Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Robinson Crusoe - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
24 września 2025
4930 pkt
punktów Virtualo

Robinson Crusoe - ebook

Robinson Crusoe jest jednym z tych tekstów literackich, które zna każdy. Znajomość powieści Daniela Defoe często ogranicza się jednak – podobnie jak w przypadku Hamleta czy Don Kiszota – do kojarzenia wybranych obrazów, motywów i treści, będących częścią zbiorowej wyobraźni. Od imienia głównego bohatera pochodzi też określenie „robinsonada”, czyli opowieść o pełnej przygód podróży, podczas której bohater trafia, zwykle samotnie, w bezludne miejsce, gdzie kierując się rozumem i doświadczeniem, stara się przetrwać.

Na pierwsze kompletne wydanie Robinsona Crusoe w języku polskim przyszło czytelnikom czekać ponad 300 lat. Fakt, że powieść Defoe składa się z trzech tomów, nie jest i nigdy nie był powszechnie znany. W masie przeróbek i adaptacji opowieści o słynnym rozbitku znalazło się miejsce na rzetelne wydania pierwszych dwóch części, lecz braku trzeciej – jak się zdaje – nigdy nie zauważano. W serii Biblioteka Narodowa ukaże się jedno z nielicznych na świecie opracowań kompletnych, uwzględniające zarówno spójność trzech składowych trylogii, jak i ujawniające się pomiędzy nimi napięcia. Sytuuje historię Robinsona w kontekście formalnej specyfiki brytyjskiej powieści XVIII wieku, a także religijnych, politycznych i społeczno-kulturowych uwarunkowań epoki, znacząco poszerzając popularne wyobrażenia o słynnym rozbitku.

Dwa pierwsze tomy publikowane są w przekładach już istniejących – Józefa Birkenmajera oraz nieznanego tłumacza, natomiast tom trzeci został przełożony przez Michała Lachmana.

„Dlaczego właśnie ten mit – samotnego ocalałego, który zaczyna od zera – tak usilnie ukształtował wyobraźnię nowoczesności? By zrozumieć to naprawdę, nie wystarczy popkulturowy skrót” – Michał Sowiński, „Tygodnik Powszechny”

„Historia Robinsona to neverending story; jest jednym z największych odkryć literatury, czyli jedną z tych uniwersalnych opowieści (nie ma ich tak dużo), wokół których da się wykształcić i przekazać najgłębsze doświadczenia, bez względu na sposób, w jaki historia ta została opowiedziana. Tak to leci, tak ułożyły się dzieje literatury. I tak się złożyło, że na przełomie XVII i XVIII wieku wody Morza Karaibskiego ze swoimi wyspami stały się miejscem tworzenia niezwykle istotnych mitów i wyobrażeń zbiorowych. W przyszłym roku ukażą się na świecie dziesiątki tysięcy powieści, wśród nich ileś tam wybitnych, lecz żadna z nich nie skonstruuje nowego literackiego mitu. Czy znajdzie się jeszcze na Ziemi taka mitotwórcza przestrzeń jak tamta?” – Marek Bieńczyk, „Magazyn Książki”

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66257-58-0
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Zdaniem wydawcy¹ trudno byłoby wskazać historię człowieka i jego przygód, która bardziej zasługuje na publikację i uznanie czytelników niż niniejsza opowieść.

Niebywałe przypadki, jakie składają się na żywot tego jegomościa, przekraczają – w jego przekonaniu – wszystko, co znamy z opowieści innych ludzi, a życie jednego człowieka nie mogłoby już pomieścić większego bogactwa zdarzeń.

Jego historia podana została ze szczególną skromnością i powagą, zaś wypadki w niej przedstawione powiązano z problemami wiary w sposób, jakiego nie powstydziłby się największy mędrzec, czyli uczyniono z nich użyteczne wskazówki dla tych, co potrzebują dobrego przykładu. Tak oto tłumaczy się i objaśnia wszechwiedzę boskiej Opatrzności, a także oddaje jej cześć, ponieważ obecna jest ona we wszystkich zdarzeniach ludzkich, bez względu na to, czym są.

Wydawca nie ma najmniejszych wątpliwości, że przedstawione tu dzieło opowiada słuszną historię opartą na faktach, pozbawioną jakiejkolwiek fikcji czy zmyślenia². Jest jednocześnie pewien, nawet jeśli podobne dzieła zawsze powstają w pośpiechu, że korzyści z niego płynące pozostają takie same, zarówno odnośnie do czytelniczej rozrywki, jak i moralnych wskazówek. Dlatego nie tracąc więcej czasu na wychwalanie swoich osiągnięć, uznaje, że ta publikacja będzie dla wszystkich nad wyraz przydatna.ŻYCIE ORAZ OSOBLIWE I ZADZIWIAJĄCE PRZYGODY ROBINSONA CRUSOE

Przyszedłem na świat w roku 1632 w mieście Yorku.

Rodzina moja, acz zacna, była cudzoziemskiego pochodzenia. Ojciec, przybysz z Bremy, osiedlił się najpierw w Hull, skąd dorobiwszy się majątku na kupiectwie, przeniósł się do Yorku. Tam ożenił się z moją matką, której rodzice nazwiskiem Robinson pochodzili ze starej, znanej w całym hrabstwie familii. Z tego to powodu nazwano mnie Robinsonem, a po ojcu Kreutznaer, lecz przekręcanie wyrazów tak zwyczajne w Anglii sprawiło, że wszyscy wymawiają je teraz i my sami wymawiamy i piszemy się Crusoe. Moi współtowarzysze nigdy mnie inaczej nie nazywali.

Miałem dwóch starszych braci; jeden z nich, służąc jako podpułkownik w angielskim regimencie piechoty we Flandrii, którym przedtem dowodził sławny pułkownik Lockhardt, poległ w bitwie z Hiszpanami pod Dunkierką³. Nie wiem, co stało się z moim drugim bratem, podobnie jak rodzice moi nie dowiedzieli się nigdy, co się stało ze mną.

Jako trzeci syn w rodzinie nie byłem zaprawiony do żadnego zawodu, od młodości natomiast ciągnęło mnie do włóczęgi. Ojciec, w podeszłym już będąc wieku, kształcił mnie podług swojej możności, dał mi znośną edukację domową i posyłał do szkoły wiejskiej. Życzył sobie, abym został prawnikiem. Ale mnie nie przemawiało to do przekonania. Chciałem być tylko żeglarzem. Pragnienie to było silniejsze od woli i rozkazów mego ojca, od próśb i nalegań matki, od przestróg przyjaciół. Musiała być chyba jakaś fatalność losów w tej skłonności mojej natury, wiodącej prosto ku owej nędzy żywota, jaka miała stać się mym udziałem.

Ojciec, człowiek poważny i roztropny, przewidywał mój los nieszczęsny i rozumnymi radami starał się odwieść mnie od mego zamiaru. Pewnego dnia wezwał mnie do swego pokoju, gdzie go więziła podagra⁴, i jął żywo rozpytywać o przyczyny, dla których – okrom żądzy włóczęgostwa – zamierzam opuścić dom ojcowski i rodzinne strony, gdzie mógłbym dojść do stanowiska, a pracując pilnie, dorobić się mienia i prowadzić życie przyjemne i spokojne. Tłumaczył, że ojczyznę opuszczają jedynie ci, którzy albo wszystko stracili, albo też kierują się nieposkromioną chciwością zdobycia wielkich bogactw lub wsławienia się zuchwałymi wyprawami. Dla mnie jednak tego rodzaju przedsięwzięcia są albo zbyt zaszczytne, albo zbyt małe. Moje miejsce jest pośrodku, należę do stanu średniego, a raczej do tej klasy, którą można by nazwać wyższą warstwą stanu niższego. Doświadczenie zaś naucza, że ten stan jest najwłaściwszy do uszczęśliwienia człowieka, ponieważ wolny jest zarówno od nędzy, mozołów i cierpień, na które skazane są niższe klasy, jak i od żądzy przepychu, dumy i zawiści, które są udziałem wielkich panów⁵.

– Już to samo – powiedział w końcu – przekonywa nas o szczęśliwości tego stanu, że jest on przedmiotem życzeń niemal całego świata.

Ukazywał, jako królowie nieraz płakali nad tym, iż urodzili się do spraw wielkich, i pragnęliby znaleźć się pośrodku onych skrajności, między człowiekiem wielkim a lichym. Powoływał się na świadectwo pewnego mędrca, który najtrafniej określił istotę prawdziwego szczęścia, modląc się, by nie zaznał nigdy ani bogactw, ani ubóstwa⁶.

Dowodził dalej mój ojciec, że największe klęski życiowe dotykają powszechnie najwyższe i najniższe klasy, podczas gdy średnia wolna jest od większości chorób i od niedołęstwa na ciele i na umyśle, które u bogaczów rodzą się z dziwactw, niewstrzemięźliwości i występków, u biednych zaś z lichego pożywienia, niedostatku i ciężkiej pracy. Stan średni, mówił mój ojciec, pozwala rozwinąć wszystkie cnoty, korzystać z wszystkich przyjemności życia, spokojność i obfitość są jego wiernymi towarzyszami, umiarkowanie, zdrowie, spokój, wesołość i wszelkie radości są błogosławieństwami, które temu stanowi towarzyszą. Ludzie w stanie średnim kroczą poczciwie gładką drogą życia i z czystym sumieniem życie to opuszczają. Wolni od niewolnictwa, do którego zmuszają codzienne potrzeby, nie mają powodów troszczyć się o kawałek chleba ani męczyć ciężką pracą rąk lub umysłu, dzięki czemu dusza ich może zaznać spokoju, a ciało wypoczynku. Obca jest im zazdrość i pycha, spokojnie odbywają swoją wędrówkę po świecie, zaznając rozkoszy życia pozbawionego wszelkiej goryczy, są szczęśliwi i w codziennym doświadczeniu uczą się coraz jaśniej i głębiej pojmować swoje szczęście.

Po tych długich perswazjach jął nalegać z powagą i serdecznie, bym się nie bawił w młokosa i nie rzucał się w przepaść nieszczęść, od których zabezpieczyły mnie urodzenie i majątek ojcowski. Mówił, że nie mam potrzeby zarabiać na chleb powszedni, gdyż on ma zamiar utrzymać mnie przyzwoicie i doprowadzić do stanu, który mi tylko co zachwalał.

– Będzie to już chyba winą losu lub twoją własną – przydał – jeżeli nie osiągniesz pożądanego szczęścia; ja już spełniłem swoją ojcowską powinność, dając ci wyraźnie poznać całe niebezpieczeństwo twojego przedsięwzięcia, i gotów jestem wszystko uczynić dla ciebie, jeżeli posłuchasz moich wskazań i pozostaniesz w domu; nie chcę być sprawcą twojego nieszczęścia, ułatwiając ci tułactwo.

Na zakończenie zaś dodał, bym brał sobie za przykład mojego brata, któremu też same co i mnie czynił niegdyś uwagi, ażeby go odwieść od wyprawy wojennej do Flandrii, lecz nie mógł nic zdziałać, bo jego młodzieńcze skłonności popchnęły go do ucieczki do wojska, gdzie tak niewczesną⁷ śmierć znalazł.

I mówił mi jeszcze ojciec, że choć nie przestanie za mnie się modlić, jednakże śmiele rzec może, że jeślibym uczynił ów krok niedorzeczny, to Bóg nie będzie mi błogosławił i będę miał później gorzką sposobność do rozmyślań nad zaniedbaniem rad ojcowskich, gdy już nie będzie przy mnie nikogo, kto by mi dopomógł.

Podczas tych słów ostatnich, które były iście prorocze, jakkolwiek ojciec prawdopodobnie nie zdawał sobie z tego sprawy, łzy obficie skrapiały jego lice, zwłaszcza gdy wspominał zabitego brata. I kiedy mówił, że będę miał gorzką sposobność do żałowania mego postępku i nikt nie przyjdzie mi z pomocą, był tak wzruszony, że przerwawszy nagle rozmowę, dał mi odczuć, iż serce jego tak jest przepełnione żalem, że mu więcej powiedzieć nie dozwala. Byłem tą rozmową szczerze przejęty, jak byłby zaiste każdy na moim miejscu. Postanowiłem nie myśleć już więcej o zamorskich wyprawach, ale siedzieć w domu, zgodnie z życzeniem ojca.

Ale niestety, dość było dni kilku, by obrócić wniwecz całe to postanowienie. Chcąc uniknąć nowych łajań ojcowskich, umyśliłem sobie kilka tygodni później skrycie umknąć z domu. Jednakże nie postąpiłem tak pośpiesznie, jak mnie do tego skłaniała pierwotna zapalczywość, ale udałem się do matki, w chwili gdy mi się wydawała życzliwsza niż zazwyczaj, i oświadczyłem jej, iż ciągle marzę o ujrzeniu szerokiego świata, tak że nigdy nie zabiorę się do żadnego zajęcia, nie mając dość silnej woli, aby je doprowadzić do końca, i że ojciec powinien raczej przyzwolić, niż żebym miał iść w świat bez jego zgody. Nadmieniłem, że mam już lat osiemnaście, więc mi za późno iść na praktykanta do handlu lub też na pisarka przy adwokacie, że gdybym nawet poszedł do jednego z tych zawodów, na pewno nie dosłużyłbym do końca i przed terminem rzuciłbym mojego majstra, by puścić się na morze. Kończąc, zapewniałem moją matkę, że gdyby wymogła na ojcu pozwolenie na jedną tylko podróż, a po powrocie z niej czułbym się zadowolony, nie wyjeżdżałbym już później nigdy w życiu i obiecałbym wynagrodzić zdwojoną pilnością cały czas zmarnowany.

Matkę moją bardzo rozgniewały te słowa. Odpowiedziała, że na nic się nie zda rozmawiać w owym przedmiocie, ponieważ ojciec nazbyt dba o moje dobro, by miał pozwalać na rzecz tyle mogącą mi przynieść szkody. Dziwiła się, jak mogłem nawet myśleć o czymś podobnym po tak tkliwych i serdecznych słowach, w jakich ojciec zwracał się do mnie.

– Jeżeli już koniecznie chcesz iść na własną zgubę, nie ma dla ciebie ratunku. Ale bądź pewny, że nie otrzymasz nigdy naszego zezwolenia. Nie chcę przykładać ręki do twego zatracenia i nigdy nie będziesz mógł powiedzieć, że matka się zgodziła, kiedy ojciec się nie zgodził.

Choć matka wzbraniała się pośredniczyć między ojcem a mną, jednakże, jak później słyszałem, powtórzyła mu całą naszą rozmowę, a ojciec bardzo tym wszystkim zaniepokojony rzekł z westchnieniem:

– Ten chłopak byłby szczęśliwy, gdyby pozostał w domu, lecz jeśli nas opuści, stanie się najnędzniejszym stworzeniem na świecie, a ja nie mogę na to dać mojej zgody⁸.

Jeszcze rok bez mała upłynął, zanim wyrwałem się na wolność. Przez cały ten czas byłem głuchy na wszelkie propozycje zajęcia się jakąś pracą i często utyskiwałem na ojca i matkę, iż tak stanowczo sprzeciwili się moim pragnieniom.

Pewnego dnia przypadkowo zaszedłem do Hull, nie mając jeszcze wcale zamiaru ucieczki. Jeden z moich rówieśników wybierał się właśnie w podróż do Londynu na statku swego ojca i zaczął mnie namawiać, żebym mu towarzyszył, kusił mnie zaś zwykłą u żeglarzy przynętą, iż za ten przejazd nie zapłacę ani szeląga⁹. Nie pytałem już więcej o radę ojca ani matki, nie przysłałem im słowa wieści o sobie, pozostawiając przypadkowi, kiedy i w jaki sposób o tym się dowiedzą. Nie prosząc błogosławieństwa Bożego ani rodzicielskiego, nie zastanawiając się nad skutkami ani okolicznościami, w nieszczęsną – Bóg widzi – godzinę, dnia pierwszego września 1651 roku wsiadłem na ów statek zdążający do Londynu.

Nigdy smutne przygody młodego awanturnika nie zaczęły się tak nagle i nie trwały tak długo. Ledwośmy wypłynęli z ujścia Humber, począł dąć wiatr, a morze wzburzyło się okrutnie. Ponieważ nigdy przedtem nie bywałem na morzu, więc rozchorowałem się w sposób niedający się opisać, a w duszy zatrwożon byłem niepomiernie. Zacząłem poważnie rozmyślać nad tym, co uczyniłem, uznając, że słusznie dosięgła mnie kara niebios za tak niecne opuszczenie domu rodzicielskiego i zaniedbanie mych powinności. Przychodziły mi teraz na myśl wszystkie rozsądne rady mych rodziców, łzy ojca, błagalne prośby matki, a sumienie, które jeszcze nie doszło do tego stopnia zatwardziałości jak później, czyniło mi gorzkie wyrzuty z powodu lekceważenia przestróg i złamania obowiązków względem Boga i własnego ojca.

Przez cały ten czas burza wzmagała się, a morze, z którym dotąd byłem nieobeznany, rozhukało się ogromnie, choć nie tak jeszcze, jak to widywałem nieraz później, nawet nie do tego stopnia jak w parę dni potem, ale i tego starczyło, aby napędzić strachu młodemu żeglarzowi, który jeszcze nic podobnego nie widział. Oczekiwałem, że nas każda fala pochłonie, że każdej chwili statek zapadnie się w przepaście morza i nie wypłyniemy już więcej na powierzchnię. W tych chwilach trwogi śmiertelnej czyniłem liczne śluby i postanowienia, że jeśli Bogu spodoba się w tej podróży zachować mnie przy życiu, to skoro tylko dotknę stopą lądu, powrócę prosto do domu, póki życia nie wsiądę już na żaden statek i trzymać się będę ojcowskich wskazówek, by nie wpaść więcej w podobnie nieszczęsne położenie. Teraz dopiero pojąłem, jak słuszne były uwagi ojca o błogiej mierności średniego stanu, w którym on dostatnio przeżył swoje dni, nie wystawiając się na burze morza ani na kłopoty na brzegu. Postanowiłem, że jak syn marnotrawny powrócę ze skruchą w dom rodzicielski.

Te rozważne i zbawienne myśli zaprzątały mój umysł tak długo, jak długo trwała burza, może nawet cokolwiek dłużej. Ale nazajutrz wiatr zelżał, morze uspokoiło się, zacząłem się z wolna do niego przyzwyczajać. Byłem jednak nieswój przez cały ten dzień, cierpiąc jeszcze nieco na morską chorobę. Przed zachodem pogoda się rozjaśniła, wiatr ucichł, nadszedł wieczór bardzo piękny. Słońce zaszło wolne od chmur i podobnie wzeszło na niebo następnego ranka. Promienie jego przeglądały się w morzu gładkim i spokojnym, a lekki powiew wiatru popychał nas naprzód swobodnie. Widok ten przedstawiał się moim oczom piękniejszy niż wszystko, co dotąd spotykałem w życiu.

Rześki po dobrze przespanej nocy, bez śladu morskiej choroby, patrzyłem z podziwem na morze, które było wczoraj tak burzliwe i straszne, a dziś piękne, spokojne i ciche. Wtedy to, aby śluby moje nie trwały czasem za długo, zjawił się przy mnie mój towarzysz, który namówił mnie do tej ucieczki, i rzekł, klepiąc mnie po ramieniu:

– No cóż, chłopcze, jakże się czujesz po tym wszystkim? Założyłbym się, że miałeś stracha ostatniej nocy, kiedy dmuchał sobie ten wiaterek.

– Ty to nazywasz wiaterkiem? Przecież to była straszliwa burza!

– Burza? O głuptasie! Ty to nazywasz burzą? To nic nie było. Na dobrym statku i pełnym morzu nie poczujesz nawet takiego wiatru. Ale z ciebie jeszcze marynarz słodkich wód; chodź na szklankę ponczu, a zapomnisz o tym wszystkim od razu. Patrz, jaką piękną pogodę mamy teraz.

Aby skrócić tę część moich przygód, wystarczy powiedzieć, żeśmy zaczęli żyć po żeglarsku. Znalazł się poncz, upiłem się nim i utopiłem w nim podczas tej jednej haniebnej nocy całą moją skruchę, wszelkie rozważania nad moją przeszłością, wszystkie postanowienia na przyszłość. Słowem, kiedy morze się uspokoiło, a cisza przyniosła ulgę po burzy, przestał mnie nękać nawał myśli, zapomniałem o lękach i obawie, że pochłonie mnie ocean. Wróciły falą dawne me pragnienia, puściłem całkowicie w niepamięć ślubowania i przyrzeczenia poczynione w chwilach trwogi. Co prawda, chwile poważnego namysłu usiłowały powracać od czasu do czasu, lecz strząsałem je z siebie jak chorobę, a przykładając się pilnie do picia i do życia towarzyskiego, zdołałem opanować te ataki sumienia, jak sam je nazywałem. W taki sposób w ciągu kilku dni odniosłem zupełne zwycięstwo nad swym sumieniem, tak jak życzyć sobie może tego młody smyk pragnący uwolnić się od natręctwa rozsądku. Lecz raz jeszcze miałem być wystawiony na podobną próbę. Opatrzność chciała, jak to w takich razach bywa, postawić mnie w takim położeniu, abym nie mógł się potem uciekać do wymówek, bo jeżeli w pierwszym wypadku nie chciałem dojrzeć wybawienia Bożego, to wypadek następny był już tego rodzaju, że najgorszy, najbardziej zatwardziały hultaj musiałby dojrzeć w nim niebezpieczeństwo zguby i miłosierdzie boskie.

Szóstego dnia naszej żeglugi wpłynęliśmy do zatoki Yarmouth, gdyż mając wiatr przeciwny albo ciszę, niewiele przebyliśmy drogi od czasu burzy. Tu byliśmy zmuszeni zarzucić kotwicę i stać przy wietrze wciąż niepomyślnym, to jest południowo-zachodnim, przez siedem albo osiem dni. Przez ten czas wiele statków płynących z Newcastle poszło za naszym przykładem, zatrzymując się w przystani i czekając na zmianę wiatru w kierunku rzeki.

Nie chcieliśmy zatrzymywać się tutaj tak długo, naszym zamiarem było wypłynąć na Tamizę, ale wiatr dął nazbyt mocno, a po czterech czy pięciu dniach przybrał jeszcze na sile. Ponieważ zatoka nadawała się dobrze na przystań i zakotwiczenie było porządne, a takielunek¹⁰ bardzo mocny, przeto załoga, spokojna, nie przewidując żadnego niebezpieczeństwa, zwyczajem marynarzy spędzała wesoło czas na rozrywkach. Tymczasem ósmego dnia rano wiatr wzmógł się gwałtownie, tak że trzeba było co prędzej ściągać żagle na maszcie głównym i uprzątnąć wszystko z pokładu, żeby okręt mógł poruszać się możliwie najswobodniej. Około południa jednak fala podniosła się znacznie, bałwany poczęły tak silnie bić o nasz statek, że dziób zanurzył się, a fale zalewały pokład bezustannie; zdawało nam się dwukrotnie, że już zerwał się z kotwicy; wtedy kapitan kazał zarzucić wielką kotwicę i staliśmy tak naprzeciw wiatru, mając przód okrętu podwójnie zakotwiczony, a wszystkie liny rozluźnione i spuszczone do samego końca.

Niebawem rozpętała się straszliwa burza. Nawet na twarzach majtków począłem dostrzegać oznaki trwogi i przerażenia. Słyszałem, jak kapitan, mimo iż nie przestawał zabiegać bez przerwy o bezpieczeństwo statku, przechodząc koło mnie, szeptał sam do siebie: „Panie, zmiłuj się nad nami, inaczej zginiemy, zguba czeka nas wszystkich”. W początku tej nawałnicy leżałem osłupiały w mej kajucie na tyle statku i z przykrością wracałem do wspomnień o pierwszej skrusze, którą już oczywiście zadeptałem, ale myślałem sobie hardo: kiedy tamta okrutna śmierć mnie ominęła, to i obecna nawałnica przejdzie jak pierwsza. Lecz kiedy sam kapitan, przechodząc koło mnie, odezwał się, że wszystko stracone, doznałem straszliwego lęku. Wyskoczyłem z kabiny i spojrzałem dokoła. Złowieszczy widok ukazał się oczom moim.

Góry wód toczyły i rozbijały się o nasz statek co kilka minut. Gdziem spojrzał, samo zniszczenie. Na dwóch statkach koło nas, wiozących ciężki ładunek, musiano zrąbać maszty tuż przy pokładzie, a ludzie nasi wołali, że statek, który był milę¹¹ przed nami, zatonął. Inne dwa statki zerwane z kotwic, miotane wściekłością wiatru, zapędzone zostały na pełne morze bez jednego masztu, zdane na łaskę i niełaskę losu. Lżejsze statki mniej ucierpiały, nie tak bite przez wodę, lecz jednak dwa albo trzy przemknęły koło nas, mając już tylko jedną reję¹² przy żaglu.

Pod wieczór pierwszy oficer i bosman¹³ prosili kapitana, aby im pozwolił zrąbać maszt przedni, na co zgodził się on dopiero wtedy, gdy go bosman zapewnił, że w przeciwnym razie statek musi pójść na dno. A kiedy ścięto maszt przedni, to maszt główny, stojąc samotnie, wywoływał takie wstrząsy statku, że musiano zrąbać go również i oczyścić zupełnie pokład.

Nietrudno wyobrazić sobie, w jakim stanie duszy znajdowałem się podówczas ja, żeglarz tak świeżej daty, który dopiero co ochłonął z poprzedniego strachu. Lecz jeśli po tylu latach pamięć mnie nie zawodzi, to stokroć więcej niż strach przed śmiercią przejmowały mnie wyrzuty sumienia z powodu mych poprzednich ślubowań i postanowień, od których w tak niegodziwy sposób odstąpiłem; dodawszy do tego strach przed burzą, znalazłem się w takim stanie ducha, że nie potrafię nawet tego w słowach wyrazić. Lecz najgorsze jeszcze nie nastąpiło. Burza wzmagała się coraz bardziej, sami marynarze przyznawali, że czegoś podobnego nie widzieli dotąd nigdy w życiu. Mieliśmy dobry statek, ale tak ciężko naładowany i tak głęboko zanurzony, że ludzie z załogi wciąż wołali, iż pójdzie na dno. Na szczęście, nie bardzo rozumiałem, co oznacza „pójście na dno”, dopóki o to nie zapytałem¹⁴.

Tymczasem burza doszła do takiej gwałtowności, że kapitan, bosman i jeszcze kilku ludzi z załogi, bardziej rozsądnych niż inni, uklękli, modląc się, w oczekiwaniu, kiedy statek zacznie tonąć.

Na domiar złego wśród nocy jeden z załogi, zszedłszy na dół statku, zameldował, że woda przecieka. Drugi krzyknął, że statek nabrał już wody na cztery stopy. Wszyscy rzucili się do pomp. Serce zamarło we mnie, padłem na łóżko w kajucie. Ocucono mnie jednak i poczęto wołać, że kiedy dotąd nie zdałem się na nic, to przynajmniej teraz mogę wraz z innymi stanąć przy pompach. Zerwałem się z miejsca, wziąłem się do pomp i pracowałem ze wszystkich sił. Tymczasem kapitan, spostrzegłszy kilka lekkich węglowców¹⁵, które nie mogąc oprzeć się burzy, wymknęły się z zatoki i popędziły na pełne morze, a teraz zbliżały się do nas, kazał wypalić z armaty na trwogę. Nie wiedząc, co to znaczy, myślałem, że statek nasz pękł lub że zaszło coś równie strasznego, i przerażony zemdlałem. A że każdy ratował wówczas swoje życie, jak umiał, nikt przeto nie zwrócił na mnie uwagi. Zastąpił mnie przy pompie któryś z załogi, odsuwając mnie na bok silnym kopnięciem, pewny, że już nie żyję. Leżałem bez przytomności dłuższą chwilę, zanim wreszcie przyszedłem do siebie i się podniosłem.

Pracowaliśmy dalej, ale wody wciąż przybywało na dnie statku. Nie ulegało wątpliwości, że statek musi zatonąć. A chociaż burza zaczęła tracić cokolwiek na sile, trudno było przypuścić, że uda nam się dopłynąć do portu. Kapitan ciągle kazał strzelać z armat na alarm. Jakiś mały statek, będący najbliżej nas, poświęcił swoją szalupę, wysyłając ją na pomoc. Z największym ryzykiem łódź ta zbliżała się do nas, jednak niepodobieństwem było zejść do niej ani też zbliżyć się do boku okrętu. Aż w końcu załoga, wiosłując z wielkim wysiłkiem i narażając swe życie, aby nas ocalić, zbliżyła się na tyle, że nasi ludzie mogli im rzucić z rufy statku linę z pływakiem, która rozwinęła się na znaczną odległość. Uchwycili tę linę po wielu trudach i wtedy przyciągnęliśmy szalupę do tyłu naszego statku i spuściliśmy się do niej wszyscy. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się w łodzi, nie mogło być mowy o tym, żeby dostać się na ich statek, przeto za ogólną zgodą postanowiono kierować się ile możności w stronę lądu. Nasz kapitan przyrzekł, że gdyby szalupa uległa rozbiciu, załatwi sprawę odszkodowania z ich kapitanem. Tak tedy częściowo wiosłując, częściowo pędzeni wiatrem, posuwaliśmy się w kierunku północnym w stronę brzegu, prawie na wysokości Winterton Ness.

Byliśmy chyba nie więcej jak o kwadrans drogi od statku, kiedy ten na oczach naszych zatonął, i wówczas zrozumiałem po raz pierwszy, co to znaczy zatonięcie statku. Muszę wyznać, że gdy marynarze powiedzieli mi, że tonie, nie miałem odwagi podnieść oczu; można było o mnie powiedzieć, że raczej wniesiono mnie do łodzi, niż sam do niej wszedłem. Serce jakby zamarło we mnie, częściowo ze strachu, częściowo z przerażenia, jakie zapanowało w mej duszy na myśl o tym, co mnie czeka. W tym położeniu wszyscy pracowali przy wiosłach, aby się dostać bliżej lądu, a gdy fala wyniosła nas wysoko, zobaczyliśmy mnóstwo ludzi biegnących wzdłuż brzegu i chcących nam przyjść z pomocą, gdy zbliżymy się ku nim. Lecz zbliżaliśmy się do lądu bardzo powoli i dobiliśmy do brzegu dopiero po okrążeniu latarni morskiej w Winterton, w miejscu, gdzie brzeg opada ku zachodowi, w kierunku przystani Cromer, hamując nieco gwałtowność wiatru. Tu na koniec wylądowaliśmy, jakkolwiek z trudem niemałym, zdrowi i cali wydostaliśmy się na brzeg i poszliśmy zaraz pieszo do Yarmouth, gdzie jako rozbitkowie doznaliśmy bardzo ludzkiego przyjęcia zarówno ze strony władz miejskich, które wyznaczyły nam dobre kwatery, jak też ze strony kupiectwa i właścicieli okrętów, którzy zaopatrzyli nas w środki pieniężne dostateczne na drogę czy to do Londynu, czy z powrotem do Hull – jak kto uważał za stosowne.

Gdybym był wtedy poszedł za głosem rozsądku, wrócił do Hull, a stamtąd do domu, byłbym szczęśliwy, a mój ojciec, jak w biblijnej przypowieści, zarżnąłby tucznego cielaka, ciesząc się z mojego powrotu¹⁶; usłyszawszy bowiem, że statek, na którym zbiegłem, zatonął na redzie¹⁷ koło Yarmouth, nieprędko otrzymał wiadomość, że ja tam nie zginąłem.

------------------------------------------------------------------------

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------PRZYPISY

1 Wydawcą wszystkich trzech części _Robinsona Crusoe_ był William Taylor z Londynu. ↵

2 W przedmowach do części drugiej i trzeciej zarówno wydawca, jak i Defoe stopniowo wycofują się z tak jednoznacznego odrzucenia elementu fikcyjnego. ↵

3 _Sir William Lockhart_ (1621–1675) – żołnierz i dyplomata angielski; poprowadził Anglików do zwycięstwa z Hiszpanami pod Dunkierką 14 czerwca 1658 w ramach wojny angielsko-hiszpańskiej (1655–1660) o dominację na morzach i w Nowym Świecie. Gubernator Dunkierki do 1660 r. ↵

4 _podagra_ – dna moczanowa, artretyzm; choroba objawiająca się puchnącymi palcami stóp. W XVII i XVIII w. uznawana za chorobę starzejących się arystokratów i dżentelmenów, gdyż wiązano ją z wystawnym i rozrywkowym życiem w latach młodości. ↵

5 Ojciec Robinsona przedstawia zalety życia klasy średniej w nawiązaniu do antycznego ideału złotego środka. Horacy w Pieśni II, 10 (w. 1–8) pisał: „Roztropniej żywot wiedziesz, Licyniuszu, / gdy nie żeglujesz po morzach odległych / i gdy z obawy przed burzą nie płyniesz, / gdzie zdradne brzegi. // Kto umiar ceni, przywilej złotego / środka, uniknie brudu kurnej chaty / i bez zawiści patrzy na wielmożów / pałac bogaty” (Horacy, _Pieśni_, tłum. S. Gołębiowski, Warszawa 1973, s. 181). ↵

6 Chodzi o Króla Salomona: „ubóstwa i bogactwa nie dawaj mi; żyw mię tylko pokarmem według potrzeby mojej” (Prz 30, 8). ↵

7 _niewczesny_ – dziejący się w niewłaściwym czasie; niefortunny. ↵

8 Nieposłuszeństwo Robinsona wobec rodziców, do którego bohater będzie w toku swoich przygód wielokrotnie powracał, ma oczywiście znaczenie również alegoryczne i nawiązuje do przypowieści o synu marnotrawnym (Łk 15, 11–32). Zob. _Wstęp_, s. XLV. ↵

9 _szeląg, szyling_ (ang. _shilling_) – moneta o wartości 0,05 funta szterlinga. ↵

10 _takielunek_ – elementy masztu, żagle i olinowanie statku. ↵

11 _mila morska_ – ok. 1,8 km. ↵

12 _reja_ – poziome drzewce przytwierdzone do masztu, służące do rozpinania żagli. ↵

13 _bosman_ – tu: członek załogi statku ustępujący rangą jedynie oficerom i kapitanowi, odpowiadający za utrzymanie porządku i koordynowanie prac związanych z ożaglowaniem i olinowaniem. ↵

14 W polskiej wersji nie ma trudności ze zrozumieniem sformułowania „pójść na dno”. Natomiast w oryginale słowo _founder_ zostało zastosowane jako element idiomu marynistycznego, którego znaczenie nie jest oczywiste w języku potocznym. ↵

15 _węglowiec_ – barka przewożąca węgiel. ↵

16 Zob. Łk 15, 23. ↵

17 _reda_ – obszar wodny z wyznaczonymi torami prowadzącymi do portu. ↵
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij