Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Robak - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Robak - ebook

-Dlaczego napisałeś to wszystko? – Dlaczego? – Tak. Dlaczego? W jakim celu? To chyba proste pytanie. – Ale odpowiedź może być trudna. – Trudna, jeśli chce się od niej uciec. – Napisałem ją… Trudne pytanie. Napisałem, bo… – Bo chciałeś się usprawiedliwić. – Tak, chciałem się usprawiedliwić. – Bo chciałeś się rozgrzeszyć. – Tak, chciałem się rozgrzeszyć.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66521-05-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. W POCIĄGU

„Tan-dan-daradan-dan-da-ran-da-dan-dan” – dźwięki mechanicznej melodii, opartej na trywialnym, barokowym metrum dobiegały z przedpokoju. Przypomniałem sobie, że zostawiłem telefon w kieszeni wiszącego na wieszaku płaszcza, tuż obok drzwi wejściowych. Wstałem od stołu. W kolanie coś strzyknęło nieprzyjemnie. Rozklekotane krzesło zaszurało na rozłożonym w kuchni linoleum. Nie miałem ochoty się ruszać. Za mnie poruszała się wskazówka zegara wiszącego na ścianie. To zastępstwo bardzo mi odpowiadało. Od dwóch godzin, wpatrzony w filiżankę z zimną kawą, starałem się ukierunkować swoje życie w jakąś przynoszącą radość stronę. Bez rezultatu.

Czy naprawdę wierzyłem w sukces? Czy nie miałem pewności, że szczera i spontaniczna radość bezpowrotnie minęła wraz z dzieciństwem?

– Po co dzwoni? Czego chce? A kysz, przepadnij – mruknąłem do siebie niezadowolony.

Licząc na to, że ten ktoś, komu zachciało się szukać ze mną kontaktu, rozmyśli się nim zostanie umieszczony w zakładce „połączenia nieodebrane”, wolno podszedłem do płaszcza i z jego wewnętrznej kieszeni wyciągnąłem telefon. Wibrujący przedmiot z ekranem oraz klawiaturą natarczywie wyrzucał z siebie elektroniczną mieszankę Bacha i Vivaldiego. Dźwięki wypełniły przedpokój.

– Tan-dan-daradan-dan-da-ran-da-dan-dan – zacząłem nieudolnie wtórować skocznej melodii.

Zwlekanie na nic się zdało. Dzwoniąca osoba nie poddawała się. Nagle opanowały mnie nieprzyjemne napięcie i lęk, które musiały znaleźć ujście:

– Co za kurwa jakaś uparta – syknąłem przez zęby.

Narastający niepokój pogłębiał fakt, że na ekranie telefonu pojawił się nieznany numer, więc nie mogłem zidentyfikować natrętnego profana, wdzierającego się w moją bezpieczną przestrzeń bezruchu. Do strachu przed nieznanym dołączyła ciekawość. Te dwa uczucia walczyły chwilę ze sobą, aż w końcu pomyślałem:

„Dobra, co tam. Jeśli to akwizycja, to po prostu wytłumaczę, że nie potrzebuję żadnych pożyczek, że moja komórka jest starego typu i proponowanie mi smartinnowacji nie ma sensu, że na pewno nie chcę wysłuchać do końca oferty i niech spada. Potem pożegnam się jakimś komentarzem nawiązującym do trudnych warunków pracy i niskich pensji w branży telefonicznej akwizycji. A jeśli to ktoś znajomy? Trudno. Wtedy pamiętając o asertywnym »Przepraszam, ale jestem zajęty« będę improwizował”.

Chrząknąłem, pobudzając struny głosowe, przycisnąłem klawisz „OK” i przyłożyłem słuchawkę do ucha.

– Tak. Słucham? – mój głos zadrżał nieznacznie. Serce zaczęło bić szybciej.

– Cześć! – usłyszałem kobiecy głos. Trochę jakby smutny i niepewny. – Cześć, to ja, Weronika. Dawno się nie kontaktowaliśmy ze sobą, ale pomyślałam, że może się odezwę i…

W mojej głowie zakotłowało się gwałtownie. Serce zamarło. Gardło ścisnęło się, dusząc, a oczy zapiekły od łez, które zaczęły wypływać z kącików powiek.

– O! Cześć! Naprawdę? Czy to Ty? – nie mogłem ukryć zaskoczenia, ale bardzo chciałem, by udało mi się odegrać pełne panowanie nad sytuacją. – Tak, istotnie, dawno się nie słyszeliśmy.

Mimo zdenerwowania ustabilizowałem ton głosu. Trochę sztucznie, ale przynajmniej wyeliminowałem egzaltację zdradzającą emocjonalne zaangażowanie.

– Chyba już piętnaście lat minęło, a może szesnaście…

„Czyżby naprawdę tak dużo?” – pomyślałem, a czas w moim umyśle cofnął się gwałtownie jak rozciągnięta do granic wytrzymałości i puszczona gumowa taśma. Atomy wszechświata mknące nieprzerwanie od Wielkiego Wybuchu odbiły się od niewidzialnej ściany, elektryczne połączenia neuronów wyprzedziły światło i znalazłem się naprzeciw swej przeszłości, piętnaście, może szesnaście lat wcześniej w pociągu relacji Warszawa–Kraków.

Siedziałem wciśnięty w kąt przedziału, wbrew fotelowej etykiecie, w poprzek, z jedną nogą założoną na drugą i usiłowałem zasnąć. Wagon kołysał się delikatnie, a jego monotonny ruch stopniowo pogrążał mnie w hipnotycznym letargu.

„Zaśnij. Zaśnij” – powtarzałem w myślach, chcąc choć na kilka minut zatracić się w pustce braku odczuwania, ale emocje odpędzały sen i podtrzymywały letarg.

„Tu-duk, tu-duk, tu-duk” – co jakiś czas melodyjnie dudniły koła na rozstajach zwrotnic, a światła mijanych semaforów, raz po raz usiłowały sforsować moje zamknięte powieki. Za oknami pociągu dominowała czerń nocy. Jej intensywność podkreślały smugi szarego brudu na szybach i odbijający się w nich matowy żar świecących na korytarzu jarzeniówek.

Przedostające się do świadomości krótkie błyski świateł, a także silna potrzeba kolorów, której nagle doświadczyłem, sprawiły, że w mojej głowie pojawił się obraz spadających, jesiennych liści. Liście pod wpływem delikatnych podmuchów wiatru odrywały się od gałęzi i wirując, kołysząc się, unosząc i opadając, lądowały w końcu bezszelestnie na trawie, pokrywając ją wielobarwnym kobiercem. Wiatr powodował, że kobierzec ten poruszał się nieznacznie, wydając z siebie uspokajający szelest.

Stałem wśród opadających liści, których tor przecinały promienie słońca i wchłaniałem w siebie niezliczone odcienie czerwieni, żółci, pomarańczy i brązów. Barwy te wypełniały przestrzeń, a ja blakłem coraz bardziej w ich intensywnościach, znikałem pod wpływem ich nasyceń, aż w końcu przestałem być i wtedy poczułem zdumiewająco piękny zapach. Siedząc w przedziale pociągu i obserwując swoje nieistnienie wśród opadających liści, doszła do mnie słodka, nieco karmelowa i odrobinę kwaskowata woń przejrzałych winogron. Zorientowałem się, że źródłem tego zapachu było zdziczałe pnącze winorośli, które pochyliło się ku ziemi pod ciężarem ciemnofioletowych, soczystych owoców. Winorośl wyrastała z oceanu suchych liści niczym samotna wyspa. Zacząłem iść w stronę tej zapętlonej zieloności, przyciągającej mnie jakąś kryjącą się w niej tajemnicą i myślałem:

„Jesień już w pełni. Potem zima, wiosna, lato. Przyroda jest jak księga zapisana pięknym pismem, którego nie potrafię odczytać. Mogę delektować się jego kształtem, ale przytłacza mnie fakt, że nie potrafię zrozumieć treści ukrytej pod symboliką znaków. Jestem jak analfabeta trzymający w ręku manuskrypt, zawierający tajemnicę absolutu. I co? I nic”.

Nagle krótki, sygnalizacyjny ryk przejeżdżającego po sąsiednim torze składu towarowego roztrzaskał na drobne cząstki, niczym przednią szybę samochodu, moją pół-senną świadomość. Sekunda ta gwałtownie przywróciła mnie rzeczywistości. Spojrzałem za okno. Na zewnątrz przemijała z szybkością jadącego pociągu niezmienna, przybrudzona przez niedomytą szybę ciemność, a w niej, podobnie jak w moim chwilowym marzeniu, kryła się jesień.

Obudziłem się tego dnia wcześniej niż zwykle. Banalny początek historii. Było pięć po ósmej. Padał deszcz, a poziomo przewrócona ósemka na tarczy leżącego na boku budzika zdawała się sugerować, że monotonny dźwięk kropel odbijających się o parapet będzie trwał w nieskończoność. Czułem w sobie ssącą wewnętrzną próżnię. Jej doznanie spowodowało fale duszności.

„Znowu to samo” – pomyślałem i z wysiłkiem wciągnąłem powietrze do płuc.

Zazwyczaj dzień, tuż po przebudzeniu, serwował przykre godziny konieczności odbudowywania tożsamości, tak jakby proces snu posiadał złośliwą własność absorpcji mnie samego, jakby śnione przeze mnie sny potrzebowały do zaistnienia paliwa mojej osobowości.

– Ale chujnia – jęknąłem, siadając na brzegu łóżka i spojrzałem za okno. Przyglądając się zasnutej smogiem, szaroniebieskiej przestrzeni, którą dopiero gdzieś daleko poza miastem można by nazwać niebem, przeżuwałem w ustach niewypowiedziane zdanie: „Nie chcę tutaj być”!

Ten poranek, zgodnie z normą moich poranków, odebrał mi wszystko to, co wypracowałem sobie poprzedniego dnia. Już na początku straciłem te ważne elementy siebie, które powodują, że mniej więcej człowiek wie, kim jest, po co żyje i jaki jest kierunek jego egzystencji. Chciałem się rozwijać. Od dziecka czułem potrzebę duchowego rozwoju, ale działania podejmowane przeze mnie zdawały się być pracą Syzyfa. Poprzez intelektualną dyscyplinę, poprzez lekturę książek, słuchanie muzyki, oglądanie filmów i w miarę możliwości poprzez odwiedzanie wystaw artystycznych i obecność na koncertach muzyki klasycznej, kształtowałem siebie wartościowego, siebie, dla którego warto żyć, siebie z przebłyskami szczęścia. Wtaczałem ten głaz wiedzy, informacji, estetycznych i uczuciowych doznań na szczyt, a gdy się budziłem, kamień prawie zawsze leżał u podnóża góry.

Nieustanne powroty do punktu wyjścia powodowały we mnie frustrację i zniechęcenie. Tłumaczyłem sobie, że tak naprawdę, wcale nie jest to punkt, z którego zacząłem, że mimo wrażenia wewnętrznej próżni, z każdym porannym przebudzeniem moja wewnętrzna struktura jest pełniejsza, że psychiczny chaos jest mniejszy, że trud kolejnego dnia, poświęconego na stawanie się czymś więcej niż konsumującym i wydalającym zwierzęciem, nie poszedł na marne. Fakty jednak zdawały się przeczyć moim autoterapeutycznym refleksjom. W istocie z jakiegoś powodu byłem tekturową dekoracją, która rozpadała się od byle podmuchu, od byle emocji.

„Tu-duk, tu-duk, tu-duk”- zwrotnica znowu zatrzęsła wagonem, wprowadzając do moich myśli chwilową arytmię. Jadąc z Warszawy do Krakowa, czułem się tak, jakby w moim przedziale skumulowały się dziesiątki pustych, wyjaławiających poranków. Pociąg widmo. Pociąg tasiemiec pasożytujący na przestrzeni wewnątrz mnie, jak i na zewnątrz. Pociąg głupców.

Jak się w nim znalazłem? Dlaczego? Pamiętam, że nagle zapadłem się w ciemną, nieokreśloną strukturę, jakby pod ziemię – i szukałem z tej struktury wyjścia. Byłem niczym kret, który po omacku przekopuje się przez gliniastą glebę i instynktownie znajduje miejsce, w którym może wyjść na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrze. Ja przekopywałem się przez zniekształconą rzeczywistość i, szukając z niej wyjścia, znalazłem się w przedziale rozpędzonego InterCity. Samotny i sam.

Nie. Jednak nie sam, po przekątnej siedział człowiek. Otyły mężczyzna spał, opierając głowę na wiszącej obok okna puchowej kurtce. Jego towarzystwo, a także obecność jasnopomarańczowej, polietylenowej puchówki, przypominającej kosmiczny skafander ratunkowy, pogłębiały jeszcze moją alienację.

„Czy człowiek, z którym mógłbym się zaprzyjaźnić, nosiłby taką wstrętną kurtkę? Czy człowiek, z którym chciałbym porozmawiać, mógłby być aż tak gruby? Czy dobry gust i dbałość o ciało wiążą się z inteligencją, czy są od niej niezależne?” – moje myśli zadawały wiele niepotrzebnych pytań, na które nie szukałem odpowiedzi.

Chyba uciekałem. Tak, z pewnością była to ucieczka przed czymś, czego się wstydziłem, co mnie brzydziło, co było mi dogłębnie obce, ale co stało się moim udziałem. Wypalane piętno wyrzutów sumienia syczało gdzieś w środku. Czułem ból i zapach kopcącego się skrawka duszy.

– Zrobiłeś to – oskarżycielsko przemawiał do mnie aniołek z disney’owskiej kreskówki, który pokazał mi się w wychodzącej na korytarz szybie przedziału. – You did it, man. Zrobiłeś, you mother-kurwa-fucker i jesteś zerem. Jesteś słabeuszem i mentalnym kurduplem.

Zamknąłem oczy na moment i otworzyłem je gwałtownie. Aniołek, a może bies, zniknął, ale piekące wyrzuty sumienia pozostały.

Czekałem na znak, który pozwoliłby mi na uprzytomnienie sobie, że cały miniony dzień był tylko snem.

„Gdyby nagle za oknem pojawiły się pływające, morskie stworzenia, a ogromna ośmiornica wpełzła do przedziału, który zmieniłby się w mój dziecinny pokój pełen futurystycznych, mechanicznych zabawek. Gdyby człowiek siedzący po przekątnej okazał się moim ojcem i matką jednocześnie, a ja zacząłbym z nim abstrakcyjną, oniryczną awanturę, wszystko to znaczyłoby, że cały czas śnię. I to by było wspaniałe” – myślałem.

Jednak, zamiast tego, kolejny ryk razem z podmuchem jadącego po sąsiednim torze pociągu wepchnęły mnie w sam środek wspomnień, od których chciałem się uwolnić.

Najpierw usłyszałem krzyk:

– Wypierdalaj, kurwo! Wypierdalaj, szmato! – był to mój własny krzyk, ale brzmiał on nieznajomo i sztucznie, jakbym grał odrębną od siebie postać, jakbym wszedł w rolę przejmującą nade mną kontrolę.

Krzyczałem, a potem pojawił się obraz. Była to twarz w grymasie przerażenia. Twarz Weroniki, czyli osoby, którą kochałem i która była dla mnie najważniejsza.

– Jak możesz tak się do mnie odzywać? – zapytała drżącym głosem, a łzy zaczęły spływać jej po policzkach.

Te łzy ryły we mnie bolesne bruzdy. Ciekawe, że czasem, raniąc bliską osobę, robimy to po to, by w istocie zranić siebie. Krzywdząc kogoś, chcemy skrzywdzić siebie, chcemy ukarać siebie za winy, do których się nie poczuwamy, ale które zostały w nas wpisane, którymi zostaliśmy obarczeni przez innych. Karzemy siebie, a chcąc ukarać tych, za których czyny narzucamy sobie tę bolesną pokutę, karzemy kogoś, kogo kochamy.

– Tato, czemu ciągle mówisz o mnie tak źle? – pyta dziecko.

– Bo jesteś nierobem i nieukiem – odpowiada ojciec.

– Mamo, dlaczego jesteś na mnie zła i się do mnie nie odzywasz? – pyta dziecko.

– Bo jesteś nierobem i nieukiem – odpowiada matka.

– Babciu, czemu nie mówisz mi prawdy? – pyta dziecko i słyszy kolejne kłamstwo.

– Dziadku, czemu umarłeś i nie wstawisz się za mną? – pyta dziecko, a potem zostaje samo ze swoim poczuciem winy i ze swoją nienawiścią.

Cierpienie Weroniki, którego stałem się przyczyną, zaczęło budzić we mnie ohydnego robaka. Kręcił się chwilę w płucach, a potem przez tchawicę i przełyk dostał się do mojego umysłu. Dziwne to było stworzenie. Wyglądem przypominało skrzyżowanie gąsienicy i smoka. Małe, a zarazem ogromne. Budzące przerażenie i litość zarazem.

Poczułem się skrzywdzony i niesprawiedliwie atakowany przez Weronikę.

– Jak mogę? Jak ja mogę? – udając spokój, zniżyłem głos prawie do szeptu. – Jak ty możesz być dla mnie taka podła?

– Ja jestem podła? – Weronika z trudem powstrzymała kolejny spazm płaczu. – Co takiego ci zrobiłam, że mnie ciągle oskarżasz?

– Ciągle? Ciągle cię oskarżam? Kogo chcesz nabrać? Mnie? Siebie? Czy jest tu ktoś oprócz nas? Raczej nie, więc przed kim się popisujesz? Kiedy cię oskarżałem o coś ostatnio?! Jesteś nienormalna! Masz manię prześladowczą i powinnaś się leczyć! – mój głos z sarkastycznego szelestu zmienił się w mocne unisono na granicy krzyku. Gwałtowne wzmocnienie tembru spowodowało, że Weronika podniosła poprzeczkę i odpowiedziała głośnym, histerycznym wrzaskiem, co pociągnęło za sobą słowną lawinę agresji:

– Ty jesteś nienormalny. Jesteś emocjonalnie popierdolony i musisz iść do psychiatry!

– Powiedziałem ci, jak ci się coś nie podoba, to możesz wyjść, możesz się wyprowadzić!

– Tak, mogę?! Naprawdę tego chcesz?!

– Proszę bardzo! Proszę! Wypierdalaj z tego domu. Wypierdalaj z mojego życia!

Nagle Weronika opadła z sił. Usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i oparła się o ścianę. Próbowała się do mnie uśmiechnąć. Kąciki jej ust zadrgały.

– Nic ci nie zrobiłam, przecież się kochamy – powiedziała, starając się zachować łagodność w głosie.

To była ostatnia moja szansa, której nie wykorzystałem. To była wyciągnięta dłoń, którą odtrąciłem. Smocza gąsienica w moim mózgu wyszczerzyła zęby z zadowolenia.

– Nic nie zrobiłaś?! – krzyknąłem.

– Nie. Nic – oczy Weroniki znów wypełniły się łzami.

– Zdradziłaś mnie. Już tego nie pamiętasz?! Zdradziłaś mnie, szmato!

– Uspokój się! Przestań się drzeć na mnie!

– Zdradziłaś mnie!

– Przecież to było dawno! Przecież mi to wybaczyłeś! Przecież ja już nie mogę nic więcej zrobić! Nic nie mogę! Jak długo mam cię przepraszać?!

Podszedłem do Weroniki. Stanąłem blisko niej i przez moment chciałem ją przytulić, chciałem tym przytuleniem wymazać wszystko, co było złe między nami, ale bolesne ukłucie w duszy, którego nagle doświadczyłem, spowodowało, że wydarzenia potoczyły się inaczej niż… Właśnie, niż co? Niż chciałem? Czy można uniknąć przeznaczenia?

– Brzydzę się tobą. Idź się pierdolić z kim chcesz – z pogardą rzuciłem Weronice.

Podczas tamtej awantury każde wypowiadane przeze mnie słowo było jak smagnięcie bicza przecinające moją skórę. Każdy wulgaryzm wymierzony w Weronikę ranił mnie, a ja rozkoszowałem się tym bólem. Zakotłowało się w moim sercu, a w głowie piekielne stworzenie coraz szybciej kręciło się w pogoni za własnym ogonem. Niczym pan Hyde straciłem ostatki doktora Jekylla i zabłysło przede mną oślepiające, czarne światło, czyli coś, co można by nazwać antyświatłem, w którym coraz szybciej i szybciej wirował ohydny, robaczy stwór. Zanurzyłem się w jego świecie, a może w antyświecie.

„Antyświat, Druga Strona, Sitra Achra” – pomyślałem i przypomniała mi się kabalistyczna teoria zła. Ciemność rozciągającą się za szybą pociągu uczyniłem sceną, na której w mej wyobraźni rozegrał się dramat stworzenia.

Najpierw w akcie kreacji świata Bóg z obszaru samego siebie wycofał część własnej duchowej pełni, by zrobić miejsce dla mającego powstać kosmosu. Aby duchowy aspekt Boga nie powrócił na opuszczony fragment, powstała także bariera oddzielająca świat ducha od świata materii – wyznaczyła ona sferę szaddaj. Bóg robiący miejsce dla kosmosu i dla człowieka to pozostający poza poznaniem, transcendentny absolut zwany Bezkresem, czyli Ein Sof. Jest on niepoznawalnym bytem, przejawiającym się w świecie poprzez energię zawartą w dziesięciu kreacyjnych punktach zwanych sefirotami.

Bóg emanował z siebie duchową mocą stwórczą, która dostawała się do sfery szaddaj poprzez lukę, umożliwiającą zaistnienie świata w pustej przestrzeni. Nim duchowa energia zamieniła się w dziesięć sefirot, przejść musiała odpowiednią transformację – przemianę z energii duchowej w energię materialną. Gwarantem transformacji boskiej mocy stał się demiurg, Stwórca, Praczłowiek, określany także jako Adam Kadmon. Był on pierwszym promieniem Boga, który dostał się do szaddaj. Duchowa energia przenikała przez jego kosmiczne ciało i poprzez dziesięć punktów w ciele Adama Kadmona przedostawała się dalej do szaddaj w postaci dziesięciu sefirot. Sefiroty wnikają w nicość, z której wycofał się Bóg i stają się matrycami rzeczywistości. Promień każdej sefiry to jedna kolumna istnienia, napędzająca dynamikę kosmosu, natury i dynamikę człowieka.

Akt prowadzący do powstania zła rozpoczął się od wyemanowania dziesięciu strumieni energii stwórczej. Aby energia ta we właściwych proporcjach rozprzestrzeniała się w powstającym wszechświecie, została skondensowana za pomocą osłon, swego rodzaju kosmicznych bezpieczników zwanych kelipot, co oznacza muszlę lub naczynie. Jednakże demiurg-praczłowiek odpowiedzialny za powstawanie świata wyemanował z siebie energię o zbyt dużej mocy, więc naczynia mające ją kondensować pękły. Skorupy naczyń razem z obecnymi w zawartej w ich energii boskimi iskrami ducha rozrzucone zostały w sferze szaddaj i zapanował powszechny chaos.

Po eksplozji spowodowanej zbyt dużą mocą promieni stwórczych, emanowanych przez sefirotyczne ciało Adama Kadmona, zło zmieszane zostało z dobrem. Uwolniona została destrukcyjna moc sefiry Sądu i Gniewu Boga, czyli sefiry Din.

Fragmenty naczyń, służące pierwotnie do tego, by powstrzymywać i dostosowywać do warunków szaddaj światło Boga, utworzyły domenę zła zwaną Sitra Achra, co oznacza „tamtą stronę” lub „drugą stronę”. Władcą tej krainy został demon Samael, a władczynią demoniczna kobieta o imieniu Lilith. Fale Din przejęte zostały przez Sitra Achra, co wzmocniło jej siłę.

Po krótkim panowaniu we wszechświecie chaosu, który spowodowany był rozbiciem naczyń, przywrócona została właściwa moc energetycznych promieni emanujących z ciała Adama Kadmona. Dziesięć agregatów drzewa sefirot zaczęło działać prawidłowo. Jednakże w szaddaj pozostało wiele osamotnionych iskier należących do boskiego światła, błąkających się pomiędzy odłamkami skorup z kelipot. Iskry te, uwięziony w materii duch, stały się Szechiną – kobiecym, duchowym bytem, będącym obecnością Boga w świecie.

Gdy chwytałem Weronikę za gardło i zamykając dłoń na jej szyi przyciskałem do ściany, wokół mnie nie było iskier Boga, było za to tchnienie Sitra Achra.

Na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie.

– Ratunku! Na pomoc! – wycharczała przez zaciśniętą tchawicę.

Wtedy w jej oczach zobaczyłem coś, co przeniknęło mnie do głębi. Zobaczyłem w nich obcość i odrazę. Moja ukochana patrzyła na mnie tak, jakby patrzyła na coś obrzydliwego, a jednocześnie na coś, co widzi pierwszy raz w życiu. Przestała mnie znać. Jej psychika całkowicie zamknęła się na moją osobę.

Stałem tam, w kuchni, trzymając za gardło przerażoną Weronikę i zrozumiałem, że gram, że jestem kiepskim aktorem w kiepskiej sztuce, którą wymyśliłem. Poczułem śmieszność nie do zniesienia.

– Zdradziłaś mnie, kurwo – wycedziłem słowa przez zaciśnięte zęby. Uniosłem otwartą dłoń i uderzyłem Weronikę w twarz. Policzek nie był zbyt mocny, ale kciuk zahaczył o nos. Zobaczyłem krew wyciekającą z prawej dziurki i spływającą na usta dziewczyny. To był koniec. Czułem jakbym zabił sam siebie. Zapadłem się w ciemność.

Nie było boskich iskier, nie było Bezkresu, tylko moja dusza bezwładnie przemieszczała się w pozbawionej światła próżni, ocierając się co chwila o nieregularne, postrzępione formy, podobne do ogromnych, betonowych odprysków. Szybko zrozumiałem, że są to fragmenty kelipot dryfujące we wszechświecie.

Jeden fragment, drugi, trzeci, czwarty…

Koła pociągu przeskakiwały miarowo na spojeniach szyn, a ja zacząłem recytować w myślach:

„Zadaniem człowieka, misją powierzoną mu przez Boga, jest zebranie rozrzuconej energii występującej pod postacią iskier i tym samym pełna naprawa świata – uwolnienie go od zła. Ten proces przywracania pełnej harmonii w stworzeniu nazwany został tikkun. Tikkun opiera się na moralnym działaniu człowieka, na przestrzeganiu boskich praw i przykazań, na mądrych wyborach, które kierują się miłością i prowadzą do świadomego życia. Taka droga ku moralnej doskonałości ma kierunek przeciwny do kierunku stworzenia, a więc jest drogą od cielesności, poprzez energię sefirot i Tron Demiurga, do punktu, w którym sfera szaddaj łączy się z absolutną transcendencją Ein Sof.”

Drzwi do przedziału otworzyły się gwałtownie i zza zwisającej, zmarszczonej zasłonki PKP wyłoniła się zaspana i nieświeża twarz konduktora.

– Bilety sprawdzane? – padło krótkie pytanie.

Kiwnąłem potakująco głową. Konduktor bez słowa zasunął drzwi i oddalił się, szurając podeszwami butów o podłogę wagonu.

Po wyjściu konduktora uświadomiłem sobie, że podczas tego bezwładnego przemieszczania się między fragmentami potłuczonych, kabalistycznych naczyń, pojawiło się w mojej głowie wspomnienie. Była to właściwie cała historia z przeszłości, z którą czułem się związany tajemniczą i silną bliskością, jakbym to ja sam był bohaterem tej narracji. Gdy uzmysłowiłem sobie jej obecność, najpierw odkryłem ogólne zarysy całości, a szczegóły otwierały się przede mną wydobywane z nieświadomości przez następne tygodnie i miesiące. Nie jestem w stanie określić, kiedy rozpoczęło się i kiedy zamknęło to wspomnienie, bo mam wrażenie, jakby było we mnie od zawsze, a tylko istniejące okoliczności pozwalały mu się stopniowo ujawniać.

Historia ta, opowieść o Wyspie Jabłoni, rozgrywała się w odległych czasach, w których żyła integralna część mnie i czułem, że to ona przeniosła zamrożoną mentalną treść poprzez mijające epoki, aż do współczesności, aż do mojego teraz.

A może jest to tylko zmyślenie? Może jest to element ucieczki od tego, co zrobiłem, ucieczki w świat baśni? Zastanawiam się nad tym i nie potrafię znaleźć odpowiedzi.

Historia ta zaczynała się tak…

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: