Robak - ebook
Robak - ebook
Kraków. Zapada zmrok. Trwa referendum w sprawie przywrócenia kary śmierci. Młody dziennikarz przeprowadza wywiad z jedyną osobą mogącą rzucić światło na wydarzenia, które wstrząsnęły całym krajem. Próbuje zrozumieć, kim jest Robak i co go popchnęło do zbrodni.
Niepokojąca, wytrącająca ze strefy komfortu historia samotnika uzależnionego od pornografii. Gorzka krytyka toksycznej męskości, a zarazem odważna refleksja nad seksualną hipokryzją naszych czasów.
Robak to także portret współczesnego Krakowa, gdzie po zmroku malownicze zaułki zamieniają się w duszne i lepkie od alkoholu przystanie dla samotnych i zrezygnowanych.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-964408-1-5 |
Rozmiar pliku: | 808 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam pewien sen. Śnię, że wyrosły mi ogromne jądra.
To bardzo długi i zagmatwany sen, sen epopeja, sen saga. Jest jak serial, złożony z krótkich, dynamicznie zmontowanych scen. Nigdy nie potrafię zapamiętać, czy wszystkie odcinki śniły mi się naraz, czy każdy osobno, od początku czy od końca, a może od środka – budzę się tylko i mam w głowie negatywy, ostre, ale wyprane z kolorów, wyrwane z kontekstu, jak odrzuty z sesji fotograficznych.
Nierzadko te same sceny powtarzają się w innych konfiguracjach, ze zmienioną scenerią lub przekręconym scenariuszem, a ja nadal nie mam pewności, czy właśnie przyśnił mi się kolejny odcinek, czy też znowu śniłem wszystkie naraz, ale zapamiętałem tylko fragmenty.
Jedna ze scen wygląda tak:
Idę ulicą. Dochodzę do skrzyżowania Sławkowskiej i Grottgera, chociaż takiego skrzyżowania nie ma, a przynajmniej nie w tym mieście. Niebo jest pomarańczowe, budynki zielone, chodnik czarny. Innych kolorów nie pamiętam. Idę, a właściwie próbuję, bo przeszkadzają mi w tym te gigantyczne jądra.
Nie to, że się o nie potykam. Mógłbym, gdyby zwisały mi między nogami, obijały się o kolana czy nawet kostki. Ale one całym ciężarem opierają się na ziemi. Muszę ciągnąć je za sobą, jak dwie stalowe kule zatopione w skórzanym, porośniętym włosiem worze.
Z tej sceny pamiętam przede wszystkim dźwięki, jakie wydaję. Niskie, chrapliwe, głuche, jakby ktoś kneblował usta ciągnącym szoty marynarzom. Towarzyszą każdemu krokowi. Bo z każdym krokiem umieram ze zmęczenia. Do każdego muszę się przygotować, zebrać w sobie, zdobyć na wysiłek – tak bardzo mi ciężko.
Łatwo sobie wyobrazić tempo mojego chodu. Wyprzedzają mnie jeże. Wyśmiewają ślimaki. Kierowcy walców machają do mnie ze śmiechem, oglądając się do tyłu.
Nigdy nie pamiętam, w co jestem ubrany. Muszę mieć spodnie z przepastnym krokiem. Albo bardzo długi płaszcz. Być może sutannę. Nie wiem. Ale czuję, jak chodnikowe płyty łaskoczą mnie po mosznie. Czuję kurz oblepiający skórę. Czuję ból.
Mijają mnie obcy ludzie. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Niektórzy udają, że mnie nie widzą, wlepiają nosy w smartfony, poprawiają słuchawki w uszach. Inni rzucają pogardliwe spojrzenia, unoszą kąciki ust lub cicho się śmieją. Jeszcze inni przybierają teatralny wyraz twarzy i ze smutkiem kiwają głowami. Jakaś starsza kobieta rzuca we mnie banknotem dziesięciozłotowym, szepcząc coś do dwójki wnucząt, a te stają jak wryte, rozdziawiają usta, lody ściekają im po palcach. Gruby facet z puszką piwa w kieszeni garnituru mówi do chłopca, którego prowadzi za rękę:
– Patrz, mały! Ale z pana mężczyzna! Mógłby sam zaludnić całą ziemię! Czyngis-chan to przy nim eunuch!
Jego kwestia za każdym razem brzmi inaczej, ale zawsze jest w niej „Czyngis-chan”. I „eunuch”.
Potem dochodzę do kolejnego skrzyżowania. Jest zakorkowane i szerokie, na światłach czekają tłumy. Wszędzie czerwone. Nikt i nic się nie rusza – ani ludzie, ani samochody. Wszyscy spoglądają na zegarki. Widać, że nie mają czasu, ale czekają dalej.
Dochodzę do przejścia dla pieszych. Ustępują mi miejsca. Niektórzy odwracają wzrok. Inni gapią się bezczelnie i wykrzywiają twarze. Stękam, charczę, dyszę. Staję przy krawężniku i ocieram pot z czoła. Rozglądam się wokół. Pomarańczowe niebo. Zielone budynki. Czarna skóra ulic.
Stoję tak dłuższą chwilę, aż w końcu stwierdzam, że nie potrzebuję zielonego światła, żeby przejść przez tę cholerną ulicę. Obiema dłońmi unoszę jądra i zaczynam się przepychać.
Teraz już wszyscy spoglądają w moją stronę. Nie widzę ich twarzy, ale wiem, że się gapią. Patrzą i kiwają głowami ze świętym oburzeniem, jak na spuchniętego Hioba, boski eksperyment cierpiący niezasłużoną karę. Matki zasłaniają dzieciom oczy. Garniturowcy wyjmują ajfony i pstrykają zdjęcia, kręcą filmy, robią memy.
Odzywają się klaksony. Najpierw jeden, potem kolejny. Po chwili trąbią wszyscy. Auta przekrzykują się jak egzotyczne ptaki.
A ja idę. Brnę przez rzekę czerwonego ognia, wolno, coraz wolniej, aż w końcu w ogóle przestaję się poruszać. Zastygam jak w dojrzewającej magmie. Moim rękom brakuje już sił na targanie gargantuicznych jaj. Kładę je na ziemi i próbuję przepychać nogami. Jeden, niewielki krok i nogi też odmawiają posłuszeństwa. Zapieram się stopami o asfalt i całym ciężarem ciała próbuję pociągnąć jądra za sobą. Ani drgną. Ważą więcej niż ja. Są coraz cięższe. Niedługo zaczną wytwarzać własne pole grawitacyjne, przyciągać ludzi, samochody, znaki drogowe i wszystkie czerwone światła tego miasta, jak dwie bliźniacze czarne dziury, mięsne kule mroku, jądra ciemności.
I wtedy się budzę.
Albo taka scena:
Idę przez Planty. Jest lato, kasztany już przekwitły, asfaltowe ścieżki zarosły turystami. Ludzie w dresach uprawiają dżoging. Gołębie napastują gołębice, polują na wodę i chleb.
Ciągnę swoje jądra, utykając ze zmęczenia. Pot spływa ze mnie jak słony wodospad. Obok hulajnogi, rowery, deskorolki. Nieco dalej szkolna wycieczka. Gładkie białowłose dzieci wskazują mnie palcami i zatykają sobie noski, jakbym był kupą łajna albo przewróconym śmietnikiem. Przedszkolanka je napomina, ale to nic nie daje, dalej się śmieją.
I wszędzie ludzie z psami na spacerach. Wołają je, głaszczą, rzucają im patyki i sprzątają kupy. A psy, jeden po drugim, podbiegają do mnie i obwąchują moje jądra. Właściciele szarpią smycze, krzyczą, wygrażają, ale zwierzęta nie mogą się oprzeć. Przyskakują, węszą, a potem nagle kulą ogony i uciekają. Wszystkie, małe i duże. Pinczery i jamniki. Dobermany i malamuty.
Czuję się jak trędowaty.
Nigdy nie byłem trędowaty, ale tak właśnie się czuję. Tak czuję się w tym śnie.
I jeszcze bezdomni. Okupują każdą ławkę nocnych Plant, rozkołysani światłem latarnicy. Oni też wytykają mnie palcami. Mówią coś do mnie, ale nic nie rozumiem. Krzyczą jeden na drugiego, szepczą do siebie samych.
Czuję, że ich kocham, wszystkich, bez wyjątku, współbraci w udręce, parkowych podżegaczy. Ale jestem dla nich jedynie rozrywką, letnim kinem za darmo, teatrem bez rzędów. Siedzą z butelkami amareny w dłoniach, z karpackimi, harnasiami, tatrami poupychanymi po kieszeniach i wystawiają popsute zęby na wiatr.
Nie rozumiem ich. Mówią innymi, obcymi językami. Być może każdy z nich mówi we własnym i nie rozumieją siebie nawzajem.
Idę, coraz bardziej wyczerpany, coraz wolniejszy i słabszy. Nie wiem dokąd, ale wiem, że muszę. Nie wolno mi się zatrzymać, bo bezdomni i psy pożrą mnie swoim strachem i śmiechem. A tak bardzo lubię psy. A tak bardzo kocham ludzi.
Ta scena trwa zwykle bardzo długo. Ciągnie się i ciągnie, jak ostatnie klatki filmu, po których powoli zaczynają spływać napisy.
I następna scena:
Jem z nią obiad w restauracji. Jest wczesny wieczór, wiosna, siedzimy na Podgórzu, przy Kładce, w najlepszej makaroniarni w mieście, przy zarezerwowanym stoliku, między złotymi żarówkami, świecami i rośliną, której nie umiem nazwać, ale jest przepiękna. Siedzimy naprzeciwko siebie, wyprostowani i cisi. Nie widzę jej twarzy, ale wiem, że się uśmiecha. Bawi ją moja nieśmiałość. Czeka, aż odezwę się pierwszy, a ja wiem, że mogę powiedzieć cokolwiek, a ona i tak się roześmieje.
Mówię:
– Nie widzę twojej twarzy.
Podoba mi się jej śmiech. Jest jak reklamówka na wietrze. Unosi się i opada. Odlatuje kawałek, a zaraz potem wraca.
Odpowiada, że przecież siedzimy naprzeciwko siebie. Pyta, czy ma się przysunąć bliżej. Odpowiadam, że tak. Nachyla się w moją stronę.
Nie wiem, co to za zapach, nigdy takiego nie spotkałem. Nadal nie widzę jej twarzy. Ale widzę szyję. Jest delikatna i jasna, niemal przezroczysta. Wiem, że jeszcze nie mogę jej dotknąć.
Pytam o pracę. Nie pracuje. Studiuje. Jest wolontariuszką. W dwóch miejscach. W trzech. Pomaga starszym ludziom nie zwariować. Pomaga dzieciom mówić. Każde zdanie okala śmiechem, jakby układała wokół swoich myśli radosny falochron. Czasami nie potrafię poznać, czy żartuje, czy nie. Wiem, że na mnie patrzy.
Mówię:
– Gdzieś ty się podziewała?
Nie widzę jej twarzy, ale wiem, że się rumieni. Teraz śmiech brzmi inaczej, jest cichszy i głębszy. Jej dłonie lądują na stoliku i bawią się serwetką. Zaczyna układać origami. Żurawia, niedźwiedzia albo słonia. Nie wychodzi jej. Mnie serwetkę w palcach i odkłada. Ale nie poddaje się, wyciąga następną. Ma bardzo długie palce. Każdy z nich gra swoją małą rolę. Są cienkie jak patyczki, ale czasami zaciskają się niespodziewanie mocno. Kiedy nie używa najmniejszego, ten unosi się, jakby żył własnym życiem i próbował mi coś pokazać.
Nie maluje paznokci. Nie pachnie jak rozlewnia perfum. Ciągle nie widzę jej twarzy, ale nagle czuję, że bardzo chciałbym ją uratować – z jakiegoś pożaru, z wojny czy zamachu. Wstydzę się, bo wiem, że ona nie potrzebuje ratunku. Ale chciałbym, bardzo.
Mówię:
– Czy zostaniesz potem ze mną?
Nie mówi nie. Znowu się śmieje. Prawie słyszę, jak mruga oczami. Zmienia temat, traci ciepło, ale nie odsuwa się ode mnie. Nie traci zapachu. Nie ucieka w siebie.
Cichnę. Topnieję. Czas zwalnia. Noc się wydłuża. Dostałem przepustkę do jej szyi. Dostałem nieskasowany bilet.
I z wielką ulgą stwierdzam, że wcale nie chcę w nią wbiegać, że nie muszę jej pokonywać, rozbrajać, wykupywać, podbijać, rozkrawać na kawałki, odznaczać na listach, diagramach i słupkach. Z wielką ulgą odnotowuję obniżenie ciśnienia, ulotnienie pary, lewitowanie ciężarków. Żadna ręka mnie w nią nie pcha. Po prostu chcę z nią być, bo lubię jej głos, szyję i śmiech. Nic we mnie nie szczeka, nie sapie, nie dyszy. Nic się nie buntuje. Jestem spokojny jak drzewo.
I jeszcze nie wiem, że śnię. Nie widzę jej twarzy. Nie widzę swoich rąk. W ogóle mało widzę. To najpiękniejszy moment tego snu.
Bo potem ona pyta, gdzie jest kelner. A ja mówię, że nie wiem. Patrzę na jej dłonie przewracające kartki menu. Rozglądam się dookoła, dostrzegam tylko żarówki, rośliny i kontury ścian. Pytam, czy długo już czekamy. Ona mówi, że dwadzieścia minut. Odpowiadam, że pójdę sprawdzić, co się dzieje.
I próbuję wstać.
I nie potrafię.
Nie mogę się ruszyć. Coś przytrzymuje mnie w miejscu. Jakby ktoś przywiązał mnie do krzesła.
Rośnie niepokój, ta czarna, śliska substancja, z której zbudowane są sny. Obłapia mnie jak makbetowe wiedźmy. Łasi się do mnie jak tresowane pająki.
Patrzę na nią, ale nadal nie widzę twarzy. Wiem tylko, że przestała się śmiać. Odkrywam cienką, rudą żyłę na jej szyi. Jeszcze chwilę temu jej nie było. Słyszę jej oddech. Wcześniej był wolniejszy. Wcześniej w ogóle go nie słyszałem.
Nic nie mówię. Zapieram się nogami o podłogę i próbuję wstać. Manewruję ciałem, kręcę szyją, brzuchem, ramionami. Przez przypadek uderzam kolanem o stolik. Dzwonią sztućce. Przewraca się świeczka. Gorący wosk na obrusie. Kątem oka dostrzegam jej dłonie, które odsuwają się ode mnie i nikną gdzieś w oddali.
Wtedy patrzę w dół i przychodzi moment czarnego odkrycia.
Między mną, podłogą i nogami stołu pulsują dwie kule mięsa, zanurzone w grubych fałdach skóry, zasłonięte obrusem i niewiarygodnie ciężkie. Zaklinowały się. Nie czuję ich. Przypominają ospałą, lepką roślinę. Są częścią mnie, ale nie mogę nimi ruszać – moi syjamscy bracia bliźniacy, martwi, ale niedający się pogrzebać, bo wraz z nimi musiałbym pogrzebać siebie, przytulam ich więc, jak czerwone mięso upadłych aniołów, jak worek lawy, testosteronowy bagaż zszyty z właścicielem.
Ona już się nie śmieje. Jej szyja nie jest już biała. Dłonie nie są delikatne. Głos całkiem zniknął. Nie przychodzi mi w sukurs. Nie dzwoni po karetkę. Nie idzie po kelnera. Nie robi nic. Siedzi tam, cicha, po drugiej stronie stołu, który staje się coraz dłuższy, jak drewniana autostrada łącząca dwa krańce jałowej planety.
Nie tracę nadziei. Nadal próbuję się uwolnić. Pocę się. Dyszę jak maratończyk. Nogi krzesła stepują po podłodze. Kolor posadzki się zmienia. Teraz jest czerwony.
Jestem zły. Stwierdzam, że wszystkiemu winna jest obsługa. Ten lokal nie jest przystosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych. To krzesło jest za małe. Ta świeczka za gorąca. Wszystko nie tak.
– Kelner!
Wołam. Nikt nie przychodzi. Ona się nie śmieje.
– Kelner!!
Wołam. Nikt nie przychodzi. Ona się nie śmieje.
– Kelner!!!
Wołam. Nikt nie przychodzi. Ona się nie śmieje.
Mój głos odbija się od nagiego ciała nieskończenie długiej skały i opada w dół jak zdenominowany szekel, rozpaczliwie poszukując dna.CZŁOWIEK DREWNO. ONAN
Ja to go właściwie nie znałem.
Teraz nagle wszyscy mówią, że byłem jego przyjacielem. Że łączyła nas nie wiadomo jaka męsko-męska relacja i tylko ja mogłem wiedzieć, o czym myśli albo co, gdzie i z kim robi, a właściwie czemu ciągle z nikim.
Ale to nieprawda. Nasza, jak to pan nazwał, przyjaźń ograniczała się do piwa, kina i okazjonalnej wymiany linków. Nie, nie takich linków, o jakich pan myśli. Za kogo pan mnie ma? To, że nikt nie znał go lepiej, wcale nie znaczy, że ja znałem go dobrze. Relacje międzyludzkie to nie jest system binarny czy nawet dziesiętny, tu nie ma prostych klasyfikacji i nawet podział na przyjaciół i wrogów jest śmiesznym zaokrągleniem do dwóch miejsc po przecinku. Więc owszem, widywaliśmy się, rozmawialiśmy, ale nie miałem pojęcia, kim jest naprawdę. Tak, wiedziałem, że to nie pierwszy lepszy Kowalski zza ściany, że temu człowiekowi coś dolega – o ile wolno mi go w ogóle tak nazywać, biorąc pod uwagę nastroje w gazetach – że coś go męczy, coś w nim siedzi, i czasem z niego wychodzi – spojrzeniami, ciszą, drżeniem rąk.
Zresztą, zanim zaczniemy, powiedzmy to sobie jasno: to, co zrobił Robak, jest niewybaczalne i bronienie go nie przyszłoby mi nawet do głowy.
Sytuacje. Mogę tylko przedstawić panu pewne sytuacje.
Kiedyś brałem go za kogoś takiego jak ja czy pan, czyli człowieka plastelinę, z całym szacunkiem, człowieka, którego można zmienić, ułożyć, czy nawet ulepić na nowo, żeby zmieścił się w jakąś ramę, w jakiś dom, w zwykłą międzyludzką relację. Ale to nie był człowiek plastelina. To był człowiek drewno – po stokroć ociosany, ale wciąż za duży, żeby wygodnie rozsiąść się w pokoju, pośród innych ludzi – człowiek twardy i skrzypiący, ale przecież gdzieś tam w środku jeszcze żywy, jeszcze rosnący jakimś fantomowym, pozbawionym światła odruchem.
Poznaliśmy się zimą, bo wtedy pije się najwięcej, przynajmniej w tym mieście, gdzie w styczniu tak trudno wyjść człowiekowi z knajpy, a na zewnątrz czekają tylko czarna pochodna śniegu, bezdomni i smog. Zima była zresztą najmniejszym z moich zmartwień. Musiałem zmienić pracę, co wiązało się z pewnym przykrym incydentem, o którym nie mam ochoty mówić – dość wspomnieć, że mocno wpłynął na moją relację z Kir.
W tamtym czasie szło nam fatalnie, wszystkie wspólne dni kończyły się kłótnią, właściwie każdy zamieniał się w wielką, wypełnioną teatralnymi gestami bitwę. Byliśmy wtedy razem od trzech, może czterech lat. Etap namiętności mieliśmy dawno za sobą, zostały dwa następne: intymności i zaangażowania. Tyle że mnie zależało na tym pierwszym, a jej na tym ostatnim. Przynajmniej taką mam teorię, tak to sobie tłumaczę.
Z perspektywy czasu wszystko wydaje mi się proste: zdecydowanie nie byłem gotowy na małżeństwo, a jej chodziło właśnie o to. Potrzebowała bezpieczeństwa, co było dla mnie zrozumiałe, a jednocześnie frustrujące, bo, sam pan rozumie, ile można mówić w kółko o tym samym: że zegar biologiczny, że nie stajemy się młodsi, że znajomi już zaręczeni, zadłużeni, zasypani pieluchami, a my, jak te kołki, tkwimy na tym samym, studenckim etapie.
Skoro, jak pan mówi, moje prywatne sprawy zostają między nami, to chyba mogę się przyznać: najzwyczajniej w świecie nie umiałem znieść tego, za przeproszeniem, ględzenia, bo byłem odrobinę innym człowiekiem niż teraz. Wciąż jeszcze żyłem pijackim drygiem studiów, wspomnieniami, nadziejami na mniej przyziemną, lepszą egzystencję, której wszyscy będą mi zazdrościć, choć sam do końca nie wiedziałem, na czym miałaby polegać. Kir nie potrafiła pojąć mojej niechęci do stabilizacji, traktowała ją jak zwyczajny brak dojrzałości, którą ona, dzięki swej nieomylnej intuicji, oczywiście dawno już posiadła.
Tak czy owak, na napiętą już sytuację w domu nałożyła się ta historia w pracy, do której, jak już mówiłem, wolałbym nie nawiązywać, ale wygląda na to, że nie mam wyjścia, bo jak inaczej uzasadnię spędzanie siedmiu dni w tygodniu w kazimierskich knajpach, nie wychodząc w pańskich oczach na alkoholika? To był niezręczny, niepotrzebnie rozbuchany incydent, w którym rzeczywiście mogła być odrobina mojej winy, ale na pewno nie złej woli. Nie chcę się tłumaczyć, nie czuję takiej potrzeby, tym bardziej że koniec końców to ja byłem największym poszkodowanym całej afery.
Po prostu szybko opowiem, co się wydarzyło, i miejmy to z głowy.
To była moja pierwsza praca na pełen etat. Świeżo po studiach, po obronie, która zajęła mi dwa lata i pochłonęła pięć razy więcej energii, niż powinna, trafiłem tam, gdzie wszyscy, czyli do korpo. I poczułem się, jakby ktoś gwałtownie obudził mnie z pięknego snu.
Nie wiem, jakim cudem, ale przez tamte pięć lat na uczelni, a właściwie siedem, żyłem w przekonaniu, że czas stoi w miejscu. Wie pan, nie chodzi o to, że pielęgnowałem mrzonki o znalezieniu pracy w tak zwanym zawodzie (zresztą pedagogika, delikatnie mówiąc, nigdy nie była moją pasją). Nie miałem też nadziei na jakieś wielkie pieniądze. Po prostu na studiach nauczyłem się kompletnie nie myśleć o przyszłości. W moim aparacie pojęciowym w ogóle nie było takiej kategorii – wyparła ją teraźniejszość. Aż nagle to wieczne _teraz_ mnie zdradziło: posadziło mnie za biurkiem. I siedziałem za nim od poniedziałku do piątku, od dziewiątej do siedemnastej trzydzieści („przerwa obiadowa nie wlicza się w czas pracy”).
Co gorsza, o to biurko wcale nie było łatwo. Jako świeży absolwent z niemal zerowym doświadczeniem (nie licząc jednej czwartej etatu w pewnej knajpie na Podgórzu) musiałem sporo się nabiegać, nauśmiechać i nakłamać, żeby przyjęli mnie gdziekolwiek. Tym bardziej, że zabroniłem sobie pracy za płacę minimalną, a już na pewno w obsłudze klienta, od której mnie odrzucało, odkąd na pierwszym roku studiów spędziłem kilka tygodni na okresie próbnym w pewnej stale upadającej firmie na Czyżynach.
Każda kolejna rozmowa kwalifikacyjna łamała mój studencki kręgosłup moralny, nakazujący mi częstować obojętnością ludzi oczekujących ode mnie zaangażowania w rzeczy, które miałem głęboko gdzieś. Z firmy na firmę, z biura na biuro zaczynałem rozumieć, że jedynym sposobem na przekonanie rekrutera jest udzielenie dokładnie takich odpowiedzi, jakich się ode mnie oczekuje, oraz przedstawienie ich dokładnie w taki sposób, jakiego się ode mnie oczekuje.
Owszem, to banał, ale ja do tego banału musiałem dojrzeć, bo przecież wychowano mnie w przekonaniu, że powinniśmy robić to, co kochamy. Wszyscy mówili: podążaj za swoją pasją albo: życie jest krótkie, __ albo: teraz albo nigdy. Słyszałem to od najwcześniejszego dzieciństwa, zanim jeszcze o czymkolwiek mogłem decydować sam, wyrosłem więc w wierze, że nikt nigdy nie będzie kazał mi robić rzeczy, na które nie mam ochoty.
A tutaj nagle od wszystkich, naprawdę od wszystkich, dostaję bezczelnie jednoznaczne sygnały: żeby przeżyć, musisz kłamać. Prosto w oczy, z uśmiechem na ustach i pozytywną energią w oczach.
Nie miałem więc wyboru – nie dałbym rady bez autosugestii. Dotąd gardziłem nią jak najgorszym złem moralnym, a teraz musiałem zaakceptować ją jako smutną konieczność. I zrobiłem to. I stałem się mistrzem. Mistrzem autosugestii. I tak już właściwie zostało.
Tak zostało.
Ale pan przecież nie chce słuchać o mnie. Pan chce Robaka. Błota, mrożących krew w żyłach szczegółów i psychologicznego portretu potwora, do pańskiego tru-krajm bestselera, prawda? Obiecuję, że będę się streszczał.
Znalazłem więc w końcu pracę, a żeby zamortyzować postakademickie uderzenie o ziemię, moje pierwsze pełnoetatowe wypłaty wydawałem na alkohol. Pod pretekstem ratowania swojego życia intelektualnego zacząłem więcej czytać. Zrobiłem sobie tatuaż, żeby poczuć się odrobinę bardziej wyjątkowym. Zrobiłem nawet dwa, ale to nie podziałało, bo wszyscy dookoła też je mieli, więc na drugim poprzestałem. Czułem, że wyrasta wokół mnie niewidzialna klatka, a ja nie mam absolutnie żadnego pomysłu na to, jak się z niej wydostać.
I przepracowałem tak rok – ujarzmiony, osiodłany, spacyfikowany – kiedy to zostałem oskarżony o niestosowne zachowanie wobec koleżanki z pracy, której imienia, z oczywistych względów, wymieniał nie będę. Nazwijmy ją Zera.
Zera była dziewczyną co najmniej atrakcyjną, a przy tym energiczną i, hm, lubiącą się zabawić. A przynajmniej za taką uchodziła, jeśli wie pan, o czym mówię. Miała tyle lat co ja, pracowała na tym samym stanowisku i siedziała dwa biurka obok. Skończyła religioznawstwo i jej motywacja zawodowa nie różniła się od mojej: chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze. Nienawidziliśmy tej pracy.
Dosyć szybko nawiązaliśmy luźną, koleżeńską relację, która wyniknęła przede wszystkim z nudy. Kiedy Zera nie mogła już znieść kolejnych godzin nad ekselem i ałtlukiem, pisała do mnie na slaku, a ja, z uwagi na jej miłą powierzchowność, ochoczo odpowiadałem. Dzięki niewinnemu flirtowi dni mijały szybciej.
Nie miałem pojęcia, w jaki dokładnie sposób zapracowała sobie na dwuznaczną reputację w timie, ale należała do niego kilka miesięcy dłużej niż ja, mogło więc zdarzyć się niejedno. Owszem, zauważyłem, że nosiła bardzo mocny makijaż, co mi bynajmniej nie przeszkadzało, i że uśmiechała się, nie tylko do mnie, w sposób, który przez wielu mógłby być uznany za dość wyzywający.
Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja nie chcę zrzucać na nikogo winy. Zresztą z niczego nie muszę się tłumaczyć. Chcę tylko nakreślić panu obraz sytuacji, żeby zbyt pochopnie mnie pan nie oceniał, bo o to przecież bardzo łatwo. Potem opublikują pańską książkę, a ja wyjdę w niej na zboczeńca. Spokojnie, już za chwilę opowiem o Robaku.
Do wspomnianego zajścia doszło w okolicznościach banalnych: na firmowej imprezie integracyjnej.
Byliśmy we Franticu. Ten klub już chyba nie istnieje – może to i dobrze, sam nie wiem. Wiele osób przyprowadziło swoje drugie połówki, ale Kir z jakiegoś powodu nie mogła przyjść. Zachorowała albo musiała pojechać do rodziców, nie pamiętam. W każdym razie byłem sam, a alkohol stawiała korporacja. Nie pamiętam limitu darmowych drinków, ale musiał być spory, bo upiłem się bardzo szybko. Miałem wyjątkowo dobry humor. W ciągu godziny wskoczyłem na nowy poziom znajomości z co najmniej trzema kolegami z działu, dowiedziałem się, kto pali zioło, kto nie i jak bardzo wszyscy nienawidzą tej roboty.
Jak może się pan domyślić, przyszła też Zera. Moje wspomnienia z tamtego wieczoru są mocno zatarte, ale na pewno pamiętam, jak wyglądała.
Trochę już mówiłem o jej wyglądzie: była naprawdę ładna. Kształty, talia, kręcone włosy, puszap, złote okulary z taką modną, cienką ramką, ruda szminka, niski głos. Przyszła jako ostatnia, w czerwonej mini, w szpilkach. Wszyscy się za nią oglądali. Wszyscy. Ale ona, przynajmniej wtedy, uśmiechnęła się tylko do mnie.
Powtarzam, nie chcę się tłumaczyć. Po prostu mówię, jak było. Wyglądała olśniewająco, a ja byłem pijany. A po niedługiej chwili ona też.
Zaczęliśmy tańczyć. Wydawało mi się, że nikt nie zwraca na nas uwagi, ale już w poniedziałek przekonałem się, że wręcz przeciwnie: obserwowali nas i komentowali nasze zachowanie wszyscy, a już najbardziej ci, którzy wiedzieli, że mam dziewczynę (wkrótce wiedział o tym każdy).
Później nie dało się znaleźć osoby, która by nie twierdziła, że finał tej historii łatwo było przewidzieć, ale w trakcie imprezy nikt oczywiście nie reagował, nawet gdy po kolejnym tańcu i kolejnym wspólnym drinku zaczęliśmy się całować. Zresztą wie pan, jak jest w takich klubach: głośno, tak głośno, że własne myśli docierają do człowieka jakby zza grubej ściany, z głuchym opóźnieniem.
Nie chcę wchodzić w szczegóły. Zresztą, jak już mówiłem, nie wszystko pamiętam. Nie ulega jednak wątpliwości, że zaczęliśmy się przesuwać w stronę łazienek.
Pan się krzywi. Nie dziwi mnie to. Przejdę więc do sedna: znaleźliśmy się w cuchnącej moczem kabinie, obślinieni pijacką żądzą i próbujący pożreć się żywcem. Tak, wciąż czuję do siebie obrzydzenie, kiedy o tym myślę, ale przecież nic już nie poradzę. Stało się.
No więc wszystko toczyło się na swój typowy, obrzydliwy sposób ku nieubłaganemu finałowi, kiedy nagle ona przestała. Coś się w niej zacięło. Coś w niej wytrzeźwiało, otrząsnęło się i zaczęło wyginać w drugą stronę.
Odepchnęła mnie, zamknęła oczy, wbiła plecy w ścianę kabiny i, z rękami we włosach, zaczęła dyszeć, powoli, mechanicznie, jakby odliczała do dziesięciu.
Jeszcze do mnie nie dotarło, że okoliczności zupełnie się zmieniły. Sam pan rozumie, byłem rozpędzony. Dlatego dotknąłem jej twarzy i zacząłem udawać czułość. Wypowiedziałem jej imię, ciszej niż zazwyczaj, ze zdrobnieniem, podniosłem jej podbródek i chciałem spojrzeć w twarz, a potem znów zacząć całować.
Ale kiedy zbliżyłem usta do jej ust, zupełnie jej odbiło. Odepchnęła mnie, o wiele mocniej niż wcześniej. Zaczęła się wydzierać, uderzać mnie na oślep, płakać. Wie pan, kompletna paranoja.
Osłupiałem. Podniosłem ręce, pokazując, że nie zamierzam jej więcej tknąć, zrobiłem wielkie oczy i wyszedłem z kabiny, przed którą stała kolejka złych, zniecierpliwionych i zdegustowanych kobiet. Jedna zaczęła na mnie krzyczeć. Inna stanęła mi na drodze, popatrzyła w oczy i nie chciała wypuścić. Wkurzyłem się, wyminąłem je jakoś i wybiegłem.
I tyle. Do niczego więcej nie doszło. Serio.
Wyszedłem z klubu i wróciłem do domu. Nie przyznałem się Kir. Miałem oczywiście nadzieję, że się nie dowie. Nie chciałem jej ranić. Byłem na siebie wściekły i próbowałem o wszystkim jak najszybciej zapomnieć. Postanowiłem nigdy więcej nie rozmawiać z Zerą.
Byłem jednak naiwny, bo jak się pan domyśla, w poniedziałek czekała mnie oficjalna rozmowa z timliderką, wypytującą o całe zajście, zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo jakimś cudem znała więcej szczegółów ode mnie. Otóż, proszę sobie wyobrazić, Zera twierdziła, że ją do wszystkiego zmusiłem. Że to był, no wie pan, gwałt.
Wściekłem się. Wstałem od stolika w miting rumie – od ołpen spejsa oddzielało nas szkło – i zacząłem krzyczeć. Że to wszystko kłamstwo. Że ona trzyma jej stronę, bez jakichkolwiek dowodów. Że przecież opinie krążące o Zerze nie są chyba bez znaczenia.
Moje argumenty, a także sposób, w jaki je artykułowałem, najwyraźniej nie przypadły timliderce do gustu, bo już następnego dnia dostałem wypowiedzenie. Nie padł wprawdzie żaden oficjalny zarzut, nikt nie wzywał policji, nie wezwano mnie do sądu, ale pracę jednak straciłem. Pierwszą na pełen etat, jaką miałem w życiu. Przez jeden niepoważny, pijacki wybryk. Przez Zerę. Świetny początek korpokariery, prawda?
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._