- W empik go
Rodzicielski maraton. Od narodzin dziecka aż do opuszczenia przez nie gniazda - ebook
Rodzicielski maraton. Od narodzin dziecka aż do opuszczenia przez nie gniazda - ebook
Rodzina jest wyzwaniem. Życie rodzinne obrosło w mnóstwo mitów, które wpędzają rodziców w niepewność w równym stopniu co burzliwe dyskusje wokół tematu wychowywania dzieci.
Po 30 latach pracy psychiatra dzieci i młodzieży profesor Michael Schulte-Markwort obiera inny kurs i radzi: tym, co się liczy, jest odwaga uświadomienia sobie własnej postawy. Wtedy możliwe stają się nawiązanie relacji rodzic–dziecko oraz komunikacja z dzieckiem uwzględniająca jego potrzeby i zdolności. Nie bez znaczenia jest także kwestia samodzielności rodziców, którzy nie powinni się tak przejmować tym, co mówią inni. Każda rodzina może osiągnąć szczęście po swojemu.
Spis treści
Wprowadzenie 7
Rozdział 1. Powstaje dziecko 13
Rozdział 2. Rodzi się rodzina 41
Rozdział 3. Pierwsze kroki rodziców 65
Rozdział 4. Z przewagą radości 89
Rozdział 5. Przedszkole, ból rozstania i pytanie o optymalny moment 115
Rozdział 6. Początek szkoły 135
Rozdział 7. Lata szkolne 155
Rozdział 8. Życie rodzinne 179
Rozdział 9. Okres dojrzewania 229
Rozdział 10. Rodzice sami w domu 255
Rozdział 11. Nasi rodzice, ich wnuki i my 265
Rozdział 12. Zajrzyjmy do skrzyni z mitami 271
Epilog 275
Podziękowania 279
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67173-20-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gratulacje! Właśnie założyliście rodzinę. Chociaż wasze dziecko jeszcze się nie urodziło, od tej chwili nie jesteście już tylko we dwoje. Pozytywny wynik testu ciążowego wszystko zmienia: związek, wspólne zapatrywania na przyszłość, a także na dietę oraz podejście do krawędzi, kantów, schodów i gniazdek elektrycznych w mieszkaniu. Z pewnością już od jakiegoś czasu macie cykora, czy i jak poradzicie sobie z tym nowym życiowym etapem. Ale odczuwacie też radość. W końcu dziecko jest ukoronowaniem miłości, co brzmi o wiele romantyczniej niż to, co biolodzy ewolucyjni uznają za przyczynę rosnącego brzucha: biologiczny instynkt do rozmnażania się i zachowania gatunku, który dzielimy z żyrafami i kawiami. Psychiatra dziecięcy postrzega pragnienie posiadania dziecka nieco inaczej, a mianowicie jako wyraz potrzeby wiecznego kontynuowania relacji i w dosłownym tego słowa znaczeniu – wiecznego życia. Tak, zalatuje trochę urojeniami wielkościowymi, egomanią i narcyzmem. I takie jest. W dobrym, naturalnym sensie. Ostatecznie w pragnieniu posiadania dziecka kryje się też gotowość oddania się innej istocie, towarzyszenia jej przez całe swoje życie, troszczenia się o nią i niepokojenia oraz bezwarunkowego jej kochania. To z całą pewnością największy, najambitniejszy, najcudowniejszy, najbardziej spełniający i wykańczający projekt, jaki można sobie wyobrazić. Mieszanka ultratriatlonu, ekspedycji na Marsa i uczucia niewymownego szczęścia – męczące, pełne przygód, oszałamiające. Emocjonalna jazda kolejką górską. I wcale nie mam na myśli czasem zadziwiających zachcianek na chipsy i czekoladę czy awokado z masłem orzechowym – jednocześnie. Albo wyzwań stawianych przed przyszłym tatą, krążącym o drugiej w nocy po mieście w poszukiwaniu lodów o smaku ogórka. Chodzi mi o wszystkie obawy, które pojawiają się mimo zdobyczy współczesnej medycyny: czy dziecko urodzi się zdrowe, czy właściwie się odżywiam, czy trzeba się będzie całkiem pożegnać z dawnym życiem, a może jednak uda się czasem wyrwać do teatru lub na coroczną wycieczkę z przyjaciółką. Jednocześnie jest mnóstwo rzeczy, z których można się cieszyć, na przykład z cudownej pewności, że stworzyło się związek, i z tego porywającego wyobrażenia rodzinnej idylli. Już to widzimy – tata, mama, dziecko – śmieją się razem przy wielkim stole albo wygłupiają w ogrodzie, albo te błyszczące dziecięce oczy przy choince i uczucie wzruszenia u siebie i dziadków. Na myśl przychodzi cała ta miłość i wszystko, co zazwyczaj towarzyszy tak silnym i pięknym uczuciom: że w nowo utworzonej rodzinie wszystko samo dobrze się ułoży. Istnieją jednak dobre powody, by świadomie zająć się właśnie tym, co jest uznawane za samograj – zbudowaniem rodzinnych więzi. I to jeszcze w okresie ciąży.
Jeżeli od tej fazy budowania rodziny minęło w twoim przypadku już trochę czasu, to wciąż i po czasie kilka ważnych przemyśleń o fundamentach twojej relacji i rodziny oraz o „ogólnych warunkach umowy” może okazać się pomocne.
Od związku miłosnego do rodzicielstwa
Wiesz jeszcze, co w pierwszej godzinie waszego związku tak cię pociągało u partnera czy partnerki? Czym są najważniejsze filary waszej relacji? Co sprawia, że powstało Wy? Co was wzajemnie w sobie uszczęśliwia? Z jakich elementów waszego związku czerpiesz siłę? Co o was mówią inni? W jakich sytuacjach czujesz się wyjątkowo bezpiecznie? Jakie były wasze najpiękniejsze wspólne chwile? Jak oceniasz waszą zdolność radzenia sobie z kryzysami? Czy teraz w ogóle tęsknisz za jakimś elementem waszego bycia we dwoje?
Daj sobie czas na te i podobne pytania, które mogą pomóc przygotować się na przyjście dziecka. Sens tego utwierdzenia się jako pary jest taki, że dziecko reaguje bezpośrednio na relację łączącą rodziców. Jeśli teraz się przestraszysz i dojdziesz do wniosku, że parę spraw należy wyeliminować szybko jeszcze przed narodzinami – na przykład luźne podejście do terminów – to odwołuję alarm: wcale nie chodzi o to, żeby się zmieniać i stawać idealnymi ludźmi. Takie doświadczenie z samym sobą pozwala zrozumieć, na jakie podłoże trafi emocjonalny zaczyn dziecięcej psychiki. Chodzi też o to, by wspólnie stworzyć wyobrażenie siebie jako pary, rodziców i tym samym rodziny. A przynajmniej wykonać wstępny szkic wyobrażenia o wspólnej przyszłości.
Usiądźcie wygodnie na kanapie i wspólnie zastanówcie się nad następującymi zagadnieniami: czego życzycie sobie od drugiej strony w związku z założeniem rodziny? Jaką mamę, jakiego tatę macie przed oczami? Jaką historię o życiu i sobie już teraz moglibyście opowiedzieć dziecku? Warto uświadomić sobie własną biografię, ponieważ historie życia znajdują w dzieciach wyjątkową postać kontynuacji. Brzmi jak abstrakcja? Oto kilka doświadczeń z mojej praktyki, ukazujących, jak przeszłość nieustannie oddziałuje na teraźniejszość i przyszłość bycia rodzicem.
Pewien ojciec podczas rozmów z rodziną wielokrotnie zwraca na siebie uwagę surowością, z jaką podchodzi do dziewięcioletniego syna. I to mimo wiedzy nabytej podczas terapii, że niesforne i impulsywne zachowanie dziecka jest chorobą, więc chłopiec nie robi tego specjalnie. Zapytany o to w rozmowie indywidualnej, przyznaje, że sam dorastał z bardzo surowym i przede wszystkim nieustannie go deprecjonującym i agresywnym ojcem.
„Zawsze sobie obiecywałem, że nigdy nie będę taki jak mój ojciec!” – mówi bezradny. „Ale nie jestem w stanie znieść, kiedy Leon zachowuje się tak niegrzecznie. To jest dla mnie jak lustro – straszne!”
Inny przykład. Pani A. zwraca na siebie uwagę tym, że nie chce widzieć postępów w terapii swojego syna, chociaż nieprzerwanie słyszy z zewnątrz uwagi, jak wspaniale Anton się rozwija. Szybko jest bliska łez i jej rozpacz, zrozumiała na początku terapii, teraz wydaje się przesadna i niewdzięczna (oczywiście terapeuci nie oczekują wdzięczności... są jednak też ludźmi, którzy – jeśli takie uczucia się u nich pojawią – powinni je zauważyć i przeanalizować). Zapytana o historię swojej rodziny, opowiada o młodszym bracie. Z długo niezdiagnozowanym ADHD był w rodzinie czarną owcą, na którą wszyscy w rodzinie, w tym pani A., ciągle musieli mieć wzgląd. Dla pani A. szczególnie trudne było odczucie, że nie są normalną rodziną i często się za brata wstydziła – to uczucie teraz pojawia się wobec jej własnego dziecka. Kobieta ma wrażenie, że jej historia się powtarza i los znowu ją karze. Z powodu takiej biografii nie jest w stanie dostrzec pozytywnych zmian u synka. Emocjonalne koleiny, w których tkwi niczym w pułapce, są zbyt potężne – to przekonanie, że ktoś zawsze udaremnia jej możliwość bycia zadowoloną. Najpierw brat, a teraz, co jest tragiczne, jej własne dziecko.
Każdy z nas podlega wpływom własnej historii. Nawet jeśli chodzi tylko o konkretne wyobrażenie bycia matką lub ojcem. Tata dorastający w rodzinie, w której matka była gospodynią domową i sama realizowała większość obowiązków związanych z wychowywaniem dzieci, może nie zakładać, że i jemu czasem przyjdzie wstać w nocy, by uspokoić synka lub córeczkę, zagrzać butelkę albo w trakcie kolacji z przyjaciółmi odejść od stołu i przewinąć dziecko. Przyszła mama może milcząco zakładać, że bycie rodzicami jest grą zespołową, ponieważ tak właśnie sprawy się miały w jej domu rodzinnym. Gdy dziecko już przyjdzie na świat, omawianie takich oczekiwań, niejako na polu bitewnym, bywa trudne. Wtedy problemy już się materializują i mogą mieć niezłą siłę rażenia.
Tak, można się przygotować. Mimo to rodzicielstwo należy do tych życiowych doświadczeń, które trzeba samemu zdobyć, ponieważ nie da się ich przewidzieć. Jakże często słyszę rozpaczliwe „tego nikt mi wcześniej nie powiedział...”. I niezależnie od liczby przeczytanych książek na temat ciąży – a może właśnie wtedy, kiedy się w nie wnikliwie wczytamy – zaczyna nam świtać, że między teorią a praktyką istnieje pokaźna luka. Z jednej strony nowe życie z dzieckiem ma być cudowne i niebiańskie. Z drugiej widzimy, że świeżo upieczeni rodzice niekoniecznie nieprzerwanie wywijają fikołki z radości. Choćby dlatego, że są na to zbyt wyczerpani i zestresowani. W praktyce raczej nie sprawdza się także pomysł, że dziecko jeszcze mocniej cementuje parę, a miłość dwojga ludzi wznosi na niewyobrażalne poziomy. Nierzadko młodzi rodzice sprawiają wrażenie, jakby brali udział w jakimś perfidnym szkoleniu survivalowym w stylu Igrzysk Śmierci, które można wprawdzie przeżyć wyłącznie jako drużyna, ale nie oznacza to, że jej członkowie muszą się lubić. Doprawdy to wrażenie wcale nie jest mylne. Rzeczywiście – zapewne to przeczuwasz – rodzicielstwo jest i jednym, i drugim: czymś cudownie pięknym i piekielnie męczącym. Czasami równocześnie, czasami naprzemiennie. Także dlatego warto zawczasu przygotować sobie coś w rodzaju emocjonalnego prowiantu.
Ale powróćmy do tworzenia fundamentów rodziny – aktu poczęcia. To cud, który na szczęście wciąż jest nam dany przeżywać. Z intensywnego cielesnego aktu miłosnego dwojga ludzi powstaje dziecko! Ten intymny moment jest porównywalny z narodzinami. Mimo że się go nie czuje (może parze wcale nie o to chodzi), przez poczęcie dziecka trzon związku zostaje zdefiniowany w nowy i wyjątkowy sposób i staje się obecny. Dlatego jeśli tylko jest to możliwe, zanurz się w tym cudzie. Można to zrobić po fakcie: jakie są twoje wspomnienia z tym związane? Którą noc waszego związku chcesz uznać za moment poczęcia dziecka? To są pytania dotyczące sedna waszej rodziny, jej istoty.
Na spokojnie weź kartkę papieru i zapisz swoje myśli i uczucia. Taka refleksja jest ważna, ponieważ dzięki niej jeszcze przed narodzinami przygotowujesz się na tę jakże nową relację, budując dla niej solidny fundament. Taki, który będzie później amortyzował konflikty i pomagał dojść z nimi do ładu. Taka refleksja nad istotą twojej rodziny jest niczym emocjonalny uchwyt, którego możesz się później złapać i który wspólnie tworzycie. Tu liczy się jedno: postawa. Chodzi o wewnętrzne przekonania, założenia, wartości, które wszystkie oddziałują na rodzinę. A ponieważ tak wiele spraw pozostaje nieświadomych, warto poświęcić trochę czasu na ich zgłębienie. Dlatego teraz zajmiemy się twoją postawą.
Wykształcenie postawy
To ważny moment w mojej codziennej pracy – chwila, w której wspólnie z rodzicami analizujemy ich postawę i nad nią pracujemy. Dlaczego? Ponieważ postawa nierzadko działa silniej niż wypowiadane słowa. Jakże często rodzice mówią mi, że pewnych rzeczy „oczywiście nie powiedzieliby” swojemu dziecku. Albo dziwią się, że niektóre słowa do dzieci po prostu nie przemawiają. Po dokładniejszym przyjrzeniu się sprawie wychodzi na jaw, że postawy kryjące się za tymi słowami po prostu się nie zgadzają, rodzice jedno mówią, a co innego pokazują. Na przykład gdy oczekujesz od swojego dziecka konsekwencji – przy odrabianiu lekcji czy sprzątaniu – której tobie brakuje. Lub żądasz prawdomówności, a chwilę później dziecko słyszy, jak przez telefon wymyślasz wymówkę, żeby opuścić herbatkę z okazji osiemdziesiątych urodzin cioci Jadzi. Zakazujesz dziecku podnoszenia głosu, sama/sam jednak podczas awantur się wydzierasz. To trochę jak rzucenie komuś koła ratunkowego, które jest natychmiast znowu zabierane. Uważam, że lista wyposażenia pokoju dziecinnego jest przynajmniej tak samo ważna jak lista postaw. Chociaż nie, lista postaw jest o wiele ważniejsza.
Jakie wartości są dla ciebie ważne? Jaki ma być twój związek? Co jest dla ciebie w partnerze krytyczne lub trudne? Dobrze ci ze sobą? A może uważasz, że dla dziecka powinnaś/powinieneś się zmienić? Czy odnosisz do siebie wszystkie wartości i normy, które głosisz? Dajesz przykład? Czy jesteś dostępna/dostępny, czy dziecko może cię skrytykować? Czy potrafisz przeprosić swoje dziecko?
Czuj się wezwana/wezwany do dodania do tej listy swoich pytań. Nie obawiaj się, że zabiją czar rodzicielstwa czy magię miłości do dziecka. Chociaż w mojej medycznej specjalizacji rozmowa jest kluczowa, wcale nie uważam, że należy rozmawiać o wszystkim. Niemniej o wielu sprawach warto, takich jak myśli, upewnianie się i – koniecznie – własna postawa. Dostarcza ona bowiem ważnego układu współrzędnych, kompasu dla rodzicielstwa i tym samym czegoś w rodzaju światła nawigacyjnego dla dziecka, które niedługo będziesz tulić w ramionach. I bądź szczera/szczery. Jak już wspomniałem, nie musisz w żadnym razie być ideałem, który wszystko robi dobrze albo to udaje. Wręcz przeciwnie, ponieważ to by oznaczało bowiem, że grasz, a powinnaś/powinieneś być autentyczna/autentyczny. I w miarę możliwości zdawać sobie sprawę ze swoich braków i sprzeczności. Musisz założyć, że dzieci podchwycą właśnie nieświadomy przekaz płynący od rodziców do nich i odwrotnie.
Dlatego nie udawaj i nie graj przed dzieckiem kogoś, kim nie jesteś. Ono i tak wyczuje brak zgodności między tym, co mówisz, a tym, co naprawdę czujesz i/lub myślisz. Jeśli w jakiejś sferze czujesz niepewność czy ambiwalencję, przekażesz te odczucia dziecku. Wbrew twierdzeniom wielu rodziców dzieci wcale nie mają problemu z tym, kiedy dorośli czasem nie wiedzą wszystkiego albo wręcz całkowicie nie wiedzą, co robić. Warto co jakiś czas dać sobie chwilę, by w rodzinie przeanalizować swoją postawę. Dzieci będą ci za to wdzięczne.
Kiedy dziecko (początkowo) się nie pojawia
To było tak usilne i zrozumiałe życzenie, a jednak dziecko się nie pojawiło. Bezdzietność bywa ciężka do zniesienia. Wizyta w klinice leczenia niepłodności jest równie zrozumiała co starania o adopcję i nie są to reakcje ani nadmierne, ani niezdrowe. Pragnienie dziecka jest ze wszech miar na miejscu. I wspaniale, jeżeli udaje się je zrealizować. Czasami dopiero po wielu próbach, rozpaczy i rozczarowaniach, inwestycjach emocjonalnych i tych finansowych. Zrozumiałe, że ciąży towarzyszą potem silne obawy, czasami nawet panika, że coś, co z takim trudem osiągnięto, zostanie utracone. Dlatego istnieje ryzyko, że rodzice po leczeniu niepłodności i osiągniętej dzięki niemu ciąży lub po adopcji postawią dziecko na piedestale. Dziecko, którego pojawienie się było okupione tak wielkim wysiłkiem, po prostu nie może być rozczarowaniem i jest bacznie obserwowane – z oczekiwaniami i troską.
Może się to oczywiście wydarzyć również przy „naturalnych” ciążach i wtedy również nie jest dla dziecka dobre. Dlatego należy od samego początku i wspólnie wyostrzyć świadomość postawy wobec dziecka. Dla mnie jest ważne, żeby rodzice, którzy przebyli dłuższą i bardziej wyboistą drogę do własnego dziecka, sami nie traktowali się jak rodzice „nienaturalni”. Jako rodzice drugiego sortu, tym samym będący pod wyjątkową presją bycia rodzicami idealnymi. Rodzice to rodzice. Nie ma powodu do zakładania, że takie rodziny będą napotykały na więcej trudności. To samo dotyczy rodziców adopcyjnych. Wcale nie mają oni mniej empatii dla swoich dzieci czy mniejszych umiejętności wychowawczych. Tę plotkę można sprowadzić ad absurdum, wskazując, że wszyscy wychowawcy i nauczyciele – także psychiatrzy dziecięcy – z natury do niczego się nie nadają.
Empatia jest w dużej mierze wrodzona, ale można się jej również nauczyć. Chirurdzy uczą się zakładać szwy, a lekarki i lekarze mojej specjalizacji ćwiczą się w empatii i rozumieniu. Rzecz jasna pojawiają się osoby z wrodzonym talentem, ale rzadko kiedy u kogoś nie ma nic do poprawy. Jeśli jesteście rodzicami adopcyjnymi, nie pozwólcie odebrać sobie pewności. Bycie rodzicem adopcyjnym nie jest wadą, wręcz przeciwnie. Adopcja to nie tylko zaspokojenie własnego pragnienia, by koniecznie zostać rodzicami, lecz również zapewnienie dobrego domu dziecku, które go nie ma. Porzuć więc natychmiast to bardzo wątpliwe założenie, że niektórzy rodzice są gorsi, ponieważ ich pragnienie potomstwa zostało zrealizowane dzięki adopcji lub zapłodnieniu in vitro. Zrób to dla dobra twojego dziecka.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Dobra Literatura poleca
Michael Schulte-Markwort
WYPALONE DZIECI
O presji osiągnięć i pogoni za sukcesem
Dzieci również mogą się wypalić. Presja, której podlegają, jest nie do wytrzymania. Muszą mieć perfekcyjną stylizację na występ w klasie, idealne oceny, a po zakończeniu lekcji i dodatkowej godzinie języka obcego już czekają na nie trener i nauczycielka gry na pianinie. Dzieci niemal całkowicie poddają się dyktatowi społeczeństwa, w którym liczy się tylko sukces – i ponoszą tego bolesne konsekwencje.
Jak temu zapobiec i co zmienić w rodzinie, by uniknąć błędów, które mogą kosztować nas zdrowie, a nawet życie. „Wypalone dzieci” to znakomicie napisana, wciągająca i wartościowa lektura, dzięki której nie tylko zrozumiemy, czym jest problem wypalenia, lecz także będziemy potrafili świadomie podejmować decyzje dotyczące rozwoju naszych dzieci oraz nas samych.
.
Fragment z książki Wypalone dzieci
Przedmowa
„Już nie daję rady!” – mówi Bea (14 lat). Przyszła do mojego gabinetu z rodzicami i w zadziwiająco trzeźwych słowach opisuje, że od roku jest coraz bardziej zmęczona. Przy najmniejszym drobiazgu czuje się wyczerpana, później jest przygnębiona i często smutna bez wyraźnego powodu. Od miesięcy nie ma apetytu, a o przespaniu nocy może tylko pomarzyć. W szkole nie potrafi się skupić, odcięła się od koleżanek. Rodzice są w najwyższym stopniu zaniepokojeni i bezradni. Kiedy wypytuję dziewczynkę dokładniej o jej stan psychiczny, szybko zaczyna płakać. Zawsze była dobrą uczennicą, a teraz już tylko się dręczy i nie wie, jak ma wszystkiemu sprostać.
Bea jest wyrośniętą dziewczynką z długimi ciemnymi włosami, w nienachalnie modnych ciuchach. Jej rodzice bardzo się o nią troszczą, ale także dwójka młodszego rodzeństwa martwi się o siostrę. Rodzinny wywiad lekarski nie sugeruje niczego szczególnego, diagnostyka nie daje żadnych wskazówek ani co do konkretnej postaci depresji, ani schorzenia somatycznego.
Moja diagnoza: Bea cierpi na depresję z wyczerpania. Zalicza się do grupy wypalonych dzieci.
Wypalenie (burnout) dosięgło najmłodszych. Wyczerpane oraz depresyjne dzieci i młodzież ostatnimi laty wyzwoliły u mnie refleksję. Wypalone dzieci domagają się naszej uwagi – i właśnie dlatego powstała ta książka.
Wypalenie u dzieci? Czy to znowu nie jest jedna z tych efekciarskich prób wmówienia nam, że nasze dzieci chorują? Czy lekarze muszą nas nieustannie niepokoić? Czy wszystko to nie jest tylko przesadą, mającą na celu zwiększenie liczby pacjentów?
Osobiście nie lubię przesady. Zwłaszcza jeśli chodzi o opisy naszych dzieci i przypisywanie im różnych cech. Moim zadaniem, jako lekarza od 27 lat zajmującego się psychiatrią dzieci i młodzieży oraz psychoterapią, jest rozumienie dzieci, a nie wmawianie im chorób. I zupełnie pomijam fakt, że nie poszukuję pacjentów, a psychiatrzy dziecięcy ledwie radzą sobie z ogromem tych, którzy sami się do nich zgłaszają. Zrozumienie dzieci oznacza dla mnie, by nie „winterpretowywać” w nie niczego, czego w nich nie ma. Muszę starannie rozróżniać dzieci i moje założenia na ich temat. To nie zawsze jest łatwe, ponieważ wiele naszych działań z konieczności ukierunkowanych jest teorią. A także dlatego, że dzieciństwo się zmienia.
Oto przykład: długo psychologia rozwojowa przyjmowała, że okres dojrzewania – jako czas rozwoju autonomii i kształtowania tożsamości – może zakończyć się sukcesem jedynie wtedy, kiedy nastolatki w ramach okresu burzy i naporu mocno i gwałtownie odetną się od świata rodziców. Dziś bezradni rodzice często pytają mnie, co zrobili nie tak, bo żadnych turbulencji nie było, a ich nastolatki dorastały pokojowo i przyjaźnie. Jestem przekonany, że ma to związek z faktem, iż rodzice są dziś bardziej wyrozumiali i od początku lepiej reagują na potrzeby swoich dzieci, oraz z tym, że autonomia przestała być tematem pojawiającym się ni z gruszki, ni z pietruszki dopiero w okresie dojrzewania. Dzieci słusznie czują się dziś bardziej rozumiane. Wzruszają mnie nie tylko te, które do mnie przychodzą, lecz także ich rodzice, którzy z całą powagą starają się rozumieć i wspierać swoje pociechy. Dlatego zacząłem kierować dokumentację medyczną do dzieci i dawać ją do wiadomości rodziców. Sądzę, że jest to dobry przykład jakości relacji między nami a dziećmi. Wychowywać oznacza dawać przykład, patrzeć na świat z wysokości dziecka, wspierać, chronić, zachęcać, kochać. I wielu rodziców robi to doskonale, co widać w rozwoju ich dzieci. To jedna – jasna – strona.
Druga strona jest jednak taka, że to pełne zrozumienia towarzyszenie ze strony rodziców i środowiska nie jest dziś w stanie uchronić naszych dzieci przed wypaleniem. Muszę to podkreślić, niezależnie od ryzyka, że zostanę zaszufladkowany jako orędownik pewnego zjawiska dzisiejszych czasów – nieufnej i pesymistycznej przesady, ciągłych zarzutów wobec naszych dzieci – zarzutów, w które coraz więcej osób wierzy i które coraz trudniej znoszę!
Jakże często jestem w moim zawodowym życiu pytany przez dziennikarzy, dlaczego nasze dzieci są coraz agresywniejsze, bardziej chore, dlaczego ogólnie są w coraz gorszej kondycji. Nieustannie widzę książki, w których przedstawiane są one jako tyrani albo istoty ogłupiałe i „zdemenciałe”. Lista zarzutów jest długa. I jak często myślałem już nad tym, żeby pisać książki pokazujące obraz dokładnie odwrotny, ponieważ według mnie są to czyste insynuacje! Nasze dzieci są kochane, przyjazne, uspołecznione, myślące, zorientowane na sukces... Mógłbym tę listę ciągnąć jeszcze długo.
Możesz zapytać: jak się ma takie romantyczno-idealistyczne spojrzenie na dzieci do książki o wypaleniu? Czy nie wpadłem w pułapkę i nie wciskam ich do tej samej szuflady, w której wylądowały jako „tyrani” czy ofiary „cyfrowej demencji”?
Długie lata się zastanawiałem, czy zabrać publicznie głos, a decyzja nie była łatwa. Ostatecznie – jak zawsze – przekonały mnie dzieci. W moich staraniach, by być jak najbliżej, być uważnym i sumiennym wobec dzieci i wszystkiego, co się z nimi dzieje, od pięciu lat dostrzegam nowe zjawisko.
Przychodziły do mnie nastolatki, głównie dziewczynki, z pełnym obrazem depresji, który jednak po uważniejszym spojrzeniu i dokładniejszej diagnostyce nie pasował do przyjętych kryteriów. Początkowo wewnętrznie broniłem się przeciwko temu, co się usilnie nasuwało, ponieważ z założenia podchodziłem sceptycznie do rozpoznania wypalenia. Wszystko, co było mi na ten temat wiadome z psychiatrii osób dorosłych, prowadziło mnie w odniesieniu do niektórych dorosłych z wypaleniem do jednej konkluzji, mianowicie, że chcieli oni po prostu odpocząć. Mówiąc krótko, byłem sceptyczny. Ale ponieważ w tym czasie tak naprawdę nie miałem fachowej wiedzy o wypaleniu, zacząłem się nim interesować. Wyruszyłem na prawdziwą ekspedycję, chcąc poznać zjawisko, które poprzez moich pacjentów otwierało przede mną okno na ogólnospołeczne zależności.
Sam fakt nie dawał się już jednak ignorować: w poradni spotykałem nastolatki z zespołem wypalenia. I szybko zrozumiałem, że automatyczne przypisywanie winy za ten stan rodzicom albo szkołom nie wystarcza.
Przez jakiś czas myślałem, że mam do czynienia z wyjątkowo wrażliwymi i przeciążonymi dziećmi. Ale wraz z rosnącą ich liczbą stawało się dla mnie jasne, że obraz choroby przesuwa się ze świata dorosłych do świata dzieci. Mój niepokój narastał.
Początkowo także moi koledzy po fachu byli sceptyczni. Jeżeli jako psychiatrzy zajmujący się dziećmi i młodzieżą chcemy pomagać najlepiej, jak umiemy, musimy reagować na zmiany. Nie tylko na nowe warunki dorastania, lecz także na zmienione zaburzenia, objawy, reakcje psychiczne. Miałem wrażenie, że nagle nie muszę wcale uspokajać dziennikarzy i zarzucać im, że z podejrzliwością patrzą na nasze dzieci, ale że rzeczywiście muszę zwrócić ich uwagę na nowe zaburzenie.
Znalezienie równowagi między fachową medyczną wskazówką a populistyczną przesadą nie zawsze jest takie proste. Krótki artykuł w prasie lub wywiad mogą inspirować do rozmyślań. Chcąc jednak stworzyć adekwatną przestrzeń dla moich obserwacji i hipotez, mogłem dokonać tylko jednego wyboru: napisać książkę. Chciałem zrobić coś, aby nasze dzieci były nadal – i coraz bardziej – rozumiane przez nas, dorosłych, byśmy mogli im pomagać. Jak mam jednak uniknąć ustawienia mnie w jednym szeregu z populistycznymi pesymistami kreślącymi dla naszych dzieci najczarniejsze scenariusze?
Na początku moje starania na rzecz dzieci wydawały mi się ważniejsze. Jeśli chciałem coś dla nich zrobić, musiałem upublicznić moje obawy. Jestem bowiem przekonany, że my wszyscy – zarówno rodzice, jak i lekarze, nauczyciele oraz politycy – musimy przyjąć do wiadomości, że istnieją wypalone dzieci i że musimy zacząć myśleć o tym, skąd się bierze to zaburzenie w tej grupie wiekowej. Potrzebna jest nam debata na temat tego, jaki świat pokazujemy naszym dzieciom i jaki świat chcemy dla nich kształtować. Jakie chcemy im przekazywać wartości, jak kształtować edukację, czego powinny się uczyć – jakich dzieci sobie życzymy. Książka ta ma dać impuls do rozważań. Nasze dzieci zasługują na to, żebyśmy się intensywnie zajęli nimi, ich stanem psychicznym i ich przyszłością.
W tej książce chcę zabrać ciebie, miła czytelniczko (zakładam, że matki, babcie, ciotki i nauczycielki są bardziej zainteresowane tematyką niż ich męskie odpowiedniki; wybaczcie, czytający ojcowie!), w podróż, na którą mnie zaprosili moi pacjenci. Zacznę od zupełnie zwykłego dnia w mojej poradni w klinice w Hamburgu. Wybór opisanych przypadków odpowiada – w nieco skondensowany sposób – mojej poradnianej codzienności, w której dwa przedpołudnia tygodniowo przyjmuję nowych pacjentów. To miejsce dużo dla mnie znaczy, ponieważ sprowadza mnie na ziemię – obok działań klinicznych i naukowych oraz zajęć ze studentami wciąż na nowo przypomina o tym, co w naszej pracy najważniejsze: bezpośredni kontakt z „dziećmi” w wieku od 4 do 24 lat. Ta grupa pacjentów, którą sam leczę ambulatoryjnie – a liczy ona średnio 25 osób – uczy mnie ponadto rozumienia procesów zachodzących w psychice. W terapiach długoterminowych, trwających do ośmiu lat, mogę im towarzyszyć w przejściu w dorosłość. Zaufanie dzieci i wgląd, jaki dają mi rodziny, są do głębi poruszające i pozwalają na budowanie bezcennych relacji.
Dzieci i ich rodzice pozwolili mi na przedstawienie ich historii. Imiona zostały przeze mnie oczywiście zmienione, podobnie jak wszelkie osobiste informacje, wszystko po to, by chronić prywatność moich bohaterów. Sedno każdego opisu zaburzenia i rodziny jest autentyczne.
Przypadki omówione szczegółowo na początku książki są istotą naszej wyprawy, ponieważ to właśnie od nich wszystko się zaczęło, kiedy kilka lat temu nagle ogarnęła mnie wątpliwość, jak mam wpisać objawy siedzących przede mną dzieci i nastolatków w istniejące charakterystyki zaburzeń. To, co opowiadają mi te dzieci, jest odzwierciedleniem naszej codzienności, i z całą pewnością odkryjesz zarówno różnice, jak i podobieństwa do swojej sytuacji. Wyniki badania są jednoznaczne: objawy nie pozwalają na żadne inne rozpoznanie niż wypalenie i depresja z wyczerpania. Jeśli lekarz zbierze wyniki, przekłada się to na diagnozę – a moja nie dopuszcza innego wniosku: wypalenie u dzieci się nasila.
W kroku drugim jeszcze raz, bardziej szczegółowo, zajmuję się objawami, ponieważ ważne jest, żebyś zrozumiała, jak dochodzę do konkluzji, czyli do mojej diagnozy. Jakie inne zaburzenia wchodzą w grę? Przeprowadzam rozpoznanie różnicowe, żeby dla wszystkich było jasne, jak pewny jestem moich wniosków. I oczywiście rodzice i otoczenie muszą mieć możliwość przemyślenia tematu w odniesieniu do własnego dziecka i zastanowienia się, na ile diagnoza wypalenia jest prawdopodobna również u niego.
Potem w mojej głowie zagościło pytanie, dlaczego u naszych dzieci pojawia się wypalenie? Odpowiedź nie jest prosta, ale chcę cię poprowadzić drogą, którą sam przebyłem, by zrozumieć, co się właściwie dzieje. Patrzę w przeszłość i staram się na jej podstawie opisać aktualny rozwój wypadków. Dlatego nie mogę zamykać oczu na to, że przenikająca wszystko, nastawiona na wydajność ekonomizacja naszego społeczeństwa prowadzi do powstawania struktur, wartości i procesów, które – jeśli będą postępować – odstawią znaczący odsetek dzieci i nastolatków na bocznicę. Dzieci, które nie nadążą. Mimo posiadanego potencjału intelektualnego. I emocjonalnego. Tym, czego im brakuje, jest mechanizm ochronny, który zadziała w obliczu zbyt wysokich wewnętrznych i zewnętrznych wymagań. Przyczyny są złożone, ale możemy i musimy sprawić, by wypalenie przestało atakować. I musimy zadbać o to, by ci, których już dopadło, zostali szybko i skutecznie zdiagnozowani i poddani terapii.
Obarczanie odpowiedzialnością „społeczeństwa” jest dalece niezadowalające, dlatego w ostatniej części zajmuję się konkretną „terapią”. Nie chcę bowiem wcale przeklinać czy wręcz dążyć do zlikwidowania panującej w społeczeństwie presji osiągnięć i sukcesu. Niemniej potrzebujemy reorientacji. Bliską mi próbą rozwiązania problemu jest to, by najpierw zakwestionować wartości, które przekazujemy. Jako społeczeństwo musimy inaczej rozłożyć akcenty, by zahamować choroby z wyczerpania, których przykładem jest wypalenie. Musimy też odpowiedzieć na pytanie, jak każdy z nas może zapobiec faktycznemu lub grożącemu wypaleniu u siebie i u własnych dzieci. W pierwszej kolejności nie chodzi mi o profesjonalną pomoc lekarską, ale staram się opisać, co każdy z nas, każda rodzina może zrobić, by uchronić przed depresją z wyczerpania własne dzieci – i rodziców.
Podczas pisania tej książki często musiałem bić się w piersi. Coś, czego wypowiedzenie czasami tak łatwo mi przychodzi – chętnie w krótkich wywiadach – chciałem opracować tu dogłębnie. A jednak muszę przyznać, że pokazuję jedynie zarys i nie jestem w stanie wyczerpująco omówić wszystkiego, co wpływa na dziecięcą psychikę. Niektóre zagadnienia pozostają nietknięte i muszą zostać przez czytelników uzupełnione – w wewnętrznym dialogu, ale przede wszystkim w ogólnospołecznej dyskusji, którą powinniśmy pilnie zainicjować. Pytania, które pragnę zadać, brzmią: Jakie dzieci chcemy mieć? Jakie wartości chcemy im przekazać? Jakiej edukacji oczekujemy i w jakich ludzi ma ona zamienić nasze dzieci? Jak wyglądają szkoły, z których nasze dzieci wyjdą zadowolone i mądre, by iść dalej w świat?
Proces pisania mnie nie uspokoił. I tak bardzo, jak czuję się zadowolony i szczęśliwy, patrząc na większość dzieci, tak bardzo niepokoją mnie te, które wykluczamy. Jakie wartości im przekazujemy? Czy są to te właściwe? Czy pożądane przez nas wartości są pustymi hasłami – a w rzeczywistości dajemy dzieciom na drogę zupełnie inny przekaz?
Jestem ciekaw dyskusji, którą wywoła ta książka. W napięciu czekam na konstruktywną dysputę dla dobra naszych dzieci – walkę o ich lepszy, zdrowszy rozwój – bez wypalenia.
Dzisiejsze dzieci są wspaniałe: otwarte, gotowe do poświęceń, kompetentne społecznie, refleksyjne – mógłbym tę listę ciągnąć jeszcze długo. Przez całą moją dotychczasową karierę to dzieci prowadziły mnie za rękę – po tym, jak zrozumiałem, że powinienem za nimi podążać. To zaproszenie do ich życia zamieniło się dla mnie w wyprawę, podczas której nieustannie poznaję niezwykłe dzieci, każdego dnia pojawiają się nowe odkrycia i nowa wiedza. Gdy taka pozytywna ciekawość i zachwyt spotkają się z szacunkiem, wyłania się wspólna droga pełna zadowolenia i perspektyw, mimo że rezultat czasami musi pozostać skromny.
Skoro dzieci są takie kompetentne, skąd bierze się ta niemilknąca krytyka? Nasze społeczeństwo z każdym powtórzeniem opinii na temat zaburzonych dzieci coraz bardziej się utwierdza, że jest ona zasadna. I choć wszyscy zgodnie tę opinię potwierdzają – media, współpracownicy, nauczyciele i zaprzyjaźnieni rodzice – to jeszcze wcale nie znaczy, że mają rację. Nagle całe pokolenie zostaje postawione pod pręgierzem. Świadomie nie chcę tego zrobić w tej książce. Wręcz przeciwnie – mnie napędza troska o to, dlaczego na tym coraz wspanialszym świecie coraz więcej dzieci załamuje się pod presją, którą same na siebie wywierają, żeby sprostać wypowiedzianym lub niewyartykułowanym wymaganiom otoczenia.
Moje codzienne intensywne i poruszające spotkania z dziećmi uczą wdzięczności i pokory. Wdzięczności za otwartość i zaufanie, z jakimi dzieci się do nas zwracają. Pokory, ponieważ uzmysławiają nam, kim z odrobiną cierpliwości i uważności możemy je uczynić. Pokora pojawia się także czasami w kontekście dostrzeżenia granic. W przypadku dzieci dorastających w niezmienialnych warunkach. Zmiany nie zachodzą w ciągu jednej nocy, ale czasami wystarczy pierwszy impuls... I jak bardzo muszę żyć z nieszczęściem, które przeżywają i znoszą „moje dzieci”, tak bardzo czuję się upoważniony do tego, by je chronić i przywrócić życiu. Zadbać o godne warunki. To długa droga. Musimy jeszcze wiele zrobić. Dla naszych dzieci. Dla naszej wspólnej przyszłości.
.
Michael Schulte-Markwort
ZABURZENIA U DZIECI I MŁODZIEŻY
Co obciąża nasze dzieci i jak możemy im pomóc
Naszym dzieciom powodzi się lepiej niż jakiemukolwiek pokoleniu wcześniej, a mimo to ich troski są ogromne. W jaki sposób zmotywować Lenę, która boi się chodzić do szkoły? Jak dotrzeć do agresywnego chłopca, którego nic nie obchodzi? Co robić, kiedy dziecko nie może spać? Albo gdy brat uważa, że jego siostra jest wstrętna? I jak pomóc nastolatkowi, który już nie widzi sensu w swoim życiu?
Znany psychiatra dzieci i młodzieży, profesor Michael Schulte-Markwort z empatią przedstawia perspektywę dzieci i zrozumiale wyjaśnia, jak kompetentnie i troskliwie towarzyszyć im w życiu. Zwraca się do rodziców, wychowawców, nauczycieli i wszystkich osób mających do czynienia zarówno z najmłodszymi, jak i nastolatkami. Porusza szeroko zakrojone tematy, m.in. zagadnienia związane z korzystaniem z komputerów, lękiem przed rozwodem rodziców, fobiami, natręctwami i atakami wściekłości.
.
Fragment z książki Zaburzenia u dzieci i młodzieży
Wprowadzenie. Perspektywa dzieci
Emil
Emil ma osiem lat. Niesamowicie się cieszy, kiedy rodzice zdradzają mu plan wspólnej wizyty w cyrku. Na plakacie wiszącym na ulicy widać lwy, słonie i śmiesznych klaunów. Emil wkłada najlepsze spodnie i ulubioną koszulę. W wielkim namiocie rzeczywiście wszystko jest bardzo ekscytujące. Pachnie trocinami i zwierzętami, z jednej strony stęchle i ostro, z drugiej tak zupełnie inaczej. W przerwie na arenie montowana jest ogromna klatka, żeby zaraz później mógł się odbyć wielki pokaz z lwami. Emil dostał gęsiej skórki, jeszcze gdy swoje sztuczki pokazywał żongler, a orkiestra zaczęła przygrywać do głównego występu. Lwy czekają już w zakratowanym przejściu na wypuszczenie na scenę. Emil jest zafascynowany. Jak to możliwe, żeby tak spokojnie przeprowadzić lwy z ich wagonu, który widział w przerwie, do tego przejścia, a potem na arenę? Chłopiec jak urzeczony obserwuje lwy w przyciemnionym korytarzu. Stoją spokojnie, czasem potrząsają swoimi wielkimi grzywami, a kiedy ziewają, widać przerażające zęby. Treser czuwa obok korytarza i od czasu do czasu macha na swoje zwierzęta krótkim kijkiem. Tata Emila siedzi za synkiem i co chwilę bierze w dłonie jego głowę, żeby przekierować spojrzenie chłopca na to, co dzieje się na arenie. Nie interesuje cię to, co jest przed tobą? Patrz przed siebie! Emil nie daje za wygraną. Fascynuje go to, co rozgrywa się za kulisami. Uparcie raz po raz wyrywa się z rąk ojca, który w końcu się poddaje, głośno wzdychając.
Chwilę później nadchodzi wreszcie kolej na klaunów. Zdaniem Emila są bardzo głośni i bezwzględni. Idą po prostu do pierwszego rzędu i wciągają dzieci na arenę. Jak dobrze, że Emil siedzi w trzecim rzędzie. Niektóre żarty są naprawdę zabawne, więc Emil głośno się śmieje. Ale potem nagle zaczynają wybuchać petardy ukryte „w pupie” jednego z klaunów. Coś, co miało przypominać głośne puszczanie bąków i najwyraźniej bawi wielu małych i dużych widzów, jest dla Emila okropne. Chłopiec strasznie się boi i wyobraża sobie, jak to jest mieć „petardę w pupie”. Z płaczem wybiega na zewnątrz, a mamie ledwie udaje się go uspokoić. Chociaż – co cały czas podkreśla mama – wszystko było udawane, przerażenie Emila mija bardzo powoli. To wcale nie jest śmieszne! Co niby jest śmiesznego, kiedy petardy eksplodują komuś w tak wrażliwym miejscu? Ojciec Emila jest wkurzony. Przedstawienie ma trwać jeszcze pół godziny, a oni wszyscy stoją na zewnątrz i marzną. Najpierw chłopiec nie interesuje się tym, co się dzieje na arenie, a teraz jeszcze swoim nieuzasadnionym strachem psuje całej rodzinie wyjście do cyrku. Oczywiście żona patrzy teraz na niego karcąco, ale pan E. jest zdania, że Emil znowu traktowany jest zdecydowanie zbyt łagodnie. Choć tak naprawdę i jego żona kucająca obok syna potrząsa głową i właściwie nie rozumie, o co chłopcu chodzi.
Moim zdaniem Emil ma rację. Wiele żartów i dowcipów robionych jest kosztem innych. Ich źródłem są częściej agresywne impulsy niż chęć wywołania wspólnej radości czy wesołości. Emil jest dzieckiem, które ze szczególnie twórczą mądrością zainteresowało się sprawami toczącymi się
za kulisami. Nic dziwnego, że ta umiejętność idzie w parze z ponadprzeciętną wrażliwością. I dlatego jego przerażenie i obrzydzenie agresywnymi żartami są jak najbardziej na miejscu i powinny nakłonić rodziców do zgłoszenia cyrkowi niezadowolenia z elementów wieczornego przedstawienia, które rodzą lęk. Nawet jeśli jeden z rodziców odczuje taką potrzebę, nic z nią nie zrobi. Tak wynika z moich doświadczeń. Dzisiejsi rodzice bardzo się starają, żeby nie wyglądać na przewrażliwionych, przeczulonych, helikopterowych. Emil natomiast poczuje, że jest zbyt wrażliwy.
Poważne potraktowanie obaw i przerażenia Emila oznaczałoby zajęcie się sprawami z jego perspektywy i przyznanie, że nie tylko ma on prawo do własnego spojrzenia, lecz także że jego ocena agresywnych klaunów jest zasadna. A jednak we wszystkich podejmowanych przez jego mamę próbach pocieszenia chłopca właśnie to nie następuje. Emil zasługuje na odważnego tatę, który stanąłby po jego stronie, zamiast opowiadać się za fałszywie rozumianą męskością. Emil nie jest nadwrażliwym chłopcem – jest dzieckiem, od którego możemy się nauczyć, jak bardzo przywykliśmy do otaczającej nas zewsząd agresji. W repertuarze naszych zachowań rodzicielskich zbyt rzadko pojawia się gotowość, by naprawdę – a nie na poziomie słów nieznajdujących pokrycia – uczyć się od naszych dzieci. W każdym razie dla Emila z tej wizyty w cyrku popłynęła lekcja, że jest nadwrażliwym chłopcem. Jeśli nie zniszczy w sobie tej wrażliwej strony i uda mu się pozostać sobą, być może w przyszłości będzie dobrym psychiatrą dzieci i młodzieży.
Pogrzebane dzieciństwo
Ta książka jest o dzieciach. Zamiast opisywać dzieci czy informować o dzieciach, w pierwszej kolejności skupia się na ich perspektywie. To spojrzenie bardzo często nam dziś umyka. Umyka, ponieważ dorośli zapominają o dziecięcej perspektywie, którą przecież wszyscy kiedyś mieliśmy. Dziecięca perspektywa jest czasami zakopana tak głęboko, że brakuje jakichkolwiek wspomnień. To zapominanie jest naturalnym procesem. Dorośli często mają też dobre powody, by nie pamiętać o własnym dzieciństwie wcale lub mieć tylko częściowe wspomnienia z tego okresu. Poza tym bardzo ludzkie jest zjawisko utraty zdolności rozumienia subiektywnych zapatrywań innych, gdy bardziej pochłaniają nas aktualne zagadnienia dotyczące nas samych. I odnosi się to również do naszej relacji z dziećmi. Jako psychiatrę dzieci i młodzieży czasami naprawdę zadziwia mnie, jak bardzo niektórzy rodzice sprawiają wrażenie, jakby sami nigdy nie byli dziećmi. Niezwykłe wydaje mi się również to, że niektórzy rodzice nie przejawiają potrzeby przypominania sobie swojego dzieciństwa. Wyobrażam sobie wtedy, że tym dorosłym brakuje ważnej części ich własnego Ja. Nie powinno więc dziwić, że tacy rodzice nie mają pojęcia, co dzieje się w głowie ich dziecka albo jak wygląda świat z jego perspektywy.
Dziecięce problemy – problemowe dzieci
Mali pacjenci, którzy do mnie trafiają, to dzieci, które mają problemy. Przeważnie nie są to dzieci problemowe, czyli takie, które od chwili pojawienia się na świecie są dla swoich rodziców źródłem poważnych trosk i zmartwień. Dziecięce troski są czymś innym. Bardzo zależy mi na tym, żeby przerwać to automatyczne połączenie dziecięcych problemów z problemowymi dziećmi. Nie dlatego, że chcę bagatelizować rozmiar trosk, ale dlatego, że same troski zazwyczaj nie uzasadniają tego, by uznać dzieci za dzieci problemowe. Najczęściej każde dziecko z dziecięcymi zmartwieniami dysponuje wystarczającymi innymi zasobami i jest w stanie sobie w życiu właściwie radzić. Mimo to jego troski nie powinny być ignorowane.
Dziecięce troski są z perspektywy psychiatrii dzieci i młodzieży często powiązane z objawami i zaburzeniami. Strach Emila, o którym pisałem na początku tego wprowadzenia, prawdopodobnie nie zamienił się w stan wymagający leczenia. Być może chłopiec przez dłuższy czas nie będzie miał chęci odwiedzać cyrku, późnej też będzie gotów na taką wizytę jedynie przy wyszukanym programie. Mimo to trzeba zrozumieć, że coś, co przy bliższym spojrzeniu zasługiwało na obronę przez oboje rodziców, zostało, przynajmniej przez ojca, zinterpretowane jako wrażliwość, a nawet nadwrażliwość. Doświadczenie Emila jest przykładem na to, jak szybko perspektywa dziecka i jego przeżycia uznawane są za przesadne i skazywane na niebyt.
W kolejnych rozdziałach kieruję się nie tylko tematami, które tak często zajmują nasze dzieci, lecz także powszechnymi objawami i diagnozami, za pomocą których rodzice przedstawiają mi swoje młodsze i starsze pociechy. Mimo to nie jest to kierowany do rodziców podręcznik z zakresu psychiatrii dzieci i młodzieży, ponieważ ograniczam się do perspektywy dziecka oraz jej zrozumienia i interpretacji.
Konsekwencje z tego wynikające mają swoje źródła tylko w naszym zagłębieniu się w dziecięcą perspektywę. Nigdy nie można w sposób uogólniony przewidzieć, jak będą wyglądały. Zależy mi, żeby świadomie pozostawić to tobie, drogi czytelniku, ponieważ to, co możemy określić jako zmiana postawy czy zmiana zachowania, może powstać wyłącznie w wewnętrznym dialogu między tym, kto zawierzy dziecięcej perspektywie, i rzeczywistym lub fikcyjnym dzieckiem.
Oczekujesz konkretnej porady? Oto ona: zmiana postawy i zachowania ze strony rodziców jest olbrzymim krokiem w każdej diagnostyce i terapii dziecięcych trosk. A osobiste zmierzenie się rodziców z ich własnym spojrzeniem na swoje dziecko i dostrzeżenie jego zmartwień są pierwszymi i najważniejszymi krokami na drodze do zmiany!
Jeśli niektóre przypadki będą ci się wydawały „banalne”, ponieważ nie opisuję żadnych dramatów, wiedz, że i te historie są dla mnie ważne, ponieważ i w „drobiazgach” mogą znajdować się cenne wskazówki – tak jak u Emila: można odebrać opis jego wizyty w cyrku jako coś błahego, coś, co każdego dnia przytrafia się dzieciakom. Ale można również, jeśli odważymy się spojrzeć przez szkło powiększające, zrozumieć, że dziecko w Emilu nie jest właściwie postrzegane.
Struktura książki
W poszczególnych rozdziałach przytaczam przynajmniej jeden przypadek, który obok diagnostyki zawiera również strategię terapii lub zalecenia. Perspektywa rodziców pojawia się wyłącznie wtedy, kiedy jest w mojej ocenie niezbędna dla zrozumienia dziecka.
W każdym rozdziale przyświeca mi pomysł, by na plan pierwszy wysunąć subiektywne spojrzenie dziecka, a następnie przyporządkować temat fachowym czy ogólnospołecznym aspektom. Tam, gdzie wydaje mi się to pomocne, przedstawiam zarys przebiegu terapii.
Książka kończy się rozdziałem poświęconym aktualnemu opisowi stanu dziecięcej psychiki w szerszym kontekście. Jest to próba nakreślenia – na podstawie wszystkich pojedynczych opisów przypadków – czegoś w rodzaju mapy umożliwiającej nam, dorosłym, wyjaśnienie i zrozumienie dzisiejszego dzieciństwa z perspektywy psychiatrii dzieci i młodzieży.
Wszystkie opisane historie są anonimizowane, by nikt nie mógł się w nich rozpoznać. Dziękuję wszystkim dzieciom, nastolatkom i ich rodzinom za zgodę, bym na podstawie spotkań z nimi mógł przygotować tę książkę, ułatwiającą rozumienie naszych dzieci.
Zobaczysz, że rozumienie czy zrozumienie dzieci nie oznacza ani ograniczenia zainteresowania nimi, ani zainteresowania przesadnego.
Coś takiego jak przesadne zrozumienie nie istnieje, tak samo jak nie można okazać zbyt dużo miłości.
.
Niepokoisz się, że Twoje dziecko się od Ciebie oddala?
Czujesz, że coś jest nie tak, ale nie wiesz, jak dotrzeć do dziecka?
A może nie masz z kim porozmawiać o swoich podejrzeniach?
Chcesz pomóc dziecku w radzeniu sobie z kłopotami?
A może po prostu chcesz porozmawiać o roli, jaką odgrywasz w życiu dziecka?
Wiemy, że rola rodzica, nauczyciela czy wychowawcy nie jest prosta. Jeśli chcesz porozmawiać o bezpieczeństwie dziecka,
zadzwoń.
Telefon dla Rodziców i Nauczycieli 800 100 100 prowadzony jest przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę.
Od każdej zakupionej książki z kategorii popularnonaukowe w księgarni internetowej Literatura Inspiruje przekazujemy złotówkę na pomoc dzieciom, które korzystają ze wsparcia 116 111 – telefonu zaufania dla dzieci i młodzieży, prowadzonego przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę.
www.literaturainspiruje.pl
.
Książki wywołujące burzę emocji.
Literatura oparta na faktach, beletrystyka,
publicystyka popularnonaukowa.
Książki, które inspirują i dają do myślenia,
pozostawiając po sobie cenne ślady.
Zapraszamy do wspólnej wędrówki!
www.literaturainspiruje.pl