Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Robur Zdobywca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Robur Zdobywca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

w któ­rym nie tyl­ko ucze­ni są bez­rad­ni .

Pif!… Paf!…

Dwa strza­ły z pi­sto­le­tu roz­le­gły się nie­mal rów­no­cze­śnie. Jed­na z kul tra­fi­ła w krę­go­słup kro­wę, któ­ra pa­sąc się w od­le­gło­ści pięć­dzie­się­ciu kro­ków od owe­go miej­sca, nic nie zna­czy­ła w tej spra­wie.

Ża­den z prze­ciw­ni­ków nie zo­stał ra­nio­ny.

Kim byli ci dwaj dżen­tel­me­ni? Nie wie­my, cho­ciaż z pew­no­ścią by­ła­by to oka­zja do prze­ka­za­nia po­tom­no­ści ich na­zwisk. Wia­do­mo je­dy­nie, że star­szy był An­gli­kiem, a młod­szy Ame­ry­ka­ni­nem. Co się ty­czy miej­sca, gdzie nie­groź­ny prze­żu­wacz skub­nął swój ostat­ni pęk tra­wy – nic ła­twiej­sze­go: dzia­ło się to na pra­wym brze­gu Nia­ga­ry, nie­da­le­ko od wi­szą­ce­go mo­stu, któ­ry łą­czy brzeg ame­ry­kań­ski z ka­na­dyj­skim, trzy mile po­ni­żej wo­do­spa­du.

An­glik pod­szedł do Ame­ry­ka­ni­na:

– Nadal utrzy­mu­ję, że sły­sze­li­śmy „Rule Bri­tan­nia”! – po­wie­dział.

– Nie! To była „Yan­kee Do­odle”! – od­parł Ame­ry­ka­nin. Sprzecz­ka mia­ła się za­cząć na nowo, gdy je­den z se­kun­dan­tów (bez wąt­pie­nia w in­te­re­sie pa­są­ce­go się by­dła) wtrą­cił po­jed­naw­czo:

– Za­łóż­my, że to były „Rule Do­odle” i „Yan­kee Bri­tan­nia” i chodź­my na obiad!

Kom­pro­mis mię­dzy ame­ry­kań­ską i an­giel­ską pie­śnią pa­trio­tycz­ną zo­stał przy­ję­ty ku za­do­wo­le­niu obu stron. Ame­ry­ka­nin i An­glik wró­ci­li na lewy brzeg Nia­ga­ry, gdzie za­sie­dli do sto­łu w ho­te­lu na Goat-Is­land – te­ry­to­rium neu­tral­nym mię­dzy dwie­ma czę­ścia­mi wo­do­spa­du. Po­nie­waż przed nimi stoi tra­dy­cyj­ne da­nie – go­to­wa­ne jaj­ka i szyn­ka oraz zim­ny ro­st­bef z ostry­mi pi­kla­mi, a do tego stru­mie­nie her­ba­ty mo­gą­ce przy­pra­wić o za­zdrość słyn­ne ka­ta­rak­ty, nie prze­szka­dzaj­my im dłu­żej.

Roz­dział pierw­szy

Jest zresz­tą mało praw­do­po­dob­ne, żeby była o nich jesz­cze mowa w tej opo­wie­ści.

Któ­ry z… nich miał ra­cje? Trud­no by­ło­by roz­strzy­gnąć. W każ­dym ra­zie ich po­je­dy­nek ob­ra­zu­je go­rącz­kę umy­słów miesz­kań­ców no­we­go i sta­re­go kon­ty­nen­tu. Po­wo­dem tego wzbu­rze­nia było nie­wy­tłu­ma­czal­ne zja­wi­sko, któ­re od paru ty­go­dni mą­ci­ło wszyst­kim w gło­wach.

– Os sub­li­me de­dit co­ehi­mą­ue tu­eri – po­wie­dział Owi­diusz, od­da­jąc tym sa­mym naj­wyż­szą cześć isto­cie ludz­kiej. Rze­czy­wi­ście, nig­dy od cza­su po­ja­wie­nia się czło­wie­ka nie po­świę­ca­no tyle cza­su na ob­ser­wa­cję nie­ba.

Otóż po­przed­niej nocy do miesz­kań­ców czę­ści Ka­na­dy po­ło­żo­nej mię­dzy je­zio­ra­mi On­ta­rio i Erie do­bie­gły z prze­stwo­rzy me­ta­licz­ne dźwię­ki trąb­ki. Jed­ni usły­sze­li „Yan­kee Do­odle”, inni „Rule Bri­tan­nia.. To wła­śnie było źró­dłem sprzecz­ki An­glo­sa­sów, za­koń­czo­nej wspól­nym obia­dem, na Goat-Is­land. Moż­li­we zresz­tą, że nie była to żad­na z tych pie­śni. Wszy­scy na­to­miast zga­dza­li się co do tego, że dźwię­ki wy­da­wa­ły się do­bie­gać z nie­ba.

Czy na­le­ża­ło wie­rzyć w nie­biań­ską trą­bę, w któ­rą dął ja­kiś anioł albo ar­cha­nioł?… Czy nie byli to ra­czej we­se­li ae­ro­nau­ci w, ba­lo­nie gra­ją­cy na do­no­śnym in­stru­men­cie, z któ­re­go Feme uczy­ni­ła tak ha­ła­śli­wy uży­tek?

Nie! Nie było ba­lo­nu ani ae­ro­nau­tów. Nie­zwy­kłe zja­wi­sko, któ­re­go na­tu­ry ani po­cho­dze­nia nie moż­na było zba­dać, za­szło w gór­nych war­stwach at­mos­fe­ry. Jed­ne­go dnia po­ja­wi­ło się nad Ame­ry­ką, czter­dzie­ści osiem go­dzin póź­niej do­strze­żo­no je w Eu­ro­pie, ty­dzień po­tem w Azji, nad Kró­le­stwem Spo­ko­ju. Zna­kiem jego przej­ścia była trąb­ka, i je­że­li nie wzy­wa­ła na Sąd Osta­tecz­ny, czym­że ona w koń­cu była?

Sta­no­wi­ło to przy­czy­nę nie­po­ko­ju, jaki za­pa­no­wał na ca­łej kuli ziem­skiej, w mo­nar­chiach i re­pu­bli­kach, a nie­po­kój ów na­le­ża­ło uśmie­rzyć. Gdy­byś usły­szał, Czy­tel­ni­ku, w swo­im domu ja­kieś dziw­ne i nie­wy­tłu­ma­czal­ne ha­ła­sy, czyż nie szu­kał­byś na­tych­mia­sto­we­go wy­ja­śnie­nia ich przy­czy­ny? A gdy­by two­je po­szu­ki­wa­nia do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi­ły, czyż nie opu­ścił­byś domu, aby za­miesz­kać gdzie in­dziej? Z pew­no­ścią tak! Ale w tym wy­pad­ku do­mem był glob ziem­ski. Nie było spo­so­bu prze­pro­wa­dze­nia się na Księ­życ, Mar­sa, We­nus, Jo­wi­sza czy ja­ką­kol­wiek inną pla­ne­tę Ukła­du Sło­necz­ne­go. Na­le­ża­ło więc od­kryć, co się dzia­ło – nie w próż­ni, lecz w at­mos­fe­rze. Bo prze­cież je­że­li nie ma po­wie­trza, nie ma też ha­ła­su, a po­nie­waż ha­łas jed­nak był – osła­wio­na trąb­ka – zna­czy­ło to, że zja­wi­sko za­cho­dzi­ło w po­wie­trzu, któ­re­go gę­stość ma­le­je wraz ze wzro­stem wy­so­ko­ści, a sze­ro­kość ota­cza­ją­cej Zie­mię war­stwy nie prze­kra­cza ośmiu ki­lo­me­trów.

Pra­sa oczy­wi­ście za­ję­ła się tą spra­wą. Ga­ze­ty omó­wi­ły ją pod każ­dym wzglę­dem, roz­ja­śni­ły lub za­ciem­ni­ły, po­da­ły fak­ty praw­dzi­we albo fał­szy­we, za­trwo­ży­ły bądź uspo­ko­iły czy­tel­ni­ków – wszyst­ko to w celu zwięk­sze­nia na­kła­du, na ko­niec za­in­te­re­so­wa­ły wy­stra­szo­ne nie­co sze­ro­kie krę­gi pu­blicz­no­ści. Po­li­ty­ka ze­szła na­gle na dal­szy plan, przez co bieg wy­da­rzeń wca­le nie uległ zmia­nie. Ale czym w koń­cu było ta­jem­ni­cze zja­wi­sko?

Za­py­ta­no o to ob­ser­wa­to­ria z ca­łe­go świa­ta. Po co są ob­ser­wa­to­ria, sko­ro nie da­wa­ły od­po­wie­dzi? Od cze­go są astro­no­mo­wie, któ­rzy gwiaz­dy od­da­lo­ne o ty­sią­ce mi­liar­dów mil roz­dzie­la­ją na dwie lub na­wet trzy, a nie po­tra­fią roz­po­znać na­tu­ry zja­wi­ska ko­smicz­ne­go, ja­kie za­szło w od­le­gło­ści za­le­d­wie kil­ku ki­lo­me­trów?

To­też w cza­sie pięk­nych let­nich nocy wszyst­kie te­le­sko­py, lu­ne­ty, lor­ne­ty, bi­no­kle, mo­no­kle, oku­la­ry wy­ce­lo­wa­ne były w nie­bo, oczy wszyst­kich uzbro­iły się w in­stru­men­ty róż­ne­go za­się­gu i wiel­ko­ści. A ile tego było, nie spo­sób zli­czyć. W każ­dym ra­zie przy­najm­niej set­ki ty­się­cy. Dzie­sięć, dwa­dzie­ścia razy wię­cej, niż moż­na go­łym okiem do­strzec gwiazd na nie­bo­skło­nie. Nig­dy za­ćmie­nie, ob­ser­wo­wa­ne jed­no­cze­śnie we wszyst­kich punk­tach glo­bu, nie zo­sta­ło aż tak uczczo­ne.

Ob­ser­wa­to­ria nie dały wy­czer­pu­ją­cej od­po­wie­dzi. Każ­de wy­ra­zi­ło swo­ją opi­nię, lecz były one róż­ne. Z tego po­wo­du wy­bu­chła woj­na w świe­cie na­uko­wym, roz­po­czę­ta w koń­cu kwiet­nia i prze­cią­ga­ją­ca się do po­cząt­ku maja.

Ob­ser­wa­to­rium pa­ry­skie oka­za­ło się bar­dzo po­wścią­gli­we. Nie wy­po­wie­dział się ża­den jego od­dział. Dział astro­no­mii ma­te­ma­tycz­nej nie ra­czył prze­pro­wa­dzić ob­ser­wa­cji. W dzia­le astro­me­trii ni­cze­go nie od­kry­to. W dzia­le astro­fi­zy­ki ni­cze­go nie do­strze­żo­no. Dział ob­li­czeń ni­cze­go nie doj­rzał. Geo­de­ci ni­cze­go nie za­uwa­ży­li. Me­te­oro­lo­go­wie ni­cze­go nie prze­wi­dzie­li. Oświad­cze­nie było przy­najm­niej szcze­re. Taką samą szcze­ro­ścią od­zna­czy­ło się ob­ser­wa­to­rium w Mont­so­uris oraz sta­cja ma­gne­tycz­na po­ło­żo­na w par­ku Sa­int-Maur. Po­dob­nie usza­no­wa­ło praw­dę Biu­ro Dłu­go­ści Geo­gra­ficz­nych. Wi­docz­nie cno­tą naj­wy­żej ce­nio­ną przez Fran­cu­zów jest szcze­rość.

Pro­win­cja była bar­dziej zde­cy­do­wa­na. W nocy z 6 na 7 maja na nie­bie po­ja­wił się praw­do­po­dob­nie błysk po­cho­dze­nia elek­trycz­ne­go i trwał nie dłu­żej niż dwa­dzie­ścia se­kund. Na szczy­cie Pic du Midi w Pi­re­ne­jach świa­tłość tę uj­rza­no mię­dzy dzie­wią­tą a dzie­sią­tą wie­czo­rem, na­to­miast w ob­ser­wa­to­rium me­te­oro­lo­gicz­nym w Puy-de-Dóme w Ower­nii – mię­dzy pierw­szą a dru­gą nad ra­nem; na szczy­cie Ven­to­ux w Pro­wan­sji – mię­dzy dru­gą a trze­cią, w Ni­cei mię­dzy trze­cią a czwar­tą; wresz­cie w al­pej­skim ma­sy­wie Sem­noz w oko­li­cach An­ne­cy, je­zio­ra Bo­ur­get i Je­zio­ra Ge­new­skie­go w chwi­li, gdy zo­rza roz­ja­śnia­ła nie­bo.

Nie moż­na było oczy­wi­ście cał­ko­wi­cie od­rzu­cić tych in­for­ma­cji. Nie­wąt­pli­wie błysk za­uwa­żo­no ko­lej­no w róż­nych sta­cjach w prze­cią­gu kil­ku go­dzin. Tak więc albo zo­stał on wy­wo­ła­ny przez kil­ka źró­deł znaj­du­ją­cych się w at­mos­fe­rze ziem­skiej, albo, je­że­li po­cho­dził z jed­ne­go tyl­ko źró­dła , mu­sia­ło ono po­ru­szać się z pręd­ko­ścią do­cho­dzą­cą do dwu­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę.

A czy za­uwa­żo­no kie­dy­kol­wiek w dzień coś nie­nor­mal­ne­go w po­wie­trzu?

Nig­dy.

Czy przy­najm­niej sły­chać było dźwię­ki trąb­ki do­cho­dzą­ce z prze­stwo­rzy?

Naj­cich­sze na­wet jej we­zwa­nie nie roz­le­gło się w okre­sie od wscho­du do za­cho­du słoń­ca.

W Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie pa­no­wa­ło nie­zde­cy­do­wa­nie. Wpraw­dzie w Gre­en­wich i w Oxfor­dzie utrzy­my­wa­no, iż „nic się nie zda­rzy­ło”, ale mimo to ośrod­ki te nie po­tra­fi­ły dojść do po­ro­zu­mie­nia.

– Złu­dze­nie wzro­ko­we! – po­wia­da­no w jed­nym.

– Złu­dze­nie słu­cho­we! – od­po­wia­da­no z dru­gie­go.

I o to wła­śnie to­czył się spór. W każ­dym ra­zie cho­dzi­ło o złu­dze­nie.

Dys­ku­sja w ob­ser­wa­to­rium ber­liń­skim i wie­deń­skim gro­zi­ła wy­wo­ła­niem kon­flik­tów mię­dzy­na­ro­do­wych. Ale Ro­sja, w oso­bie dy­rek­to­ra ob­ser­wa­to­rium w Puł­ko­wie, udo­wod­ni­ła im, że oby­dwie stro­ny mia­ły ra­cję. Wszyst­ko za­le­ża­ło od punk­tu wi­dze­nia, jaki przyj­mo­wa­no w celu okre­śle­nia na­tu­ry zja­wi­ska, któ­re bę­dąc nie­moż­li­we teo­re­tycz­nie, w prak­ty­ce oka­za­ło się moż­li­we.

W Szwaj­ca­rii, w ob­ser­wa­to­rium w Sau­tis po­ło­żo­nym w kan­to­nie Ap­pen­zel, a tak­że w Rigi, w Ga­bris, na pla­ców­kach na szczy­tach Sa­int-Go­thard, Sa­int-Ber­nard, Ju­lier, Sim­plon, w Zu­ry­chu, na Som­blick w Al­pach ty­rol­skich, dano przy­kład za­cho­wa­nia krań­co­wej re­zer­wy w od­nie­sie­niu do fak­tu, któ­re­go nikt nig­dy nie mógł po­twier­dzić – co jest zresz­tą bar­dzo roz­sąd­nym po­su­nię­ciem.

Ale we Wło­szech, w sta­cjach me­te­oro­lo­gicz­nych We­zu­wiu­sza, Etny (za­in­sta­lo­wa­nej w daw­nej Casa de­gli In­gle­si), na Mon­te Cavo, ob­ser­wa­to­rzy bez wa­ha­nia do­pu­ści­li ma­te­rial­ność zja­wi­ska zwa­żyw­szy, że mo­gli je obej­rzeć w dzień pod po­sta­cią ma­łe­go ob­łocz­ka pary, a nocą – ucie­ka­ją­cej gwiaz­dy. Lecz jego na­tu­ra po­zo­sta­wa­ła nie­zna­na.

Praw­dę mó­wiąc, ta­jem­ni­ca ta za­czy­na­ła mę­czyć uczo­nych. Na­to­miast nadal pa­sjo­no­wa­ła, a na­wet prze­ra­ża­ła ma­lucz­kich i nie­oświe­co­nych, któ­rzy dzię­ki jed­ne­mu z naj­mą­drzej­szych praw na­tu­ry sta­no­wi­li, sta­no­wią i będą sta­no­wić znacz­ną więk­szość na świe­cie. Astro­no­mo­wie i me­te­oro­lo­dzy prze­sta­li­by się więc tym zaj­mo­wać, gdy­by nie to, co za­szło i zo­sta­ło do­strze­żo­ne w dwóch ob­ser­wa­to­riach: w Kan­to­ke­ino, w okrę­gu Fin­n­mark w Nor­we­gii, nocą z 26 na 27 i w Is­fjor­den na Spits­ber­ge­nie z 28 na 29. Nor­we­go­wie i Szwe­dzi zgo­dzi­li się co do tego, że po­śród zo­rzy po­lar­nej po­ja­wił się ro­dzaj ol­brzy­mie­go pta­ka, po­two­ra po­wietrz­ne­go. O ile usta­le­nie jego bu­do­wy oka­za­ło się nie­moż­li­we, o tyle pew­ne było, że wy­rzu­cał z sie­bie czą­stecz­ki, któ­re wy­bu­cha­ły jak bom­by.

W Eu­ro­pie ła­ska­wie nie po­da­no w wąt­pli­wość ob­ser­wa­cji w Fin­n­mark i na Spits­ber­ge­nie. Ale naj­bar­dziej nie­zwy­kłe w tym wszyst­kim oka­za­ło się to, że Szwe­dzi i Nor­we­go­wie wresz­cie za­ję­li ta­kie samo sta­no­wi­sko.

Śmia­no się z rze­ko­me­go od­kry­cia we wszyst­kich ob­ser­wa­to­riach Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, w Bra­zy­lii, Peru i w La Plą­ta, a tak­że w au­stra­lij­skich – w Syd­ney, Ade­la­ide i w Mel­bo­ur­ne. A śmiech au­stra­lij­ski jest naj­bar­dziej za­raź­li­wy.

Krót­ko mó­wiąc, szef jed­nej tyl­ko sta­cji me­te­oro­lo­gicz­nej wy­po­wie­dział się zde­cy­do­wa­nie w tej kwe­stii mimo wszyst­kich szy­derstw, ja­kie za­pro­po­no­wa­ne prze­zeń roz­wią­za­nie mo­gło wy­wo­łać. Był to Chiń­czyk, dy­rek­tor ob­ser­wa­to­rium w Zi-Ka-Wey, wznie­sio­ne­go po­środ­ku roz­le­głej rów­ni­ny nie­ca­łe czter­dzie­ści ki­lo­me­trów od mo­rza, z sze­ro­kim ho­ry­zon­tem ską­pa­nym w czy­stym po­wie­trzu.

– Moż­li­we – po­wie­dział – że przed­miot, o któ­ry cho­dzi, jest po pro­stu stat­kiem po­wietrz­nym, la­ta­ją­cą ma­szy­ną!

Cóż za żar­ty!

Tym­cza­sem, o ile spo­ry były oży­wio­ne na sta­rym kon­ty­nen­cie, ła­two moż­na so­bie wy­obra­zić, ja­kie mu­sia­ły być w tej czę­ści no­we­go, gdzie leżą Sta­ny Zjed­no­czo­ne

Wia­do­mo, że Jan­kes nie lubi krę­tych ście­żek. Idzie pro­stą dro­gą, na ogół tą, któ­ra pro­wa­dzi do celu. Po­dob­nie ame­ry­kań­skie ob­ser­wa­to­ria fe­de­ral­ne bez wa­ha­nia wy­po­wie­dzia­ły swo­je opi­nie. Je­że­li ob­ser­wa­to­rzy nie rzu­ca­li w sie­bie te­le­sko­pa­mi, to tyl­ko dla­te­go, że na­le­ża­ło­by je wy­mie­niać w mo­men­cie, gdy były naj­bar­dziej po­trzeb­ne.

W tej tak spor­nej kwe­stii na­stą­pi­ło star­cie ob­ser­wa­to­riów w Wa­szyng­to­nie, w Dys­tryk­cie Co­lum­bia, i w Cam­brid­ge, w sta­nie Duna, oraz ob­ser­wa­to­riów przy Dar­mo­uth-Col­le­ge w sta­nie Con­nec­ti­cut i w Au­nAr­bof w sta­nie Mi­chi­gan. Te­mat ich dys­pu­ty nie do­ty­czył na­tu­ry uj­rza­ne­go cia­ła, lecz po­da­nia do­kład­nej go­dzi­ny ob­ser­wa­cji. Wszy­scy bo­wiem twier­dzi­li, że do­strze­gli cia­ło tej sa­mej nocy, o tej sa­mej go­dzi­nie, w tej sa­mej mi­nu­cie, a na­wet se­kun­dzie, mimo że tra­jek­to­ria ta­jem­ni­cze­go po­jaz­du prze­cho­dzi­ła nie­zbyt wy­so­ko nad ho­ry­zon­tem. A prze­cież od­le­głość dzie­lą­ca Con­nec­ti­cut i Mi­chi­gan, Duna i Co­lum­bię jest wy­star­cza­ją­co duża, aby te po­dwój­ne ob­ser­wa­cje, do­ko­na­ne w tym sa­mym mo­men­cie, moż­na było uznać za nie­moż­li­we.

Ob­ser­wa­to­ria: Du­dley w sta­nie Nowy Jork i Aka­de­mii Woj­sko­wej w West-Po­int za­da­ły kłam twier­dze­niom ko­le­gów po fa­chu pu­bli­ku­jąc notę, w któ­rej po­da­wa­ły dane do­ty­czą­ce wzno­sze­nia pro­ste­go i od­chy­le­nia wspo­mnia­ne­go cia­ła.

Póź­niej stwier­dzo­no jed­nak, ze ob­ser­wa­to­rzy ci po­my­li­li się co do cia­ła – był to me­te­or, któ­ry prze­ciął środ­ko­we war­stwy at­mos­fe­ry. Nie mógł on wiec być przed­mio­tem, wo­kół któ­re­go to­czył się spór. Zresz­tą, czy było moż­li­we, żeby grał na trąb­ce?

Je­śli cho­dzi o trąb­kę, na próż­no usi­ło­wa­no umie­ścić jej do­no­śną fan­fa­rę w rzę­dzie złu­dzeń słu­cho­wych. W tym wy­pad­ku słuch nie my­lił się bar­dziej niż wzrok. Na pew­no wi­dzia­no, na pew­no sły­sza­no. Nocą z 12 na 13 maja – a była to noc bar­dzo ciem­na – ob­ser­wa­to­rom z Yale-Col­le­ge w Szko­le Wyż­szej w Shef­field uda­ło się za­pi­sać kil­ka tak­tów fra­zy mu­zycz­nej w to­na­cji D-dur, w ryt­mie na czte­ry, któ­ra nuta w nutę da­wa­ła me­lo­dię re­fre­nu „Pie­śni Wy­mar­szu”.

– Ach, tak –. stwier­dzi­li dow­cip­ni­sie. – Fran­cu­ska or­kie­stra gra wśród chmur!

Ale żar­to­wać nie zna­czy od­po­wie­dzieć. Tę myśl wy­ra­zi­ło ob­ser­wa­to­rium bo­stoń­skie za­ło­żo­ne przez Atlan­tyc­ką Spół­kę Wy­ro­bów Że­la­znych, któ­re­go opi­nie w dzie­dzi­nie astro­no­mii i me­te­oro­lo­gii za­czy­na­ły być obo­wią­zu­ją­ce w świe­cie na­uko­wym.

Wte­dy też wmie­sza­ło się w spra­wę ob­ser­wa­to­rium w Cin­cin­na­ti, po­wsta­łe w 1870 roku na szczy­cie Lo­oko­ut dzię­ki hoj­no­ści nie­ja­kie­go pana Kil­go­or. Zdo­by­ło ono so­bie sła­wę do­ko­na­niem mi­kro­me­trycz­nych po­mia­rów po­dwój­nych gwiazd. Jego dy­rek­tor w naj­lep­szej wie­rze oświad­czył, że coś z pew­no­ścią się dzie­je, ja­kieś ru­cho­me cia­ło po­ja­wia­ło się w krót­kich od­stę­pach cza­su w róż­nych war­stwach at­mos­fe­ry, ale że jed­no­znacz­ne wy­po­wie­dze­nie się na te­mat jego po­cho­dze­nia, roz­mia­rów, pręd­ko­ści, tra­jek­to­rii jest nie­moż­li­we.

Wte­dy to wła­śnie „New York He­rald”, dzien­nik cie­szą­cy się wiel­ką po­pu­lar­no­ścią, otrzy­mał od ano­ni­mo­we­go czy­tel­ni­ka list na­stę­pu­ją­cej tre­ści:

„Nie za­po­mnie­li­śmy współ­za­wod­nic­twa, któ­re kil­ka lat temu po­sta­wi­ło w szran­ki dwóch spad­ko­bier­ców be­gu­ny Ra­dżi­nah­ry: fran­cu­skie­go le­ka­rza Sar­ra­si­na z Fran­ce­vil­le i nie­miec­kie­go in­ży­nie­ra Schult­ze­go ze Stahl­stadt, miast po­ło­żo­nych w po­łu­dnio­wej czę­ści Ore­go­nu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

Rów­nie do­brze pa­mię­ta­my, że w celu znisz­cze­nia Fran­ce­vil­le Herr Schult­ze wy­strze­lił strasz­li­wy po­cisk, któ­ry miał spaść na mia­sto i znisz­czyć je jed­nym ude­rze­niem.

Nie po­szedł tak­że w za­po­mnie­nie fakt, iż po­cisk ten, któ­re­go pręd­kość po­cząt­ko­wą przy wy­lo­cie z lufy dzia­ła-ol­brzy­ma źle ob­li­czo­no, zo­stał unie­sio­ny z szyb­ko­ścią szes­na­sto­krot­nie więk­szą niż nor­mal­ne po­ci­ski – a mia­no­wi­cie sześć­set ki­lo­me­trów na go­dzi­nę – że nig­dy nie spadł na zie­mię, i że, staw­szy się me­te­orem, krą­ży i wiecz­nie bę­dzie krą­żył wo­kół na­sze­go glo­bu.

Dla­cze­go nie miał­by być cia­łem, o któ­rym mowa, a któ­re­go ist­nie­nia nie moż­na za­prze­czyć?”

Do­brze to wy­my­ślił czy­tel­nik dzien­ni­ka „New York He­rald”. A trąb­ka?… W po­ci­sku Herr Schult­ze­go nie było trąb­ki!

Tak więc wszyst­kie te wy­ja­śnie­nia ni­cze­go nie wy­ja­śnia­ły, wszy­scy ob­ser­wa­to­rzy źle ob­ser­wo­wa­li.

Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze hi­po­te­za za­pro­po­no­wa­na przez dy­rek­to­ra z ZiKa-Wey. Ale zda­nie ja­kie­goś tam Chiń­czy­ka!…

Nie na­le­ży są­dzić, że u oby­wa­te­li Sta­re­go i No­we­go Świa­ta na­stą­pił prze­syt. Dys­ku­sje trwa­ły w naj­lep­sze, bez szans na zgo­dę opo­nen­tów. Na­stą­pi­ła jed­nak krót­ka prze­rwa. Upły­nę­ło bo­wiem kil­ka dni bez po­ja­wie­nia się ta­jem­ni­cze­go przed­mio­tu, me­te­oru czy też cze­goś in­ne­go, z prze­stwo­rzy nie do­bie­gał głos trąb­ki. Czyż­by więc cia­ło to upa­dło w ja­kimś miej­scu na Zie­mi, gdzie trud­no by­ło­by od­na­leźć jego ślad – na przy­kład uto­nę­ło w mo­rzu? Czy spo­czy­wa­ło w głę­bi­nach Atlan­ty­ku, Pa­cy­fi­ku lub Oce­anu In­dyj­skie­go? Ja­kie sta­no­wi­sko za­jąć w związ­ku z jego znik­nię­ciem?

Wte­dy wła­śnie, mię­dzy 2 a 9 czerw­ca, mia­ła miej­sce cała se­ria wy­da­rzeń, któ­rych wy­tłu­ma­cze­nie sa­mym tyl­ko ist­nie­niem zja­wi­ska ko­smicz­ne­go było nie­moż­li­we.

W cią­gu tego ty­go­dnia miesz­kań­cy Ham­bur­ga na szczy­cie wie­ży Świę­te­go Mi­cha­ła, Tur­czy­ni na naj­wyż­szym mi­na­re­cie me­cze­tu Ha­gia So­phia, miesz­kań­cy Ro­uen na czub­ku me­ta­lo­wej igli­cy swo­jej ka­te­dry, a miesz­kań­cy Stras­bur­ga na czub­ku ka­te­dry stras­bur­skiej, Ame­ry­ka­nie na gło­wie Sta­tuy Wol­no­ści przy wej­ściu do por­tu no­wo­jor­skie­go i na wierz­choł­ku po­mni­ka Wa­szyng­to­na w Bo­sto­nie, Chiń­czy­cy na szczy­cie świą­ty­ni w Kan­to­nie, In­du­si na szes­na­stym pię­trze pi­ra­mi­dy świą­ty­ni w Tań­dżu­rze, miesz­kań­cy Sto­li­cy Apo­stol­skiej na krzy­żu wień­czą­cym ko­ściół Świę­te­go Pio­tra w Rzy­mie, An­gli­cy na krzy­żu Ko­ścio­ła Świę­te­go Paw­ła w Lon­dy­nie, Egip­cja­nie na szczy­cie Wiel­kiej Pi­ra­mi­dy w Gi­zeh, Pa­ry­ża­nie na pio­ru­no­chro­nie wy­so­kiej na trzy­sta me­trów Wie­ży Eif­fla, mo­gli zo­ba­czyć fla­gę po­wie­wa­ją­cą na każ­dym z tych trud­no do­stęp­nych miejsc.

Fla­ga ta była z czar­nej eta­mi­ny usia­nej gwiaz­da­mi ota­cza­ją­cy­mi zło­te słoń­ce.ROZ­DZIAŁ DRU­GI w któ­rym człon­ko­wie We­ldon-In­sti­tu­te pro­wa­dzą spór nie mo­gąc dojść do po­ro­zu­mie­nia.

– A kto pierw­szy po­wie, że jest in­a­czej…

– Coś po­dob­ne­go! Oczy­wi­ście, że po­wie, gdy tyl­ko bę­dzie po­wód!

– I to po­mi­mo pań­skich po­gró­żek!…

– Niech pan zwa­ża na sło­wa, pa­nie Fyn!

– Panu, Un­c­le Pru­dent, rów­nież to ra­dzę!

– Twier­dzę, że śmi­gło nie może być z tyłu!

– My rów­nież!… My rów­nież!… – zgod­nym chó­rem przy­tak­nę­ło pięć­dzie­siąt gło­sów.

– Nie!… Po­win­no być z przo­du! – za­wo­łał Phil Evans.

– Z przo­du! – po­twier­dzi­ło pięć­dzie­siąt in­nych gło­sów z nie mniej­szą sta­now­czo­ścią.

– Nig­dy się nie po­go­dzi­my!

– Nig­dy!… Nig­dy!…

– Więc po co się sprze­czać?

– To nie jest sprzecz­ka!… To dys­ku­sja!

Sły­sząc cię­te od­po­wie­dzi, prze­ko­ny­wa­nia, okrzy­ki pro­te­stu, któ­re od do­bre­go kwa­dran­sa wy­peł­nia­ły salę po­sie­dzeń, nikt by nie uwie­rzył, że to­czy się tam dys­ku­sja.

Sala ta była naj­więk­szym po­miesz­cze­niem w We­ldon-In­sti­tu­te – klu­bie każ­de­mu zna­nym, któ­re­go sie­dzi­ba mie­ści­ła się przy uli­cy Wal­nut w Fi­la­del­fii, w ame­ry­kań­skim sta­nie Pen­syl­wa­nia.

W przed­dzień, w związ­ku z wy­bo­rem la­tar­ni­ka za­pa­la­ją­ce­go la­tar­nie ga­zo­we, w mie­ście od­by­ły się… pu­blicz­ne ma­ni­fe­sta­cje, ha­ła­śli­we wie­ce, bój­ki. Zwią­za­ne z tym pod­nie­ce­nie jesz­cze nie opa­dło i moż­li­we, ze sta­no­wi­ło ono przy­czy­nę roz­go­rącz­ko­wa­nia, ja­kie oka­zy­wa­li człon­ko­wie klu­bu. Tym­cza­sem nie było to nic in­ne­go jak ze­bra­nie „ba­lo­nia­rzy” dys­ku­tu­ją­cych nad pa­sjo­nu­ją­cym, na­wet w tym cza­sie, za­gad­nie­niem ste­ro­wa­nia ba­lo­na­mi.

Dzia­ło się to w mie­ście, któ­re­go szyb­ki roz­wój prze­wyż­szył na­wet roz­wój No­we­go Jor­ku, Chi­ca­go, Cin­cin­na­ti czy San Fran­ci­sco, w mie­ście, któ­re nie jest prze­cież por­tem ani ośrod­kiem gór­nic­twa czy też wy­do­by­cia ropy naf­to­wej, nie jest tez… cen­trum prze­my­sło­wym ani wę­zło­wą sta­cją ko­le­jo­wą; w mie­ście więk­szym niż Ber­lin, Man­che­ster, Edyn­burg, Li­ver­po­ol, Wie­deń, Pe­ters­burg, Du­blin; w mie­ście, któ­re po­sia­da park mo­gą­cy po­mie­ścić sie­dem lon­dyń­skich par­ków; w mie­ście, któ­re li­czy obec­nie, bli­sko mi­lion dwie­ście ty­się­cy miesz­kań­ców i jest czwar­tym mia­stem świa­ta po Lon­dy­nie, Pa­ry­żu i No­wym Jor­ku.

Fi­la­del­fia to mia­sto nie­ska­zi­tel­ne nie­mal jak mar­mur, z ma­je­sta­tycz­ny­mi do­ma­mi i bu­dow­la­mi uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, któ­re nie mają so­bie rów­nych. Naj­bar­dziej po­wa­ża­ną szko­łą śred­nią No­we­go Świa­ta jest gim­na­zjum Gi­rar­da w Fi­la­del­fii. Naj­szer­szym na świe­cie że­la­znym mo­stem jest most prze­rzu­co­ny przez rze­kę Schuyl­kill w Fi­la­del­fii. Naj­pięk­niej­szą świą­ty­nią wol­no­mu­lar­ską jest Świą­ty­nia Ma­soń­ska w Fi­la­del­fii. W Fi­la­del­fii wresz­cie jest naj­więk­szy klub zwo­len­ni­ków lo­tów po­wietrz­nych. I gdy­byś ze­chciał, Czy­tel­ni­ku, zaj­rzeć doń owe­go wie­czo­ru 12 czerw­ca, moż­li­we, że spra­wi­ło­by Ci to przy­jem­ność.

W wiel­kiej sali krę­ci­ło się, mio­ta­ło, ge­sty­ku­lo­wa­ło, mó­wi­ło, dys­ku­to­wa­ło, kłó­ci­ło – każ­dy w ka­pe­lu­szu na gło­wie – oko­ło stu ba­lo­nia­rzy pod sza­now­nym prze­wod­nic­twem pre­ze­sa w asy­ście se­kre­ta­rza i skarb­ni­ka. Nie byli to in­ży­nie­ro­wie z za­wo­du. Po pro­stu ama­to­rzy wszyst­kie­go, co do­ty­czy­ło ae­ro­sta­ty­ki, ale ama­to­rzy żar­li­wi, a zwłasz­cza wro­go uspo­so­bie­ni wo­bec tych, któ­rzy chcą prze­ciw­sta­wić ae­ro­sta­tom ma­szy­ny „cięż­sze od po­wie­trza”, ma­szy­ny la­ta­ją­ce, stat­ki po­wietrz­ne lub coś in­ne­go. Moż­li­we, że ci dziel­ni lu­dzie wy­naj­dą kie­dyś spo­sób ste­ro­wa­nia ba­lo­na­mi. Na ra­zie pre­zes miał pew­ne trud­no­ści w po­kie­ro­wa­niu nimi.

Pre­zes ów, do­brze zna­ny w Fi­la­del­fii, był to słyn­ny Un­c­le Pru­dent – roz­waż­ny tyl­ko z na­zwi­ska. Co się ty­czy przy­dom­ka Un­c­le, w Ame­ry­ce nie dzi­wi on ni­ko­go, tam bo­wiem moż­na być wu­jem nie ma­jąc sio­strzeń­ców. Ame­ry­ka­nie mó­wią na ko­goś wuj tak samo, jak gdzie in­dziej mówi się oj­ciec, zwra­ca­jąc się do czło­wie­ka, któ­ry nig­dy z oj­co­stwem nie miał nic wspól­ne­go.

Umc­le Pru­dent był zna­ko­mi­tą oso­bi­sto­ścią i na prze­kór swo­je­mu na­zwi­sku sły­nął z bra­wu­cy. Co wię­cej, na­wet w Sta­nach Zjed­no­czo­nych był bo­ga­czem. Jak­że miał nim zresz­tą nie być, sko­ro po­sia­dał znacz­ną część ak­cji Nia­ga­ra Falls? W owym cza­sie w Buf­fa­lo in­ży­nie­ro­wie za­ło­ży­li spół­kę ma­ją­cą na celu wy­ko­rzy­sta­nie wo­do­spa­du. Do­sko­na­ły in­te­res. Z Nia­ga­ry spły­wa sie­dem ty­się­cy pięć­set me­trów sze­ścien­nych wody na se­kun­dę, co rów­ne jest sied­miu mi­lio­nom koni me­cha­nicz­nych. Ta ol­brzy­mia moc, roz­sy­ła­na do wszyst­kich fa­bryk w pro­mie­niu pię­ciu­set ki­lo­me­trów, po­zwa­la­ła rocz­nie za­osz­czę­dzić mi­liard pięć­set mi­lio­nów fran­ków, z cze­go część wpły­wa­ła do kasy Spół­ki, a więk­szość tej sumy in­ka­so­wał Un­c­le Pru­dent. Zresz­tą, jako ka­wa­ler, zył skrom­nie, za­do­wa­la­jąc się jed­nym tyl­ko słu­gą o imie­niu Fry­col­lin, któ­ry wcak nie był go­dzien tego, aby słu­żyć u tak od­waż­ne­go pana. Bywa i tak.

Ro­zu­mie się samo przez się, że Un­c­le Pru­dent, bę­dąc bo­ga­tym, miał przy­ja­ciół; ale po­nie­waż był pre­ze­sem klu­bu, miał rów­nież wro­gów – mię­dzy in­ny­mi wszyst­kich tych, któ­rzy mu za­zdro­ści­li jego po­zy­cji. Spo­śród naj­bar­dziej za­cie­kłych wy­mie­nić na­le­ży se­kre­ta­rza klu­bu We­ldon-In­sti­tu­te.

Był nim Phil Evans, rów­nie ma­jęt­ny dzię­ki temu, iż kie­ro­wał Wal­ton Watch Com­pa­ny – dużą fa­bry­ką ze­gar­ków, któ­ra dzien­nie pro­du­ku­je pięć­set cza­so­mie­rzy w ni­czym nie ustę­pu­ją­cych szwaj­car­skim. Phil Evans mógł­by więc ucho­dzić za jed­ne­go z naj­szczę­śliw­szych lu­dzi w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a na­wet na świe­cie, gdy­by nie funk­cja Un­c­le Pru­den­ta.

Jak i on miał czter­dzie­ści pięć lat, że­la­zne zdro­wie, nie­za­prze­czal­ną od­wa­gę i nie za­le­ża­ło mu na za­mia­nie nie­wąt­pli­wych plu­sów ka­wa­ler­stwa na wąt­pli­we za­le­ty sta­nu mał­żeń­skie­go. Byli ludź­mi stwo­rzo­ny­mi, by się na­wza­jem ro­zu­mieć, lecz nie ro­zu­mie­li się, i obaj, na­le­ży pod­kre­ślić, od­zna­cza­li się nie­zwy­kłą ener­gią – u Pru­den­ta była ona wy­bu­cho­wa, u Phi­la Evan­sa opa­no­wa­na.

A dla­cze­go Phil Evans nie zo­stał wy­bra­ny pre­ze­sem klu­bu? Gło­sy były do­kład­nie po­dzie­lo­ne mię­dzy nie­go i Un­c­le Pru­den­ta. Dwa­dzie­ścia razy gło­so­wa­no i dwa­dzie­ścia razy ża­den nie uzy­skał więk­szo­ści. Kło­po­tli­wa sy­tu­acja mo­gła trwać dłu­żej niż ży­cie obu kan­dy­da­tów.

Je­den z człon­ków klu­bu za­pro­po­no­wał wte­dy spo­sób roz­strzy­gnię­cia gło­so­wa­nia. Był to Jem Sip, skarb­nik We­ldon-In­sti­tu­te. Jem Sip był we­ge­ta­ria­ni­nem z prze­ko­na­nia – in­a­czej mó­wiąc asce­tą kuch­ni, a więc czło­wie­kiem od­rzu­ca­ją­cym wszel­kie pro­duk­ty po­cho­dze­nia zwie­rzę­ce­go, wszyst­kie na­po­je uzy­ski­wa­ne dro­gą fer­men­ta­cji, pół bra­mi­nem, pół mu­zuł­ma­ni­nem, kon­ku­ren­tem Nie­wma­nów, Pit­ma­nów, War­dów, Da­wie'ych, któ­rzy okry­li chwa­łą sek­tę tych nie­szko­dli­wych sza­leń­ców.

Jema Sipa po­parł w tym wy­pad­ku inny czło­nek klu­bu, Wil­liam T. For­bes, dy­rek­tor du­żej fa­bry­ki, gdzie do wy­ro­bu glu­ko­zy za­sto­so­wa­no ob­rób­kę sta­rych tka­nin kwa­sem siar­ko­wym, co po­zwa­la uzy­ski­wać cu­kier z nie­po­trzeb­nych szmat. Był to po­waż­ny czło­wiek, oj­ciec dwóch uro­czych sta­rych pa­nien, Do­ro­ty, zwa­nej Doli, i Mar­ty, zwa­nej Mat, któ­re nada­wa­ły ton naj­lep­szym sfe­rom to­wa­rzy­skim Fi­la­del­fii.

Na wnio­sek Jema Sipa, po­par­ty przez Wil­lia­ma T. For­be­sa i kil­ku in­nych, zde­cy­do­wa­no się wy­brać pre­ze­sa klu­bu me­to­dą „punk­tu środ­ko­we­go”.

Praw­dę mó­wiąc, ten spo­sób wy­bo­rów mógł­by być sto­so­wa­ny za­wsze wte­dy, kie­dy cho­dzi o wy­od­ręb­nie­nie oso­by naj­bar­dziej god­nej, i wie­lu Ame­ry­ka­nów wiel­kie­go du­cha prze­my­śli­wa­ło już o wy­ko­rzy­sta­niu go przy wy­bo­rach pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Na dwóch bia­łych plan­szach wy­kre­ślo­no czar­ne li­nie. Pro­ste były jed­na­ko­wej dłu­go­ści, po­nie­waż wy­mie­rzo­no je z taką do­kład­no­ścią, jak gdy­by cho­dzi­ło o pod­sta­wę pierw­sze­go trój­ką­ta przy wy­zna­cza­niu sie­ci trian­gu­la­cyj­nej. Tego sa­me­go dnia obaj kan­dy­da­ci, uzbro­je­ni w cien­kie igły, po­ma­sze­ro­wa­li w kie­run­ku plansz wy­sta­wio­nych po­środ­ku sali po­sie­dzeń. Ten z prze­ciw­ni­ków, któ­ry umie­ści swo­ją igłę naj­bli­żej ma­te­ma­tycz­ne­go środ­ka pro­stej, zo­sta­nie ogło­szo­ny pre­ze­sem klu­bu We­ldon-In­sti­tu­te.

Nie trze­ba chy­ba do­da­wać, że igła mia­ła być wbi­ta za pierw­szym ra­zem, bez wy­mie­rza­nia, bez prób, wy­łącz­nie za po­mo­cą pew­ne­go wzro­ku. Wy­star­czy­ło mieć mia­rę w oku, jak to się mówi.

Un­c­le Pru­dent i Phil Evans rów­no­cze­śnie wbi­li igły w plan­sze. Na­stęp­nie do­ko­na­no ob­li­czeń w celu stwier­dze­nia któ­ry z ry­wa­li wy­ce­lo­wał bli­żej środ­ka.

O cu­dzie! Igły wbi­to z taką pre­cy­zją, że po­mia­ry nie wy­ka­za­ły za­uwa­żal­nej róż­ni­cy. Je­śli na­wet nie był to do­kład­nie śro­dek ma­te­ma­tycz­ny pro­stej, od­chy­le­nie od nie­go było tak nie­znacz­ne, że wy­da­wa­ło się iden­tycz­ne.

Wśród zgro­ma­dzo­nych dało się od­czuć za­kło­po­ta­nie.

Na szczę­ście je­den z człon­ków, Truk Mil­nor, na­sta­wał, aby po­now­nie do­ko­na­no ob­li­czeń, uży­wa­jąc do nich mia­ry z po­dział­ką wy­zna­czo­ną przez mi­kro­metr pana Per­re­aux, dzię­ki któ­rej moż­na mie­rzyć z do­kład­no­ścią do jed­nej ty­siąc pięć­set­nej mi­li­me­tra. Wy­kre­ślo­na od­pry­skiem dia­men­tu po­dział­ką po­zwo­li­ła na od­czy­ta­nie pod mi­kro­sko­pem wy­ni­ków po­mia­rów. A oto re­zul­ta­ty:

Un­c­le Pru­den­to­wi bra­kło mniej niż sześć ty­siąc pięć­set­nych mi­li­me­tra, by tra­fić w śro­dek ma­te­ma­tycz­ny pro­stej, Evan­so­wi – nie­ca­łe dzie­więć ty­siąc pięć­set­nych.

W taki oto spo­sób Phil Evans zo­stał tyl­ko se­kre­ta­rzem We­ldo­nIn­sti­tu­te, pod­czas gdy Un­c­le Pru­den­ta ogło­szo­no pre­ze­sem klu­tru.

Od­chy­le­nie o trzy ty­siąc pięć­set­ne mi­li­me­tra wy­star­czy­ło, by Phil Evans znie­na­wi­dził Un­c­le Pru­den­ta nie­na­wi­ścią, któ­ra, jak­kol­wiek… uta­jo­na, nie była przez to mniej za­cie­kła.

W tym cza­sie, dzię­ki pró­bom pod­ję­tym w ostat­niej ćwier­ci XIX wie­ku, do­ko­nał się pe­wien po­stęp w dzie­dzi­nie ste­row­ców. Na­le­ży wziąć pod uwa­gę wy­ni­ki, ja­kie osią­gnię­to dzię­ki temu, że na gon­do­lach ae­ro­sta­tów o wy­dłu­żo­nej for­mie za­sto­so­wa­no śmi­gła pcha­ją­ce: Hen­ry Gif­fard do­ko­nał tego w 1852 roku, Du­puy de Lóme w 1872, bra­cia Tis­san­dier w 1883, ka­pi­ta­no­wie Krebs i Re­nard w 1884. Ale o ile ma­szy­na­mi tymi – któ­re, po­ru­sza­jąc się w śro­do­wi­sku cięż­szym niż one same, ma­new­ro­wa­ły pod wpły­wem na­ci­sku śmi­gła, la­ta­ły uko­śnie do kie­run­ku wia­tru, po­ko­ny­wa­ły na­wet prze­ciw­ną bry­zę, aby wró­cić do punk­tu wyj­ścia – dało się rze­czy­wi­ście „ma­new­ro­wać”, o tyle moż­li­we to było wy­łącz­nie w nad­zwy­czaj sprzy­ja­ją­cych wa­run­kach. W prze­stron­nych ha­lach za­mknię­tych ze wszyst­kich stron – wy­śmie­ni­cie! W spo­koj­nym po­wie­trzu – bar­dzo do­brze! Przy lek­kim wie­trze osią­ga­ją­cym pręd­kość pię­ciu do sze­ściu me­trów na se­kun­dę – nie­źle! Ale prak­tycz­nie ni­cze­go nie osią­gnię­to. Przy wie­trze o pręd­ko­ści ośmiu me­trów na se­kun­dę ma­szy­ny te sta­ły­by nie­mal w miej­scu; przy sil­nym – dzie­sięć me­trów na se­kun­dę – le­cia­ły­by do tyłu; w cza­sie bu­rzy – dwa­dzie­ścia pięć do trzy­dzie­stu me­trów na se­kun­dę – zo­sta­ły­by po­rwa­ne jak piór­ko; w hu­ra­ga­nie – czter­dzie­ści pięć me­trów na se­kun­dę – na­ra­zi­ły­by się na roz­bi­cie; a gdy­by tra­fi­ły na je­den z cy­klo­nów, w któ­rych pręd­kość wia­tru prze­kra­cza sto me­trów na se­kun­dę, nie od­na­le­zio­no by ani jed­ne­go ich ka­wał­ka.

W su­mie, na­wet po słyn­nych do­świad­cze­niach ka­pi­ta­nów Kreb­sa i Re­nar­da, kie­dy szyb­kość ste­row­ców nie­co się zwięk­szy­ła, sta­no­wi­ło to do­kład­nie tyle, ile trze­ba, aby utrzy­mać kurs przy sła­bym wie­trze. Tak więc, jak do­tąd, prak­tycz­ne wy­ko­rzy­sta­nie tego środ­ka lo­ko­mo­cji po­wietrz­nej było nie­moż­li­we.

Tak czy owak, nie­po­rów­ny­wal­nie więk­szy po­stęp dał się za­uwa­żyć w za­kre­sie, kon­struk­cji sil­ni­ków niż w kwe­stii zna­le­zie­nia wła­ści­wych spo­so­bów kie­ro­wa­nia ste­row­ca­mi, czy­li nada­wa­nia im ich wła­snej pręd­ko­ści. Po­wo­li za­stą­pio­no tło­ko­we sil­ni­ki pa­ro­we Hen­ry ego Gif­far­da i siłę mię­śni ludz­kich sil­ni­ka­mi elek­trycz­ny­mi. Ogni­wa bi­chro­ma­tu po­ta­su bra­ci Tis­san­dier, two­rzą­ce ba­rie­rę o zwięk­szo­nym na­pię­ciu, dały pręd­kość czte­rech me­trów na se­kun­dę. Ma­szy­ny elek­trycz­ne ka­pi­ta­nów Kreb­sa i Re­nar­da, któ­re dys­po­no­wa­ły mocą dwu­na­stu koni, roz­wi­nę­ły prze­cięt­ną pręd­kość sze­ściu i pół me­tra.

Wte­dy też, w po­szu­ki­wa­niu sil­ni­ka, in­ży­nie­ro­wie i elek­try­cy usi­ło­wa­li jak naj­bar­dziej przy­bli­żyć się do upra­gnio­ne­go celu, któ­ry moż­na by na­zwać „ko­niem me­cha­nicz­nym w ko­per­cie ze­gar­ka”. Krebs i Re­nard nie ujaw­ni­li bu­do­wy swe­go ogni­wa, a mimo to jego siła zo­sta­ła prze­wyż­szo­na, ae­ro­nau­ci zaś mo­gli sto­so­wać sil­ni­ki, któ­rych cię­żar ma­lał wraz ze wzro­stem mocy.

Było więc czym za­chę­cić zwo­len­ni­ków ba­lo­niar­stwa wie­rzą­cych w uży­tecz­ność ste­row­ców. A jed­nak iluż świa­tłych lu­dzi nie zga­dza­ło się z moż­li­wo­ścią prak­tycz­ne­go ich za­sto­so­wa­nia! Istot­nie, je­że­li po­wie­trze sta­no­wi punkt opar­cia dla ae­ro­sta­tu, na­le­ży on do tego śro­do­wi­ska i jest w nim cał­ko­wi­cie za­nu­rzo­ny. W tych wa­run­kach, nie­za­leż­nie od mocy ze­spo­łu na­pę­do­we­go, jak­że jego masa, na­ra­żo­na na dzia­ła­nie tylu prą­dów po­wietrz­nych, mo­gła­by sta­wić czo­ła śred­nim na­wet wia­trom?

Był to wciąż pro­blem. Ży­wio­no jed­nak na­dzie­ję, że zo­sta­nie on roz­wią­za­ny, je­że­li uży­je się ma­szyn o du­żych wy­mia­rach.

Tak się zło­ży­ło, że w po­szu­ki­wa­niu sil­ni­ka lek­kie­go i o du­żej mocy Ame­ry­ka­nie naj­bar­dziej zbli­ży­li się do wy­ma­rzo­ne­go mo­de­lu. Za­ku­pio­no od ja­kie­goś nie zna­ne­go do­tąd wy­na­laz­cy z Bo­sto­nu apa­rat elek­trycz­ny zbu­do­wa­ny na za­sa­dzie no­we­go ogni­wa, któ­re­go skład zo­stał na ra­zie za­cho­wa­ny w ta­jem­ni­cy. Ob­li­cze­nia i dia­gra­my wy­ko­na­ne z naj­więk­szą do­kład­no­ścią do­wo­dzi­ły, że sil­nik ten, uru­cha­mia­jąc śmi­gło od­po­wied­niej wiel­ko­ści, po­zwo­lił­by osią­gnąć pręd­kość rzę­du osiem­na­stu do dwu­dzie­stu me­trów na se­kun­dę.

By­ło­by to cu­dow­ne!

– I nie jest taki dro­gi! – do­dał Un­c­le Pru­dent, wrę­cza­jąc wy­na­laz­cy, w za­mian za zgod­ne z prze­pi­sa­mi po­kwi­to­wa­nie, ostat­ni pa­kiet bank­no­tów z sumy stu ty­się­cy do­la­rów, jaką za­pła­co­no za jego od­kry­cie.

We­ldon-In­sti­tu­te na­tych­miast za­brał się do dzie­ła. Kie­dy cho­dzi o do­świad­cze­nie, któ­re może stać się uży­tecz­ne, ame­ry­kań­skie kie­sze­nie ła­two się otwie­ra­ją. Środ­ki na­pły­nę­ły, nie było na­wet po­trze­by za­wią­zy­wa­nia spół­ki ak­cyj­nej. Trzy­sta ty­się­cy do­la­rów – co od­po­wia­da su­mie pół­to­ra mi­lio­na fran­ków – wpły­nę­ło do kasy klu­bu na pierw­sze we­zwa­nie. Pra­ca­mi kie­ro­wał naj­sław­niej­szy ae­ro­nau­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Har­ry W. Tin­der, roz­sła­wio­ny trze­ma lo­ta­mi spo­śród ty­sią­ca wy­ko­na­nych: w cza­sie jed­ne­go wzniósł się na wy­so­kość dwu­na­stu ty­się­cy me­trów, a więc wy­żej niż Gay-Lus­sac, Co­xwell, Si­vel, Cro­ce-Spi­nel­li, Tis­san­dier, Gla­isher; w na­stęp­nym prze­le­ciał nad całą Ame­ry­ką, od No­we­go Jor­ku do San Fran­ci­sco, czym zdy­stan­so­wał o kil­ka­set mil tra­sy Nada­ra, Go­dar­da i wie­lu in­nych, nie li­cząc Joh­na Wise, któ­ry prze­był ty­siąc sto pięć­dzie­siąt mil z Sa­int-Lo­uis do hrab­stwa Jef­fer­son; trze­ci lot za­koń­czył się strasz­li­wym upad­kiem z wy­so­ko­ści ty­sią­ca pię­ciu­set stóp, przy czym ae­ro­nau­ta tyl­ko skrę­cił so­bie rękę w prze­gu­bie, pod­czas gdy Pi­la­tre de Roz­ier, spadł­szy mniej szczę­śli­wie z wy­so­ko­ści za­le­d­wie sied­miu­set stóp, za­bił się na miej­scu.

W chwi­li roz­po­czę­cia tej opo­wie­ści pra­ce w We­ldon-In­sti­tu­te były już da­le­ko po­su­nię­te. W warsz­ta­tach Tur­ne­ra w Fi­la­del­fii wy­rósł ol­brzy­mi ae­ro­stat, któ­re­go wy­trzy­ma­łość mia­ła być spraw­dzo­na za po­mo­cą sprę­żo­ne­go pod du­żym ci­śnie­niem po­wie­trza. Za­słu­gi­wał on na mia­no ba­lo­nu-ko­lo­sa.

Ja­kąż bo­wiem miał po­jem­ność „Ol­brzym” Nada­ra? Sześć ty­się­cy me­trów sze­ścien­nych. Jaką po­jem­ność miał ba­lon Joh­na Wise? Dwa­dzie­ścia ty­się­cy me­trów sze­ścien­nych. Jaka była po­jem­ność ba­lo­nu Gif­far­da, pre­zen­to­wa­ne­go na wy­sta­wie świa­to­wej w 1878 roku? Dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy me­trów sze­ścien­nych, a pro­mień wy­no­sił osiem­na­ście me­trów. Wy­star­czy po­rów­nać te trzy ae­ro­sta­ty z po­wietrz­ną ma­chi­ną wy­ko­na­ną dla We­ldon-In­sti­tu­te o po­jem­no­ści czter­dzie­stu ty­się­cy me­trów sze­ścien­nych, aby zro­zu­mieć, że Un­c­le Pru­dent i jego to­wa­rzy­sze mie­li pra­wo do dumy.

Jako ze ba­lon ten nie był prze­zna­czo­ny do ba­da­nia naj­wyż­szych warstw at­mos­fe­ry, nie na­zwa­no go imie­niem „Excel­sior”, któ­re cie­szy się zbyt du­żym uzna­niem oby­wa­te­li Ame­ry­ki. Na­zy­wał się po pro­stu „Go ahe­ad” – co zna­czy: „Na­przód” – i po­zo­sta­wa­ło mu tyl­ko uza­sad­nić to imię oka­zu­jąc po­słu­szeń­stwo ste­ro­wi.

Ma­szy­na elek­trycz­na kon­stru­owa­na we­dług pa­ten­tu za­ku­pio­ne­go przez We­ldon-In­sti­tu­te była na ukoń­cze­niu. Moż­na było li­czyć na to, że przed upły­wem sze­ściu ty­go­dni „Go ahe­ad” bę­dzie go­tów do lotu w prze­stwo­rzach.

Tym­cza­sem, jak wia­do­mo, nie wszyst­kie jesz­cze pro­ble­my tech­nicz­ne zo­sta­ły roz­wią­za­ne. Wie­le po­sie­dzeń po­świę­co­no dys­ku­sjom nie nad for­mą ani wy­mia­ra­mi śmi­gła, ale nad kwe­stią miej­sca, gdzie po­win­no być umiesz­czo­ne – na ru­fie ste­row­ca, jak to uczy­ni­li bra­cia Tis­san­dier, czy też na dzio­bie, jak to było w przy­pad­ku Kreb­sa i Re­nar­da. Nie trze­ba chy­ba do­da­wać, że w po­le­mi­ce tej do­szło na­wet do rę­ko­czy­nów po­mię­dzy stron­ni­ka­mi każ­dej z moż­li­wo­ści. Gru­pa „Dzio­bi­stów” rów­na była gru­pie „Ru­fi­stów”. Głos Un­c­le Pru­den­ta był­by z pew­no­ścią roz­strzy­ga­ją­cy, ale on, wi­docz­nie zwo­len­nik szko­ły pro­fe­so­ra Bu­ri­da­na, wstrzy­mał się od wy­po­wie­dze­nia swo­je­go zda­nia. Z tego po­wo­du nie­po­do­bień­stwem sta­ło się po­ro­zu­mie­nie, a co za tym idzie – in­sta­la­cja śmi­gła była nie­moż­li­wa. Sy­tu­acja taka mo­gła trwać dłu­go, chy­ba że in­ter­we­nio­wał­by rząd. Wia­do­mo jed­nak, że rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych nie lubi wtrą­cać się do spraw pry­wat­nych ani do tego, co go nie do­ty­czy. I słusz­nie.

Tak się przed­sta­wia­ła sy­tu­acja i wszyst­ko wska­zyw­dło na to, że po­sie­dze­nie 12 czerw­ca nie skoń­czy się lub ra­czej jego fi­nał na­stą­pi wśród nie­sa­mo­wi­te­go za­mie­sza­nia: po wy­mia­nie obelg uży­to pię­ści, po pię­ściach la­sek, na­stęp­nie przy­szła ko­lej na re­wol­we­ry, gdy o go­dzi­nie ósmej trzy­dzie­ści sie­dem coś od­wró­ci­ło uwa­gę zgro­ma­dzo­nych.

Woź­ny We­ldon-In­sti­tu­te, chłod­no i spo­koj­nie ni­czym po­li­cjant we wrza­wie wie­cu, zbli­żył się do sto­łu pre­ze­sa. Po­dał mu ja­kąś kar­tę ocze­ku­jąc na roz­ka­zy Un­c­le Pru­den­ta. Roz­legł się gwiz­dek pa­ro­wo­zu, któ­ry słu­żył pre­ze­so­wi jako dzwo­nek, al­bo­wiem w tym tu­mul­cie nie wy­star­czył­by na­wet dzwon z Krem­la!… Ale ha­łas nie zma­lał. Wte­dy pre­zes zdjął ka­pe­lusz, uzy­sku­jąc za po­mo­cą tego osta­tecz­ne­go środ­ka względ­ną ci­szę.

– Mam dla pa­nów wia­do­mość! – po­wie­dział, za­żyw­szy dużą por­cję ta­ba­ki z ta­ba­kier­ki, z któ­rą nig­dy się nie roz­sta­wał.

– Niech pan mówi! Niech pan mówi! – roz­le­gło się dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć gło­sów, przy­pad­kiem zgod­nych.

– Ja­kiś nie­zna­jo­my pra­gnie, dro­dzy ko­le­dzy, zo­stać wpusz­czo­ny na salę po­sie­dzeń.

– Za nic w świe­cie! – od­po­wie­dzie­li wszy­scy zgod­nym chó­rem.

– Zda­je się, że chce on udo­wod­nić – pod­jął Un­c­le Pru­dent – iż wia­ra w moż­li­wość ste­ro­wa­nia ba­lo­na­mi jest naj­bar­dziej ab­sur­dal­ną uto­pią.

Sło­wa te zo­sta­ły przy­ję­te po­mru­kiem.

– Niech wej­dzie!… Niech wej­dzie!

– Jak się na­zy­wa ten nie­zwy­kły osob­nik? – za­py­tał Phil Evans.

– Ro­bur – od­rzekł Un­c­le Pru­dent.

– Ro­bur!… Ro­bur!… Ro­bur!… – za­wy­ło całe zgro­ma­dze­nie. Je­że­li zgo­da na to szcze­gól­ne na­zwi­sko za­pa­dła tak szyb­ko, to tyl­ko dla­te­go, że człon­ko­wie klu­bu spo­dzie­wa­li się, iż wy­ła­du­ją nad­miar swe­go pod­nie­ce­nia na oso­bie, fe­ó­ra je nosi.

Bu­rza uspo­ko­iła się tro­chę, przy­najm­niej na po­zór. Jak­że bo­wiem mo­gła­by się uspo­ko­ić cał­ko­wi­cie w na­ro­dzie, któ­ry co mie­siąc wy­sy­ła ich dwie lub trzy do Eu­ro­py pod po­sta­cią sztor­mów?ROZ­DZIAŁ TRZE­CI w któ­rym nie trze­ba przed­sta­wiać no­wej po­sta­ci, gdyż przed­sta­wia się ona sama.

– Oby­wa­te­le Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki! Na­zy­wam się Ro­bur. Je­stem go­dzien na­zwi­ska, któ­re no­szę. Li­czę so­bie czter­dzie­ści lat, mimo że wy­glą­dam naj­wy­żej na trzy­dzie­ści, je­stem sil­nie zbu­do­wa­ny, mam że­la­zne zdro­wie, nie­zwy­kłą siłę mię­śni, żo­łą­dek, któ­ry wy­róż­niał­by się na­wet wśród stru­si. Tyle je­śli cho­dzi o moje cia­ło.

Słu­cha­li go. Tak! Krzy­ka­czy naj­pierw zbi­ła z tro­pu ta nie­spo­dzie­wa­na prze­mo­wa pro fa­cie suct. Kim był ów osob­nik, sza­leń­cem czy mi­sty­fi­ka­to­rem? Kim­kol­wiek był, im­po­no­wał i na­rzu­cał swo­ją wolę. W zgro­ma­dze­niu, w któ­rym nie­daw­no sza­lał hu­ra­gan, wszy­scy wstrzy­my­wa­li od­dech. Spo­kój po bu­rzy.

Co wię­cej, Ro­bur wy­da­wał się być czło­wie­kiem ta­kim, jak mó­wił. Był śred­nie­go wzro­stu, jego.syl­wet­ka przy­po­mi­na­ła tra­pez, któ­re­go więk­szy bok rów­no­le­gły two­rzy­ła li­nia ra­mion. Na li­nii tej, osa­dzo­na na moc­nej szyi, ol­brzy­mia, sfe­ro­idal­na gło­wa. Gło­wę ja­kie­go zwie­rzę­cia mo­gła przy­po­mi­nać we­dług teo­rii o po­do­bień­stwach ry­sów zwie­rzę­cych i ludz­kich? Byka, lecz byka o in­te­li­gent­nej twa­rzy. Oczy, któ­re naj­mniej­sza prze­ciw­ność do­pro­wa­dza­ła do ja­rze­nia, a nad nimi nie­ustan­nie zmarsz­czo­ne brwi – znak wiel­kiej ener­gii. Wło­sy krót­kie, nie­co kę­dzie­rza­we, o me­ta­licz­nym po­ły­sku ni­czym wiąz­ka sta­lo­wych wió­rek. Sze­ro­ka pierś wzno­si­ła się i opa­da­ła ryt­micz­nie jak miech ko­wal­ski. Ra­mio­na, dło­nie, nogi, sto­py god­ne tu­ło­wia.

Nie miał wą­sów ani fa­wo­ry­tów. Sze­ro­ka, ma­ry­nar­ska bro­da w sty­lu ame­ry­kań­skim oka­la­ła jego twarz uwi­dacz­nia­jąc szczę­ki, któ­re mu­sia­ły po­sia­dać nie­sły­cha­ną siłę. Ob­li­czo­no – cze­góż się bo­wiem nie ob­li­cza? – że siła za­ci­sku szczę­ki zwy­kłe­go kro­ko­dy­la może osią­gnąć czte­ry­sta at­mos­fer, na­to­miast du­że­go psa my­śliw­skie­go za­le­d­wie sto. Wy­kry­to na­wet taką oto cie­ka­wą re­gu­łę: je­że­li ki­lo­gram psa wy­twa­rza siłę szczę­ko­wą rów­ną ośmiu ki­lo­gra­mom, to siła wy­two­rzo­na przez ki­lo­gram kro­ko­dy­la jest rów­na dwu­na­stu ki­lo­gra­mom. Z tego wy­ni­ka­ło­by, że ki­lo­gram rze­czo­ne­go Ro­bu­ra po­wi­nien wy­twa­rzać jej przy­najm­niej dzie­sięć ki­lo­gra­mów. Mie­ścił się więc mię­dzy psem i kro­ko­dy­lem.

Trud­no by­ło­by po­wie­dzieć, ja­kiej na­ro­do­wo­ści był ten nie­zwy­kły czło­wiek. W każ­dym ra­zie mó­wił bie­gle po an­giel­sku, bez roz­wle­kłe­go ak­cen­tu Jan­ke­sów z No­wej An­glii.

Tak oto kon­ty­nu­ował:

– A te­raz, sza­now­ni oby­wa­te­le, moja syl­wet­ka we­wnętrz­na. Ma­cie przed sobą in­ży­nie­ra, któ­re­go psy­chi­ka do­rów­nu­je sile fi­zycz­nej. Nie boję się ni­cze­go ani ni­ko­go. Moja siła woli nig­dy nie ustą­pi­ła przed ni­czy­ją inną. Gdy wy­zna­czę so­bie ja­kiś cel, cała Ame­ry­ka, a na­wet cały świat na próż­no by się jed­no­czy­ły, aby mi prze­szko­dzić w osią­gnię­ciu go. Gdy mam ja­kieś za­mie­rze­nia, żą­dam, aby je po­dzie­la­no i nie zno­szę sprze­ci­wu. Pod­kre­ślam te szcze­gó­ły, sza­now­ni oby­wa­te­le, po­nie­waż chcę, by­ście mnie grun­tow­nie po­zna­li. Uwa­ża­cie może, że zbyt dużo mó­wię o so­bie? Mniej­sza o to! A te­raz za­sta­nów­cie się, za­nim mi prze­rwie­cie, bo zja­wi­łem się tu, aby po­wie­dzieć coś, co być może nie spodo­ba się wam.

Ha­łas na­pły­wa­ją­cej fali za­czy­nał się roz­cho­dzić wzdłuż pierw­szych rzę­dów – znak, że mo­rze wkrót­ce za­cznie się bu­rzyć.

– Niech pan mówi, sza­now­ny cu­dzo­ziem­cze – Un­c­le Pru­dent, któ­ry z tru­dem pa­no­wał nad sobą, po­prze­stał na tych tyl­ko sło­wach.

I Ro­bur mó­wił jak przed­tem, nie przej­mu­jąc się słu­cha­cza­mi.

– Tak! Wiem! Po wie­ku do­świad­czeń, któ­re do ni­cze­go nie do­pro­wa­dzi­ły, prób, któ­re nie dały żad­nych wy­ni­ków, ist­nie­ją jesz­cze sza­leń­cy, wie­rzą­cy z upo­rem w kie­ro­wa­nie ba­lo­na­mi. Wy­obra­ża­ją so­bie, że ja­kiś sil­nik, elek­trycz­ny czy inny, mo2e być za­sto­so­wa­ny do ich gi­gan­tycz­nych ki­szek, tak bar­dzo na­ra­żo­nych na dzia­ła­nie prą­dów at­mos­fe­rycz­nych. Wy­da­je im się, że będą wład­ca­mi ae­ro­sta­tu po­dob­nie jak jest się wład­cą stat­ku na po­wierzch­ni mo­rza. Czyż dla­te­go, że kil­ku wy­na­laz­com uda­ło się, albo pra­wie się uda­ło, w cza­sie spo­koj­nej po­go­dy bądź to le­cieć na ukos, bądź po­ko­nać lek­ki wie­trzyk, kie­ro­wa­nie ma­szy­na­mi po­wietrz­ny­mi mia­ło­by stać się moż­li­we w prak­ty­ce? Bo li­cha! Jest was tu… set­ka, wie­rzy­cie w re­ali­za­cję tych ma­rzeń i wy­rzu­ca­cie, nie w bło­to, lecz w po­wie­trze, ty­sią­ce do­la­rów. Wiedz­cie, że jest to wal­ka z nie­moż­li­wo­ścią!

Dziw­na rzecz – sły­sząc to stwier­dze­nie, człon­ko­wie We­ldon-In­sti­tu­te nie drgnę­li. Czyż­by sta­li się tak samo głu­si jak cier­pli­wi? Czy może po­wstrzy­my­wa­li się chcąc zo­ba­czyć, jak da­le­ko po­su­nie się czel­ność tego zu­chwa­łe­go prze­ciw­ni­ka?

Ro­bur cią­gnął da­lej:

– Ba­lon!… Gdy w celu uczy­nie­nia go lżej­szym o je­den ki­lo­gram trze­ba jed­ne­go me­tra sze­ścien­ne­go gazu! Ja­kiś tam ba­lon ma,sta­wić czo­ła wia­tro­wi, kie­dy po­dmuch sil­nej bry­zy,na ża­giel stat­ku do­rów­nu­je sile czte­ry­stu koni kie­dy wi­dzie­li­śmy w cza­sie wy­pad­ku na mo­ście na rze­ce Tąy hu­ra­gan wy­wie­ra­ją­cy na­cisk czte­ry­stu ki­lo­gra­mów na metr kwa­dra­to­wy! Ba­lon – ależ na­tu­ra nig­dy nie stwo­rzy­ła w opar­ciu o taki sys­tem żad­ne­go la­ta­ją­ce­go stwo­rze­nia, nie­za­leż­nie od tego, czy zo­sta­ło ono wy­po­sa­żo­ne w skrzy­dła, jak pta­ki, czy też w bło­ny, jak nie­któ­re ryby i ssa­ki…

– Ssa­ki?… – za­wo­łał je­den z człon­ków klu­bu.

– Tak! Nie­to­perz lata, o ile się nie mylę! Czy ten, kto\mi prze­rwał, nie wie, że to la­ta­ją­ce stwo­rze­nie jest ssa­kiem i czy wi­dział kie­dy­kol­wiek… ja­jecz­ni­cę z jaj nie­to­pe­rza?

Po tych sło­wach oso­ba, któ­ra się ode­zwa­ła, po­wstrzy­ma­ła się od dal­szych wy­po­wie­dzi, a Ro­bur mó­wił da­lej z tą samą we­rwą:

– Ale czy to ma ozna­czać, że czło­wiek po­wi­nien zre­zy­gno­wać z pod­bo­ju po­wie­trza, z prze­kształ­ce­nia spo­łecz­ne­go i po­li­tycz­ne­go ży­cia oby­wa­te­li sta­re­go świa­ta, wy­ko­rzy­stu­jąc to cu­dow­ne śro­do­wi­sko lo­ko­mo­cji? Nie! I po­dob­nie jak stał się pa­nem mórz dzię­ki stat­ko­wi po­ru­sza­ne­mu wio­sła­mi, ża­glem, ko­łem czy śru­bą na­pę­do­wą, tak samo sta­nie się pa­nem prze­stwo­rzy dzię­ki apa­ra­tom cięż­szym od po­wie­trza, ko­niecz­ne jest bo­wiem, żeby były cięż­sze, niż ono po to, aby prze­wyż­szy­ły je siłą.

Tym ra­zem zgro­ma­dze­nie wy­bu­chło. Ja­każ sal­wa okrzy­ków wy­rwa­ła się ze wszyst­kich ust, któ­re mie­rzy­ły w Ro­bu­ra ni­czym lufy ka­ra­bi­nów lub ar­mat! Czy nie była to re­ak­cja na praw­dzi­we wy­po­wie­dze­nie woj­ny obo­zo­wi ba­lo­nia­rzy? Czy nie było to wzno­wie­nie wal­ki mię­dzy „lżej­szym” i „cięż­szym od po­wie­trza”?

Ro­bur na­wet okiem nie mru­gnął. Skrzy­żo­waw­szy ra­mio­na na pier­si, od­waż­nie cze­kał na ci­szę.

Un­c­le Pru­dent jed­nym ge­stem na­ka­zał prze­rwa­nie ognia.

– Tak – pod­jął Ro­bur. – Przy­szłość na­le­2y do la­ta­ją­cych ma­szyn. Po­wie­trze to moc­ny punkt opar­cia. Wy­star­czy nadać słu­po­wi tej mie­sza­ni­ny ga­zów ruch wstę­pu­ją­cy rzę­du czter­dzie­stu pię­ciu me­trów na se­kun­dę, a czło­wiek utrzy­ma się na jego szczy­cie, je­śli bę­dzie miał buty o po­wierzch­ni rów­nej za­le­d­wie jed­nej ósmej me­tra kwa­dra­to­we­go. A je­że­li pręd­kość słu­pa zo­sta­nie zwięk­szo­na do dzie­więć­dzie­się­ciu me­trów, bę­dzie moż­na cho­dzić”po nim boso. Otóż po­wo­du­jąc prze­pływ mas po­wie­trza pod ra­mio­na­mi śmi­gła z taką wła­śnie pręd­ko­ścią, uzy­sku­je się iden­tycz­ny re­zul­tat.

To, co mó­wił Ro­bur, zo­sta­ło już wcze­śniej po­wie­dzia­ne przez wszyst­kich zwo­len­ni­ków lot­nic­twa, któ­rych pra­ce mia­ły po­wo­li, lecz pew­nie do­pro­wa­dzić do roz­wią­za­nia pro­ble­mu. De Pon­ton d'Ame­co­urt, de La Lan­del­le, Nadar, de Luzy, de Lo­uvrie, Lia­is, Be­le­gu­ic, Mo­re­au, bra­cia Ri­chard, Ba­bi­net, Jo­bert, du Tem­pie, Sa­li­ves, Pe­naud, de Vil­le­neu­ve, Gau­chot i Ta­tin, Mi­chel Loup, Edi­son, Pla­na­ver­gne i wie­lu in­nych roz­po­wszech­ni­li te tak pro­ste idee: cześć im za to! Po­rzu­co­ne i po­dej­mo­wa­ne kil­ka­krot­nie, idee te nie mo­gły nie za­trium­fo­wać któ­re­goś dnia. Czyż dłu­go zwle­ka­li z od­po­wie­dzią na za­rzu­ty prze­ciw­ni­ków lot­nic­twa twier­dzą­cych, ze ptak tyl­ko dla­te­go utrzy­mu­je się w po­wie­trzu, u ogrze­wa po­wie­trze, któ­rym się na­dy­ma? Czy2 nie udo­wod­ni­li, że orzeł, wa2.ąc pięć ki­lo­gra­mów, mu­siał­by na­peł­nić się pięć­dzie­się­cio­ma me­tra­mi sze­ścien­ny­mi cie­płe­go po­wie­trza tyl­ko po to, aby utrzy­mać się nad zie­mią?

To wła­śnie wy­ka­zał Ro­bur z nie­za­prze­czal­ną lo­gi­ką po­śród, wrza­wy, jaka pod­no­si­ła się ze wszech stron. A oto co na za­koń­cze­nie rzu­cił w twarz ba­lo­nia­rzom:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: