-
W empik go
Rocznik osiem cztery - ebook
Rocznik osiem cztery - ebook
Od czego są przyjaciele, jeśli nie od wpędzania w kłopoty?
Luiza, Malwina, Angelika i Maciek – grupa przyjaciół, których więź ukształtowały lata wspólnie spędzone w Wiśle. Choć dorosłość rzuciła ich w różne miejsca, tęsknota za „starymi czasami” nie pozwala im na długo oddalać się od korzeni. Wracają na znane sobie ścieżki jak bumerang. Nie wiedzą, że przy kolejnym spotkaniu znajdą się na drodze, która prowadzi w niepokojąco mroczne zaułki...
Kiedy Luiza rzuca pracę, Angelika rodzinę, a Malwina swoje przekonania, Maciek stara się utrzymać ten chaotyczny zespół w ryzach. Jednocześnie jednak wciąga Angelikę w swoje podejrzane interesy. Cała historia zaczyna skręcać w niebezpieczną stronę... A grupa zdaje sobie sprawę, że nie tylko górskie szlaki skrywają tajemnice.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8373-621-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osiem, cztery, zero, siedem, zero, osiem. Brzmi jak numer telefonu z początku lat siedemdziesiątych. W rzeczywistości to zaklęcie, sekwencja liczb, która otworzyła mi drzwi do życia. Od matury wypowiedziałam ten kod (plus kolejnych pięć liczb składających się na tajemniczy numer PESEL) tysiące razy w rozmaitych okolicznościach, aby umożliwić identyfikację mojej osoby jako pełnoprawnego członka – tak zwanego – społeczeństwa. Posiadanie własnego kodu numerycznego to znak, że faktycznie istniejesz, można tobą pomiatać, można cię inwigilować, ale kiedy zaistnieje sposobność, należy cię także szanować.
Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty nie odznaczył się w dziejach kraju i świata niczym spektakularnym. Na ziemiach określanych – administracyjnie, geograficznie i historycznie – mianem polskich był to czas raczej szary, bury i ponury. Chciałoby się rzec: stara bieda. Nad wszystkim czuwał Gospodarz Domu pilnujący, aby narodowi, rozbestwionemu przez rozpustną i ociekającą bogactwem dekadę Gierka, z dobrobytu nie poprzewracało się zbytnio w głowach… i tyłkach. Mroczny Rycerz, choć w ciemnych okularach, miał doskonałe baczenie na swoich poddanych. Widział i słyszał każde – nawet nieśmiałe – podrygi młodzieńczych kontestacji, porywów serca, buntu przeciwko „zaistniałej sytuacji” czy – nie daj Boże – ujawniania nadmiernych zdolności przywódczych.
Mieszkańcy wszystkich czterdziestu dziewięciu województw, bez wyjątku, ćwiczyli wojskową dyscyplinę w kolejkach po tak zwane towary pierwszej potrzeby, takie jak:
– papier toaletowy o delikatności pokrewnej papierowi ściernemu, legendarny w pewnych kręgach i od czasu do czasu zyskujący popularność także obecnie;
– mięso, dziś już powszechnie znane ze swoich rakotwórczych właściwości;
– cukier, aktualnie określany mianem „białej śmierci”;
– wyroby czekoladopodobne, szczęśliwie już niewystępujące, z podobnych powodów jak wymienione uprzednio;
– masło, kolejny wyrób odzwierzęcy z czarnej listy kardiologów, neurologów i dietetyków…
Słowem – zapobiegliwi i troskliwi towarzysze już w tak ubogich poznawczo czasach potrafili zadbać o zdrowie, wygląd i ogólny _wellbeing_ swojego ukochanego narodu. Skrupulatnie wydzielali każde sto gramów tychże śmiercionośnych produktów. A to wszystko z obawy, żeby proletariat im przedwcześnie nie wymarł. Wygłodzony, wymęczony i wymarznięty w kolejnych zimach stulecia proletariat nie miał ani sił, ani chęci zapisywać się na kartach historii. W osiemdziesiątym czwartym identyfikował się jako uciemiężony, utrudzony i smętny.
W tych niezbyt przyjaznych okolicznościach przyszliśmy na świat my – wczesne „igreki” bądź późne „iksy”, co zależy od tego, jak kto mierzy i jaki ma nastrój. Według powszechnie przyjętych ram czasowych zaliczamy się, mimo wszystko, do wczesnych igreków. Ambitni, zaangażowani, wielozadaniowi i stabilni pracownicy, jak chcieliby zaszufladkować te miliony osób urodzonych od początku lat osiemdziesiątych do połowy lat dziewięćdziesiątych haerowcy i rekruterzy, szukający podparcia w sztywnych i zdefiniowanych odgórnie schematach. Bo przecież to praca jest naczelną spośród cnót i potrzeb każdego odpowiedzialnego człowieka w wieku produkcyjnym. Tak w kapitaliźmie, jak i w socjalizmie – praca uszlachetnia. Pamiętam, że ten frazes z uporem powtarzał ojciec Malwiny, którego zresztą praca rzeczywiście uszlachetniła… Kiedy miałyśmy siedem czy osiem lat nie bardzo wiedziałyśmy, jak zinterpretować to stwierdzenie, ale już wtedy czułyśmy podświadomie, że dorosłe życie musi być nieźle przesrane.
Kiedy zdarzy nam się zanurzyć we wspólnym kotle wraz z młodszymi kolegami ze schyłku „igreka” albo, co gorsza, środkowej „zetki”, zaczynamy czuć się bliższymi kultowemu niemal pokoleniu Iksi – „zagubionym w chaosie współcześności” (jak podaje Wikipedia), szukajacym sensu własnej egzystencji tradycjonalistom. Dekadencja zawsze lepiej się sprzedawała. Przynajmniej „za naszych czasów”.
Wyrastaliśmy na szarej, jałowej ziemi i aż dziw, że coś się z tego _uplingło_ (słowo kiedyś chętnie powtarzane przez nasze własne i cudze babcie). Nikt się nami specjalnie nie interesował, chyba że jak trzeba było spuścić lanie albo użyć innej formy dyscypliny. Za to my interesowaliśmy się wieloma sprawami, zwłaszcza w obrębie własnego podwórka. Dalej nasze nieukształtowane umysły nie były jeszcze w stanie sięgnąć. Nie narzekaliśmy też na nadmiar możliwości rozwoju intelektualnego. Mogliśmy zaś rozwijać się fizycznie – szczególnie w nogach – trzymając mamie miejsce w kolejce do mięsnego do czasu, aż wyszła z pracy i sama mogła przejąć pałeczkę w tej absurdalnej sztafecie. Jak by nie patrzeć, zadbano, abyśmy wolni od pokus i nadmiaru bodźców mogli prowadzić spokojne życie współczesnych ascetów. Nic dziwnego, że kiedy czwartego czerwca osiemdziesiątego dziewiątego roku na sygnał Joanny Szczepkowskiej jak gdyby nigdy nic zakończył się w Polsce komunizm, mogliśmy poczuć się lekko oszukani. To uczucie podświadomie pozostało w nas aż do dziś.
Nie pasujemy mentalnie ani do „młodzieży” urodzonej już w czasach powszechnej dostępności gum Turbo (ulubiony dziecięcy przysmak Maćka) i lalek Barbie, ani do „seniorów” z powojennego demograficznego wyżu, określanych uroczo mianem _baby boomersów_.
Jesteśmy jak ta czarna owca – gdziekolwiek nie próbowalibyśmy się wtopić, zawsze będzie wiadomo, że to my. Dla jednych gówniarze, którzy nie poznali na własnej skórze, czym jest prawdziwy stan wojenny. Dla drugich frajerzy, którzy posiadaniem pierwszej komórki mogli poszczycić się dopiero w późnym okresie nastoletnim i do tego były to głównie „cegły”, których największym smartdodatkiem była gra w węża. I może właśnie to wyobcowanie sprawia, że czujemy się lepsi od innych. Dorastaliśmy na równi z demokracją, kapitalizmem i po części to my wprowadzaliśmy nasz kraj do cywilizowanego świata. Wymuszaliśmy na rodzicach zakupy: niemieckich słodyczy, duńskich klocków Lego, amerykańskich resoraków Hot Wheels czy anten satelitarnych, dzięki którym całymi rodzinami mogliśmy godzinami oglądać zagraniczne programy rozrywkowe w kompletnie niezrozumiałych dla nas językach. To my byliśmy motywacją dla starszych pokoleń do nauki tego nowego, przebodźcowanego i przekoloryzowanego świata. Nawet jeśli mieliśmy wówczas dziesięć lat i robiliśmy to całkiem nieświadomie.
Urodzeni na europejskiej prowincji, żeby nie powiedzieć europejskim zadupiu, w początkach końca „epoki słusznie minionej”, mimo wszelkich niesprzyjających okoliczności, od najmłodszych lat czuliśmy się przyszłością narodu.
Czterdzieści lat później nadal się tak czujemy. Tylko czas gra na naszą niekorzyść.