- W empik go
Roderyk. Opowieść o błędnym rycerzu - ebook
Roderyk. Opowieść o błędnym rycerzu - ebook
W dniach, w których rozpoczyna się nasza opowieść, rycerz Roderyk był już mężem w wieku co najmniej dojrzałym, o postawie dość tęgiej, ale nie brzuchatej. Głowy, osadzonej na potężnym karku, nie nosił wysoko, spoglądając raczej spode łba niż z wyższością, choć zwykle zmrużone oczy patrzyły na świat życzliwie. Inaczej niż wielcy panowie tamtych czasów, włosy miał krótkie, na czubku głowy wytarte od filcowej czapeczki, zakładanej pod żelazny hełm. Ruda broda zakrywała mu połowę twarzy.
Plecy Roderyk miał szerokie, ramiona silne jak u niedźwiedzia, a nogi grube i mocne. Podróżując, nawet w najgorętsze dni nie zdejmował kolczej koszuli, która jest, jak wiadomo, również niezawodnym środkiem przeciw nieczystości, a na nią zakładał skórzany albo lniany kaftan. Na hełmie nie miał klejnotu, a tarczę, z mocno potrzaskaną blachą, malował zawsze na biało. Białosiwy, jak mleko, był jego najwierniejszy towarzysz, większy nieco od zwykłego destriera bojowy ogier, zwany, z przyczyn których na razie nie wyjaśnimy, Peloponidesem.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366687233 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniach, kiedy rozpoczyna się nasza opowieść, rycerz Roderyk był już mężem co najmniej dojrzałym, figury dość tęgiej, ale nie brzuchatej. Głowy osadzonej na potężnym karku nie nosił wysoko, spoglądał raczej spode łba niż z wyższością, choć zmrużone oczy zwykle patrzyły na świat życzliwie. Inaczej niż wielcy panowie tamtych czasów, włosy miał krótkie, na czubku głowy wytarte od filcowej czapeczki zakładanej pod żelazny hełm. Ruda broda zakrywała mu połowę twarzy. Plecy Roderyk miał szerokie, ramiona silne jak u niedźwiedzia, a nogi grube i mocne. Podróżując, nawet w najgorętsze dni nie zdejmował kolczej koszuli, która jest, jak wiadomo, również niezawodnym środkiem przeciw nieczystości, a na nią zakładał skórzany albo lniany kaftan. Na hełmie nie miał klejnotu, a tarczę z mocno potrzaskaną blachą malował zawsze na biało. Białosiwy jak mleko był jego najwierniejszy towarzysz, większy nieco od zwykłego destriera bojowy ogier, zwany z przyczyn, których na razie nie wyjaśnimy, Peloponidesem.
Swoje prawdziwe imię Roderyk skrywał, chcąc by same tylko czyny za nim świadczyły. Może miał też i inne powody, by zataić swój ród i pochodzenie, ale skoro sam tak zdecydował, uszanujmy ukryte dla nas racje, opisując to tylko, co każdy sam na własne oczy mógł zobaczyć.
Już się zapewne Najszlachetniejszy Czytelniku zdążyłeś zorientować, że rycerz Roderyk, choć w niczym nie przypominał wychudzonego wariata, był rycerzem błędnym. Różnił się jednak od innych członków swej fratrii. Pamiętając bowiem, że spośród grzechów głównych pierwszym jest pycha, mało sobie cenił sławę, dla której przecież niejeden młodzieniec ryzykował nie tylko zdrowie, ale nawet i nieśmiertelną duszę. A ponieważ z wiekiem przybywa nie tylko brzucha, ale i rozumu, Roderyk jako człek doświadczony nad przychylność pięknych dam, ten powód wzajemnych gniewów, waśni i tysiąca pojedynków, przedkładał pasztety, dziczyznę, stare wina, ciemne piwo i mocne miody, szczególnie pite w dobrym towarzystwie. Nie pomyśl jednak, drogi Czytelniku, że rycerz należał do tych, co to wojują głównie po karczmach, opowiadając niestworzone historie. Bo Roderyk, choć zwady sam nie szukał, to przymuszony nigdy nie odmawiał, nikomu nie lubił być dłużny, i zwykle tak się zdarzało, że ten, co pierwszy z nim zaczynał, to i pierwszy kończył.
W wigilię św. Jana, w dzień słoneczny, ale jeszcze nie bardzo upalny, jechał nasz bohater przez zielony las, ciesząc się szumem wysokich drzew, śpiewem ptaków i chłodnym cieniem. A ponieważ był tego dnia szczególnie wesół, podśpiewywał rozmaite piosenki, czyniąc swym głosem wielki despekt cechowi bardów i trubadurów. Jeśli coś mogło mu zepsuć nastrój, to tylko myśl, że koło południa zacznie mu, jak wiedział z doświadczenia, burczeć w brzuchu. Miał rycerz co prawda w sakwie nieco sera i chleba, i jeszcze wodę w bukłaku, ale jako człowiek roztropny wolał nie naruszać żelaznej rezerwy, a że nie był to piątek, zaczął się rozglądać za czymś bardziej treściwym.
I nie czekał długo. Zaraz za zakrętem wyjechał wprost na pięknego koziołka, który, strwożony, stał przez chwilę jak wryty, by puścić się nagle do ucieczki przez szeroką polanę. Roderyk, myśliwy doświadczony i coraz bardziej głodny, nie zamierzał utracić obiadu. Ścisnął więc kolanami boki Peloponidesa, zrywając go do galopu, a sam przechylił się w siodle sięgając po łuk. Niedługo to trwało, kiedy pierwsza strzała ze świstem pomknęła w stronę skaczącego przez polanę koziołka, ale rycerz chybił. Roderyk, pędzący na końskim grzbiecie w stronę ściany gęstego boru, znalazł jeszcze czas, by unieść brwi ze zdziwienia. Znał co prawda wielu lepszych od siebie strzelców, ale łukiem posługiwał się dość biegle, by z kilkudziesięciu kroków ustrzelić niemałego przecież zwierza. Nałożył na cięciwę drugą strzałę i wypuścił ją w pełnym biegu – i znów chybił, bo koziołek, jakby ostrzeżony, uskoczył w bok, by za chwilę wpaść w las. Roderyk nie miał w zwyczaju łatwo się poddawać. Wciąż trzymając łuczysko, chwycił wodze i poprowadził wierzchowca pomiędzy drzewa. I tak ganiali się Roderyk z koziołkiem przez dobre trzy pacierze, ale rycerz już ani razu nie złożył się do strzału. I kiedy wreszcie postanowił dać spokój zwierzowi, zorientował się, że w myśliwskim zapale zagalopował się nieco za daleko.
Był to już inny las, gęsty i ciemny. Taki, od którego zwykły wędrowiec trzyma się z daleka, a i rycerz, choć mało bojący, odczuwał w tym miejscu dziwny niepokój. Kierując się zatem słońcem i zostawionymi przez siebie śladami, zaczął Roderyk wracać tam, skąd przybył. I już wydawało mu się, że za chwilę trafi znów na gościniec, kiedy usłyszał jakiś dźwięk, przejmujący i tak pełen żalu, że ścisnęło się jego dobre serce. Ruszył więc powoli tam, skąd, jak mu się zdawało, dobiegał ów głos żałosny, przepełniony rozpaczą. I wyjechał na niewielką polanę, gdzie pod rozłożystym dębem ktoś dobry ze sto lat temu postawił kapliczkę świętego Krzysztofa.
Ujrzał tam Roderyk młodą dziewczynę w zielonej sukni, której ciałem wstrząsał płacz, cichnący już, ale przez to wcale nie mniej smutny, jakby już pozbawiony nadziei, że święty zanieść może do tronu Pańskiego jej prośbę. Roderyk, zawsze niezbyt śmiały wobec niewiast, nie bardzo wiedział, co zrobić, czy uszanować miejsce i życzenie panny, która najwyraźniej szukała pociechy w samotnej modlitwie, czy raczej od razu ofiarować jej swe służby. Obawiał się przy tym, by jego wygląd dziki nie wystraszył modlącej się dzieweczki, bo po prawdzie zdarzało się nieraz, że i zbój na drodze pod jego spojrzeniem zaczynał udawać, że trzymana w brudnej łapie nabijana krzemieniami pała to kostur pielgrzymi. Zanim rozstrzygnął ten dylemat, wielki wierzchowiec nastąpił na suchą gałąź, a rycerz ujrzał, że panna, rudowłosa i bardzo nadobna, nie wstając nawet, zawinęła się na kolanach jak w tańcu i chwyciła jesionowy łuk wyrobiony wedle walijskiego wzoru, tylko rzecz jasna krótszy. I zanim Roderyk zdążył powiedzieć słowo, śmignęła strzała pierzasta i wbiła się z hukiem w pień sosny tuż nad jego głową. Uznał zatem rycerz, że roztropniej będzie się nie ruszać. Zastygł więc niczym żona Lota, zastanawiając się, czy piękna łuczniczka daruje mu życie, czy też następny pocisk wyśle prosto w serce. I tak stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, panna groźnie, a rycerz dość jak na niego przyjaźnie, bo panna, wyraźnie nie z tych, co mdleją z przestrachu, od pierwszego spojrzenia bardzo mu się spodobała. I zawstydziła się panna, choć trzymała broń w rękach, a jej blade liczko zaczęło się czerwienić. I naśladując tych wodzów, co to gdy przegrywają, zamiast brać nogi za pas, rzucają się naprzód, wciąż trzymając napięty łuk rzekła:
– Kim jesteś, człowieku, by podchodzić do mnie podstępem w lasach mego ojca? Jeśli masz złe zamiary, wiedz, że nie chybiam, a kiedy zadmę w róg, z zamku wypadnie dwudziestu ludzi ku pomocy.
– Wybacz, piękna panno – odpowiedział rycerz, wciąż nieruchomy jak głaz – że tak nagle przerwałem twoją modlitwę. Jestem rycerzem pasowanym, i daję słowo, że nigdy żadnej białogłowie, pannie, wdowie ani też mężatce w niczym nie uchybiłem, chyba że nieświadomie. Zbłądziłem w tych lasach goniąc za zwierzyną, a pod kapliczkę przywiódł mnie twój płacz.
Tu panna popuściła nieco cięciwę, choć żelazny grot dalej groźnie zaglądał rycerzowi w oczy.
– Daruj mi, dobry panie, tę strzałę zbyt pochopnie wypuszczoną. Widać, że nie w ciebie była ona wymierzona – powiedziała panna. – Lecz chciałabym poznać twe imię, bo herbu na tarczy nie mogę stąd dostrzec.
Rycerz, nieco uspokojony, odetchnął głębiej i puścił swobodnie wodze. Koń, jakby czytając w jego myślach, pochylił głowę i zaczął spokojnie skubać słodką koniczynę.
– Nic ci ode mnie, Panno Nadobna, nie grozi. Jam jest Roderyk, znany tu i ówdzie pod różnymi przydomkami. Za herb służą mi ślady razów, które odbiłem tarczą, bo tak ślubowałem. Pozwól mi raczej spytać – ciągnął rycerz, zsiadając z konia – czy mogę uczynić cokolwiek, by ulżyć twym smutkom?
Tu panna, gdy myśli powróciły do trapiącego ją nieszczęścia, wypuściła łuk i zakryła twarz, a z jej oczu zielonych znów popłynęły łzy.
– Wybacz mi dobry panie, ale nie wiem, czy jest na tym świecie ktoś, kto zdołałby mi pomóc. Przyszła na mnie noc najczarniejsza i znikąd pomocy spodziewać się nie mogę.
Rycerz popatrzył smutno na figurę świętego Krzysztofa i tak się odezwał:
– Wiem ja dobrze, że nie ma takiej toni, z której nie wydobyłby się człowiek, jeśli Bóg mu dopomoże, a niezbadane są Jego wyroki. Wiem też, piękna panno, że warto podzielić się smutkiem z drugim człowiekiem, bo wtedy najcięższe nawet brzemię wydaje nam się nieco lżejsze do niesienia.
Panna otarła oczy i powiedziała:
– Przemawia przez ciebie mądrość, dobry panie. Posłuchaj zatem o moich strapieniach i sam oceń, czy słusznie wylewam łzy.Opowieść Panny Nadobnej
Niedaleko miasta Auzon, przez które prowadzi dobra droga, często wybierana przez kupców jadących w stronę Pirenejów, płynie rzeka Allier, zwykle leniwa, ale wcale nie taka łatwa do przebycia, jak mogłoby się zdawać. Niespełna pół mili od miasta, tam gdzie Allier rozlewa się szerzej i zwalnia biegu, jest bród. Miejsce to upatrzył sobie zły rycerz Makrynus i źródłem utrzymania uczynił myto pobierane od podróżnych przekraczających rzekę, choć jako żywo nie miał do tego żadnego prawa. A że Makrynus był chciwy, co często chodzi w parze z okrucieństwem, myto, choć i tak ciężkie, zamienił z czasem w rabunki i mordy, podnosząc świętokradczą rękę nie tylko na kupców i podróżnych, ale nawet na księży, zakonników i pobożnych pielgrzymów. Makrynus posiadał nieopodal mały, ale obronny zameczek, z solidnym kamiennym murem i wyniosłą wieżą, gdzie trzymał co znaczniejszych jeńców i zrabowane skarby, kpił więc sobie w żywe oczy z ludzkiej i boskiej sprawiedliwości. Jeśli jakiś możny pan, zmęczony skargami poddanych albo i stratny na obłupionej karawanie, wyruszał przeciw niemu, Makrynus, śliski jak wąż, ale wybornie znający wojenne rzemiosło, zapadał w lasy albo zamykał się w swej fortecy, skąd patrzył z wysoka na próżne wysiłki oblegających. Pomagał sobie w podobnych opresjach, jak mówiono, również zrabowanym złotem.
Miał zły rycerz syna, powitego przez młodą żonę, zmarłą zaraz w połogu. Ponoć nie było w całym hrabstwie nadobniejszej od niej niewiasty, a Makrynus, zanim jego serce sczerniało do cna, kochał ją miłością wielką, szczerą i dworną. Syn ten, któremu na chrzcie dano na imię Robert, w niczym nie przypominał swojego ojca. Nie dość że piękny (tu rycerz zauważył, jak na pobladłe liczko nadobnej panny wypłynął rumieniec), to jeszcze pełen rycerskich i chrześcijańskich cnót. Odważny w boju, słowny, skromny i miłosierny, nigdy chyba nie zgrzeszył przeciw boskim przykazaniom. Swoją prawość i wielką słodycz musiał odziedziczyć po pani matce, bo trudno uwierzyć, by coś dobrego poza przyrodzoną zdolnością do władania orężem mogło pochodzić z krwi Makrynusa. A Robert, choć okazywał ojcu synowską miłość i przywiązanie, wcale nie pochwalał jego postępków, starał się hamować jego okrucieństwo i jeśli tylko zdołał, próbował ulżyć niewinnym ofiarom. Makrynus ze swej strony, chyba przez pamięć ukochanej żony, cierpliwie znosił synowskie słowa przygany, za które kogoś innego niechybnie pozbawiłby życia.
I zdarzyło się pewnego razu, że wracając z nieudanej rejzy, rozeźlony Makrynus napotkał na drodze pielgrzyma zmierzającego w stronę Composteli. Człowiek ten, zamiast poddać się woli Nieba, nieroztropnie zaczął oganiać się dębowym kosturem, czym wzbudził wesołość złych towarzyszy Makrynusa. Na swoje nieszczęście końcem kija zahaczył konia, a Makrynus w odpowiedzi wepchnął mu między żebra grot kopii. Nie po raz pierwszy popełnił taką zbrodnię, a każda dotąd uchodziła mu płazem, nie przejął się zatem wcale przekleństwem rzuconym na jego głowę przez konającego pątnika.
Od tego dnia jednak coś zmieniło się w podłym życiu Makrynusa. Jakby zmora jakaś usiadła mu na piersi, nie dając ani na chwilę zapomnieć o tej i o poprzednich zbrodniach. Zły rycerz poczuł wreszcie, że jego uczynki zawiodą go niebawem w ognie piekielne. I nieustraszony dotąd Makrynus po raz pierwszy przeraził się sądu, jaki bez wątpienia każdego czeka. Szukając dla siebie jakiejś nadziei, kazał sprowadzić do zamku pobożnego mnicha, bo w warowni już od lat nie było kapelana, a w zamkowej kaplicy trzymano łupy zrabowane. Ale żaden świątobliwy mąż nie odważył się tam przybyć, a przed sługami Makrynusa zatrzaskiwały się mocne bramy wszystkich okolicznych opactw i eremów. Porzucił więc zły rycerz pychę i udał się do sławnego klasztoru, gdzie przez trzy dni w pokorze, sam, bez świty, oczekiwał przed bramą łaski spowiedzi, której mu wreszcie udzielono. I choć w życiu dokonał wielu podłych czynów, wracał do zamku nie bez nadziei na odkupienie swoich grzechów, bo Pan nasz w swej mądrości jest miłosierny. Zanim jednak zdołał rozpocząć zadaną mu pokutę, na gościńcu, na którym sam tyle razy napadał, spotkało go przeznaczenie. Rycerz jakiś z czterema najemnikami czekał na niego w zasadzce, i choć Makrynus, tak biegły w sztuce wojennej, dwóch zabił, a resztę odpędził, to jednak odniósł ranę tak głęboką, że nie było dla niego nadziei na wyzdrowienie.
Przybywszy do zamku, wezwał do swojej komnaty Roberta i ze łzami w oczach wyjawił, jaką pokutę mu naznaczono. Miał Makrynus udać się do kraju pogańskiego i nie wcześniej wrócić, zanim nie uratuje życia dziesięciu pielgrzymom. Lecz śmiertelna rana odebrała mu nadzieję na odkupienie popełnionych grzechów, i zdawało się, że nic go już nie uchroni przed potępieniem. Robert, dobry syn i rycerz, ślubował umierającemu ojcu wypełnić jego pokutę i w ten sposób wybawić go od piekielnych ogni.
W dzień po śmierci Makrynusa, pochowawszy ojca z najlepszym staraniem, wyruszył Robert za Pireneje, gdzie, jak myślał, w kraju opanowanym przez pogan najłatwiej mu będzie wypełnić nałożoną na ojca pokutę. Pozostawił na miejscu stryja jako zarządcę zamku i ziem, nakazując mu rozpuścić drużynę, zaprzestać zbójeckiego procederu i w miarę możliwości naprawić wyrządzone szkody, nie żałując zdobytego tak podle majątku. A ruszając do nieprzyjacielskiego kraju, znalazł jeszcze Robert chwilę, by zapewnić wybrankę serca o stałości swych uczuć i obiecać jak najrychlejszy powrót. A trzeba ci wiedzieć, dobry panie, że miłość swoją oboje trzymali w tajemnicy przed światem z powodu wzajemnej nienawiści ich ojców.
Tu panna przerwała opowiadanie i zalała się znów łzami, a rycerz już wiedział, kim jest ukochana dzielnego Roberta i za kim rozpacza. Po chwili panna podjęła znów swoją historię.
– Przez dwa smutne lata nie było od rycerza Roberta żadnej wiadomości. Ta, która go kochała, z utęsknieniem wypatrywała jego powrotu. Ale nie wszystkich smuciła nieobecność nowego pana. Stryj Roberta, człowiek niemal tak przewrotny i okrutny jak Makrynus, lecz nieposiadający jego odwagi, przyzwyczajać się zaczął do myśli, że Robert nie powróci z wyprawy, a on sam zwoła dawnych kamratów Makrynusa i zacznie rabować koło brodu na rzece Allier. Stryj jednak, znając siłę ramienia bratanka, nie miał śmiałości przeciwstawić się jego woli, póki nie zdobył pewności, że Robert poległ w dalekim kraju. I życzył mu stryj w swym czarnym, tchórzliwym sercu nagłej i niechybnej śmierci.
– Lecz, mój dobry panie – panna zwróciła się wprost do rycerza – dzielnemu Robertowi wojna zgotowała los bardziej okrutny niż zgon w bitwie. Nie dalej jak wczoraj do zamku przybył posłaniec, kupiec żydowski, opłacony sowicie, bo nie jest to rzecz tania, który zobowiązał się dostarczyć list do rąk stryja Roberta. Jeśli myślał, że dobrze go tam przyjmą, zawiódł się srogo. Nie zdążył bowiem dobrze zsiąść z mulicy, służącej mu za wierzchowca, a już posypały się w jego stronę żelazne bełty, a służba spuściła groźne psy. I gdyby nie było mnie w pobliżu – tu panna ścisnęła mocniej łuczysko – zginąłby niechybnie. Kupiec, wdzięczny za uratowanie życia, opowiedział mi, z czym przybywa, i zostawił list.
Tu panna sięgnęła do ozdobnej torby wiszącej przy pasku i wyjęła zwitek pergaminu ze złamaną pieczęcią. A Roderyk, choć pewnie mało kto by się tego po rycerzu spodziewał, czytać się nauczył, i to wcale biegle. Wziął więc list, napisany, jak się szybko zorientował, dość podłą łaciną, i zaczął głośno czytać, co następuje:
_Ja, Hassan, kupiec z wielkiego miasta Zaragoza, do rodziny rycerza Roberta._
_Wiedzcie, nieszczęśni, że rycerz Robert z Czarnego Zamku jest w mojej mocy, zakuty w mocne kajdany i trzymany pod strażą. Choć uparty w błędnym zabobonie odmawia przyjęcia prawdziwej wiary, to jednak powodowany miłosierdziem postanowiłem zwrócić go rodzinie za sumę trzystu bizantów. Do tego doliczyć należy jeszcze czterdzieści bizantów, które wypłacić muszę dziewięciu żonom i dwudziestu trojgu dzieciom czterech jeźdźców, których rycerz Robert w swej niepohamowanej pysze tak poszczerbił, że żaden z nich nie dosiądzie już nigdy konia. Okup ten należy złożyć na ręce kupca Izaaka z Toledo najdalej w osiem niedziel od dnia, w którym doręczono list. W przeciwnym razie rycerz Robert dokona dni swoich jako niewolnik, ryjąc tunele w kopalni srebra._Jak dobry rycerz Roderyk postanowił uwolnić cnego Roberta z niewoli
Skrzywił się rycerz, bo suma wydała mu się ogromna, ale szybko się pomiarkował, bo piękna panna patrzyła na niego z nadzieją, szukając w jego oczach pocieszenia. Zwinął więc pismo, wsunął za pas i rzekł do panny tak:
– Sprawa nie będzie łatwa, bo drogo wycenił wolność waszego Roberta ten podły handlarz. Poznałem ja dobrze kilku takich i wiem, że ludzie są z nich twardzi i nieużyci. Ale płakać nie ma co, bo dopóki ten Hassan, oby go psy pokąsały jak ich fałszywego proroka, ma nadzieję dostać pieniądze, waszemu Robertowi włos z głowy nie spadnie.
Tu Roderyk wzniósł oczy do nieba, bo nie całą prawdę pannie powiedział, ale pomyślał, że dość łez już dziś wylano z powodu dzielnego młodzieńca.
A panna w lot pojęła, że Roderyk powziął zamiar, by dopomóc w uwolnieniu cnego Roberta i chciała ucałować dłonie rycerza, ten jednak cofnął się o krok, bo, jak powiedzieliśmy, nie był zbyt śmiały wobec niewiast, a i jego ręce, stwardniałe od noszenia żelaznych mac, nie bardzo się nadawały do całowania.
– Jeszcze mi panno nie dziękuj. Powiedz mi raczej dwie rzeczy. Gdzie znajdę ów słynny Czarny Zamek, bo chciałbym go sobie dokładnie obejrzeć. A co ważniejsze, czy posłaniec, który przybył z listem, uciekł już daleko po gorącym przyjęciu, jakiego tu zaznał, czy może da się go jeszcze gdzieś odnaleźć.
I tu panna odzyskała najwyraźniej tego ducha, który kazał jej wysłać szybką strzałę w stronę Roderyka. Wyprostowała plecy, podniosła dumnie piękną twarz, co bardzo się spodobało rycerzowi, i trzymając w lewej ręce łuczysko, wskazała nim na południe:
– Tędy, dobry panie, dojedziecie na gościniec, który zaprowadzi was w mniej niż dwie godziny do brodu, skąd już będziecie mogli dostrzec wieżę kościoła, co wznosi się na rynku miasta Auzon. Od rynku odchodzi ulica żydowska, każdy wam ją wskaże, a przy niej stoi tylko jeden przyzwoity dom, mieszka w nim kupiec Samuel. Tam z pewnością zatrzymał się Izaak, bo obiecał zaczekać tydzień lub dwa, nie tracąc nadziei, że uda się zebrać złoto na wykupienie z niewoli dobrego Roberta. Z tego samego gościńca, w miejscu, z którego widać kościelną wieżę, skręcicie panie rycerzu w lewo, na ścieżkę wąską i niebezpieczną, pnącą się w górę, zrazu łagodną, później coraz bardziej stromą i kamienistą. Tam, gdzie las zacznie się przerzedzać, ujrzysz panie zamek Makrynusa, dziś rządzony przez jego podłego brata. Ale uważaj proszę, bo na murach zawsze stoją kusznicy, a załoga, widząc cię samego, z pewnością wypadnie na ciebie z bronią.
Roderyk podziękował pannie za radę, obiecał stawić się w południe dnia następnego przy kaplicy i ruszył w drogę, posilając się ostatnimi kawałkami sera i chleba.
Droga, jaką musiał przebyć do zamku, okazała się rzeczywiście dość uciążliwa, ale ani szlachetny wierzchowiec, ani rycerz nie bali się trudów. Zbliżywszy się ostrożnie do granicy boru, obejrzał sobie Roderyk okryty złą sławą zamek Makrynusa. Wprawnym okiem ocenił, że budowniczy wzniósł go na skale, stawiając ściany z łamanego jasnego kamienia. Mury forteczki ciągnęły się zgodnie z linią, jaką wyznaczał twardy fundament. Miała ona kształt mniej więcej trójkątny, z trzema okrągłymi wieżami, a od strony, gdzie wymurowano silną bramę zwieńczoną machikułem, wykopano fosę, rzecz jasna bez wody, a przejść ją można było jedynie przez zwodzony most, w tej chwili podniesiony. Skrzywił się rycerz na ten widok, bo miejsce nie spodobało mu się wcale. Zamek, choć niewielki, zbudowany został przez biegłego mistrza. Nie strzegł też, jak zrozumiał rycerz, żadnego przejścia, ni brodu, ni doliny. Nic dobrego z tego zamku, pomyślał Roderyk, tylko gniazdo zbójeckie. Cicho jak duch zawinął się rycerz i nim zaszło słońce, stanął na rynku miasta Auzon, gdzie w kościele pomodlił się chwilę, prosząc Pana o przychylność w przedsięwzięciu, którego się podjął.
A kiedy już skończył swoje modlitwy, rozejrzał się Roderyk za ulicą, przy której mieszkali miejscowi Żydzi. Znalazł i dom, większy i solidniej zbudowany od innych, z pewnością własność owego Samuela, wspomnianego przez Pannę Nadobną. Domu, na co zwrócił uwagę rycerz, nie zdobiły żadne posągi, wymyślne łuki ani kolumienki w oknach. Bryłę miał prostą, przysadzistą, i po prawdzie nieco przypominał ten zamek, co go sobie Roderyk wcześniej obejrzał. Nie zsiadając z konia zbliżył się do bramy i zastukał pięścią w grube, dębowe deski. Nikt jednak nie raczył się ruszyć na powitanie niespodziewanego gościa, więc rycerz zamienił pięść na obuch długiego topora. I jak to zwykle bywa, im bardziej gospodarz udawał, że nie słyszy stukania, tym głośniej Roderyk domagał się uwagi dla swojej osoby. A że posługiwał się toporem z wielką wprawą, huk zrobił się taki, jakby w bramę waliło dziesięciu ludzi z taranem. Otworzyło się wreszcie małe okienko za żelazną kratą i jakiś głos mało uprzejmy zapytał, czego sobie rycerz życzy. A rycerz życzył sobie widzenia z kupcem Samuelem, więc po dłuższej chwili, wypełnionej jakimiś szeptami i oznakami wyraźnego poruszenia, jakie starano się ukryć, otwarto wreszcie przez Roderykiem dębową bramę, a raczej jej połowę, i to tylko trochę.
Miał rycerz ochotę otworzyć ją sobie do reszty kopniakiem, ale pomiarkował się w gniewie, uwiązał konia, odwiesił przy siodle topór i przecisnął się do wnętrza domu. Stanął zatem rycerz w prowadzącym na wewnętrzne podwórze kamiennym przedsionku, ciemnym i dość ponurym. Usłyszał, jak za jego plecami zatrzaskują bramę, ale nie przejął się tym zbytnio. A kiedy po chwili oczy rycerza przywykły do mroku, dostrzegł trzech pachołków z drewnianymi pałkami, dowodzonych przez rosłego, bogato odzianego młodzieńca o wyniosłej postaci i równie wyniosłej minie, przepowiadającej niechybnie zbliżającą się awanturę. Lecz zanim ktoś uczynił pierwszy nieprzyjazny gest, rycerz usłyszał głos jakby mu znajomy.
– Jakubie, synu Samuela, ty opuść tę pałę.
Młodzieniec, do którego skierowano te rozsądne słowa, odwrócił głowę, ale najwyraźniej nie miał zamiaru usłuchać dobrej rady.
– Jakubie, synu Samuela, ja ci mówię, ty opuść tę pałę – głos stał się bardziej dobitny – bo jak ja znam tego goja, to zanim ty tą pałą machniesz, to ona się złamie na twoich plecach.
Zagadkowa przepowiednia nieco zbiła z tropu młodzieńca. Jakub syn Samuela chwycił pałkę w sposób jakby mniej bojowy, starając się przy tym nie uchybić swojej nieco nadszarpniętej dumie. Ale zanim zdążył odchrząknąć i ułożyć jakieś mądre zdanie, z cienia wyłoniła się kolejna postać. Był to kupiec postawy niemal książęcej, w bogatej szacie ozdobionej pysznym kołnierzem z bobrzego futra, lat mniej więcej czterdziestu, z lśniącą czarną brodą. Jeśli ustępował Roderykowi dostojeństwem, to tylko rozmiarem brzucha, patrzył więc na rycerza bez lęku, i chyba nie znalazłby się w całej słodkiej Francji inny Żyd, co tak śmiało spoglądałby rycerzowi w oczy. A dzielny Roderyk, robiąc groźną minę, podszedł do Izaaka (bo on właśnie był posłańcem, który przybył z Hiszpanii z listem w sprawie okupu za dobrego rycerza Roberta) na odległość miecza i przemówił w te słowa:
– A odkąd to Izaaku pochodzisz z Toledo, bo głowę dałbym sobie uciąć, że kiedym cię ostatni raz widział, mieniłeś się Izaakiem z Lyonu.
Na co dość chłodno odparł kupiec Izaak:
– Dla nas, ludzi bez ojczyzny, domem musi być cały świat. Wczoraj w Lyonie, dziś w Toledo, jutro, kto wie, może w Trebizondzie znajdę dach nad głową.
– Nie oskarżaj mnie Izaaku o coś, czegom nigdy nie uczynił. I zaprawdę, nic a nic nie cieszysz się na mój widok? – zapytał rycerz.
– Ależ dobry rycerzu, radość moja jest tak wielka, że boję się, by z jej powodu nie pękło mi serce – odparł kupiec z miną grabarza. – I z pewnością – pociągnął dalej swój wywód – widzieć cię tutaj to jakby mieć pewność, że gościńce wokół miasta Auzon bardzo są bezpieczne.
Zaśmiał się rycerz, bo obrazić człowieka tak, by ten nie miał powodów do obrazy, to niemała sztuka. Po czym wyciągnął prawicę i uścisnął dłoń Izaaka, twardszą, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, mocno i szczerze. A Izaak odwzajemnił uścisk, i wciąż trzymając dłoń rycerza, zwrócił się do młodzieńca:
– Pędź, Jakubie, do ojca i powiedz, że zawitał w jego domu gość wyjątkowy. Niech sługi szykują wieczerzę, a ugośćcie go wszystkim, co najlepsze w tym domu, bo wszedł w wasze progi Roderyk, rycerz dzielny i sławny ze swej sprawiedliwości. Powiedz też matce i siostrom, żeby niczego się nie obawiały, bo rycerz Roderyk nigdy nie skrzywdził żadnego uczciwego człowieka.
Aż się zaczerwienił rycerz słysząc, co wygaduje kupiec Izaak, wrócił więc zatroszczyć się o Peloponidesa, którego wprowadził przez otwartą już szerzej bramę, rozkulbaczył w stajni i sam nakarmił i napoił, bo jego dzielny wierzchowiec miał tę przywarę, że nikomu innemu nie pozwalał się dotknąć.
Jeśli dziwi Cię, Czytelniku, ta niezwykła komitywa pomiędzy żydowskim kupcem a chrześcijańskim rycerzem, pozwól że opowiem, w jakich to okolicznościach splotły się po raz pierwszy drogi tych dwóch ludzi.