał wypa­trzyć naj­słab­sze miej­sce, na które miał naj­pierw przy­pu­ścić szturm. W końcu zaczął drżą­cym gło­sem, który prze­ry­wały wes­tchnie­nia po każ­dym sło­wie:

– Dla Boga, panie Franku!… Może to być, panie Osbal­dy­stone?… Któż by w to uwie­rzył?… Takie dobre dziecko!… Rzuć tylko okiem na obie strony rachunku i pomyśl, co utra­cisz… Taki ogromny mają­tek!… Jeden z naj­pierw­szych domów sto­licy, znany już daw­niej pod nazwi­skiem Tre­sham i Trent, a dziś nie­po­rów­na­nie świet­niej­szy pod firmą Osbal­dy­stone i Tre­sham… Spo­czy­wał­byś na zło­cie, panie Franku, a każdą nudną robotę w kan­to­rze ja wyko­ny­wał­bym za cie­bie co mie­siąc, co tydzień, nawet codzien­nie!… No, mój drogi Franku, prze­proś ojca; idź za jego wolą, a Bóg ci pobło­go­sławi.

– Dzię­kuję ci, kochany Owe­nie, naj­moc­niej dzię­kuję za twoje dobre chęci, ale mój ojciec ma prawo roz­po­rzą­dzać mająt­kiem tak, jak sam zechce. Wspo­mniał o jed­nym z moich stry­jecz­nych braci. Niech mu odda wszyst­kie swoje skarby, ja zaś mojej wol­no­ści nie sprze­dam za złoto.

– Za złoto! – zawo­łał Owen. – O, gdy­byś widział, panie Franku, rachunki z ostat­niego kwar­tału! Pięć cyfr! Tak, pięć cyfr dla każ­dego wspól­nika! I to wszystko mia­łoby paść łupem jakie­goś chłystka, papi­sty? I na to ja całe życie tak usil­nie pra­co­wa­łem dla dobra waszego domu! O! Na samą myśl serce mi się roz­dziera! Zasta­nów się pan tylko, co za piękna firma Osbal­dy­stone, Tre­sham i Osbal­dy­stone, a kto wie – dodał ści­szo­nym gło­sem – może nawet Osbal­dy­stone, Osbal­dy­stone i Tre­sham, bo któż nie wie, że wola pań­skiego ojca jest pra­wem dla wszyst­kich wspól­ni­ków?

– Prze­cież, mój kochany Owe­nie, rów­nież mój stry­jeczny brat nazywa się Osbal­dy­stone, a więc ta piękna kolej­ność wcale się przez to nie zmieni.

– Panie Franku, po co te żarty, ja pana tak kocham!… Pań­ski stry­jeczny brat!… Z pew­no­ścią papi­sta, tak jak i jego ojciec; piękny mi dzie­dzic dla pro­te­stanta!

– Pomię­dzy kato­li­kami są rów­nie godni ludzie, jak i mię­dzy pro­te­stan­tami.

Owen już miał odpo­wie­dzieć z nie­zwy­kłym u sie­bie oży­wie­niem, gdy wszedł mój ojciec.

– Masz słusz­ność, Owe­nie – rzekł. – Niech się namy­śli. Mło­ko­sie! Daję ci mie­siąc czasu do zasta­no­wie­nia.

Ukło­ni­łem się w mil­cze­niu, ura­do­wany z nie­spo­dzie­wa­nej zwłoki, nie wąt­piąc, że ojciec odstąpi nieco od swo­ich pogró­żek.

Upły­nął ten ter­mi­nowy mie­siąc, ale bez żad­nej zmiany w posta­no­wie­niu. Nic nie krę­po­wało mojego postę­po­wa­nia, a ojciec ani razu nie zadał mi pyta­nia w tej draż­li­wej spra­wie. Widy­wa­łem go tylko w godzi­nach obia­do­wych, a i wów­czas sta­ran­nie uni­kał wszel­kich spo­rów, któ­rych i ja, jak się łatwo domy­ślasz, nie chcia­łem wsz­czy­nać. Jedy­nym tema­tem roz­mów były codzienne nowiny i rze­czy zupeł­nie obo­jętne, jak to zwy­kle bywa mię­dzy oso­bami led­wie się zna­ją­cymi. Nikt obcy nie mógłby się domy­ślić dzie­lą­cego nas nie­po­ro­zu­mie­nia, które w samot­no­ści nie­raz było jed­nak przed­mio­tem moich głę­bo­kich roz­my­ślań. Czy ojciec mógłby ści­śle dotrzy­mać słowa i wydzie­dzi­czyć jedy­nego syna? Wzbo­ga­cić bra­tanka, któ­rego ni­gdy nie widział i o losach któ­rego nie miał zupeł­nej pew­no­ści? Postę­pek mojego dziada w podob­nym wypadku powi­nien był dać mi odpo­wiedź; ale dobroć, z jaką mój ojciec, zanim wyje­cha­łem do Fran­cji, ule­gał wszel­kim moim żąda­niom, a nawet wymy­słom, dała mi fał­szywe wyobra­że­nie o jego cha­rak­te­rze. Nie wie­dzia­łem, że cza­sami rodzice zbyt pobła­ża­jący wie­kowi dzie­cię­cemu dla­tego jedy­nie, że ich to bawi, są surowi dla doj­rza­łych mło­dzień­ców, a przy­zwy­cza­jeni roz­ka­zy­wać, wyma­gają zupeł­nego posłu­szeń­stwa.

Prze­ko­nany, że naj­gor­szym, co może mnie spo­tkać, będzie chwi­lowa nie­chęć ojca i kilka tygo­dni wygna­nia, cie­szy­łem się myślą, że w wiej­skim zaci­szu znajdę oka­zję popra­wie­nia i prze­pi­sa­nia na czy­sto pierw­szych pie­śni _Sza­lo­nego Orlanda_, które zaczą­łem prze­kła­dać wier­szem. W tych słod­kich marze­niach, pozbie­raw­szy pew­nego razu swoje szpar­gały, już mia­łem ozna­czać miej­sca wyma­ga­jące poprawy, gdy po lek­kim zapu­ka­niu we drzwi wszedł Owen. Taka była rutyna, taki porzą­dek we wszel­kich czyn­no­ściach tego zacnego starca, tak świę­cie zacho­wy­wał zwy­czaj zmie­rza­nia ze swego pokoju pro­sto do biura bez naj­mniej­szej zwłoki, że podobno po raz pierw­szy w życiu zda­rzyło mu się zbo­czyć na dru­gie pię­tro w domu swego pryn­cy­pała; nie wiem nawet, jakim spo­so­bem tra­fił do mojego pokoju.

– Panie Franku – rzekł do mnie, kiedy wyra­zi­łem moje zdzi­wie­nie i radość, że go oglą­dam. – Nie wiem, czy dobrze robię, przy­cho­dząc z tym, co usły­sza­łem. Nie należy mówić poza biu­rem, co się w biu­rze dzieje, a przy­sło­wie mówi, że ściany kan­toru nie powinny wie­dzieć, ile jest lini­jek w dzien­niku, ale nie mogę przed tobą zataić, że młody Twi­ne­all bawił gdzieś ponad dwa tygo­dnie i dopiero co skądś powró­cił.

– Więc cóż z tego, kochany Owe­nie? Co ja mam wspól­nego z podróżą Twi­ne­alla albo z jego powro­tem?

– Pozwól mi dokoń­czyć, panie Franku. Ojciec pań­ski dał mu jakieś tajne pole­ce­nie… Nie był on w Fal­mo­uth z powodu ban­kruc­twa Pil­charda, wiem to na pewno, długi z Blac­kwell&comp. nie­dawno nam zapła­cono, tak samo oddali wszystko, co byli winni dzier­żawcy min Korn­wa­lii, Tre­va­nion i Tre­gu­il­liam, zaś co do innych inte­re­sów, trzeba by naj­pierw zaj­rzeć do moich ksiąg. Sło­wem, nie ma wąt­pli­wo­ści, że Twi­ne­all wraca z pół­nocy od pań­skiego stryja.

– Czy to moż­liwe? – zawo­ła­łem z nie­po­ko­jem.

– Opo­wiada nam teraz cią­gle o butach do jazdy kon­nej, ostro­gach i bitwie kogu­tów w Yorku. Tak, tak, to rów­nie pewne, jak twier­dze­nie Pita­go­rasa. Dałby Bóg, moje dziecko, żebyś poszedł za wolą ojca i jak on został uczci­wym i zamoż­nym han­dlow­cem.

Tak mnie zasta­no­wiła ta nagła wia­do­mość, że w tej chwili poczu­łem wielką chęć sko­rzy­sta­nia z dobrej rady i ucie­sze­nia poczci­wego Owena prośbą, aby zawia­do­mił mojego ojca, że pod­daję się jego woli, lecz pycha, ta rzadko kiedy chwa­lebna, a naj­czę­ściej występna namięt­ność, sta­nęła mi na prze­szko­dzie. Prośba ta ugrzę­zła mi w ustach, a zanim zdo­ła­łem ją wymó­wić, Owen usły­szał głos mego ojca i jak opa­rzony wybiegł w wiel­kim pędzie, a wraz z nim jedyna oka­zja pogo­dze­nia się z ojcem.

Kupiecka skru­pu­lat­ność mojego rodzica prze­ja­wiała się w naj­drob­niej­szych nawet szcze­gó­łach. Tego samego dnia, tej samej godziny, w tym samym pokoju, tym samym spo­so­bem i tonem jak mie­siąc wcze­śniej pono­wił pomysł dopusz­cze­nia mnie do wspól­nic­twa w banku i spra­wach han­dlo­wych; w końcu zapy­tał, jakie jest moje osta­teczne posta­no­wie­nie.

Nie tylko wów­czas, ale i jesz­cze dziś wydaje mi się, że droga, którą obrał, nie była wła­ściwa, że pew­niej tra­fiłby do celu, postę­pu­jąc mniej surowo.

Suchy ton i wro­gie spoj­rze­nie tym moc­niej utwier­dziły mój upór i w końcu powie­dzia­łem, że nie­moż­liwe jest dla mnie przy­ję­cie tej spółki. Pew­nie, że ustą­pić na pierw­sze wezwa­nie wydało mi się sła­bo­ścią; gdyby sil­niej na to nale­gał, może zmie­nił­bym swoje zamiary, nie ścią­ga­jąc na sie­bie wyrzutu pło­cho­ści. Ale zawio­dłem się bar­dzo, bo ojciec mój, odwró­ciw­szy się do Owena, rzekł ozię­ble:

– Mówi­łem ci, że tak będzie. – Potem pod­szedł do mnie i dodał: – Franku, w twoim wieku zdolny już jesteś decy­do­wać o dro­dze, na któ­rej możesz zna­leźć szczę­ście, nie będę więc dłu­żej cię naglił. Lecz cho­ciaż, nie chcąc cię już nama­wiać, abyś zasto­so­wał się do moich zamie­rzeń, nie mam obo­wiązku poma­gać twoim zamie­rze­niom, chciał­bym jed­nak wie­dzieć, co zamy­ślasz przed­się­wziąć, gdyż nie odma­wiam ci mojej pomocy.

Zmie­szało mnie to pyta­nie. Odpo­wie­dzia­łem więc z nie­śmia­ło­ścią, że nie będąc pre­de­sty­no­wa­nym do żad­nej tech­nicz­nej pracy i nie posia­da­jąc wła­snego fun­du­szu, nie mógł­bym się utrzy­mać bez jego pomocy, że jed­nak żąda­nia moje są bar­dzo ogra­ni­czone i że mam nadzieję, iż mój wstręt ku powo­ła­niu, które dla mnie prze­zna­czył, nie pozbawi mnie jego opieki i łaski.

– To ma zna­czyć, Franku, że chcesz się wes­przeć na moim ramie­niu, a jed­nak iść tam, dokąd ci się podoba. Jedno z dru­gim trudno pogo­dzić; spo­dzie­wam się jed­nak, że będziesz posłuszny moim roz­ka­zom, o ile nie będą one krzy­żo­wać two­ich wła­snych zamia­rów.

Chcia­łem zro­bić jakąś uwagę.

– Chwilkę cier­pli­wo­ści! – zawo­łał. – Jeżeli taki jest twój zamiar, udasz się natych­miast na pół­noc, odwie­dzisz stryja i zawrzesz zna­jo­mość z rodziną. Wybra­łem jed­nego spo­mię­dzy jego synów (ma ich podobno sze­ściu). Zapew­niają mnie, że god­niej­szy od innych jest zająć twoje miej­sce w moim domu, ale dla osta­tecz­nego układu konieczna jest twoja obec­ność w Osbal­dy­stone Hall. Na miej­scu otrzy­masz szcze­gó­łowe instruk­cje i pozo­sta­niesz tam do dal­szych moich pole­ceń. Jutro rano zasta­niesz wszystko gotowe do podróży.

Powie­dziaw­szy te słowa, odda­lił się z mego pokoju.

– Więc już wszystko skoń­czone mię­dzy mną i ojcem, kochany Owe­nie? – rze­kłem do mego zacnego przy­ja­ciela, na któ­rego twa­rzy widoczne było głę­bo­kie zmar­twie­nie.

– Już po wszyst­kim, panie Franku, sam się zgu­bi­łeś. Kiedy ojciec pań­ski ode­zwie się tym spo­koj­nym i sta­now­czym tonem, to tak, jakby pod­pi­sał umowę. Słowo jego jest nie­zmienne.

Owen mówił prawdę – naza­jutrz o pią­tej rano byłem już w dro­dze do Yorku, na dość dobrym koniu i z pięć­dzie­się­cioma gwi­ne­ami w kie­szeni. Jecha­łem tam zaś w celu uła­twie­nia ojcu wyboru jed­nego z moich stry­jecz­nych braci, który zająłby moje przy nim miej­sce i odzie­dzi­czył jego mają­tek, a może rów­nież rodzi­ciel­skie przy­wią­za­nie.ROZDZIAŁ VI

Nad­cho­dzą, nad­cho­dzą zatrzę­sły się mury,
Ich głosy wstrzą­sają skle­pie­niem ponu­rym.

Pen­rose

Choć Hil­de­brand Osbal­dy­stone nie spie­szył się zbyt­nio, by zoba­czyć swego bra­tanka, to gdy już się zja­wił, jego przy­ję­cie oka­zało się cał­kiem miłe. Był to postawny męż­czy­zna w wieku około sześć­dzie­się­ciu lat, ubrany w znisz­czony strój myśliw­ski. Kiedy przed­sta­wiał mi moich kuzy­nów, Thornc­liffa, Dick­sona, Wil­freda, Percy’ego i Johna, mia­łem wresz­cie oka­zję przyj­rzeć się im dokład­nie. Byli to mło­dzieńcy wysocy, mili dla oka i dobrze zbu­do­wani – na ich twa­rzach wid­niał ten szcze­gólny wyraz buń­czucz­nej rado­ści, który pozwa­lał domy­ślać się, że bar­dziej zaj­muje ich har­to­wa­nie ciała niż ćwi­cze­nia umy­słowe. Jedy­nie Rash­le­igh róż­nił się od nich. Na pierw­szy rzut oka spra­wił na mnie wra­że­nie czło­wieka dobrze wycho­wa­nego. Powierz­chow­ność jego, jak powie­dzia­łem, nie była powabna: szczu­pły, niskiego wzro­stu, a przy tym przy­gar­biony, wyglą­dał jak Pig­mej przy swo­ich bra­ciach. Przez jakiś przy­pa­dek w dzie­ciń­stwie oku­lał tak mocno, iż sądzono, że nie będzie mógł zostać księ­dzem – wia­domo bowiem, że Kościół kato­licki nie dopusz­cza do swego grona ludzi mają­cych jakąś wadę budowy ciała – inni jed­nak utrzy­my­wali, że Rash­le­igh może być duchow­nym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij