- W empik go
Robinson amerykański. Szkoła Robinsonów. L’École des Robinsons - ebook
Robinson amerykański. Szkoła Robinsonów. L’École des Robinsons - ebook
Szkoła Robinsonów (inna wersja tytułu polskiego tłumaczenia: Robinzon amerykański, fr. L’École des Robinsons, 1882) – jednotomowa powieść Juliusza Verne'a z cyklu Niezwykłe podróże złożona z 22 rozdziałów. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Szkoła_Robinsonów).
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française.
Godfrey, jeune homme désœuvré de 22 ans, vit chez son oncle, le richissime Lord William W. Kolderup. Avant de se marier avec la jeune et jolie Phina, il demande à entreprendre un voyage en mer de deux ans. Accédant à son désir, son oncle l'envoie visiter la Nouvelle-Zélande à bord du Dream, commandé par le capitaine Turcotte, en compagnie de son mentor et professeur de maintien et de danse, le professeur T. Artelett. Malheureusement, le navire sombre à quelques encablures d'une île où Godfrey, naufragé malgré lui, devra apprendre à survivre, organiser sa vie et affronter les sauvages. Accompagné de T. Artelett, le seul autre rescapé du naufrage, le jeune homme blasé est confronté à l'école de la vie et découvrira la valeur de l'effort et la tâche virile d'acquérir sang-froid et courage. (http://fr.wikipedia.org/wiki/L'École_des_Robinsons)
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-323-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I. W którym czytelnikowi, o ile ma ochotę, nastręcza się sposobność zakupienia wyspy na Oceanie Spokojnym.
Wyspa do sprzedania! Za gotówkę! Koszta osobno! Kupi ten, kto da więcej! – bezustannie, nie pozwalając sobie nawet na złapanie tchu, wywoływał licytator Dean Felporg w lokalu, w którym odbywała się ta osobliwa sprzedaż.
– Wyspa do sprzedania! Wyspa do sprzedania! – jeszcze głośniej krzyczał wywoływacz Gingras, kroczący tam i napowrót wśród bardzo podnieconego tłumu.
Istotnie, w wielkiej hali licytacyjnej przy ulicy Sacramento 10 tłok był niesłychany. Zgromadził się tam nietylko pokaźny zastęp Amerykanów z Kalifornji, Oregonu i Utah, lecz także wielu Francuzów, stanowiących blisko szóstą część ludności, Meksykanów w krótkich płaszczach, zwanych serapa, Chińczyków w tunikach z szerokiemi rękawami, szpiczastych pantoflach i stożkowatych kapeluszach, Kanaków z Oceanji, a nawet kilku czarnonogich i płaskogłowych, przybyłych z nad brzegów rzeki Trinidad.
Scena ta rozgrywała się w stolicy Kalifornji San Francisco, jednakowoż nie w latach 1849-1852, kiedy to eksploatacja nowych pól piaskowych zwabiała poszukiwaczy złota obydwóch półkuli. San Francisco nie było już tem, czem było początkowo: serajem dla karawan, miejscem wylądowania, oberżą, w której na jedną noc zatrzymywali się awanturnicy, spieszący na poszukiwanie złota ku wschodnim zboczom Sierra Nevada. Od lat dwudziestu, miejsce starego nieznanego Yerba Buena zajmowało miasto, jedyne w swym rodzaju, liczące 100.000 mieszkańców. Z powodu braku miejsca na płaskiem wybrzeżu, miasto to rozsiadło się na grzbietach dwóch pagórków; wszystko jednak przemawiało za tem, że rychło rozbuduje się aż do najdalszych krańców pogórza. Niebawem też zdetronizowało ono takie miasta jak Lima, Santiago, Valparaiso i wszystkie inne rywalki Zachodu, i przez Amerykanów zostało wyniesione do godności królowej Oceanu Spokojnego, a równocześnie królowej wybrzeża zachodniego.
Owego dnia, a było to 15 maja, panował jeszcze chłód dotkliwy.
W kraju tym, wystawionym na oddziaływanie prądów podbiegunowych, pierwsza połowa maja przypomina aurę drugiej połowy marca w Europie. W publicznej hali licytacyjnej nie odczuwano jednak niskiej temperatury. Nieustające dzwonienie ściągało tłumy publiczności, to też w lokalu panowała atmosfera tak upalna, że czoła obecnych okryły się kroplami potu, które na dworze byłyby odrazu zamarzły.
Nie należy jednak sądzić, że te liczne pożądliwe rzesze, zapełniające halę licytacyjną, przybyły tu w zamiarze kupowania. Śmiem nawet twierdzić, że wszyscy obecni kierowali się jedynie ciekawością. Bo i któż, będąc dość bogatym, byłby tak niemądrym, by kupować wyspę na Oceanie Spokojnym, wskutek dziwacznego pomysłu rządu wystawioną na sprzedaż? Mówiono sobie tedy, że nikt nie wniesie odpowiedniej oferty, bo wogóle nie znajdzie się amator na licytowany objekt. I prawdziwie, nie było w tem winy wywoływacza, który wołaniem, gestykulacją, posługiwaniem się najbardziej wabiącemi przenośniami jarmarcznej reklamy starał się podniecić klijentów.
Odpowiadano śmiechem, ale nikt nie przedkładał oferty.
– Wyspa do sprzedania! Wyspa do sprzedania! – raz po raz wołał Gingras.
– Ktoby się też pozwolił na to złapać! – zawołał jakiś Irlandczyk, w którego kieszeniach nie znalezionoby złamanego szeląga.
– Wyspa, która przy osiągnięciu ceny licytacyjnej, nie kosztowałaby ani po sześć dolarów za mórg! – wołał licytator Dean Felporg.
– I któraby nie przynosiła ani 1/8 procentu! – dorzucił właściciel dużej farmy, doskonale się rozumiejący na rentowności gruntu.
– Wyspa, mająca pełnych 120 kilometrów obwodu i 90.000 hektarów powierzchni.
– A czy jest tam przynajmniej kawałek stałego lądu? – zagadnął pewien Meksykanin, stały gość szynkowniany, który, wnosząc z jego osobistej, bardzo niepewnej pozycji, czuł snać potrzebę silnego gruntu pod nogami.
– Wyspa o młodem zalesieniu – sławił wywoływacz – z łąkami, wzgórzami, wodospadami…
– Zagwarantowane? – zaśmiał się jakiś Francuz, wcale nie kwapiący się, widać, do tego interesu.
– Tak, zagwarantowane! – odrzekł licytator Felporg, mający za sobą zbyt długie doświadczenie, by złośliwe docinki publiczności miały go wyprowadzić z równowagi.
– Na dwa lata?
– Do końca świata!
– A może jeszcze dłużej?
– Wyspa na wyłączną własność! – krzyczał wywoływacz. – Wyspa bez jednego drapieżnego zwierzęcia, bez płazów i gadów jadowitych.
– Czy też bez ptaków? – krzyknął jakiś żartowniś.
– I bez owadów? – dorzucił inny.
– Wyspa temu, kto da najwięcej! – wołał niezrażony Dean Folperg. – Dalej-że obywatele! Trochę odwagi i sięgnąć do trzosa! Kto chce mieć wyspę w dobrym stanie, która dotychczas prawie że nie miała właściciela. Wyspę na Oceanie Spokojnym, tem morzu mórz! Do nabycia za bezcen! Za jeden miljon i sto tysięcy dolarów! Czy ktoś da miljon sto tysięcy dolarów?… Kto tam coś mówi?… Czy pan? Ten pan, co tam w głębi sali kiwa głową, jak mandaryn z porcelany?… Mam wyspę!… Wyspę do sprzedania!… Kto chce kupić wyspę?
– Precz z tem! – krzyknął jakiś głos, jak gdyby chodziło o usunięcie obrazu lub wazy wystawionych na licytację.
Cała sala wybuchnęła śmiechem, lecz wciąż jeszcze nikt nie ofiarowywał ani pół dolara. Jakkolwiek przedmiot licytowany nie mógł przechodzić z ręki do ręki, by go dokładniej obejrzano, to jednak istniał plan wyspy. Amatorzy mogli się w ten sposób dowiedzieć, jak wogóle wyglądał kątek ziemi, wystawiony na licytację. Nie należało się przeto obawiać rozczarowania, czy innej przykrości. Z łatwością można się było poinformować co do położenia, sytuacji, terenu, jakości ziemi, sieci wodnej, warunków klimatycznych i komunikacyjnych. Nie kupowano kota we worku, a oszustwo co do przedmiotu sprzedaży z góry było wykluczone. Zresztą już od szeregu miesięcy, niezliczone czasopisma Stanów Zjednoczonych i Kalifornji, dzienniki, tygodniki, dwutygodniki, miesięczniki, ustawicznie zwracały uwagę na tę wyspę, której sprzedaż postanowiono na mocy uchwały kongresu.
Była to wyspa Spencera, leżąca w południowo-zachodniej części zatoki San Francisco, w odległości mniej więcej 460 mil morskich od wybrzeża Kalifornji, pod 32 stopniem 15 min. północnej szerokości, a 142 st. 18 min. zachodniej długości od południka Greenwich.
Trudno byłoby zaiste wymyśleć miejscowość bardziej samotną. Jakkolwiek wyspa Spencera nie była tak bardzo odległą i znajdowała się w obrębie wód amerykańskich, to jednak leżała poza wszelkim ruchem okrętowym i handlowym. A regularne prądy, przepływające poprzecznie na północ lub na południe, wytworzyły tu rodzaj jeziora w wodach stojących, nazywanego niekiedy „Tournant de Fleurieu”.
W pośrodku tego ogromu spokojnych wód, nie mających określonego kierunku, leży wyspa Spencera. Niewiele tylko okrętów tędy przejeżdża. Wielkie drogi Oceanu Spokojnego, łączące Świat Nowy ze Starym, czy to wiodące do Japonji, czy do Chin, biegną wszystkie w kierunku więcej południowym. Żaglowce byłyby tu narażone na długotrwałe cisze, a parowce, na małej tylko przestrzeni krążące po Pacyfiku, nie miałyby żadnej korzyści, odbywając po nim drogę dalszą. Wobec tego ani jedne, ani drugie, nie zaznajamiają się z wyspą Spencera, wznoszącą się tam niby samotny szczyt góry podwodnej, jakich nie brak na Oceanie Spokojnym.
Dla człowieka, unikającego gwaru świata, pragnącego spokoju i samotności, czyż mogło istnieć coś lepszego od tej wyspy opuszczonej, o jakie 100 mil oddalonej od stałego lądu? Dla dobrowolnego Robinsona byłoby to miejsce pobytu wprost wymarzone. Tylko, że należało za nie uiścić żądaną kwotę.
Dlaczego jednak Stany Zjednoczone pozbywały się tej wyspy? Czyżby przez kaprys? Nie. Wielki naród nie może pozwalać sobie na kaprysy, jak to czynią rozmaite jednostki. Sprawa przedstawiała się tak, że z powodu swego położenia, wyspa Spencera była już od dłuższego czasu stacją zgoła bezużyteczną. Kolonizacja nie dałaby żadnych rezultatów dodatnich. Dla celów wojskowych się nie nadawała, jako dominująca zaledwie nad zupełnie opuszczoną częścią Oceanu. A z punktu widzenia interesów handlowych również nie posiadała znaczenia, gdyż wytwórczość nie pokryłaby żadną miarą kosztów transportu. Kolonji dla przestępców również nie można było tu założyć, ze względu na bliskość wybrzeża. Zużytkowanie jej do jakichkolwiek celów byłoby przeto zabawką zbyt kosztowną. Od niepamiętnych czasów leżała przeto odłogiem, a kongres, złożony z ludzi wybitnie praktycznych, postanowił wystawić ją na licytację, z tem jednem tylko zastrzeżeniem, że nabywca ma być bezwarunkowo obywatelem wolnej Ameryki.
Zadarmo jednakowoż wyspy tej oddać nie chciano. Ustanowiono zatem cenę w wysokości 1.100.000 dolarów. Dla przedsiębiorstwa, któreby obszar ten zakupiło i w jakikolwiek sposób zużytkowało, cena ta byłaby drobnostką, o ile by można było liczyć na pewne korzyści; należy jednak podkreślić raz jeszcze, że interes ten nie przedstawiał żadnych korzyści. Fachowcy nie przywiązywali do tego skrawka Stanów Zjednoczonych większej wagi, niż do jakiejkolwiek nieznanej wysepki w strefie podbiegunowej. A dla jednostki cena była bądź co bądź poważna. Musiałby to już być człowiek bogaty, aby sobie pozwolić na taką fantazję, nie dającą ani centa procentu. Musiałby nawet być ogromnie bogatym, gdyż trzeba było odrazu złożyć całą gotówkę, a nawet w Stanach Zjednoczonych nie łatwo znaleźć obywatela, noszącego przy sobie 1.100.000 dolarów i w dodatku chcącego je niejako wrzucić do wody, bo bez wszelkich widoków odzyskania bodaj części wkładu.
A jednak kongres postanowił nie oddać wyspy poniżej 1.100.000 dolarów. Jeśli się ceny tej nie osiągnie, wyspa Spencera pozostanie własnością Stanów Zjednoczonych.
Należało tedy przypuszczać, że nie znajdzie się kupiec dość niemądry, by złożyć podobną kwotę. Pozatem było też wyraźne zastrzeżenie, że nabywca, o ile się taki znajdzie, nie może nosić tytułu króla wyspy, lecz tylko prezydenta republiki. Nie będzie mu przysługiwać prawo posiadania poddanych, lecz tylko współwłaścicieli, wybierających go co pewien czas, lecz mogących też wybrać go ponownie na czas nieograniczony. W każdym razie nie było mu wolno stać się założycielem dynastji panującej. Stany nie pozwoliłyby przenigdy na powstanie królestwa, chociażby minjaturowego, w obrębie wód amerykańskich.
Zastrzeżenie to miało prawdopodobnie powstrzymać od kupna jakiegoś ambitnego miljonera lub trochę zrujnowanego naboba, pragnących współzawodniczyć z królami dzikich szczepów wysp Sandwich, czy innych, rozrzuconych po Pacyfiku.
Jednem słowem, jakikolwiek mógł być powód, dość, że nie zjawiał się żaden amator. Była godzina dość późna, wywoływacz nie mógł już złapać tchu od ustawicznego wykrzykiwania, licytator ochrypł, zużywszy cały dar swej wymowy, a znikąd nie pojawiło się owo kiwnięcie głową, z niesłychaną bystrością zauważane przez szanownych agentów. Ba, nie zaczęto się nawet targować o cenę.
Należy zresztą przyznać, że podobnie jak młotek niezmordowanie uderzał w stół, tak samo też niezmordowanie wyczekiwała publiczność. Dowcipy padały to z tej, to z owej strony, żarty mniej czy więcej udane, obiegały salę. Jedni ofiarowali za wyspę dwa dolary wraz z kosztami, inni żądali, by im jeszcze coś wydano z tej kwoty.
A wywoływacz wołał ciągle:
– Wyspa do sprzedania! Wyspa do sprzedania!
Nikt się nie zgłaszał.
– Czy daje się gwarancję, że są tam złote piaski? – zapytał kupiec towarów tekstylnych z Merchant-Street.
– Nie – odparł licytator. – Gwarancji się nie daje, ale nie jest wykluczone, że istnieją, a państwo odstępuje nabywcy wszystkie prawa do tych kopalń złota.
– To może znajdzie się tam przynajmniej jakiś wulkan? – rzucił sklepikarz z ulicy Montgomery.
– Nie, niema wulkanu! – odparł Dean Felperg. – Z wulkanem kosztowałoby więcej.
Słowa te wywołały głośny śmiech.
– Wyspa do sprzedania! Wyspa do sprzedania! – ryczał Gingras, napróżno zdzierając sobie płuca.
– Ani dolara, ani pół dolara, ani centa poniżej ceny ustanowionej! – zawołał po raz ostatni licytator. – Po raz pierwszy! Po raz drugi!…
Milczenie.
– Jeśli się nikt nie zgłosi, zamykam licytację!… Po raz pierwszy! Po raz drugi!…
– Daję 1,200.000 dolarów!
Słowa te zagrzmiały w sali niby strzał z rewolweru.
Całe zgromadzenie umilkło na chwilę, a wszystkie głowy zwróciły się ku szaleńcowi, który rzucił te słowa.
Był nim William W. Kolderup ze San Francisco.L'Île à hélice
I. Où le lecteur trouvera, s’il le veut, l’occasion d’acheter une île de l’océan Pacifique où le lecteur trouvera, s’il le veut, l’occasion d’acheter une ile de l’océan pacifique.
« Ile à vendre, au comptant, frais en sus, au plus offrant et dernier enchérisseur ! » redisait coup sur coup, sans reprendre haleine, Dean Felporg, commissaire-priseur de l’ « auction », où se débattaient les conditions de cette vente singulière. « Ile à vendre ! île à vendre ! » répétait d’une voix plus éclatante encore le crieur Gingrass, qui allait et venait au milieu d’une foule véritablement très excitée.
Foule, en effet, qui se pressait dans la vaste salle de l’hôtel des ventes, au numéro 10 de la rue Sacramento. Il y avait là, non seulement un certain nombre d’Américains des États de Californie, de l’Orégon, de l’Utah, mais aussi quelques-uns de ces Français qui forment un bon sixième de la population, des Mexicains enveloppés de leur sarape, des Chinois avec leur tunique à larges manches, leurs souliers pointus, leur bonnet en cône, des Canaques de l’Océanie, même quelques Pieds-Noirs, Gros-Ventres ou Têtes-Plates, accourus des bords de la rivière Trinité.
Hâtons-nous d’ajouter que la scène se passait dans la capitale de l’État californien, à San-Francisco, mais non à cette époque où l’exploitation des nouveaux placers attirait les chercheurs d’or des deux mondes, — de 1819 à 1832. San-Francisco n’était plus ce qu’elle avait été au début, un caravansérail, un débarcadère, une auberge, où couchaient pour une nuit les affairés qui se hâtaient vers les terrains aurifères du versant occidental de la Sierra-Nevada. Non, depuis quelque vingt ans, l’ancienne et inconnue Yerba-Buena avait fait place à une ville unique en son genre, riche de cent mille habitants, bâtie au revers de deux collines, la place lui ayant manqué sur la plage du littoral, mais toute disposée à s’étendre jusqu’aux dernières hauteurs de l’arrière-plan, — une cité, enfin, qui a détrôné Lima, Santiago, Valparaiso, toutes ses autres rivales de l’ouest, dont les Américains ont fait la reine du Pacifique, la « gloire de la côte occidentale ! »
Ce jour-là, — 15 mai, — il faisait encore froid. En ce pays, soumis directement à l’action des courants polaires, les premières semaines de ce mois rappellent plutôt les dernières semaines de mars dans l’Europe moyenne. Pourtant on ne s’en serait pas aperçu, au fond de cette salle d’encans publics. La cloche, avec son branle incessant, y avait appelé un grand concours de populaire, et une température estivale faisait perler au front de chacun des gouttes de sueur que le froid du dehors eût vite solidifiées.
Ne pensez pas que tous ces empressés fussent venus à la salle des « auctions » dans l’intention d’acquérir. Je dirai même qu’il n’y avait là que des curieux. Qui aurait été assez fou, s’il eût été assez riche, pour acheter une île du Pacifique, que le gouvernement avait la bizarre idée de mettre en vente ? On se disait donc que la mise à prix ne serait pas couverte, qu’aucun amateur ne se laisserait entraîner au feu des enchères. Cependant ce n’était pas la faute au crieur public, qui tentait d’allumer les chalands par ses exclamations, ses gestes et le débit de ses boniments enguirlandés des plus séduisantes métaphores.
On riait, mais on ne poussait pas.
« Une île ! une île à vendre ! répéta Gingrass.
— Mais pas à acheter, répondit un Irlandais, dont la poche n’eût pas fourni de quoi en payer un seul galet.
— Une île qui, sur la mise à prix, ne reviendrait pas à six dollars l’acre ! cria le commissaire Dean Felporg.
— Et qui ne rapporterait pas un demi-quart pour cent ! riposta un gros fermier, très connaisseur en fait d’exploitations agricoles.
— Une île qui ne mesure pas moins de soixante-quatre milles de tour et deux cent vingt-cinq mille acres de surface !
— Est-elle au moins solide sur son fond ? demanda un Mexicain, vieil habitué des bars, et dont la solidité personnelle semblait être fort contestable en ce moment.
— Une île avec forêts encore vierges, répéta le crieur, avec prairies, collines, cours d’eau…
— Garantis ? s’écria un Français, qui paraissait peu disposé à se laisser prendre à l’amorce.
— Oui ! garantis ! répondait le commissaire Felporg, trop vieux dans le métier pour s’émouvoir des plaisanteries du public.
— Deux ans ?
— Jusqu’à la fin du monde.
— Et même au delà !
— Une île en toute propriété ! reprit le crieur. Une île sans un seul animal malfaisant, ni fauves, ni reptiles !…
— Ni oiseaux ? ajouta un loustic.
— Ni insectes ? s’écria un autre.
— Une île au plus offrant ! reprit de plus belle Dean Felporg. Allons, citoyens ! Un peu de courage à la poche ! Qui veut d’une île en bon état, n’ayant presque pas servi, une île du Pacifique, de cet océan des océans ? Sa mise à prix est pour rien ! Onze cent mille dollars ! À onze cent mille dollars, y a-t-il marchand ?… Qui parle ?… Est-ce vous, monsieur ? Est-ce vous là-bas… vous qui remuez la tête comme un mandarin de porcelaine ?… J’ai une île !… Voilà une île !… Qui veut d’une île ?
— Passez l’objet ! » dit une voix, comme s’il se fût agi d’un tableau ou d’une potiche.
Et toute la salle d’éclater de rire, mais sans que la mise à prix fût couverte même d’un demi-dollar.
Cependant, si l’objet en question ne pouvait passer de main en main, le plan de l’île avait été ténu à la disposition du public. Les amateurs devaient savoir à quoi s’en tenir sur ce morceau du globe mis en adjudication. Aucune surprise n’était à craindre, aucune déconvenue. Situation, orientation, disposition des terrains, relief du sol, réseau hydrographique, climatologie, liens de communication, tout était facile à vérifier d’avance. On n’achèterait pas chat en poche, et l’on me croira si j’affirme qu’il ne pouvait y avoir de tromperie sur la nature de la marchandise vendue. D’ailleurs, les innombrables journaux des États-Unis, aussi bien ceux de Californie que les feuilles quotidiennes, bi-hebdomadaires, hebdomadaires, bi-mensuelles ou mensuelles, revues, magazines, bulletins, etc., ne cessaient depuis quelques mois d’attirer l’attention publique sur cette île, dont la licitation avait été autorisée par un vote du Congrès.
Cette île était l’île Spencer, qui se trouve située dans l’ouest-sud-ouest de la baie de San-Francisco, à quatre cent soixante milles environ du littoral californien par 32° 15′ de latitude nord, et 142° 18′ de longitude à l’ouest du méridien de Greenwich.
Impossible, d’ailleurs, d’imaginer une position plus isolée, en dehors de tout mouvement maritime ou commercial, bien que l’île Spencer fût à une distance relativement courte et se trouvât pour ainsi dire dans les eaux américaines. Mais là, les courants réguliers, obliquant au nord ou au sud, ont ménagé une sorte de lac aux eaux tranquilles, qui est quelquefois désigné sous le nom de « Tournant de Fleurieu ».
C’est au centre de cet énorme remous, sans direction appréciable, que gît l’île Spencer. Aussi, peu de navires passent-ils en vue. Les grandes routes du Pacifique, qui relient le nouveau continent à l’ancien, qu’elles conduisent soit au Japon soit à la Chine, se déroulent toutes dans une zone plus méridionale. Les bâtiments à voile trouveraient des calmes sans fin à la surface de ce Tournant de Fleurieu, et les steamers, qui coupent au plus court, ne pourraient avoir aucun avantage à le traverser. Donc, ni les uns ni les autres ne viennent prendre connaissance de l’île Spencer, qui se dresse là comme le sommet isolé de l’une des montagnes sous-marines du Pacifique. Vraiment, pour un homme voulant fuir les bruits du monde, cherchant la tranquillité dans la solitude, quoi de mieux que cette Islande perdue à quelques centaines de lieues du littoral ! Pour un Robinson volontaire, c’eût été l’idéal du genre ! Seulement, il fallait y mettre le prix.
Et, maintenant, pourquoi les États-Unis voulaient-ils se défaire de cette île ? Était-ce une fantaisie ? Non. Une grande nation ne peut agir par caprice comme un simple particulier. La vérité, la voici : Dans la situation qu’elle occupait, l’île Spencer avait depuis longtemps paru une station absolument inutile. La coloniser eût été sans résultat pratique. Au point de vue militaire, elle n’offrait aucun intérêt, puisqu’elle n’aurait commandé qu’une portion absolument déserte du Pacifique. Au point de vue commercial, même insuffisance, puisque ses produits n’auraient pas payé la valeur du fret, ni à l’aller ni au retour. Y établir une colonie pénitentiaire, elle eût été trop rapprochée du littoral. Enfin l’occuper dans un intérêt quelconque, besogne beaucoup trop dispendieuse. Aussi demeurait-elle déserte depuis un temps immémorial, et le Congrès, composé d’hommes « éminemment pratiques », avait-il résolu de mettre cette île Spencer en adjudication, — à une condition, toutefois, c’est que l’adjudicataire fût un citoyen de la libre Amérique.
Seulement, cette île, on ne voulait pas la donner pour rien. Aussi la mise à prix avait-elle été fixée à onze cent mille dollars. Cette somme, pour une société financière qui eût mis en actions l’achat et l’exploitation de cette propriété, n’aurait été qu’une bagatelle, si l’affaire eût offert quelques avantages ; mais, on ne saurait trop le répéter, elle n’en offrait aucun ; les hommes compétents ne faisaient pas plus cas de ce morceau détaché des États-Unis que d’un îlot perdu dans les glaces du pôle. Toutefois, pour un particulier, la somme ne laissait pas d’être considérable. Il fallait donc être riche, pour se payer cette fantaisie, qui, en aucun cas, ne pouvait rapporter un centième pour cent ! Il fallait même être immensément riche, car l’affaire ne devait se traiter qu’au comptant, « cash », suivant l’expression américaine, et il est certain que, même aux États-Unis, ils sont encore rares les citoyens qui ont onze cent mille dollars, comme argent de poche, à jeter à l’eau sans espoir de retour.
Et pourtant le Congrès était bien décidé à ne pas vendre au-dessous de ce prix. Onze cent mille dollars ! Pas un cent de moins, ou l’île Spencer resterait la propriété de l’Union.
On devait donc supposer qu’aucun acquéreur ne serait assez fou pour y mettre un tel prix.
Il était, d’ailleurs, expressément réservé que le propriétaire, s’il s’en présentait jamais un, ne serait pas roi de l’île Spencer, mais président de république. Il n’aurait aucunement le droit d’avoir des sujets, mais seulement des concitoyens, qui le nommeraient pour un temps déterminé, quitte à le réélire indéfiniment. En tout cas, il lui serait interdit de faire souche de monarques. Jamais l’Union n’eût toléré la fondation d’un royaume, si petit qu’il fût, dans les eaux américaines.
Cette réserve était peut-être de nature à éloigner quelque millionnaire ambitieux, quelque nabab déchu, qui aurait voulu rivaliser avec les rois sauvages des Sandwich, des Marquises, des Pomotou ou autres archipels de l’océan Pacifique.
Bref, pour une raison ou pour une autre, personne ne se présentait. L’heure s’avançait, le crieur s’essoufflait à provoquer les enchères, le commissaire-priseur usait son organe, sans obtenir un seul de ces signes de tête que ces estimables agents sont si perspicaces à découvrir, et la mise à prix n’était pas même en discussion.
Il faut dire, cependant, que, si le marteau ne se lassait pas de se lever au-dessus du bureau, la foule ne se lassait pas d’attendre. Les plaisanteries continuaient à se croiser, les quolibets ne cessaient de circuler à la ronde. Ceux-ci offraient deux dollars de l’île, frais compris. Ceux-là demandaient du retour pour s’en rendre acquéreurs.
Et toujours les vociférations du crieur :
« Ile à vendre ! île à vendre ! »
Et personne pour acheter.
« Garantissez-vous qu’il s’y trouve des « flats » ? demanda l’épicier Stumpy, de Merchant-Street.
— Non, répondit le commissaire-priseur, mais il n’est pas impossible qu’il y en ait, et l’État abandonne à l’acquéreur tous ses droits sur ces terrains aurifères.
— Y a-t-il au moins un volcan ? demanda Oakhurst, le cabaretier de la rue Montgomery.
— Non, pas de volcan, répliqua Dean Felporg ; sans cela, ce serait plus cher ! »
Un immense éclat de rire suivit cette réponse.
« Ile à vendre ! île à vendre ! » hurlait Gingrass, dont les » poumons se fatiguaient en pure perte.
« Rien qu’un dollar, rien qu’un demi-dollar, rien qu’un cent au-dessus de la mise à prix, dit une dernière fois le commissaire-priseur, et j’adjuge ! Une fois !… Deux fois… ! »
Silence complet.
« Si personne ne dit mot, l’adjudication va être retirée !… Une fois !… Deux fois !…
— Douze cent mille dollars ! »
Ces quatre mots retentirent, au milieu de la salle, comme les quatre coups d’un revolver.
Toute l’assemblée, muette un instant, se retourna vers l’audacieux, qui avait osé jeter ce chiffre…
C’était William W. Kolderup, de San-Francisco.