- promocja
Rodzinne sekrety 1943-1945. Zakładnicy wolności - ebook
Rodzinne sekrety 1943-1945. Zakładnicy wolności - ebook
Na końcu będziesz pamiętał nie słowa wrogów, lecz milczenie przyjaciół.
Gdy wojna przetacza się nad głowami Zabierzyńskich, wydaje się, że limit nieszczęść został już wyczerpany. Tymczasem niespodziewanie okazuje się, że uciekając, można wpaść w jeszcze większe kłopoty, i że zamiast rodzinie trzeba zaufać obcym.
Jaką cenę zapłaci Marysia za ukrywanie Żydówki? Czy przetrwa Powstanie Warszawskie i odnajdzie drogę do domu? Czy Wiktoria, ocalona z pogromu wołyńskiego, zatopi się w nowej miłości do synka? Czy ciężarna Zosia ucieczką uratuje życie sobie i ukochanemu Luce, który jako esesman stacjonuje w dworze w Koszutach?
Jak po wojennej traumie ułożyć sobie życie na nowo? Jak sobie zaufać i nie zatracić tego co najważniejsze – rodzinnej bliskości.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-542-1 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Czy mama nawet w takiej chwili nie może się powstrzymać od uwag? – Konstanty spogląda niechętnie na matkę, która pręży się dumnie, nie zamierzając ustąpić. – Choć raz – dodaje ciszej.
– Gdybyście tylko docenili moje życiowe doświadczenie. – Krzywi się. – Można by uniknąć nieszczęścia.
– Co ty pleciesz, kobieto? – Siedzący na łóżku teść wpatruje się zdziwiony w tokującą żonę. – Nie jesteś jasnowidzem, więc nie opowiadaj nam, że byłaś w stanie przewidzieć pogrom na Wołyniu!¹
– Gdyby…
– A ty nadal swoje?! Niewiarygodne!
– Uspokójmy się. – Usiłuję załagodzić sytuację, choć mam świadomość, że nie unikniemy kłótni, która przybiera na sile niczym nadchodząca burza. – Nie ma co roztrząsać, czy było słuszne to czy tamto i gdzie został popełniony błąd. Teraz trzeba się zastanowić, jak możemy pomóc Wiktorii.
– Nawarzyła sobie piwa, to niech teraz spija piankę. – Seweryna wzrusza ramionami. – Gdyby tylko posłuchała starej babki, nie byłoby tego wszystkiego.
– Jak możesz być taka okropna? – Tracę cierpliwość i jak zwykle w takich chwilach skracam dystans i demonstracyjnie okazuję brak szacunku, zwracając się do niej per ty. – Jesteś taka niby doświadczona i rozsądna, to powinnaś wiedzieć, że przede wszystkim musimy teraz skupić się na Wiktorii, która mimo upływu tygodni nie może pogodzić się ze stratą.
– Wielka mi strata – prycha lekceważąco. – Ile to oni byli małżeństwem, przypomnij mi z łaski swojej. Kilkanaście miesięcy? Może ze dwa lata? Góra trzy! Nie to co ja z ojcem. Poza tym młoda jest, jeszcze kogoś pozna.
– A jakie to ma znaczenie? – Patrzę na nią w osłupieniu. Jak można mówić takie rzeczy? Jak jej nie wstyd? I dlaczego na starość stała się tak bezduszna?
– To oczywiste, że po tych ledwie kilku miesiącach w związku małżeńskim nie przywykli do…
– Czyś ty kompletnie oszalała?! – Hipolit przerywa żonie w pół słowa. – I pomyśleć, że kiedyś byłaś taka czarująca!
– Tato. – Konstanty usiłuje się wtrącić, ale ojciec na nic nie zważa.
– Z kim się ożeniłem? Z bezdusznym potworem! Przysięgam – teatralnie kładzie prawą dłoń na sercu – że gdybym był młodszy albo potrafił przewidzieć, jaką staniesz się kobietą, nie miałoby najmniejszego znaczenia, czy jesteśmy miesiąc, czy pół wieku po ślubie, zażądałbym rozwodu!
– Nie przesadzaj. – Po Sewerynie słowa małżonka spływają jak woda po kaczce.
– Zamilcz wreszcie! Bo jak Boga kocham, zaraz się stąd wyprowadzę! Nie zdzierżę ani chwili dłużej…
– Niby dokąd?!
– Do kochanki! – wypala niespodziewanie Hipolit.
Stojąc bokiem do żony, mruga do nas, dając do zrozumienia, że bawi się z nią jak tłusty kocur z myszką, i rzeczywiście osiąga cel, a jego riposta trafia w sedno. Seweryna po jego słowach chwyta się oparcia krzesła, oddycha coraz głębiej, wreszcie, hiperwentylując, purpurowieje i dygocze.
– Jakiej znowu kochanki?
– Nie twój interes. – Teść rozkoszuje się każdym złośliwym słowem. – Mam swoje potrzeby i chyba mogłaś się spodziewać, że mając takie babsko w domu, będę zrozumienia i czułości poszukiwał za progiem.
– Ale jesteśmy małżeństwem! – wykrzykuje oburzona i przysiada na krześle.
– Tylko na papierze, moja droga. Od lat coraz mniej nas łączy, a coraz więcej dzieli i trudno nazwać nas małżonkami, ot, tkwimy przy sobie z przyzwyczajenia. Ty pewnie jeszcze z tego tytułu, że beze mnie i moich pieniędzy nie mogłabyś zapewnić sobie środków do życia.
– Jak możesz tak mówić? Tyle lat zmarnowałam na…
– Jeśli ktoś w tym związku jest stratny, to tylko ja. I pomyśleć, że mogłem mieć u swojego boku piękną, czarującą Teklę Markowiczównę. Matka namawiała, ojciec przekonywał, a ja głupi zakochałem się w tobie.
– Wypraszam sobie. Masz natychmiast zerwać z tą kobietą, jeśli nie…
– To co mi zrobisz? – Uśmiecha się złośliwie. – Utracone mieszkanie zawsze było moje, nieistniejące konto w banku też, o skonfiskowanym samochodzie nie wspominając! I wszystko to mam zamiar odzyskać po wojnie! A ty, poza kilkoma niewiele wartymi błyskotkami, które, uprzejmie ci przypomnę, kupiłem ja, nie masz nic. No, może poza tym okropnym krucyfiksem na szyi.
– Jak możesz być taki nieczuły? – Seweryna trzęsie się, na zmianę to blednąc, to purpurowiejąc, i w innych okolicznościach byłoby mi jej żal.
– Teraz widzisz, jak to jest? – Zadowolony z siebie Hipolit klepie się po udach. – Nie mam żadnej kochanki i nigdzie się nie wybieram, ale mam nadzieję, że poczułaś na własnej skórze, jak można boleśnie zranić złym słowem.
– Ty, ty… żarty sobie ze mnie robisz? – Strach i rozpacz nagle przepoczwarzają się we wściekłość. – Jak możesz być tak okrutny?
– Tak samo jak ty, gdy rozmawiamy o naszej najstarszej wnuczce. Wstyd mi za ciebie, oj, wstyd!
– Może skupmy się jednak na Wiktorii, po to się spotkaliśmy. – To mówiąc, Konstanty poprawia się na łóżku, na które opadł wraz z Hipolitem i moim ojcem.
Od czasu, gdy do naszego dworku wprowadzili się Niemcy, teściowie i papa gnieżdżą się w pozbawionym wygód mieszkanku Wiśniewskiego, który z kolei przeprowadził się do czworaków. Zamiana wygodnych salonów na dwie niewielkie izby jest dla nas wszystkich bolesnym doświadczeniem, tym bardziej że w obecnej sytuacji dysponujemy tylko trzema krzesłami, trzema wąskimi łóżkami i małym stołem. Trudno więc się pomieścić podczas rodzinnych narad.
Z mężem i córkami mamy odrobinę więcej szczęścia, bo Müllerowie, jak mawia Konstanty, „nasi Niemcy”, zgodzili się, byśmy zajęli w naszym dawnym domu dwa pokoje na pięterku, gdzie dotychczas lokowaliśmy gości.
Nie narzekamy. Cieszymy się, że możemy być razem. Że nikt z nas nie został wysłany na przymusowe roboty w głąb Rzeszy, aresztowany czy wypędzony. Że nasi nowi gospodarze traktują nas w miarę przyzwoicie.
Tak jak wspomniałam, mieszkanie jest pozbawione większych wygód i łazienki, za to z wychodkiem tuż za bramą i stadem kun na strychu. Ale i tak jesteśmy szczęśliwi, bo przynajmniej mamy na oku staruszków i możemy się zatroszczyć o ich potrzeby.
Teraz stłoczeni w pokoiku papy, który pełni funkcję salonu i sypialni zarazem, rozsiedliśmy się, gdzie się da, zajmując miejsca na trzech chybotliwych krzesłach, łóżku i parapecie. Siadając na nim, mam poczucie, że góruję nad zebranymi, i to dodaje mi odwagi, by bezpośrednio wyrażać opinie, na co dotychczas zdobywałam się sporadycznie.
Okupacja po raz kolejny zburzyła rodzinny spokój, pozbawiając nas tego, co najważniejsze – rodzinnego domu, perspektyw, o wolności nie wspominając.
Od kiedy Niemcy wkroczyli do Polski, nasz dotychczasowy świat zadrżał w posadach i gdyby tylko świętej pamięci mama widziała, kto sypia w jej jesionowym łóżku z wysokim, rzeźbionym wezgłowiem i kto szarogęsi się w kuchni i salonie, nucąc pod nosem niemieckie piosenki, przewróciłaby się w grobie.
Straciliśmy nie tylko dom, zasoby, spokój. Odebrano nam bezcenne poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Na każdym kroku oglądamy się za siebie i zastanawiamy, czy właśnie nie przekraczamy wyznaczonych przez hitlerowców granic, narażając się na aresztowanie².
– Wiki jest najważniejsza – ciągnie mąż – i zastanówmy się, co powinniśmy z nią począć. Jak jej pomóc. Może powinna pojechać do którejś z ciotek? Z pewnością trzeba jej znaleźć jakieś zajęcie, bo od tego rozpamiętywania przeszłości gotowa oszaleć i zamknąć się w sobie jeszcze bardziej.
– Co masz na myśli? Mieszka z nami i tyle. – Seweryna powoli dochodzi do siebie. Ostentacyjnie odwróciła się do męża plecami i teraz wodzi oczami za przechadzającym się po podwórku stadkiem hałaśliwych gęsi, które najwyraźniej czymś zaniepokojone wyciągają szyje i rozkładają skrzydła.
– Właśnie że nie! – fukam wściekle. – Nie mogę patrzeć na jej cierpienie ani słuchać krzyków, gdy w nocy śni koszmary.
– Może powinien ją zbadać doktor? – Bezradny ojciec dorzuca swoje trzy grosze.
Tyle razy wspominał, że gdyby tylko mógł, zamieniłby się z wnusią i wziął na siebie wszystkie jej straszne przeżycia.
– Już ją oglądał nasz poczciwy Zakrzewski.
– I co powiedział? – Tatko niecierpliwie poprawia się na łóżku, lekko wysuwając głowę, jakby to miało zagwarantować, że nie uroni ani słowa.
– Kazał jej pić ziółka, ale ze względu na jej stan nie odważył się na podanie leków.
– No tak, mądry człowiek. – Wacław cmoka z zadowoleniem. – Ale zalecił chyba coś jeszcze?
– Powiedział, że nasza córka potrzebuje czasu, że czas zaleczy tę okropną ranę.
– Z pewnością, pytanie tylko kiedy. – Hipolit stuka fajeczką o rant łóżka.
– Obawiam się, że Wiktorii niestety zabierze to lata.
– Bądźmy dobrej myśli, że niebawem skupi się na dziecku i to może przyspieszyć odzyskiwanie równowagi.
– Oby. Mam tylko nadzieję, że maleństwo nie będzie podobne do Janka, bo to rozdarłoby jej serce. – Myśli głośno teść.
– Może powinna się czymś zająć już teraz? – Seweryna rzuca na mnie okiem, ale po chwili ponownie skupia się na widoku za oknem. – Co te gęsi tak łażą?
– Mogą, to łażą. Przynajmniej one mają pełną swobodę. – Hipolit upycha tytoń w kominie fajki.
– Przecież Erna wciąż goni ją do roboty – oponuję. – Ale widzę, że podobnie jak my jest wyczulona na jej stan.
– W sumie to dobra kobieta. – Teść wygląda przez okno, za którym na silnym wietrze chwieją się jesienne, upstrzone żółcią i czerwienią drzewa, pod którymi rozsiadły się syczące ptaszyska.
Lata temu przestałam hodować gęsi, wychodząc z założenia, że nie będę trzymała na podwórzu ptactwa, którego sama się boję. To wynik bolesnych przeżyć z dzieciństwa, gdy kilkakrotnie zostałam przez nie mocno poszczypana. Natomiast jedną z pierwszych rewolucji, jakie Müllerowie wprowadzili w obejściu, było kupienie piętnastu gęsich piskląt i zdobycie nie wiedzieć skąd małej, czarnej wietnamskiej świnki, która oswoiła się i jak pies chodzi krok w krok za oporządzającym inwentarz Wiśniewskim. Ku mojemu oburzeniu Erna od czasu do czasu pozwala jej nawet wchodzić do kuchni i wylegiwać się pod białym kredensem.
– Myślę, że jest im równie trudno.
– Nie przesadzaj. – Konstanty przywołuje mnie do porządku. – Nie można porównywać naszego położenia z ich sytuacją.
– Oczywiście, ale gdy ostatnio z nią rozmawiałam, znowu się zwierzyła, że wolałaby nadal mieszkać w swoim starym domu, wśród rodziny i przyjaciół.
– To nie trzeba było nigdzie się ruszać – skrzeczy Seweryna. – Po jakie licho tu przyleźli? Nikt ich nie zapraszał.
– Uciekali przed Rosjanami.
– To nie trzeba było wierzyć w tego całego Hitlera! – woła tryumfująco. – Sam by nic nie zrobił. Ale nie, ci durnie najpierw na niego głosowali, a potem pozwolili mu podpalić Europę, a w zasadzie cały świat. To teraz mają za swoje.
– Jestem przekonana, że jednak nie wszyscy Niemcy ochoczo kibicowali Führerowi. Erna z pewnością nie.
– Tylko tak mówi, żeby cię do siebie przekonać. – Teściowa patrzy na mnie oskarżycielsko. – Ależ ty jesteś naiwna!
– Nawet jeśli kiedyś miała inne poglądy, to jestem pewna, że ostatnimi czasy je zweryfikowała.
– Gdyby tylko wszyscy odzyskali rozum. – Hipolit zapala zapałkę i z fajką w zębach cedzi: – Może to piekło nareszcie by się skończyło.
Obłok tytoniowego ziemno-orzechowego dymu z subtelną cytrusową nutą wypełnia pomieszczenie, przyjemnie łaskocząc nozdrza. Tak jak nie pochwalam i nie lubię papierosów, tak aromat fajki jest dla mnie jak kadzidło w kościele. Usiłowałam przekonać męża, by z papierosów przerzucił się na fajkę, ale oświadczył, że jest za młody, by po nią sięgać. Zupełnie jakby fajki były przypisane do starców.
– Słuchajcie. – Odsuwam firankę, by przyjrzeć się naszemu kocurowi Ferdkowi, który po wypadku ze studnią, kiedy to prawie stracił życie, stał się jeszcze bardziej ostrożny. Teraz też na ugiętych łapkach, z położonymi po sobie uszami, skrada się wokół budynku, uważnie obserwując gęsi. – Znowu odbiegamy od tematu.
– Racja. – Tatko pierwszy odzyskuje animusz. – Coś zasugerujesz, kochanie? Jak twoim zdaniem moglibyśmy pomóc Wiktorii?
– Nie wymyśliłam niczego szczególnie mądrego. Ale gdybyście na przykład zechcieli poświęcić jej więcej czasu, zabierając na spacery albo ucząc gry w bezika czy brydża, myślę, że mniej pogrążałaby się we wspomnieniach.
Konstanty z trudem dźwiga się z niemiłosiernie zapadniętego łóżka, którego wysłużone sprężyny jękliwie skrzypią.
– Ale ja pomyślałam też, że może powinniśmy zrobić wszystko, by skupiła się na dziecku. Gdyby tak pomóc jej z wyprawką?
Podchodzę do Konstantego i pozwalam, by objął mnie ramieniem. Bardzo się kochamy, a wojna sprawiła, że przestaliśmy się krępować w okazywaniu sobie uczuć. Gdy człowiek żyje z odbezpieczonym granatem w ręku, cieszy się każdą chwilą, jakby miała być ostatnia. Doceniamy małe rzeczy i drobne gesty, a szczęście zyskało nowy wymiar. Potrafimy cieszyć się z banalnych spraw, na które dotychczas nie zwracaliśmy uwagi. Witamy z ulgą każdy poranek, wodzimy za sobą oczami i cieszymy się, zasypiając w swoich ramionach. Każdy dzień jest błogosławieństwem i jeśli uda się go przetrwać w niezbyt emocjonującej rutynie, zapisuje się na kartach naszego życia jako szczęśliwy, dobry czas.
Karykatura z książki HITLER in der Karikatur der Welt, Berlin 1933
Dawniej wychodziliśmy z domu, nawet sobie nie machając, bo wiedzieliśmy, że za chwilę ponownie na siebie wpadniemy. Teraz, wychodząc w pole, do sąsiadów czy ruszając do codziennych prac, czule się ściskamy. Zupełnie jakby to miało być rozstanie na zawsze, jakbyśmy mieli się już nie zobaczyć.
I nie w tym niczego dziwnego ani śmiesznego, bo znamy wielu takich, którzy niespodziewanie z najbliższymi pożegnali się ostatecznie.
– Doskonały pomysł. – Teściowa niespodziewanie przyznaje mi rację. – Mogłabym zrobić skarpetki na szydełku albo pokazać jej, jak wydziergać sweterek.
– Jest też jeszcze maszyna do szycia – podpowiada Kostek.
– Tak, tylko brakuje materiału.
Zasmucam się, bo jeszcze nie tak dawno zwyczajnie jechaliśmy do Poznania i kupowaliśmy wszystko, co nam wpadło w oko. Teraz niczego się nie kupuje, tylko wszystko zdobywa. Większość rzeczy jest reglamentowana i wydawana na kartki, kwitnie czarny rynek i szwindel.
– Można przerobić moje sukienki albo, jeszcze lepiej, rzeczy po dziewczynkach. Tak szybko z nich powyrastały. Na strychu w skrzyniach jest sporo niepotrzebnych fatałaszków, a dla takiego maleństwa nie potrzeba wiele tkaniny, żeby uszyć śpioszki czy kaftanik.
– Ja wolałabym kupić batyst… – Seweryna kręci nosem.
– Wątpię, czy uda nam się zdobyć jakikolwiek materiał. O batyście nie ma mowy, ale mogę popytać tu i tam. – Kostek zapala się do projektu.
– W Poznaniu byśmy…
– Mamo, przestań. Nie ma już twojego starego Poznania, za to jest wojna i nowe okoliczności. Nawet nie masz już tam mieszkania.
– Błagam, nie przypominaj mi o tym! Wszystko straciliśmy. Wszystko. Człowiek całe życie ciułał, odbierał sobie od ust, a teraz nie ma nic. W jeden dzień straciliśmy cały majątek, nawet dach nad głową!
– Ale żyjecie!
– Nasze piękne antyczne meble. – Teściowa zdaje się nie słyszeć, co mówi syn, i jak zwykle zaczyna biadolić. – Kossaka mieliśmy, takiego pięknego Kossaka, wisiał w salonie. Pamiętasz, synku, jak ci się podobały te konie w galopie? Miałeś odziedziczyć ten obraz. Wszystko miało być kiedyś twoje. Miśnieńska porcelana, garnitur srebrnych sztućców, samowar przywieziony z samego Petersburga, gdy byliśmy z…
– Jakie to ma teraz znaczenie? I tak nie masz kawy, żeby ją popijać z porcelanowych filiżanek! – zżyma się teść. – Nie możesz pojąć, że dobra materialne, jeśli nie są złotem, rzecz jasna, i nie można ich na coś wymienić albo kogoś nimi przekupić, nie mają najmniejszej wartości?
– Tak się tylko mówi, ale to pamiątki rodzinne, a potem człowiek…
– Jakie rodzinne pamiątki? Jeśli coś pójdzie nie tak, to za chwilę nie będzie nawet naszej rodziny.
– Mam dobre przeczucia i jestem pewna, że nic nam się nie stanie. – Seweryna zachowuje się jak wróżąca z fusów czarownica, której już nikt nie ma ochoty słuchać. – Wspomnicie moje słowa.
I podczas gdy ona gdera i narzeka, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, jak okrutne oblicze przybiera ta wojna, na której giną też nasi przyjaciele, zaczynam zapadać się w sobie, kolejny raz analizując naszą sytuację i jak moglibyśmy wesprzeć córki.
Najlepiej byłoby wysłać je do ziemi obiecanej, czyli do Kanady. Ale skoro nie mamy tam nikogo, nie sposób liczyć na to, że ktoś dziewczynkom pomoże, udzieli schronienia. Dlatego nawet gdyby pojawiła się taka możliwość, nie wyraziłabym zgody na eskapadę. Już raz wysłałam dziecko w nieznane i skończyło się katastrofą. Zresztą nie wiem, jakim cudem mielibyśmy przemycić córki za ocean i sfinansować tak ogromny wydatek. W normalnych czasach nastręczałoby to problemy, a co dopiero w takich…
Nie ukrywam: jestem przytłoczona i przerażona.
Sytuacja, w jakiej znalazła się Wiktoria, dobitnie uświadamia mi, jak bardzo można się pomylić i jak łatwo wykonać fałszywy ruch. Że to, co wydawało się najlepsze, niebawem może się okazać najgorszym z wyborów.
Nie potrafię też pojąć, przez co przechodzi najstarsza córka.
Nie umiem wyobrazić sobie, że nagle nie mam Konstantego, że widzę śmierć ukochanych, bliskich, sąsiadów, że odbiera mi się wszystko. To była rzeź, okrutna, brutalna, bezwzględna masakra. Ludobójstwo. Ofiarami padały kobiety, dzieci, starcy.
Nie mam sumienia zmuszać jej do opowiadania o tym, co się stało, czego doświadczyła, zdradzenia więcej szczegółów. Wiem, że potrzebuje czasu, ale żywię też uzasadnioną obawę, że ten czas nie będzie lekarstwem. Może kiedyś tak, ale z pewnością nie teraz ani nawet za kilka lat. Boję się, że te wspomnienia pozostaną w niej niczym toczący stary mebel kornik, do końca życia, pokrywając umysł niezabliźniającymi się ranami.
Równie mocno martwię się zachowaniem naszej najmłodszej latorośli. Wścibską Wandę kilka razy przyłapałam na podsłuchiwaniu; poza tym plecie, co jej ślina na język przyniesie, nie wiedzieć dlaczego, drepcząc krok w krok za Erną, zupełnie jakby się zatraciła w jakimś podziwie dla Niemki. Ten dorastający podlotek najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, jakim zagrożeniem może być nasza gospodyni: że może donieść, wydać nasze tajemnice, rzucić cień podejrzenia. Nie trzeba wiele, by człowiekiem zainteresowało się gestapo. Tym bardziej jeśli wątpliwościami dzieli się rodaczka.
Nie pojmuję, jak ktoś ulepiony z tej samej gliny, wychowany pod tym samym dachem, może tak się różnić od rodzeństwa, być takim uparciuchem i zawsze, we wszystkich kwestiach stawać okoniem.
Ale im dłużej trwa wojna, tym mniej rozumiem z tego całego galimatiasu.
Nasza, zdawałoby się poczciwa, Klara okazała się konfidentką, podobnie jak kilku sąsiadów, którzy uznali, że bliżej im do Niemców niż do nas.
Podejrzewam, że gdyby wkroczyli na nasze ziemie Szwedzi czy Grecy, też doszukaliby się w rodzinnych drzewach genealogicznych właściwych korzonków i listków, a może i solidnych konarów, które stawiałaby ich na równi z okupantem. Czyniły kimś w ich mniemaniu lepszym od nas.
Nie wiem, jak można odwrócić się od ludzi, z którymi się dorastało, dzieliło miedzę, szczęście i smutki, chodziło do tego samego kościoła i wyznawało grzechy w tym samym konfesjonale.
Najwyraźniej muszę się jeszcze wiele nauczyć i sporo doświadczyć, żeby zrozumieć, że nie każdemu z dawnych przyjaciół i znajomych mogę ufać.
W zasadzie przekonuję się o tym co dzień, przeżywając różne nieprzyjemności. Powinno mnie to zahartować, a jednak sprawia tylko, że jestem coraz bardziej zaszczuta, niepewna i lękliwa. Dwa razy oglądam się za siebie, podczas rozmowy ściszam głos, a zasypiając, roztrząsam w głowie najtragiczniejsze sytuacje, które mogą nas dotknąć, i snuję plany, jak uniknąć ewentualnego nieszczęścia. W trakcie bezsennej nocy usiłuję znaleźć rozwiązania i trafne riposty. Jeśli ta wojna potrwa jeszcze trochę, wykończę się psychicznie.WIKTORIA
Nie mogę oddychać. Nie potrafię zapomnieć. I nie umiem żyć. Gdyby nie dziecko w moim łonie, podjęłabym prostszą i trafniejszą decyzję. A tak jestem na nie zdana.
W nocy budzę się zlana potem i chyba krzyczę, bo koło łóżka co rusz pojawia się zatroskana mama. Nie chcę jej ze szczegółami opowiadać, co przeżyłam i przez co przeszłam. To by zrujnowało resztki jej spokoju, wykiełkowałyby wyrzuty sumienia, że pozwoliła mi wyjechać na Wołyń, a i tak nie będzie w stanie mi pomóc. Przynieść ulgi. Nie potrafi cofnąć czasu. Nikt nie jest władny tego uczynić.
Nie sposób opisać bólu, jaki czuję po stracie Janka. Tak bardzo go kochałam, kocham… Był mi tak bliski. Troskliwy, empatyczny, przy nim czułam, że spełniają się moje marzenia, że jestem szczęśliwa i tym szczęściem potrafię obdarzać innych.
Przekonał mnie, że jestem piękna i wyjątkowa, a ja dałam się ponieść tej ułudzie, z zadowoleniem przeglądając się w lustrze. Przy nim rozkwitłam jako kobieta. Przy nim nabrałam ochoty, by zostać matką.
A teraz mam w głowie tylko obraz jego martwych oczu. Myślałam, że takie rzeczy już się nie dzieją; wiedziałam, że wojna jest straszna i okrutna, ale nie że aż tak. Sądziłam, że siekiery, widły i kosy przeszły do średniowiecznego lamusa, tymczasem one nadal są w użyciu w dłoniach tej ukraińskiej brutalnej, dzikiej bandy, która nie cofnie się przed niczym.
Nie sposób w najgorszych koszmarach wyśnić tego, przez co przeszliśmy. Miejsce, które wydawało się bezpieczne i spokojne, odległe od niemieckiego frontu, niespodziewanie obnażyło własne krwawe oblicze. Pełne nienawiści. Przepojone chęcią zemsty i niepojętą brutalnością.
Nie mogę pojąć, dlaczego sąsiad rzucił się na sąsiada. Hubert zapewniał, że ze wszystkimi żyją w zgodzie, że są sobie życzliwi i nie ma znaczenia, jaka krew płynie w naszych żyłach: polska, żydowska czy ukraińska.
Tymczasem przyjaźnie, sojusze i sąsiedzka pomoc nie zdały się na nic wobec rewolty, która przetoczyła się przez Wołyń. Kiedyś byłam w nim zakochana, teraz boję się nawet o nim wspomnieć. Nienawidzę go. Nienawidzę już samego słowa.
Umarła Elżunia. Brutalnie zgwałcona na moich oczach przez trzech oszalałych z wściekłości, brudnych, zapuszczonych i odrażających Ukraińców, a potem bezceremonialnie zatłuczona pałką. Nie mogłam jej pomóc.
Ukryta w skrytce na dokumenty w ścianie za biurkiem, wciskając pięść do ust, by nie krzyczeć, mogłam się tylko biernie, bezradnie przyglądać przez szczelinę i modlić, żeby mnie nie dopadli, by nie zabili mojego nienarodzonego dziecka.
Przejmujący wrzask, krzyki, panika, plądrowanie domu, niszczenie wszystkiego, co się dało, a potem tryskający w niebo ogień. To upiorne, metodyczne i bezduszne pozbawianie życia moich najbliższych zlało się w jeden porażający okrucieństwem obraz, który niczym brudny całun oblepia mnie w każdej minucie dnia i bezsennej nocy, nie pozwalając otrząsnąć się z potwornego koszmaru.
Jasiek nie żyje. Mój cudowny, kochany mąż nie żyje. Moja słodycz i moje szczęście. Moje wszystko. Sens życia i największa, pierwsza i ostatnia miłość. Odeszły też żona Huberta i wszystkie jego dzieci.
Niespodziewany atak, poprzedzony jedynie nieludzkim wyciem i wrzaskiem, zastał nas w radosny, słoneczny poranek zapowiadający piękny, ciepły dzień. Leżeliśmy jeszcze w łóżku, gdy Natka, nasza kucharka, która wstała wcześniej, żeby rozpalić w piecu, wpadła z krzykiem do pokoju:
– Idą! Uciekajcie! Idą!
Ale nim zrozumieliśmy, co się dzieje, było już za późno. Zaspani, w koszulach nocnych, byliśmy zupełnie bezradni. Dzieci płakały i zawodziły, a my, kobiety, stałyśmy sparaliżowane strachem, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu.
Z wybitych okien posypało się szkło. Pochodnie sprawiały wrażenie, że zalewa nas piekielny ogień. Pamiętam tylko krzyk, niesamowity hałas i bicie serca walącego o żebra, które odbijało się echem w głowie.
Nie było czasu na zastanowienie się ani szans na ucieczkę.
– Chowajcie się! Szybko! Cholera jasna, gdzie moja broń?!
Pierwszy otrzeźwiał Janek i tak jak stał, skoczył boso po stojącą pod ścianą dubeltówkę. Zanim zdążył ją załadować, rozległ się łomot, walenie do drzwi, które niemal natychmiast ustąpiły pod naporem i wyleciały z zawiasów, po czym ze zwierzęcym wyciem wpadli pierwsi bandyci.
W popłochu, nie myśląc wiele, wcisnęłam się w skrytkę na dokumenty. Sina ze strachu teściowa usiłowała ukryć dzieci w szafie, gdy je dopadli. Bez opamiętania walili na oślep siekierami, kłuli widłami. I choć tylko dwóch z całej hordy miało broń palną, wpadłszy do pomieszczenia, natychmiast wycelowali ją w Janka i pociągnęli za spusty.
Ogłuszający huk, w pokoju rozszedł się smród prochu. W uszach poczułam nieprzyjemne mrowienie i nie byłam w stanie nawet mrugnąć.
Pamiętam wielkie zdziwienie, niedowierzanie, które zawładnęło mną na chwilę, gdy oszołomiona w mordercach rozpoznałam naszych najbliższych sąsiadów, braci Garniłowów: Olega i Saszę.
Tych samych, którym zeszłej zimy pomagaliśmy, gdy zabrakło im mąki na chleb i ziemniaków.
Mój ukochany nie miał szans. Zginął na miejscu, kule przeszyły go na wylot, a strużka krwi płynącej z ust i spazmatyczne, konwulsyjne drgawki stały się przerażającym dowodem tego, co się stało.
Ocaleliśmy tylko Hubert i ja. Właściwie nie wiem, czy w takiej sytuacji można mówić o ocaleniu, o szczęściu przeżycia, bo przecież wszystko w nas umarło z chwilą śmierci najbliższych. Bez tych, których tak kochaliśmy, życie straciło sens. Każdy dzień jest pusty i bezwartościowy. Jesteśmy jak wydmuszki: puste, wypalone, nieprzydatne do niczego, a jednak na tyle twarde, że kostucha omija nas szerokim łukiem, nie pozwalając nam dołączyć do ukochanych.
Tak nie można żyć. Tak żyć się nie da.
Nie ma o czym marzyć i nie ma na co czekać. Nawet zwykła wegetacja wydaje się nadmiernym, niepotrzebnym wysiłkiem.
Hubert nie może sobie wybaczyć, że akurat tego dnia wyruszył na polowanie, nim wstał świt. Polował dość regularnie w okolicznych lasach i jego poranne zniknięcie nie było niczym niezwykłym.
– Gdybym tylko był w domu – powtarzał co rusz, gdy przemykaliśmy bocznymi drogami na zachód, nieustannie robiąc sobie wyrzuty.
– Niczego byś nie zmienił. Było ich ze dwudziestu, a może i trzydziestu.
– Zmieniłbym! Miałem…
– Nic byś nie zrobił! – tłumaczę z uporem, choć mnie samej nie jest łatwo i wielokrotnie rozpamiętywałam, dlaczego nie zdałam sobie sprawy wcześniej, nie przewidziałam. Jak to się stało, że tej nocy tak mocno spałam? Dlaczego nad ranem nie poszłam do toalety, jak miałam to w zwyczaju?
– Moja kochana…
– Hubercie, tak nie wolno. Nie obarczaj się winą.
– Ona by żyła, dzieci by żyły.
W ciągu kilku dni poszarzały Hubert schudł i zapadł się w sobie. W jego włosach pojawiły się szerokie siwe pasma, usta spierzchły, a oczy stały się szkliste. Postarzał się o dobre kilka lat.
– Mój Janek też. Ale nie mogłeś tego przewidzieć.
– Niepotrzebnie ufałem ludziom, niepotrzebnie.
– To byli nasi sąsiedzi, znajomi. Nie sposób wszystkich podejrzewać i unikać. Nikt nie był w stanie przewidzieć czegoś takiego.
– Kazimierz mówił, że u nich koło Antonówki takie rzeczy już się działy, a ja głupi nie chciałem dać wiary.
– Nikt się tego nie spodziewał, przecież żyliście obok siebie tyle lat!
– Gdybym tylko…
– Nie możemy cofnąć czasu.
– Straciłem wszystkich, których kochałem. Wszystkich! – Schował twarz w dłoniach, a jego ramionami wstrząsnął szloch. – Zostałaś tylko ty. Gdyby nie poczciwa Natasza…
Wzięłam głęboki oddech i zdobyłam się na odwagę.
– Nie chciałam mówić wcześniej, bo nie byłam jeszcze pewna, no i chcieliśmy was powiadomić wspólnie…
– Co jeszcze na nas spadło? Boże, mój Boże! Nie zniosę kolejnego nieszczęścia! – Przyjrzał mi się uważnie. – Nie trzymaj mnie w niepewno…
– Będę miała dziecko – powiedziałam cicho, czerwieniąc się.
To bardzo dziwne uczucie mówić komuś, zwłaszcza mężczyźnie, że jakiś czas temu spełniło się obowiązek małżeński, że zaznało się miłości cielesnej, a teraz pojawia się tego konsekwencja.
– Naprawdę?
Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, czy przypadkiem nie żartuję.
– Tak, jestem już pewna. Będę miała dziecko.
– Z Jankiem? – zdziwił się głupio i odruchowo spojrzał na mój jeszcze niespecjalnie wypukły brzuch.
– A niby z kim? – Udałam, że się oburzam i ze śmiechem szturchnęłam teścia w bok. – Oczywiście, że z Jankiem. Będziesz dziadkiem.
– Przepraszam, że tak głupio zapytałem, ale mnie zaskoczyłaś! – Jego twarz się rozpromieniła. – Jestem w szoku! Tego się nie spodziewałem! Mój dzielny, kochany synek byłby ojcem. Dziękuję!
Hubert wzruszył się tak, że łzy popłynęły mu po policzkach, a ja zaczęłam sobie robić wyrzuty, że tak bezceremonialnie podzieliłam się największą tajemnicą. Może mogłam poczekać na jakiś szczególny moment?
Tylko ile ich jeszcze przed nami? Zresztą czego mogłabym się spodziewać? Wszystko, co ważne, co kochałam i czemu ufałam, minęło bezpowrotnie.
To była chwila, w której Hubert zdecydował, że musimy się rozdzielić. I mimo moich protestów i strachu przed samotną podróżą, uparł się, że powinnam wrócić do rodziców, podczas gdy on schroni się u rodziny mieszkającej u podnóża Tatr.
Mimo błagań, próśb i zaklinań nie dał się przekonać, żebyśmy wspólnie kontynuowali wędrówkę. Moje łzy też nie zrobiły na nim wrażenia i tak oto zmusił mnie do samodzielnej podróży. A ja po kilkunastu dniach znalazłam się w rodzinnym domu.
Z tą zasadniczą różnicą, że mój dom tymczasem stał się rodzinną posiadłością innej, w dodatku niemieckiej rodziny.
Własnością Niemców, przed którymi uciekałam we wrześniu 1939 roku, przez co nieświadomie wpadłam w ręce Ukraińców, którzy wydawali się dobrymi sąsiadami.
Pamiętam, w jakim byłam w szoku, gdy biegłam przez podwórze do domu, a drzwi otworzyła mi nieznana, pulchna kobieta w białej lnianej zapasce na biodrach.
– Tak, słucham? – Spojrzała na mnie zdziwiona, a ja nie byłam w stanie wydukać ani słowa. – Pani do kogo?
– Ja, ja… wróciłam do domu.
– Tego domu?
– Do rodziców.
– Ale to mój dom – powiedziała twardo, traktując mnie jak intruza.
– Ale tu mieszkają Zabierzyńscy? Florentyna i Konstanty?
– Tak, ale teraz to mój dom.
– Wiktoria?!
Zwabiona podniesionymi głosami mama stanęła w drzwiach, wytrzeszczyła oczy, po czym zachwiała się na nogach i musiała oprzeć o ścianę, by nie upaść.
– Mamuś! – Padłam w jej ramiona i łkałam jak mała dziewczynka. Tak bardzo bym chciała, aby wzięła mnie jak dawniej na kolana i utuliła, całując w czubek głowy.
Okazało się, że w naszym dworku mieszka rodzina Müllerów i że żyjemy na ich łasce. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy idąc z mamą pod rękę, na podwórzu spotkałam naszego poczciwego Wiśniewskiego i gdy po chwili zdumiony ojciec wziął mnie w ramiona. Tak bardzo mi ich brakowało, tak za nimi tęskniłam.
I nie ma znaczenia, że ktoś inny mieni się właścicielem folwarku; widok znajomych twarzy i miejsc mnie koi i sprawia, że po raz pierwszy od długich tygodni przestaję się bać.
Wtuliłam się w tatkę i płakałam, łkałam jak dziewczynka, która się przewróciła i zdarła kolano. A potem…
Jak zwykle budzę się spocona, skąpana we łzach, z krzykiem na ustach, i dłuższą chwilę zajmuje mi zrozumienie, gdzie jestem.
Rozglądam się po moim nowym pokoju, a raczej naszym starym pokoju gościnnym na piętrze, i nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć.
Z jednej strony nie mogę pojąć, jakim cudem żyję, a z drugiej zrozumieć, jak to możliwe, że w jednej chwili straciłam męża, Elżunię, niezawodną przyjaciółkę i podporę, pełną dobroci teściową i resztę rodziny. Nieustannie robię sobie wyrzuty i roztrząsam, co mogliśmy zrobić, aby uniknąć tego piekła. Niepojętej rzezi niewinnych ludzi. Starców, dzieci i kobiet. Niezaangażowanych politycznie mężczyzn, chłopaków?
Dlaczego nie dostrzegli w nas ludzi? Takich samych jak oni. Ludzi, którzy mają uczucia, odczuwają ból i strach? W jaki sposób im zagrażaliśmy? Czego się obawiali? Albo co chcieli zyskać, pozbawiając nas życia?
Nigdy nie poznam odpowiedzi na żadne z tych pytań. Choć rozwarstwiam każdą myśl, każde podejrzenie, refleksję jak włos na czworo, nie zbliżam się na krok do rozwiązania zagadki. Do prawdy.
Boże! Dlaczego ja? Dlaczego mnie to spotkało?
A właściwie dlaczego mnie miałoby to zło ominąć? Albo spaść na innych? Na sąsiadów czy inne rodziny mieszkające nieopodal? Nie mogę nawet myśleć o tym, by przydarzyło się to komuś innemu, bo nie sposób nikomu życzyć choć ułamka nieszczęścia, które stało się naszym udziałem.
Wczoraj pierwszy raz poczułam ruchy dziecka w łonie. W pierwszej chwili wzięłam je za niepokojący skręt kiszek, a potem ze zdumieniem pojęłam, że jedyna pamiątka po Janie, jedyny ślad tego, że mi się nie przyśnił, że był, że kochał… porusza się we mnie.
Czy będę miała siłę, odwagę ją albo jego pokochać? Czy będę dobrą matką? Czy potrafię zatroszczyć się o dziecko? Czy mam prawo takie maleństwo unieszczęśliwiać swoim bólem? Koszmarnym wspomnieniem? Czy nerwowość, zgryzotę i lęk się dziedziczy? Czy uda mi się powstrzymać rzekę smutku, która nieustannie przepływa przez umysł i wstrząsa ciałem?
Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.FLORENTYNA
Jestem wykończona.
Mam wrażenie, że Zosia i Wanda zamieniły się ze szczotkami na rozum. Starsza jest oszołomiona pierwszą miłością i może powinnam ją zrozumieć, choć jej oblubieniec jest Niemcem, a drugą zaślepiło przypodobywanie się obcej kobiecie. Za cel życia najwyraźniej obrała wyśledzenie każdej tajemnicy domu i okolicy. Jest jak tykająca bomba, która nie wiedzieć kiedy eksploduje, kiedy tak miele językiem gdzie i komu popadnie.
W duchu żal mi Zosi.
Ten cały Luca nie jest taki zły. Ba, w innych okolicznościach może byłby naszym wymarzonym zięciem, ale nie mogę przegonić myśli, że jako esesman prawdopodobnie zabija ludzi. Że nas też może wydać, ma nad nami władzę. Że jego uczucie do Zosi okaże się przelotne, a gdy się nią znudzi, zapragnie się jej pozbyć. To takie zatrważające. Niebezpieczne.
Pozornie chłopak wydaje się Zosią szczerze zauroczony, ale co będzie, gdy któreś z nich się rozczaruje, nie spełni oczekiwań drugiego, gdy się rozstaną? Czy nie będzie się na nas mścił? Nie wyładuje swojej frustracji? Nie będzie chciał wykorzystać posiadanej władzy?
Boże przenajsłodszy, do czego to doszło?
W dodatku dziś stało się coś złego. Bez uprzedzenia, nawet Erna była tym zdziwiona, na teren folwarku wpadło gestapo. O świcie, nim do pracy stawili się ludzie z czworaków, przyjechały dwie budy, z których wyskoczyło jedenastu uzbrojonych Niemców. Przeszukali dom, obejście, stajnie i stodoły. Miałam wrażenie, że są wszędzie i przetrzepali każdy kąt.
Zrobiło mi się gorąco i oblał mnie zimy zimny pot, gdy weszli do jednego z budynków gospodarczych, gdzie za ścianą ukryliśmy swoje skarby: radioodbiornik, broń i trochę pieniędzy. Na szczęście, choć opukiwali wszystkie ściany, niczego nie znaleźli.
Zaciekawiona, ale też wystraszona Erna i przejęty Hans chodzili za nimi krok w krok, dopytując się, co jest powodem rewizji.
– Żydzi uciekli⁴.
– Ale skąd? – zdziwił się Hans.
– To nie wasza sprawa.
– Oczywiście, tak tylko z ciekawości zapytałem.
– Wiecie, co grozi za ukrywanie zbiega?
– Pewnie, gdyby tylko ktoś obcy pojawił się w obejściu, zaraz byśmy was zawiadomili.
– Mam nadzieję.
W tej chwili dwóch uzbrojonych po zęby gestapowców, z łoskotem otwarłszy drzwi, wdarło się do dawnego mieszkania Wiśniewskiego.
Przerażeni teściowie i tatko, którzy odbywali codzienną popołudniową sjestę, poderwali się na równe nogi z uniesionymi rękami. Gdyby nie groza sytuacji, śmiałabym się w głos.
– A to kto? – Ryży, pryszczaty młody chłopak bezceremonialnie zrobił krok naprzód i stanął z teściem oko w oko, niemal dotykając go nosem. Zupełnie jakby zmniejszenie dystansu było jednoznaczne z dowiedzeniem się czegoś więcej.
– Pomagają nam w gospodarstwie, to dawni właściciele. – Hans jako pierwszy odzyskuje animusz.
– To co tu robią? Dlaczego nie są w polu?
– Pracowali od rana – włączyła się do rozmowy Erna, lekceważąco machając dłonią. – I kazaliśmy im na chwilę iść do chałupy, a zaraz będzie trzeba krowy doić.
Gdy wybrzmiało ostatnie słowo, przez strych przetoczyło się głośne stado kun, a może jedna kuna, która robi tyle hałasu. Müllerowie zrobili się kredowobiali, a gestapowcy spojrzeli na nas z zadowoleniem.
– No i mamy uciekinierów.
– Tam nikogo nie ma – zaprotestowałam, nie zważając na zagrożenie. – To tylko kuny.
Nim się obejrzałam, ryży doskoczył i uderzył mnie kolbą karabinu, a potem brutalnie spoliczkował, tak że miałam wrażenie, że głowa mi odpadnie, po czym zmusił do zaprowadzenia ich na strych.
Na miękkich, drżących nogach wspinałam się po dawno zapomnianych schodach, które nieprzyjemnie uginały się pod moim ciężarem, w dodatku co rusz twarz muskały mi pajęczyny.
Nie miałam odwagi ich zetrzeć z twarzy, bo Niemiec niemal deptał mi po piętach, ale jego głośne przekleństwa świadczyły o tym, że również zaplątał się w zakurzone pajęcze sieci. Na szczęście drzwi nie były zamknięte na kłódkę i pod naporem ustąpiły ze zgrzytem, a ja prawie wpadałam do pomieszczenia.
Panował w nim nieprzyjemny półmrok, bo przez zakurzone, chyba nigdy niemyte okienko wpadała ledwie odrobina światła.
Za gestapowcami wspinali się zdziwieni i przejęci Müllerowie, którzy chyba nawet nie wiedzieli o istnieniu tego pomieszczenia. Strych był niemal pusty. W kącie stały tylko wypełnione pustymi butelkami skrzynie, a na środku leżał podarty worek z resztkami ziaren owsa. Duchota i smród niemal rzuciły nas na ściany, a ilość odchodów i gmatwanina dobrze widocznych na brudnej podłodze śladów łapek świadczyły o tym, że kuny czują się tu znakomicie. Na domiar złego jedno ze spłoszonych zwierzątek wybiegło zza skrzynki i w podskokach przemknęło nam pod nogami, znikając w dziurze między nieszczelnymi dachówkami.
– Scheiße! – zawołali jednocześnie gestapowcy i odruchowo zatkali nosy palcami, przy okazji uważnie się rozglądając, jakby się spodziewali, że z którejś z butelek wyskoczy dżinn z nożem w dłoni.
– Mówiłam, że tu mieszkają tylko kuny. To jedno pomieszczenie i nie ma tu niczego ciekawego. Otworzę okno.
Gdy ja wpuszczałam na strych powiew wiatru, oni popatrzyli na mnie złowrogo, jednocześnie obchodząc i dokładnie ostukując wszystkie ściany. Najwyraźniej doszli do tego samego wniosku i pełni niechęci i zawodu zbiegli po schodach. Po wymianie uwag i krótkiej rozmowie z naszymi gospodarzami, jak ironicznie to brzmi, przeszukali jeszcze ogród i ziemiankę, po czym odjechali.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Nie da się zrozumieć zapoczątkowanych w 1943 r. wydarzeń, jeśli nie sięgnie się do źródeł polsko-ukraińskich i narodowych uprzedzeń. Niewątpliwie krwawe wydarzenia były na rękę zarówno Niemcom, jak i Rosjanom, aczkolwiek każda zbrodnia, szczególnie tak bezwzględna jak ludobójstwo wołyńskie, ma swoją wieloletnią genezę, niejednokrotnie skomplikowaną i trudną do jednoznacznego określenia. Patrz Aneks, s. 281.
2.
Od samego początku hitlerowcy kładli olbrzymi nacisk na grabież mienia. Polacy nie mieli prawa posiadać żadnej własności. Wywłaszczenia rozpoczęto już w październiku 1939 r., tuż po wydaniu stosownych aktów prawnych. Patrz Aneks, s. 284.
3.
Niemiecka ustawa o ochronie niemieckiej krwi i czci z 15 września 1935 r. początkowo obejmowała intymne relacje pomiędzy Niemcami a Żydami i Cyganami. Po wkroczeniu hitlerowców do Polski Rassenschande swym działaniem objęła też Polaków. Patrz Aneks, s. 286.
4.
Pośród średzkiej społeczności Żydzi funkcjonowali od zawsze, aczkolwiek językowo i mentalnie bliżej im było do mniejszości niemieckiej. W ramach Rzeczypospolitej Szlacheckiej mieszkali wyłącznie za murami miasta. Patrz Aneks, s. 287.