Robinson Crusoe - ebook
Robinson Crusoe - ebook
Na chwilę, jak gdyby przez czary jakie, wszystko ucichło. Kapitan, korzystając z tego, kazał spuścić szalupę, wszyscy dostaliśmy się do niej szczęśliwie. Odbito od statku i zaczęto usilnie robić wiosłami, ażeby jak najprędzej dosięgnąć lądu; ale nagle zrobiła się ciemność, jak w nocy. Huragan zawył z nową wściekłością, zakręcił statkiem, a olbrzymia góra wodna przykryła nas wspólnym grobowcem.
Daniel Defoe (1660–1731), angielski pisarz i publicysta uznawany za ojca nowożytnej powieści realistycznej. W młodości podróżował po Europie, by po roku 1683 osiąść w Londynie, gdzie przez lata bez powodzenia zajmował się handlem. Pierwsze utwory publicystyczne Defoe ukazały się w roku 1698. Był postępowym autorem – domagał się większego równouprawnienia kobiet w dziedzinie wykształcenia, potępiał i ośmieszał nietolerancję wyznaniową, za co został wtrącony do więzienia i skazany na karę pręgierza. Pierwsza i najsłynniejsza powieść Daniela Defoe, Robinson Crusoe, ukazała się w roku 1719. Pierwowzorem bohatera był angielski marynarz Alexander Selkirk, który spędził cztery lata na bezludnej wyspie. Historia przygód Robinsona stała się wzorem dla wielu pisarzy – do dziś powstają tzw. robinsonady, czyli powieści o samotnym zmaganiu się bohatera z naturą.
Lektura dla klasy VI Szkoły Podstawowej
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7791-552-3 |
Rozmiar pliku: | 656 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
--------- ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
I Urodzenie moje • chęć żeglugi • rodzice sprzeciwiają się temu
II Pierwsza wycieczka na morze • co mnie w niej spotkało
III Dostaję się do Londynu • poznanie moje z kapitanem innego okrętu • co z tego wynikło
IV Podróż do Gwinei • ryby latające • pożar morza • korzystny handel i powrót do Anglii
V Śmierć kapitana okrętu • nowa wyprawa do Gwinei • przyłączam się do niej • rozbójnik morski • bitwa
VI Niewola mauretańska • mój pan robi mię ogrodniczkiem • uczę się pracować • mieszkanie i pożywienie • rybołówstwo • Ksury i Mulej
VII Ucieczka z Sale • przysięga Ksurego • spotkanie z lwem • Murzyni • lampart
VIII Ksury spostrzega okręt • kto na nim był • żegluga ku wybrzeżom Brazylii • rozstanie się z Ksurym • przybycie do San Salvador
IX Dostaję się do osadnika • zakupuję grunt i zakładam plantację • handel Murzynami • nowa podróż • burza • rozbicie
X Nieznana ziemia • pierwszy nocleg • głód i pragnienie • pierwszy posiłek • przypadkowe odkrycie
XI Obranie siedziby w grocie • zabezpieczenie jej od napadu nieproszonych gości • terminuję na murarza • urządzenie zamku
XII Usiłowanie rozniecenia ognia • deszcz i mimowolna kąpiel • banany • próbuję ciesiołki • kalendarz • kompas
XIII Przygotowania do podróży po wyspie • sporządzenie przedmiotów do niej potrzebnych • powroźnictwo i szewstwo • kapelusz i dzida
XIV Pierwsza wędrówka po wyspie • pataty • palmy kokosowe • ból głowy • kąpiel morska • parasol • ostrygi • ananas • żółwie jaja • aguti • powrót do zamku
XV Sporządzenie łuku i strzał oraz sieci na ryby • pierwsze polowanie • pieczeń • piwnica
XVI Moskity • krawiectwo i garbarstwo • igły samorodne • zwątpienie • rozmyślanie nad smutnym położeniem • grenlandzkie nici • zwalczona trudność • nowy kostium
XVII Boże Narodzenie • wspomnienie rodzicielskiego domu • Nowy Rok • cud • trzęsienie ziemi • huragan i ulewa
XVIII Choroba • cierpienia • brak pomocy • rozpacz • gorączka • marzenia straszliwe • dwa dziwne sny
XIX Podwójne przebudzenie się • niespodziewani goście • skutek snów • rozważanie dotychczasowego życia • żal i poprawa • przybytek Pański
XX Zagroda dla kóz • bambus • przypadek na polowaniu • nowy parasol • ogień • pieczeń • dwa głosy
XXI Zastrzelenie kozy • sól • pieczeń • próby garncarstwa • różne trudności • piec garncarski • nieudana robota • odkrycie polewy • rosół
XXII Zbiór i siew • nieudane żniwo • kosz i buty • wycieczka w gąb wyspy • czarowna dolina • pałac letni • melony • zabłąkanie się • bawełna • niespodziewany przyrost inwentarza
XXIII Ogrodzenie dla kóz • opuncje • rocznica przybycia na wyspę • jak ten dzień przepędziłem • rozmyślania nad upłynionym rokiem • modlitwa
XXIV Zima • uporządkowanie mieszkania • dwa kostiumy • rozprzestrzenienie jaskini • lampa • wata • olej z orzechów kokosowych • stół i krzesła
XXV Wiosna • wycieczka do letniego mieszkania • uprawa roli • pułapka na kozy • przestrach • ucieczka • nocleg na drzewie • powrót do domu
XXVI Przygotowania na zimę • rozmaite zapasy • masło i sery • druga rocznica • pory roku na wyspie • uwagi
XXVII Zasiewy • urządzenie wędzarni • polni złodzieje • skuteczna egzekucja • niepomyślny zbiór • przechowanie zboża • trzecia rocznica • zima
XXVIII Wycieczka na zachodnią część wyspy • okolica nieznana • niezmierny przestrach • ucieczka • rozmaite przypuszczenia • zaniedbanie gospodarstwa • zwątpienie
XXIX Sztuczny gaj • obfite żniwo • czwarta rocznica • modlitwa • pieczenie chleba • sito • zima • nowa wycieczka • widmo • kryjówka
XXX Burza niespodziewana • huk dział • okręt na morzu • noc przepędzona na strażnicy • ogień sygnałowy • poranek • wyprawa na statek • pogrzeb topielców • pies • niezmierne skarby • budowa tratwy • szczęśliwy powrót
XXXI Mój dwór • nowa wycieczka • bielizna • rozmaite narzędzia • namiot • złoto i srebro bez wartości • Pismo Święte • błoga przepowiednia • działo i kule
XXXII Zabezpieczenie zdobyczy • palisady • kuchnia i kuźnia • rocznica uroczystości domowej • budowanie czółna • opuszczam wyspę • prąd morski • niebezpieczeństwa • głos ludzki budzi mię z uśpienia
XXXIII Przechadzka po wyspie • okropny widok • zamiary zemsty • zasadzka • próżne oczekiwania • zmiana zamysłów • sen proroczy
XXXIV Wylądowanie Karaibów • uczta ludożerców • odważny jeniec • potyczka z dzikimi • nowy towarzysz • Indianin w europejskim stroju • strzelba bożyszczem • pojęcia Piętaszka o smaku
XXXV Piętaszek uczy się po angielsku • rozmowa z nim • Benamuki • szalbierstwa kapłanów karaibskich • wiadomości o Europejczykach • przywiązanie Indianina • zamiar podróży do jego ojczyzny • budowa wielkiego czółna
XXXVI Nowy najazd dzikich • pochód na wojnę • jeniec biały • bitwa • Amigo bohaterem • kogo Piętaszek znalazł w łodzi • nowi goście • różne narodowości i wyznania mojego państwa
XXXVII Historia Hiszpana • plan mój sprowadzenia jego towarzyszy z sąsiedniej wyspy • odroczenie go • wspólna praca • żniwa • układ • wyprawa
XXXVIII Piętaszek spostrzega szalupę • obawa napadu • przygotowanie do obrony • wichrzyciele i więźniowie • narada • potyczka z rokoszanami • zdobycie szalupy • konwój więźniów
XXXIX Druga łódź • śmierć głównych buntowników • wymowa Robertsona • gubernator • wypadki na okręcie • wyrok na winnych • przygotowania do opuszczenia wyspy
XL Pożegnanie wyspy • żegluga do Anglii • Londyn • wdowa po kapitanie • powrót do Hull • co tam zastałem • odrętwienie i życie odludne • odwiedziny plantatora • dobre wiadomości • podróż do Brazylii • zakup różnych rzeczy • niespodziewany majątek • odpłynięcie z Bahii
XLI Przybycie na wyspę • radość Hiszpanów • przywitanie się Piętaszka z ojcem • co zaszło podczas mej nieobecności • przygoda osadników • zuchwałość Atkinsa • Anglicy opuszczają wyspę • powrót ich w towarzystwie dzikich • kara spotyka zbrodniarza
XLII Najazd Karaibów na wyspę • dwie flotylle • przygotowania do walki • potyczka i odparcie dzikich • spalenie czółen • powtórny napad • wódz indyjski • mężna Karaibka • klęska • zakończenie wojny
XLIII Stan wyspy • liczba i narodowość jej mieszkańców • założenie miasta • pożegnanie • cisza na morzu • niezliczona flota • straszny wypadek • pogrzeb sprawiedliwego • nieukojona boleść • powrót do Anglii • podróże na Wschód • dalsze losy osady • zakończenie
--------- ---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------I URODZENIE MOJE • CHĘĆ ŻEGLUGI • RODZICE SPRZECIWIAJĄ SIĘ TEMU
W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowym wschodniej Anglii. Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskimi, ale nie był szczęśliwy. Z trzech synów ja tylko zostałem w domu: najstarszy brat zaciągnął się do marynarki królewskiej i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni, puściwszy się przed dziesięciu laty na morze, przepadł, jak kamień w wodzie, a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiej spodziewać pociechy, gdyż przyznam się, że byłem próżniakiem i unikałem pracy, jak zaraźliwej choroby.
Ojciec, pragnąc, abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze wychowanie. Trzymał nauczyciela, potem do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku laty został porażony i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego do sklepu; matka musiała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się spod oka ojca, a z matką robiłem, co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze uwagi, zaraz udawałem chorego, a biedna kobieta, drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na wszystkie moje wybryki.
Więc też zamiast iść do szkoły albo siedzieć nad książką, wymykałem się z domu i biegałem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo też w porcie było co widzieć: różne okręty, jedno-, dwu- i trzymasztowe, ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne łodzie nadbrzeżnych rybaków; różnokolorowe bandery, rozmaite ubiory majtków, wszystko to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna zawitały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.
Wdawałem się przy tym w pogawędkę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indii albo Ameryki, który się napatrzył czarnym jak kruk Murzynom, żółtym Chińczykom albo czerwonym Amerykanom, co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosłych olbrzymimi drzewami, o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swawolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera się w tamte strony! Cóż dopiero, jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakie to swobodne i wesołe życie prowadzi się na okręcie, jakie to wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i diamenty…
Kiedy się nasłuchałem tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem. Dom wydawał mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradna, że nieraz płakałem po kątach, desperując, że tutaj siedzieć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym oceanie.
Nieraz gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem się nad pięknością krajów zamorskich; ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata, jednym słowem usta mi zamykał.
– Milcz! – mówił. – Nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego żywiołu. Gdyby biedny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiej, miałbym w handlu wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojej starości.
Miałem już blisko lat osiemnaście, a jeszcze nie wiedziałem, kim będę. Ojciec chciał mnie wykierować na kupca; matka wolałaby, żebym został duchownym; mnie zaś marynarka zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominanie ojca, matka parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skruchą, płakałem, także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę, ale te piękne zamiary bardzo prędko wietrzały z mej głowy, i w parę dni potem broiłem po dawnemu.
Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smith, kapitan okrętu kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indii Wschodnich, więcej jak dwie godziny rozpowiadał o łowieniu pereł przy wyspie Cejlon, o polowaniach na słonie, o bogactwach i gościnności tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego odwlekania zostać marynarzem i z powrotem oświadczyłem to stanowczo mojej matce.
Biedna kobieta struchlała na te słowa.
– Moje dziecko! – zawołała ze łzami. – Czyż nie wiesz, że obaj twoi bracia na morzu zginęli, że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biedne sieroty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz, żebym umarła.
– Ha! Jeśli matka będzie się sprzeciwiała mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od ojca, to ja się utopię i kwita! – zawołałem ze złością. – Ja nie chcę siedzieć w tym nudnym domu, wolę umrzeć, aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy!
Kochana matka, zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na wszystko, żebym się opamiętał. Czułem, jak jej gorące łzy spadały mi po twarzy, ale ja niegodziwy nie wzruszyłem się tym wcale; cierpienie drogiej matki wcale mię nie obchodziło, upierałem się przy swoim… O, jakże mię ciężko Bóg za to później ukarał!
Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu, poszła prosić go za mną. Starzec, usłyszawszy to, wpadł w gniew niepohamowany i kazał mnie natychmiast zawołać. Z bijącym sercem wszedłem do pokoju, a ojciec, ujrzawszy mnie, gwałtownie krzyknął:
– Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie? Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?… Czy myślisz, że cię od razu admirałem zrobią? Chcąc być marynarzem, trzeba znać matematykę, astronomię i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysięcznych niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym, trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? Bąki zbijać i gawronić się na okręty; na przyszłego kapitana to trochę za mało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do niczego nie dojdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi, co będziesz robił na okręcie?… Możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i rejach przez całe życie, na nieustanne plagi i poniewierkę! Na to znowu ja nie przystanę. Wybij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy – rozumiesz – nigdy nie pozwolę ci nogą wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestaniesz chodzić do szkół i wstąpisz do handlu. Pracuj albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużej żywić próżniaka. A teraz precz!
Ostra przemowa ojca przeraziła mię nadzwyczajnie; jak żyję, nie widziałem go w takim uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekty żeglowania na wyspę Cejlon rozpierzchły się jak mgła poranna; wiedziałem dobrze, że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka matce, położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem już za kasą w naszym sklepie.
Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem się jak najlepiej; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniej na mnie spoglądał. O żegludze przynajmniej w tym czasie nie myślałem prawie. Prawda, że nieraz, ważąc kawę, imbir lub goździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną, i nieraz westchnąłem ciężko z tęsknoty za nimi, ale się też na westchnieniach kończyło.
I kto wie, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe miasto, gdyby wypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi sposobności do uczynienia zadość pragnieniom.
Jednego dnia ojciec przy śniadaniu rzekł do mnie:
– Dostaliśmy świeży transport towarów. Mathews nie ma czasu, więc ty pójdziesz je odebrać. Tylko pamiętaj pośpieszyć się i nie gawronić się w porcie!
Ucieszyłem się bardzo z tego polecenia; od dwóch miesięcy oprócz kościoła nie wychodziłem nigdzie, więc też poleciałem jak strzała do portu, podskakując z radości przez drogę.
Ale humor ten wesoły zniknął w chwili, gdy zobaczyłem przystań. Kilkanaście rozmaitych okrętów stało w porcie; morze lekko zmarszczone unosiło inne, posuwające się wspaniale, jak łabędzie, po wód zwierciadle; jeden właśnie opuszczał przystań przy wesołych okrzykach majtków i wystrzałach działowych. Serce zabiło mi gwałtownie, łzy zakręciły się w oczach i załamawszy ręce, mimowolnie w głos zawołałem:
– O mój Boże, mój Boże! Dlaczegóż jestem tak nieszczęśliwy!
– A ty, krecie ziemny, czego tak lamentujesz? – zawołał ktoś, uderzając mię z lekka po ramieniu.
Odwróciłem się i ujrzałem Wiliama, kolegę szkolnego, miłego i wesołego chłopca, który od czterech lat służył na statku własnego ojca.
– To ty, Wiliamie? – zawołałem z radością. – Nie widzieliśmy się tak dawno!…
– Ba, nic dziwnego, toż przeszło dwa lata krążyliśmy z ojcem po morzach indyjskich: byłem w Goa, Kalkucie, Batawii, Manili, a nawet w Makao, podczas kiedy ty, ślimaku, pełzałeś po kamienistym bruku twego rodzinnego miasteczka.
– Ach, jakżeś ty szczęśliwy! – mówiłem ze smutkiem. – Cóż bym dał za to, żeby być na twoim miejscu.
– A któż tobie broni spróbować lubej włóczęgi? Morze dla każdego otwarte, a na okrętach miejsca nie braknie.
– Mnie nawet mówić o tym nie wolno – odrzekłem z niechęcią.
Opowiedziałem mu więc całe moje położenie, wyspowiadałem się ze wszystkich zmartwień, utyskując, że mi rodzice zagradzają drogę do szczęścia.
Wiliam, wysłuchawszy mię, wzruszył ramionami i rzekł:
– I któż ci winien, że sobie radzić nie umiesz? Ja, na twoim miejscu, nic nikomu nie mówiąc, porzuciłbym od dawna starych i zaciągnął się na pierwszy lepszy okręt. Takiego porządnego chłopca każdy kapitan z otwartymi rękoma przyjmie; a że nic nie umiesz, jak powiada twój ojciec, to nic nie znaczy: nie święci garnki lepią, i ja, wchodząc na okręt, o niczym nie miałem wyobrażenia, a teraz proszę patrzeć, jaki ze mnie wyborny marynarz.
– Przyznam ci się – odpowiedziałem – że dawno byłbym to zrobił, ale jestem trochę zabobonny. Ojciec powtarza mi ciągle, że kto rodziców nie słucha, marnie zginie i Bóg mu nigdy błogosławić nie będzie. Otóż dwóch moich starszych braci wbrew woli ojca porzuciło dom, puścili się na morze i obaj w młodym poginęli wieku. To mię tak przeraża, iż nie mogę się odważyć.
– Niedołęga jesteś, kochaneczku, i kwita – zawołał z pogardą Wiliam. – Miliony ludzi puszcza się na morze i wracają szczęśliwie. Każdy stary lubi gderać, to już taka ich natura. Teraz gniewa się i zabrania ci spróbować szczęścia; ale jak powrócisz i przywieziesz huk pieniędzy, przyjmie cię z otwartymi rękami. Raz trzeba być mężczyzną! Ot, wiesz co, jutro płyniemy do Londynu, jeżeli masz ochotę, siadaj z nami. Zobaczysz wielkie miasto, zakosztujesz marynarskiego życia; a jak ci się nie spodoba, to za parę tygodni wrócisz do domu i będziesz sobie znowu ważył miły pieprz i kochane goździki.
– Popłynąłbym z całej duszy – rzekłem, wzdychając – ale cóż… kiedy… kiedy…
– Co takiego? Mów, do kroćset masztów!
– Oto nie mam pieniędzy… i…
– Głupstwo! – zawołał Wiliam. – Biorę cię na mój koszt tam i na powrót! Czy zgoda?
– Zgoda! Zgoda! – zawołałem, rzucając mu się na szyję.
– A więc ruszaj i przygotuj się. A pamiętaj, żebyś się nie spóźnił, bo jak przed świtem nie będziesz w porcie, to popłyniemy bez ciebie.
– Niech cię o to głowa nie boli – mówiłem odchodząc. – Umiem ja wstawać bardzo rano, kiedy tego potrzeba.