Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Robur Zdobywca. Robur le Conquérant - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 września 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Robur Zdobywca. Robur le Conquérant - ebook

„Robur Zdobywca”. „Robur le Conquérant” powieść Juliusza Verne w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et française. Bardzo popularna jednotomowa powieść Juliusza Verne'a z cyklu „Niezwykłe podróże”. Uncle Prudent et Phil Evans sont respectivement président et secrétaire du Weldon-Institut de Philadelphie, mais aussi d'intimes ennemis. Le Weldon-Institute est un club rassemblant tous ceux qui pouvaient s'intéresser à l'aérostatique, « mais amateurs enragés et particulièrement ennemis de ceux qui veulent opposer aux aérostats les appareils plus lourds que l'air ». Ces « ballonistes » en sont à se disputer la meilleure manière de diriger un aérostat, lorsqu'un homme, Robur, fait irruption dans la salle de séance du Weldon-Institut : il provoque la fureur de ses membres en disant que l'avenir appartient non pas aux ballons, mais aux machines volantes. Pour prouver ses dires, il enlève Prudent et Evans et les embarque à bord de l'Albatros, une machine volante digne du Nautilus. Robur commence un périple autour du monde, prouvant à Prudent et Evans qu'une machine volante mue par l'électricité se contrôle beaucoup mieux qu'un ballon gonflant.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-335-3
Rozmiar pliku: 952 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Robur Zdobywca - król przestworzy

Rozdział I, w którym tak uczeni jak i zwyczajni śmiertelnicy nic nie wiedzą.

Paff… Paff…

Równocześnie padły dwa strzały pistoletowe i w tym samym momencie krowa krocząca w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów została jedną kulą ugodzona w grzbiet… a przecież cała ta sprawa wcale jej nie obchodziła.

Obaj przeciwnicy stali jednak nadal zupełnie nienaruszeni.

I któż to byli ci dwaj panowie? Nikt nie wiedział, chociaż ten incydent był właśnie najlepszą okazją do przekazania ich nazwisk historji. Nic więcej nie da się o nich powiedzieć tylko tyle, że starszy z nich był anglikiem, drugi zaś amerykaninem. Dużo łatwiej zato da się określić sama miejscowość w której to niewinne zwierzę przeżuwające schrupało swą ostatnią trawkę; znajduje się na prawym brzegu rzeki Niagary niedaleko owego wiszącego mostu, łączącego brzeg kanadyjski z brzegiem amerykańskim, w odległości trzech mil od sławnego wodospadu.

Po wymianie strzałów anglik podszedł do amerykanina.

– Mimo wszystko obstaję dalej przy tem, że była to melodja Rule Britannia, – przemówił.

– Ja zaś twierdzę, że była to Jankee Doodle! – rzekł na to drugi.

I już zdawało się, że zatarg wybuchnie znowu z równą gwałtownością, gdy raptem jeden z pojedynkowiczów – i to bezwątpienia jedynie tylko przez wzgląd na pasące się opodal bydło – rzekł:

– Przypuśćmy, że było to Rule Doodle i Jankee Britannia i chodźmy na śniadanie.

Kompromis ten łączący dwa narodowe hymny Ameryki i Wielkiej Brytanji został przyjęty ku zobopólnemu zadowoleniu. Wracając wzdłuż lewego brzegu Niagary amerykanin i anglik zajęli wkrótce miejsca przy suto zastawionym stole hotelu Goat Island – neutralnym terenie pomiędzy obu krajami. Nie chcąc im przeszkadzać w ich zajęciu spożywania gotowanych jaj z nieodzowną krajową szynką i zimnym rostbeafem, zapijanym pomiędzy jednym kęsem a następnym wrzącą herbatą, musimy nadmienić, że niejeden raz jeszcze w ciągu tego opowiadania będzie o nich mowa. Który z nich miał słuszność – anglik czy amerykanin? Trudno byłoby na to pytanie odpowiedzieć. W każdym bądź razie ów pojedynek jest jaskrawym dowodem namiętnego podniecenia umysłów wywołanego tak w Nowym jak Starym Świecie przez niezbadane zjawisko, które od miesiąca przewróciło wszystkim w głowie.

…Os sublime dedit coelumquo tueri – opiewał ongiś Owidjusz na cześć ludzkości, a rzeczywiście nigdy jeszcze od zjawienia się na ziemi pierwszego człowieka nie obserwowano tak skrupulatnie nieba.

Właśnie bowiem poprzedniej nocy rozbrzmiały z przestworza metalowe tony trąby nad tą częścią Kanady która rozciąga się pomiędzy jeziorem Ontario a jeziorem Erie. Jedni doszukiwali się w tej muzyce niebieskiej Jankee Doodle, drudzy zaś Rule Britannia; oto również przyczyna anglosaskiego pojedynku, zakończonego śniadaniem na Goat-Island. Możliwe, że nie był to hymn ani angielski, ani amerykański, w to jedno tylko mimo wszystko nikt nic powątpiewał, że omawiane dźwięki miały tę właściwość, jakby spływały na ziemię wprost z nieba.

Czy w takich warunkach nie można było pomyśleć, że jest to anielska trąba, w którą dmucha jakiś anioł czy też archanioł?… Albo czy nie byli to raczej jacyś weseli lotnicy, którzy posługując się owym dętym instrumentem, wyrabiali sobie reklamę? Nie, o jakimś balonie, czy też lotnikach nie mogło być mowy. W górnych regjonach nieba dokonywał się jakiś nadzwyczajny wypadek, którego powstania i składu organicznego żaden człowiek nie mógł odgadnąć. Zjawisko to ukazywało się dzisiaj, naprzykład, nad Ameryką, w dwadzieścia cztery godziny później nad Europą, w osiem dni potem w Azji, nad Chinami, a potem o ile dźwięki tej trąby nie były dźwiękami pochodzącemi z trąby sądu ostatecznego, więc czemże, czemże były?

Dlatego też wszystkie kraje kuli ziemskiej, wszystkie królestwa i republiki ogarnęła jakaś nieopisana trwoga, którą bezwzględnie należało uciszyć! Albowiem czy ktoś słysząc w swoim domu jakieś nieokreślone niewytłómaczone szmery i znając przyczyny ich nie opuści tego domu, aby zamieszkać w innym? Bez wątpienia! Tutaj jednakże chodziło o mieszkanie stanowiące całą kulę ziemską i nie było na to rady, aby przesiedlić się na księżyc, Marsa, Venus, Jowisza, czy inną jakąś planetę słonecznego systemu.

Tembardziej więc należało wyjaśnić, co się dzieje w tem nieobjętem, pustem przestworzu atmosfery ziemskiej.

Bez powietrza coś podobnego byłoby rzeczą niemożliwą, a ponieważ dźwięki te słyszano – i to zawsze te same dźwięki trąby – więc zjawisko musiało znajdować się w powietrzu, które zmniejszając swą gęstość w stosunku swej wysokości, rozciąga się tylko na kilka mil ponad nami.

Naturalna rzecz, że pytanie to zapełniało szpalty różnych pism, które mniej lub więcej oświetlały lub zaciemniały swem zapatrywaniem sprawę, podawały fałszywe lub prawdziwe sprawozdania, podniecały lub uspakajały swoich czytelników, zależnie od nakładu – aby wkońcu do cna otumanić, tę tak do cna ogłupiałą publikę.

Co za cud? Polityka toczyła się dalej swoim torem, a interesy bynajmniej nie szły przez to źle. Ale o co właściwie chodziło?

Zapytywano wszystkie obserwatorja całego świata. A jeżeli nie dawały żadnej odpowiedzi, więc poco istniały? Gdy astronomowie, mogli dostrzec i rozwiązać zagadnienie punktu świetlnego oddalonego od ziemi o setki tysięcy mil, a nie byli w stanie zbadać kosmicznego zjawiska oddalonego zaledwie o kilka kilometrów, pocóż nam astronomowie?

Trudno zaiste obliczyć choćby w przybliżeniu ile teleskopów, okularów, lornet, lunet, lornetek, binokli i monokli skierowanych było w piękną noc letnią ku niebu, lub ile oczu było formalnie wlepionych w instrumenty wszelkiego rodzaju i wielkości. Możliwe, że cyfra kilkusettysięczna byłaby tutaj marną oceną. Napewno zaś była dziesięć razy większą od tej ilości gwiazd, jakie nieuzbrojone oko ludzkie zdoła objąć na firmamencie nieba. Napewno żadnemu zaćmieniu słonecznemu widzianemu równocześnie we wszystkich punktach kuli ziemskiej nie oddano tyle szacunku i honoru!

Obserwaiorja odpowiadały, ale niewystarczająco; Każde z nich wypowiadało swoje mniemanie i zdanie każdego tak dalece odbiegało od zdania pozostałych, że w ostatnich tygodniach maja rozgorzała w świecie uczonych faktyczna wojna domowa.

Obserwatorjum paryskie zajęło stanowisko wyczekujące i żadna z jego placówek nie wypowiedziała nic stanowczego. Tak naprzykład wydział astronomji matematycznej, zajęcie się tą sprawą uważałby sobie za obelgę, wydział astronomji opisowej nic nie zauważył, wydział badań fizycznych nic nie spostrzegł, wydział meteorologiczny nic nie widział.

To było przynajmniej stanowisko zupełnie jasne. Taką samą odpowiedź dało obserwatorjum w Montsoucis i magnetyczna placówka astronomiczna w Parc Saint-Maur. Podobną również cześć dla prawdy okazało biuro pomiarów. Francja jest przecież krajem, gdzie mówi się wszystko „franc” t. zn. otwarcie.

Prowincja natomiast nie była tak powściągliwa w swoich wynurzeniach, a więc w nocy z 6 na 7 maja ukazał się w Lille na firmamencie snop światła elektrycznego i trwał około 20 sekund.

Ten sam snop światła zaobserwowano pomiędzy godziną 9 a 10 na Pic-Du-Midi, w meteorologicznem obserwatorjum Puy-Dome pomiędzy l a 2 w nocy, w Mont-Ventoux między 2 a 3 godziną, w Nicei między 3 a 4, a wreszcie pomiędzy Annecy a le Bourget w tym właśnie momencie, gdy brzask dzienny zaczyna się wznosić ku zenitowi.

Nad temi spostrzeżeniami nie można było przejść do porządku dziennego. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to samo światło, widziano w ciągu kilku godzin w różnych punktach Francji.

Pochodziło ono zatem albo z kilku zgrupowanych ognisk, albo tylko z jednego, które musiałoby pędzić z szybkością 200 kilometrów na godzinę.

Czy podczas dnia nie zauważono w powietrzu nic osobliwego?

Nie.

Czy choćby jeden raz nie odezwała się owa trąba archanioła?

Nie, od wschodu do zachodu słońca nie rozległ się najmniejszy nawet dźwięk.

Nie więcej wiedziano w Królestwie Wielkiej Brytanji, tembardziej, że poszczególne obserwatorja nie mogły dojść z sobą do porozumienia. Greenwich nie mógł się pogodzić z Oxfordem, choć oba obserwatorja twierdziły jednakowo, że nic w tej sprawie nie mają do powiedzenia.

– Złudzenie optyczne! – twierdziło jedno.

– Złudzenie słuchowe! – odpowiadało drugie.

To właśnie stanowiło powód kłótni, choć każde mówiło o złudzeniu. Wymiana zdań pomiędzy obserwatorjum Wiednia i Berlina groziła wybuchem zatargu dyplomatycznego, złagodzonego dopiero interwencją Rosji, która w osobie swego przedstawiciela Pułkowa udowodniła, że wszystko zależy od sposobu zapatrywania i że zjawisko, które w teorji zdaje się niemożliwe, w praktyce może być możliwe.

W Szwajcarji w obserwatorjum Santto, w kantonie Appenzell, Riggi, Ganbris i w stacjach obserwacyjnych St. Gottharda, St. Bernharda, Juliera, Simplonu, wszędzie zajęto stanowisko wyczekujące i nie wypowiedziano się o zdarzeniu, którego nikt dotychczas nie mógł miarodajnie stwierdzić; stanowisko to możemy nazwać mądrem.

We Włoszech meteorologiczne stacje Wezuwjusza i Etny, z których ta na Etnie ma swą siedzibę na starej Casa Inghlese w Monte Cavo, nie ociągały się z potwierdzeniem dziwnej wiadomości, popierając ją dowodem, że zjawisko zauważono jeden raz w ciągu dnia w kształcie dymnego obłoczku, a drugi raz w nocy podobne do spadającej gwiazdy.

O właściwym składzie zjawiska nie umiano powiedzieć nic określonego. Nadzwyczajne zjawisko zaczynało już męczyć umysły przedstawicieli świata naukowego i coraz bardziej podniecać i trwożyć ludzi naiwnych i prostych, którzy dzięki wszechmądrej naturze tworzą, niezliczoną większość i będą ją tworzyli po wieczne czasy. Zdawało się zatem, że astronomowie i meteorolodzy zrezygnują z dalszego zajmowania się tą całą sprawą, gdy nagle w nocy z 27 na 28 maja finlandzkie obserwatorjum astronomiczne w Cantokeinie, a w nocy z 28 na 29 w Isfjordzie i na Szpitzbergu, a więc norweskie z jednej strony i szwedzkie z drugiej, jednogłośnie stwierdziły, jakoby wśród polarnego światła widziały coś zbliżonego do olbrzymiego ptaka lub kolosa powietrznego.

A choć nie udało im się zaobserwować jego budowy, to temniemniej nie ulegało żadnej wątpliwości, że ów ptak zrzucał na dół jakieś małe ciała, pękające z hukiem, jak bomby.

Europa uwierzyła w prawdziwość doniesień. Co jednak najciekawsze w tem wszystkiem, to, że tym razem szwedzi i norwegowie mieli jedno wspólne zdanie i zgadzali się w tym punkcie. Drwiono i śmiano się z tego wątpliwego sprawozdania na wszystkich placówkach obserwacyjnych Południowej Ameryki, w Brazylji Peru i prowincji La Plata, a nawet w Australji w Sidney, Adelaidzie i Mebourne. Powszechnie wiadomą jest rzeczą jak dalece zaraźliwy jest śmiech australijczyków.

Jeden tylko jedyny przedstawiciel meteorologicznej stacji poza Europą wierzył mimo drwin, na jakie się narażał, w prawdziwość sprawozdania. Był to chińczyk, dyrektor astronomicznej stacji w Li-Kan-Wey, znajdującej się pośród rozległej wyżyny, w odległości niespełna dziesięciu mil od morza, stacji, posiadającej przy nader wielkiej czystości powietrza, niezmierne wprost pole widzenia.

– Możliwe – powiedział – że przedmiot, o którym mowa, jest jakąś specjalną maszyną latającą.

Co za żart!

Wiemy już ile kontrowersyj było już na ten temat. Łatwo sobie zatem wyobrazić, jakie wrażenie mogła uczynić ta nowa hipoteza w Nowym Świecie, a w szczególności w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Yankes nie lubi żadnych wykrętów, obiera zazwyczaj tę drogę, która najprędzej prowadzi do celu. To też każdy stan, wypowiadał otwarcie swój pogląd. A że przy wymianie tych zdań uczeni amerykańscy nie porozbijali sobie nawzajem głowy i instrumentów astronomicznych, należy zawdzięczać tej tylko okoliczności, że w tym właśnie czasie najwięcej ich potrzebowali i trudno było o nowe.

Ta paląca i drażliwa kwestja nastroiła wrogo obserwatorjum Waszyngtonu i Kolumbji. Cambridge wypowiedziało wojnę obserwatorjum stanu Dunn, to zaś było w konflikcie z Darmonth-Collegs w Conecticut i ze stacją obserwacyjną w Ann-Arbor w Michigan.

Zatarg nie odnosił się do samego tylko składu tajemniczego zjawiska. Każde z nich bowiem utrzymywało, że widziało je w tym samym identycznie czasie, tej samej nocy, minuty, nawet sekundy, choć przestrzeń dzieląca poszczególne obserwatorja między sobą dziwny ów wędrowiec musiał przebywać w pewnych odstępach czasu. Trzeba nadmienić, że odległość pomiędzy Conecticut a Michiganem, między Dunn a Columbią jest bardzo duża.

Dudley w Albany, New-York, West-Point i Akademja Wojskowa w szeregu artykułów w New-York Herold zarzuciły swoim kolegom kłamstwo, opisując zupełnie dokładnie powstanie i strukturę omawianego zjawiska.

Później okazało się, że wszyscy badacze ulegli złudzeniu, a samo zjawisko było zwyczajną płomienną kulą, świecącą w środkowych warstwach naszego powietrza. Jednakże nie mogła tu wchodzić w grę sama płomienna kula. Jakim bowiem sposobem kula może wydawać dźwięki trąby?

Nadaremno omawiane dźwięki, usiłowano złożyć na karb złudzenia słuchowego. W każdym razie złudzenie słuchowe, było równe złudzeniu optycznemu. Niezliczeni obserwatorzy niejednokrotnie przecież widzieli i słyszeli zarazem owo zjawisko. Tak, naprzykład, w ciemną noc – z 12 na 13 maja – udało się obserwatorom z Yale-Collegs w Sheffieldzie uchwycić kilka taktów w A-dur, które najzupełniej odpowiadały i zgadzały się z pewną częścią znanej melodji Chant du départ – wojskowej pieśni wojennej.

– Bardzo ładnie, – rzekną na to dowcipnisie – mamy zatem w powietrzu całą francuską orkiestrę.

Żart nie stanowi jednak odpowiedzi! Tembardziej, że takie same spostrzeżenia dało założone przez Atlantic Iron Works Company obserwatorjum w Bostonie, którego zapatrywania w dziedzinie astronomji i meteorologii miały swoje znaczenie w świecie naukowym. Dalej dyrektor założonego dzięki hojności Mr. Kilgoora w r. 1870 obserwatorjum na górze Lookont Mr. Cinati, rzekł zupełnie otwarcie, że jest jednak coś prawdy w tych rozpowszechnianych pogłoskach o ukazywaniu się w atmosferze w różnych miejscowościach jakiegoś ruchomego ciała, o którego składnikach, wielkości, szybkości i torze biegu nic nie można powiedzieć.

W tym właśnie czasie jeden z największych dzienników świata, New-York Herald otrzymał od jakiegoś abonenta następujące anonimowe doniesienie: „Nie poszła jeszcze dotąd w zapomnienie walka, jaka toczyła się między spadkobiercą Begumy z Ragginahra, francuskim lekarzem Sarrasinem, założycielem miasta Franceville a niemieckim inżynierem panem Schulzem, twórcą miasta-fabryki Stahlstadt; walka ta, jak wiadomo, toczyła się na Południu Stanów Zjednoczonych w Oregonie.

Otóż inżynier Schulze, chcąc zburzyć Franceville, wyrzucił olbrzymi pocisk a raczej maszynę, mającą za jednym zamachem obrócić w perzynę całe miasto.

Ów pocisk, którego początkowa szybkość przy wyjściu z lufy monstrualnego działa była mylnie obliczona, został wyrzucony z szesnastokrotnie większą szybkością, niż wynosi szybkość obrotu ziemi dookoła jej osi, – i że na ziemię nie opadł, a tem samem jeszcze krąży jako ognista kula naokoło naszej planety i będzie krążyć aż do końca świata.

Dlaczego zatem ten olbrzymi pocisk, którego istnienie nie ulega najmniejszej wątpliwości, nie miałby być tym tajemniczym zjawiskiem.

Tak, było to zupełnie mądrze ze strony tego abonenta New-York Heralda… ale trąba?… Napewno w pocisku owego pana Schulza nie było żadnej trąby.

Wszystkie zatem wyjaśnienia nic nie wyjaśniały a wszyscy badacze badali poprostu błędnie.

Pozostawała jedna tylko hipoteza dyrektora obserwatorjum Li-Kan-Wey. Ale jak tu przyznać rację skoro ten człowiek jest chińczykiem!

Nie należy jednak sądzić, aby stary i nowy świat zaczął ogarniać przesyt. Przeciwnie, tym samym torem toczyły się dalsze roztrząsania, choć nie można było dojść do jakiegokolwiek bądź uzgodnienia poglądów. Na szczęście nastąpiła jakby pauza. W zupełnym spokoju upłynęło kilka dni, w ciągu których nic nie było słychać o tajemniczym latającym w przestworzu przedmiocie, o ognistej kuli, czy o czemś podobnem i nigdzie nie było słychać znakomitej trąby. Czyżby dziwaczny przedmiot spadł gdzieś na ziemię, w takiem miejscu, w którem odnalezienie go było niemożliwe – lub w morze? Czyżby miał obecnie leżeć na dnie oceanu Atlantyckiego, Wielkiego lub Indyjskiego? Któż mógłby coś o tem powiedzieć?

Nagle między 2 a 3 czerwca zaszedł szereg faktów, które nie dawały się wytłómaczyć żadnym kosmicznym fenomenem.

W ciągu tych ośmiu dni znaleziono mianowicie w najbardziej odległych od siebie punktach kuli ziemskiej chorągwie umocowane na najbardziej niedostępnych miejscach kościołów, zamków i t. d. Tak więc hamburczycy przerazili się widząc podobną chorągiew na szczycie wieży St. Michael, turcy na najwyższym minarecie świętej Zofji, mieszkańcy Rouen na szczycie metalowego grotu swojej katedry, strasburczycy na najwyższym szczycie tumu, amerykanie na głowie posągu Wolności, który, jak wiadomo, stoi u wejścia do portu Nowego-Jorku i na szczycie posągu Washingtona w Bostonie, chińczycy na szczycie świątyni w Kantonie, hindusi na szesnastem piętrze swojej znakomitej świątyni w Tanjurze, rzymianie na krzyżu bazilki św. Piotra, anglicy na szczycie krzyża kościoła św. Pawła w Londynie, egipcjanie na najwyższym punkcie piramidy w Gizeh, wiedeńczycy na państwowym orle umieszczonym na szczycie wieży kościoła św. Stefana, a paryżanie na odgromniku trzystametrowej żelaznej wieży i czasów wystawy 1889 roku.

Chorągiew wyobrażała pośrodku czarnego pola złote słońce z rozrzuconemi wokół pojedyńczemi gwiazdami.

Rozdział II, w którym członkowie Instytutu Weldona kłócą się za sobą i nie mogą dojść do żadnego porozumienia.

Pierwszego z panów, który będzie twierdził coś przeciwnego…

– Oho, w ten sposób można mówić, gdy będzie się miało pewną podstawę!

– Nie ulęknę się pańskich gróźb!…

– Batty, uważaj pan na swoje słowa!

– A pan na swoje, wuju Prudent’ie.

– Obstaję przy tem, że śruba powinna się znajdować tylko w tylnej części!

– My także! My także! – zagrzmiało naraz, jakby z jednej krtani kilkadziesiąt głosów.

– Tylko w przedniej części! – ryknęło kilkadziesiąt innych głosów tak samo potężnie jak ich poprzednicy.

– Nigdy nie będziemy innego zdania.

– Nigdy!… Nigdy!…

– A zatem poco sprzeczamy się dalej?

– To nie sprzeczka… to zwyczajna wymiana zdań!Robur le conquérant

Chapitre I - où le monde savant et le monde ignorant sont aussi embarrassés l’un que l’autre.

«Pan!… Pan!…»

Les deux coups de pistolet partirent presque en même temps. Une vache, qui paissait à cinquante pas de là, reçut une des balles dans l’échine. Elle n’était pour rien dans l’affaire, cependant.

Ni l’un ni l’autre des deux adversaires n’avait été touché.

Quels étaient ces deux gentlemen? On ne sait, et, cependant, c’eût été là, sans doute, l’occasion de faire parvenir leurs noms à la postérité. Tout ce qu’on peut dire, c’est que le plus âgé était Anglais, le plus jeune Américain. Quant à indiquer en quel endroit l’inoffensif ruminant venait de paître sa dernière touffe d’herbe, rien de plus facile. C’était sur la rive droite du Niagara, non loin de ce pont suspendu qui réunit la rive américaine à la rive canadienne, trois milles au-dessous des chutes.

L’Anglais s’avança alors vers l’Américain:

«Je n’en soutiens pas moins que c’était le Rule Britannia! dit-il.

― Non! le Yankee Doodle!» répliqua l’autre.

La querelle allait recommencer, lorsque l’un des témoins, ― sans doute dans l’intérêt du bétail ― s’interposa, disant:

«Mettons que c’était le Rule Doodle et le Yankee Britannia, et allons déjeuner!»

Ce compromis entre les deux chants nationaux de l’Amérique et de la Grande-Bretagne fut adopté à la satisfaction générale. Américains et Anglais, remontant la rive gauche du Niagara, vinrent s’attabler dans l’hôtel de Goat-Island ― un terrain neutre entre les deux chutes. Comme ils sont en présence des œufs bouillis et du jambon traditionnels, du roastbeef froid, relevé de pickles incendiaires, et de flots de thé à rendre jalouses les célèbres cataractes, on ne les dérangera plus. Il est peu probable, d’ailleurs, qu’il soit encore question d’eux dans cette histoire.

Qui avait raison de l’Anglais ou de l’Américain? Il eût été difficile de se prononcer. En tout cas, ce duel montre combien les esprits s’étaient passionnés, non seulement dans le nouveau, mais aussi dans l’ancien continent, à propos d’un phénomène inexplicable, qui, depuis un mois environ, mettait toutes les cervelles à l’envers.

...Os sublime dedit cœlumque tueri, a dit Ovide pour le plus grand honneur de la créature humaine. En vérité, jamais on n’avait tant regardé le ciel depuis l’apparition de l’homme sur le globe terrestre.

Or, précisément, pendant la nuit précédente, une trompette aérienne avait lancé ses notes cuivrées à travers l’espace, au-dessus de cette portion du Canada située entre le lac Ontario et le lac Érié. Les uns avaient entendu le Yankee Doodle, les autres le Rule Britannia. De là cette querelle d’Anglo-Saxons qui se terminait par un déjeuner à Goat-Island. Peut-être, en somme, n’était-ce ni l’un ni l’autre de ces chants patriotiques. Mais ce qui n’était douteux pour personne c’est que ce son étrange avait ceci de particulier qu’il semblait descendre du ciel sur la terre.

Fallait-il croire à quelque trompette céleste, embouchée par un ange ou un archange?… N’était-ce pas plutôt de joyeux aéronautes qui jouaient de ce sonore instrument, dont la Renommée fait un si bruyant usage?

Non! Il n’y avait là ni ballon, ni aéronautes. Un phénomène extraordinaire se produisait dans les hautes zones du ciel ― phénomène dont on ne pouvait reconnaître la nature ni l’origine. Aujourd’hui, il apparaissait au-dessus de l’Amérique, quarante-huit heures après au-dessus de l’Europe, huit jours plus tard, en Asie, au-dessus du Céleste Empire. Décidément, si la trompette qui signalait son passage n’était pas celle du jugement dernier, qu’était donc cette trompette?

De là, en tous pays de la terre, royaumes ou républiques, une certaine inquiétude qu’il importait de calmer. Si vous entendiez dans votre maison quelques bruits bizarres et inexplicables, ne chercheriez-vous pas au plus vite à reconnaître la cause de ces bruits, et, si l’enquête n’aboutissait à rien, n’abandonneriez-vous pas votre maison pour en habiter une autre? Oui, sans doute! Mais ici, la maison, c’était le globe terrestre. Nul moyen de le quitter pour la Lune, Mars, Vénus, Jupiter, ou toute autre planète du système solaire. Il fallait donc découvrir ce qui se passait, non dans le vide infini, mais dans les zones atmosphériques. En effet, pas d’air, pas de bruit, et, comme il y avait bruit ― toujours la fameuse trompette! ― c’est que le phénomène s’accomplissait au milieu de la couche d’air, dont la densité va toujours en diminuant et qui ne s’étend pas à plus de deux lieues autour de notre sphéroïde.

Naturellement, des milliers de feuilles publiques s’emparèrent de la question, la traitèrent sous toutes ses formes, l’éclaircirent ou l’obscurcirent, rapportèrent des faits vrais ou faux, alarmèrent ou rassurèrent leurs lecteurs, ― dans l’intérêt du tirage, ― passionnèrent enfin les masses quelque peu affolées. Du coup, la politique fut par terre, et les affaires n’en allèrent pas plus mal. Mais qu’y avait-il?

On consulta les observatoires du monde entier. S’ils ne répondaient pas, à quoi bon des observatoires? Si les astronomes, qui dédoublent ou détriplent des étoiles à cent mille milliards de lieues, n’étaient pas capables de reconnaître l’origine d’un phénomène cosmique, dans le rayon de quelques kilomètres seulement, à quoi bon des astronomes?

Aussi, ce qu’il y eut de télescopes, de lunettes, de longues-vues, de lorgnettes, de binocles, de monocles, braqués vers le ciel, pendant ces belles nuits de l’été, ce qu’il y eut d’yeux à l’oculaire des instruments de toutes portées et de toutes grosseurs, on ne saurait l’évaluer. Peut-être des centaines de mille, à tout le moins. Dix fois, vingt fois plus qu’on ne compte d’étoiles à l’œil nu sur la sphère céleste. Non! Jamais éclipse, observée simultanément sur tous les points du globe, n’avait été à pareille fête.

Les observatoires répondirent, mais insuffisamment. Chacun donna une opinion, mais différente. De là, guerre intestine dans le monde savant pendant les dernières semaines d’avril et les premières de mai.

L’observatoire de Paris se montra très réservé. Aucune des sections ne se prononça. Dans le service d’astronomie mathématique, on avait dédaigné de regarder; dans celui des opérations méridiennes, on n’avait rien découvert; dans celui des observations physiques, on n’avait rien aperçu; dans celui de la géodésie, on n’avait rien remarqué; dans celui de la météorologie, on n’avait rien entrevu; enfin, dans celui des calculateurs, on n’avait rien vu. Du moins l’aveu était franc. Même franchise à l’observatoire de Montsouris, à la station magnétique du parc Saint-Maur. Même respect de la vérité au Bureau des Longitudes. Décidément, Français veut dire «franc».

La province fut un peu plus affirmative. Peut-être dans la nuit du 6 au 7 mai avait-il paru une lueur d’origine électrique, dont la durée n’avait pas dépassé vingt secondes. Au Pic-du-Midi, cette lueur s’était montrée entre neuf et dix heures du soir. À l’observatoire météorologique du Puy-de-Dôme, on l’avait saisie entre une heure et deux heures du matin; au Mont Ventoux, en Provence, entre deux et trois heures; à Nice, entre trois et quatre heures; enfin, au Semnoz-Alpes, entre Annecy, le Bourget et le Léman, au moment où l’aube blanchissait le zénith.

Evidemment, il n’y avait pas à rejeter ces observations en bloc. Nul doute que la lueur eût été observée en divers postes ― successivement ― dans le laps de quelques heures. Donc, ou elle était produite par plusieurs foyers, courant à travers l’atmosphère terrestre, ou, si elle n’était due qu’à un foyer unique, c’est que ce foyer pouvait se mouvoir avec une vitesse qui devait atteindre bien près de deux cents kilomètres à l’heure.

Mais, pendant le jour, avait-on jamais vu quelque chose d’anormal dans l’air?

Jamais.

La trompette, du moins, s’était-elle fait entendre à travers les couches aériennes?

Pas le moindre appel de trompette n’avait retenti entre le lever et le coucher du soleil.

Dans le Royaume-Uni, on fut très perplexe. Les observatoires ne purent se mettre d’accord. Greenwich ne parvint pas à s’entendre avec Oxford, bien que tous deux soutinssent «qu’il n’y avait rien.»

«Illusion d’optique! disait l’un.

― Illusion d’acoustique!» répondait l’autre.

Et là-dessus, ils disputèrent. En tout cas, illusion.

À l’observatoire de Berlin, à celui de Vienne, la discussion menaça d’amener des complications internationales. Mais la Russie, en la personne du directeur de son observatoire de Poulkowa, leur prouva qu’ils avaient raison tous deux; cela dépendait du point de vue auquel ils se mettaient pour déterminer la nature du phénomène, en théorie impossible, possible en pratique.

En Suisse, à l’observatoire de Saütis, dans le canton d’Appenzel, au Righi, au Gäbris, dans les postes du Saint-Gothard, du Saint-Bernard, du Julier, du Simplon, de Zurich, du Somblick dans les Alpes tyroliennes, on fit preuve d’une extrême réserve à propos d’un fait que personne n’avait jamais pu constater ― ce qui est fort raisonnable.

Mais, en Italie, aux stations météorologiques du Vésuve, au poste de l’Etna, installé dans l’ancienne Casa Inglese, au Monte Cavo, les observateurs n’hésitèrent pas à admettre la matérialité du phénomène, attendu qu’ils l’avaient pu voir, un jour, sous l’aspect d’une petite volute de vapeur, une nuit, sous l’apparence d’une étoile filante. Ce que c’était, d’ailleurs, ils n’en savaient absolument rien.

En vérité, ce mystère commençait à fatiguer les gens de science, tandis qu’il continuait à passionner, à effrayer même les humbles et les ignorants, qui ont formé, forment et formeront l’immense majorité en ce monde, grâce à l’une des plus sages lois de la nature. Les astronomes et les météorologistes auraient donc renoncé à s’en occuper, si, dans la nuit du 26 au 27, à l’observatoire de Kantokeino, au Finmark, en Norvège, et dans la nuit du 28 au 29, à celui de l’Isfjord, au Spitzberg, les Norvégiens d’une part, les Suédois de l’autre, ne se fussent trouvés d’accord sur ceci: au milieu d’une aurore boréale avait apparu une sorte de gros oiseau, de monstre aérien. S’il n’avait pas été possible d’en déterminer la structure, du moins n’était-il pas douteux qu’il eût projeté hors de lui des corpuscules qui détonaient comme des bombes.

En Europe, on voulut bien ne pas mettre en doute cette observation des stations du Finmark et du Spitzberg. Mais, ce qui parut le plus phénoménal en tout cela, c’était que des Suédois et des Norvégiens eussent pu se mettre d’accord sur un point quelconque.

On rit de la prétendue découverte dans tous les observatoires de l’Amérique du Sud, au Brésil, au Pérou comme à la Plata, dans ceux de l’Australie, à Sidney, à Adélaïde comme à Melbourne. Et le rire australien est des plus communicatifs.

Bref, un seul chef de station météorologique se montra affirmatif sur cette question, malgré tous les sarcasmes que sa solution pouvait faire naître. Ce fut un Chinois, le directeur de l’observatoire de Zi-Ka-Wey, élevé au milieu d’une vaste plaine, à moins de dix lieues de la mer, avec un horizon immense, baigné d’air pur.

«Il se pourrait, dit-il, que l’objet dont il s’agit fût tout simplement un appareil aviateur, une machine volante!»

Quelle plaisanterie!

Cependant, si les controverses furent vives dans l’Ancien Monde, on imagine ce qu’elles durent être en cette portion du Nouveau, dont les États-Unis occupent le plus vaste territoire.

Un Yankee, on le sait, n’y va pas par quatre chemins. Il n’en prend qu’un, et généralement celui qui conduit droit au but. Aussi les observatoires de la Fédération américaine n’hésitèrent-ils pas à se dire leur fait. S’ils ne se jetèrent pas leurs objectifs à la tête, c’est qu’il aurait fallu les remplacer au moment où l’on avait le plus besoin de s’en servir.

En cette question si controversée, les observatoires de Washington dans le district de Colombia, et celui de Cambridge dans l’État de Duna, tinrent tête à celui de Darmouth-College dans le Connecticut, et à celui d’Aun-Arbor dans le Michigan. Le sujet de leur dispute ne porta pas sur la nature du corps observé, mais sur l’instant précis de l’observation; car tous prétendirent l’avoir aperçu dans la même nuit, à la même heure, à la même minute, à la même seconde, bien que la trajectoire du mystérieux mobile n’occupât qu’une médiocre hauteur au-dessus de l’horizon. Or, du Connecticut au Michigan, du Duna au Colombia, la distance est assez grande pour que cette double observation, faite au même moment, pût être considérée comme impossible.

Dudley, à Albany, dans l’État de New York, et West-Point, de l’Académie militaire, donnèrent tort à leurs collègues par une note qui chiffrait l’ascension droite et la déclinaison dudit corps.

Mais il fut reconnu plus tard que ces observateurs s’étaient trompés de corps, que celui-ci était un bolide qui n’avait fait que traverser la moyenne couche de l’atmosphère. Donc, ce bolide ne pouvait être l’objet en question. D’ailleurs, comment le susdit bolide aurait-il joué de la trompette?

Quant à cette trompette, on essaya vainement de mettre son éclatante fanfare au rang des illusions d’acoustique. Les oreilles, en cette occurrence, ne se trompaient pas plus que les yeux. On avait certainement vu, on avait certainement entendu. Dans la nuit du 12 au 13 mai, ― nuit très sombre, ― les observateurs de Yale-College, à l’École scientifique de Sheffield, avaient pu transcrire quelques mesures d’une phrase musicale, en ré majeur, à quatre temps, qui donnait note pour note, rythme pour rythme, le refrain du Chant du Départ.

«Bon! répondirent les loustics, c’est un orchestre français qui joue au milieu des couches aériennes!»

Mais plaisanter n’est pas répondre. C’est ce que fit remarquer l’observatoire de Boston, fondé par l’Atlantic Iron Works Society, dont les opinions sur les questions d’astronomie et de météorologie commençaient à faire loi dans le monde savant.

Intervint alors l’observatoire de Cincinnati, créé en 1870 sur le mont Lookout, grâce à la générosité de M. Kilgoor, et si connu pour ses mesures micrométriques des étoiles doubles. Son directeur déclara, avec la plus entière bonne foi, qu’il y avait certainement quelque chose, qu’un mobile quelconque se montrait, dans des temps assez rapprochés, en divers points de l’atmosphère, mais que sur la nature de ce mobile, ses dimensions, sa vitesse, sa trajectoire, il était impossible de se prononcer.

Ce fut alors qu’un journal dont la publicité est immense, le New-York-Herald, reçut d’un abonné la communication anonyme qui suit:

«On n’a pas oublié la rivalité qui mit aux prises, il y a quelques années, les deux héritiers de la Begum de Ragginahra, ce docteur français Sarrasin dans sa cité de Franceville, l’ingénieur allemand Herr Schultze, dans sa cité de Stahlstadt, cités situées toutes deux en la partie sud de l’Oregon, aux États-Unis.

«On ne peut avoir oublié davantage que, dans le but de détruire Franceville, Herr Schultze lança un formidable engin qui devait s’abattre sur la ville française et l’anéantir d’un seul coup.

«Encore moins ne peut-on avoir oublié que cet engin, dont la vitesse initiale au sortir de la bouche du canon-monstre avait été mal calculée, fut emporté avec une rapidité supérieure à seize fois celle des projectiles ordinaires, ― soit cent cinquante lieues à l’heure, ― qu’il n’est plus retombé sur la terre, et que, passé à l’état de bolide, il circule et doit éternellement circuler autour de notre globe.

«Pourquoi ne serait-ce pas le corps en question dont l’existence ne peut être niée?»

Fort ingénieux, l’abonné du New-York-Herald. Et la trompette?… Il n’y avait pas de trompette dans le projectile de Herr Schultze!

Donc, toutes ces explications n’expliquaient rien, tous ces observateurs observaient mal.

Restait toujours l’hypothèse proposée par le directeur de Zi-Ka-Wey. Mais l’opinion d’un Chinois!…

Il ne faudrait pas croire que la satiété finît par s’emparer du public de l’Ancien et du Nouveau Monde. Non! les discussions continuèrent de plus belle, sans qu’on parvînt à se mettre d’accord. Et, cependant, il y eut un temps d’arrêt. Quelques jours s’écoulèrent sans que l’objet, bolide ou autre, fût signalé, sans que nul bruit de trompette se fît entendre dans les airs. Le corps était-il donc tombé sur un point du globe où il eût été difficile de retrouver sa trace ― en mer, par exemple? Gisait-il dans les profondeurs de l’Atlantique, du Pacifique, de l’Océan Indien? Comment se prononcer à cet égard?

Mais alors, entre le 2 et le 9 juin, une série de faits nouveaux se produisirent, dont l’explication eût été impossible par la seule existence d’un phénomène cosmique.

En huit jours, les Hambourgeois, à la pointe de la tour Saint-Michel, les Turcs, au plus haut minaret de Sainte-Sophie, les Rouennais, au bout de la flèche métallique de leur cathédrale, les Strasbourgeois, à l’extrémité du Munster, les Américains, sur la tête de leur statue de la Liberté, à l’entrée de l’Hudson, et, au faîte du monument de Washington, à Boston, les Chinois, au sommet du temple des Cinq-Cents-Génies, à Canton, les Indous, au seizième étage de la pyramide du temple de Tanjour, les San-Pietrini, à la croix de Saint-Pierre de Rome, les Anglais, à la croix de Saint-Paul de Londres, les Égyptiens, à l’angle aigu de la Grande Pyramide de Gizèh, les Parisiens, au paratonnerre de la Tour en fer de l’Exposition de 1889, haute de trois cents mètres, purent apercevoir un pavillon qui flottait sur chacun de ces points difficilement accessibles.

Et ce pavillon, c’était une étamine noire, semée d’étoiles, avec un soleil d’or à son centre.

Chapitre II - dans lequel les membres du weldon-institute se disputent sans parvenir à se mettre d’accord.

«Et le premier qui dira le contraire…

― Vraiment!… Mais on le dira, s’il y a lieu de le dire!

― Et en dépit de vos menaces!…

― Prenez garde à vos paroles, Bat Fyn!

― Et aux vôtres, Uncle Prudent!

― Je soutiens que l’hélice ne doit pas être à l’arrière!

― Nous aussi!… Nous aussi!… répondirent cinquante voix, confondues dans un commun accord.

― Non!… Elle doit être à l’avant! s’écria Phil Evans.

― À l’avant! répondirent cinquante autres voix avec une vigueur non moins remarquable.

― Jamais nous ne serons du même avis!

― Jamais!… Jamais!

― Alors à quoi bon disputer?

― Ce n’est pas de la dispute!… C’est de la discussion!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: