Rodzinne sekrety - ebook
Rodzinne sekrety - ebook
Czy kochająca się rodzina znów okaże się drużyną zdolną stawić czoła nowym wyzwaniom? Czy spełni się marzenie o spokojnie pitej herbacie na drewnianym ganku z widokiem na piękny sad?
Otoczony jabłoniowym sadem dom rodziny Zagórskich znajduje się w niebezpieczeństwie. Kłopoty finansowe zmuszą Jana –seniora rodu i właściciela księgarni – do podjęcia dramatycznych decyzji. To zapoczątkuje rodzinną rewolucję. Jego córki bowiem zainspirowane jego postawą postanowią również zawalczyć o to, na czym im najbardziej zależy. Aniela, samotna mama, ruszy na poszukiwanie ojca swojego dziecka. Maryla wreszcie zrozumie, dlaczego żaden jej związek nie trwa dłużej niż kilka tygodni. Spokój domu Zagórskich zachwieje się od nagłych wydarzeń, a wyjaśnione tajemnice z przeszłości będą ranić.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-502-7 |
Rozmiar pliku: | 729 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczesna jesień była w tym roku wyjątkowo piękna. Jakby starała się ze wszystkich sił zatrzeć nieprzyjemny incydent, który rodzinie Zagórskich zgotowało lato. Pod koniec sierpnia, zamiast spodziewanych słonecznych dni, nadeszła burza stulecia, w niecałe pół godziny niszcząc wieloletni dorobek.
Po pięknym owocowym sadzie Zagórskich pozostało tylko wspomnienie. Jabłonie miały połamane gałęzie, a inne drzewa zostały mocno uszkodzone. Ogród też ucierpiał. Od tamtego momentu Jan Zagórski rano specjalnie jak najdłużej nie dotykał kotar zasłaniających okna, żeby chronić ukochaną żonę przed widokiem skutków nawałnicy.
***
Minęło kilka dni. Przyroda zmobilizowała wszystkie siły, by naprawić to, co zostało zepsute. Połamane kwiaty wypuszczały boczne pędy, między drzewkami zieleniła się świeża trawa. Liście osłaniały pokiereszowane gałęzie. Kiedy patrzyło się na sad z dużej odległości, można było odnieść wrażenie, że jest jak dawniej. Ale wystarczyło podejść bliżej, żeby pozbyć się złudzeń.
Prawie wszystkie owoce przepadły. W tym roku jabłoniowy sad miał dla swoich właścicieli zaledwie dwa kosze poobijanych, stłuczonych gradem owoców. Reszta nie nadawała się do zbioru.
Jedyne jabłko, które ocalało bez szwanku, stało teraz niemal jak relikwia w księgarni na biurku Jana. Codziennie brał je do ręki i przypominał sobie, że dobro jest możliwe. Jeśli wszyscy się postarają i włożą w to odpowiedni wysiłek, za rok gałęzie jabłoni w starym sadzie znów będą się uginać pod ciężarem owoców, a szczęśliwa rodzina raz jeszcze zasiądzie przy stole na drewnianej werandzie.
Jan westchnął. Sam już nie wiedział, co może okazać się trudniejszym zadaniem: naprawienie szkód wyrządzonych przez burzę czy zebranie rozproszonej rodziny w jednym miejscu...
Kończył właśnie układanie stosów nowych książek, które przyjechały rano z hurtowni. Ich wysokość również stanowiła powód do zmartwienia. Sprzedaż nie szła dobrze. We wrześniu, jak co roku, klienci, przytłoczeni szkolnymi wydatkami i spłacaniem pourlopowych długów, oszczędzali na wszystkim. Wielu ludzi sądzi, że bez książek można żyć. Zapewne mają trochę racji. Ale co to za życie!
Jan, westchnąwszy ponownie, podszedł do szyby wystawowej. Parking pod galerią po drugiej stronie ulicy pełen był samochodów. Panował tam spory ruch. Ciągle ktoś wychodził i pakował do bagażnika siaty zakupów.
Co w tym jest? – zastanawiał się Jan. – Jaka magia sprawia, że nawet jeśli w małym sklepie cena będzie podobna albo nawet niższa, klienci i tak wybiorą galerię? Tę maszynę do sprzedawania, automat towarowy, fabrykę przerabiającą ludzkie słabości na konkretny pieniądz. Niby każdy wie, jak działa reklama, jakie sztuczki stosują sieciówki, ale i tak kupuje właśnie u nich.
Jan spojrzał na wnętrze swojej księgarni prowadzonej przez rodzinę od pokoleń. Miało swój klimat. Niepowtarzalny urok. Ale ostatnio to nie wystarczało, by skłonić klientów do wykonania tak niezwykle męczącego i wyczerpującego działania, jakim jest przejście na drugą stronę ulicy do jednego zaledwie sklepu. A gdyby nawet jakiś odważny zdecydował się na ten desperacki krok, to oszołomiony światłami, muzyką, różnorodnością wystaw dopiero co opuszczonej galerii, w spokoju tego miejsca może niczego już nie zdoła dostrzec...
Nie upadajmy na duchu – powtarzała ostatnio żona Jana, Helena. Właściwie robiła to całymi dniami. Zwracała się w ten sposób do córek, a nawet do swojej siostry Marty, która – choć zwykle stanowiła podporę rodziny – to po ostatnich wypadkach wyraźnie straciła część swojej życiowej energii.
Wyglądało na to, że dom, sad i rodzina stanowiły mocno zintegrowany system. Gdy w jednej jego części źle się działo, cierpiały wszystkie.
– Przestań! Nie bądź takim fatalistą! – zawołał Jan do siebie, a jego głos odbił się od pustych ścian, lekko tylko stłumiony stojącymi na wysokich regałach książkami.
Wiadomo nie od dziś, że najlepszym sposobem na czarne myśli jest działanie. Jan zatarł więc dłonie. Przesunął na wystawie szeroką konstrukcję z „nowości”, skomponowaną przez najmłodszą córkę Anielkę, tak by promienie słońca bez przeszkód mogły wnikać do starego wnętrza, które – musiał to przyznać – z natury było dość ciemne. Następnie przeszedł do tej części pomieszczenia, w której zorganizowana była mała herbaciarnia. Posprzątał. Poukładał torebeczki z osobiście komponowanymi mieszankami aromatycznych herbat. Wiedział, że to, co robi, jest dobre i wyjątkowe. Był już dostatecznie dojrzałym człowiekiem, by mieć odwagę powiedzieć to wprost: mam talent, niezwykły dar.
A jednak i to nie wystarczało. Klienci, zwłaszcza ci stali, wpadali wprawdzie na herbatę, częstowali się ciastkiem, dyskutowali, czasem kupowali książkę. Bywały dni, gdy w księgarni panował spory ruch, tak że oboje z Anielką mieli pełne ręce roboty. Ale coraz częściej zdarzały się poranki takie jak dzisiejszy. Wypełnione pustką i ciszą. Nie było potrzeby, żeby córka mu towarzyszyła, obowiązków nie starczało nawet dla niego.
Jan wziął do ręki jedną z torebek herbaty. Była to kompozycja rocznicowa. Tak długo nad nią pracował. Miesiącami suszył zioła i owoce, dosypywał, parzył, kombinował, myślał. Ale przede wszystkim czuł. Jego palce przekazywały płynące z głębi serca dobre emocje. Całą swoją miłość do żony. Uczucie, które przetrwało czterdzieści lat, narodziny czwórki dzieci, budowę domu i codzienność, która jest romantyczna tylko wtedy, gdy człowiek spogląda za siebie – w przeszłość. Bo trwające właśnie dni, nużąco powtarzalne w swej niezmienności, wydają się takie zwyczajne. Łatwo w ich powodzi zagubić radość życia, świeżość i entuzjazm. Wschody słońca przestają być spektaklem natury, a zaczynają się kojarzyć wyłącznie z dźwiękiem budzika, który zawsze dzwoni zbyt wcześnie.
Jan i Helena umieli pielęgnować swoje uczucie i radość życia.
A na pamiątkę wszystkich minionych przeżyć z dobrą wróżbą na przyszłość powstała rocznicowa herbata.
Ale ta mieszanka, mimo iż naprawdę była niezwykła, wcale rewelacyjnie się nie sprzedawała. Nawet Jan – wieczny romantyk i humanista – teraz wyraźnie poczuł, że nie sposób tak dłużej żyć, wbrew ekonomicznym realiom. Jego mała, stara księgarnia, choć miała niezwykłą historię i była miejscem wyjątkowym, ewidentnie przegrywała z komercją galerii.
Jan poczuł ból w okolicach serca. Miał wrażenie, jakby starość bezczelnie, z zimnym uśmiechem spojrzała mu prosto w oczy. Zadrżał. W samym dźwięku tego słowa kryły się wszelkie największe lęki tego świata. Utrata kontroli nad własnym ciałem, zależność od innych, choroby, ból, ubóstwo…
Przetarł oczy i otrząsnął się nagle.
– Mowy nie ma! – powiedział głośno do niewidzialnego przeciwnika. – Tak łatwo mnie nie weźmiesz. Mam jeszcze zbyt wiele spraw do załatwienia. Muszę najpierw posprzątać moje życie. Zostawić dzieciom dobrze prosperujący biznes i czystą rodzinną historię, a nie podupadającą księgarnię i pokręconą biografię. Mowy nie ma! – powtórzył głośno i śmielej spojrzał w stronę galerii.
Niejako w odpowiedzi na jego słowa zaczął padać deszcz. Najpierw delikatnie stukał kroplami w szybę, jednak szybko rósł w siłę. To już nie było letnie orzeźwienie, ale ponura jesienna słota. Jakby przyroda wyraźnie chciała mu powiedzieć: nawet się nie wysilaj. Nie widzisz, że jesteś już stary? Nie masz wpływu na życie swoich córek i nic nie możesz zrobić w sprawie księgarni. Nigdy nie pokonasz potęgi, jaką jest galeria. Jej nawet deszcz niestraszny. Klimatyzowane wnętrze łagodzi odczucie chłodu, muzyka tłumi dźwięk spadających kropel, a światła z powodzeniem zastępują słońce. Nieprzerwana pielgrzymka klientów do tej świątyni współczesności trwa i nic jej nie zatrzyma.
Deszcz bębnił coraz silniej, jakby chciał wzmocnić siłę swoich argumentów oraz lepiej dotrzeć do serca i świadomości Jana. W jego księgarni bowiem od razu zrobiło się ciemniej i nie pomogło nawet zapalenie wszystkich lamp. Wilgoć ciągnęła od drzwi, a książki zdawały się drzemać na swoich regałach.
Jan wziął głęboki oddech. Był księgarzem z prawdziwego zdarzenia, nie tylko sprzedawcą. Miłość do literatury krążyła w jego żyłach pomiędzy czerwonymi i białymi krwinkami, sprawiając, że zaczynało go łączyć autentyczne pokrewieństwo z bohaterami powieści. Stawał się dzięki temu innym człowiekiem. Dojrzałym, wszechstronnym, a z czasem po prostu mądrym. Przez lata zgromadził w sercu i umyśle doświadczenia tysięcy przeczytanych historii. Nie zamierzał oddać swojej księgarni bez walki. Czymże bowiem był bez swojego ukochanego miejsca pracy? Na to pytanie nie umiał udzielić odpowiedzi.
– Jeszcze nie wszystko skończone – powiedział. – Czas pokaże, kto się będzie śmiał ostatni! – zawołał głośniej, tym razem z przekonaniem.
A deszcz chyba zrozumiał. W każdym razie stracił impet i przycichł nieco.ROZDZIAŁ 2
Helena piekła ciasto cytrynowe. Nie miała ostatnio serca do szarlotek i choć w sadzie pod drzewami wciąż leżały brutalnie otrzepane przez burzę i grad owoce, które znakomicie nadałyby się do tego właśnie celu, nawet ich nie dotykała. Zbyt mało czasu upłynęło...
Najmłodsza córka, Aniela, wstawała codziennie skoro świt, zanim jeszcze jej córeczka się obudziła, i porządkowała sad. Pewnie jej się wydawało, że nikt nie dostrzega tych wysiłków, ale to nie była prawda.
Wprawdzie Helena z Janem porzucili swój miły małżeński obyczaj i przestali pić rano kawę na swoim niewielkim tarasie, który wychodził z sypialni wprost na ogród, nie przesiadywali też wieczorami na drewnianym ganku z widokiem na sad, lecz każdą zmianę odnotowywali w sercach i umysłach. A w sadzie codziennie przybywało drzew, jak dawniej otoczonych zieloną trawą – wygrabioną rękami Anielki z liści, połamanych gałęzi oraz potłuczonych gradem owoców.
Helena czuła wyrzuty sumienia. To była ciężka praca. Zdecydowanie nie dla jednej osoby, zwłaszcza drobnej dwudziestopięcioletniej dziewczyny o smukłej figurze, delikatnych dłoniach miłośniczki książek oraz długich splotach rudych włosów, które nawet wiązane w warkocz wymykały się spod kontroli i przeszkadzały w pracy.
Na razie jednak ani Helena, ani Jan nie zdołali znaleźć w sobie dość siły, żeby pomóc Anieli. Żyli, jakby nic się nie stało. Może dlatego, że zniszczony sad był teraz najmniejszym problemem…
Po pamiętnej burzy córki rozpierzchły się, zabierając swoje problemy ze sobą. Dom na jakiś czas przestał być bezpieczną przystanią, w której można złożyć dowolną ilość smutków i znaleźć pocieszenie. Teraz sam potrzebował pomocy. A ta na razie nie nadchodziła. Zamiast tego mnożyły się kłopoty.
Julia, zerwawszy swój związek z Ksawerym, tuż przed planowanymi zaręczynami i mającym zaraz po nich nastąpić hucznym ślubie, poświęciła się wyłącznie pracy. Prawie nie wychodziła z przychodni weterynaryjnej, której była właścicielką. Uporządkowała faktury, wymyśliła system zmian, który miał usprawnić działanie firmy, a następnie brała wszystkie dyżury. Ludzie mówili, że do przychodni Julii Zagórskiej można przyprowadzić cierpiącego zwierzaka o dowolnej porze, a pani doktor zawsze go przyjmie. Z uśmiechem na twarzy, a także niekończącą się nigdy cierpliwością.
Helena czuła ucisk w żołądku na samą myśl o tym, że jej córka wszystkie swoje uczucia, całe bogactwo swojej osobowości oddała tylko jednej dziedzinie życia. Pracy. Wiadomo, że to droga donikąd. Praca, choćby i najpiękniejsza, nie jest przecież w stanie zastąpić człowiekowi rodziny, snu, innych pasji, przyjaciół, spacerów, świeżego powietrza, wolnego czasu, a przede wszystkim i ponad wszystko miłości.
Helena westchnęła, po czym wlała pachnącą, złociście żółtą masę do foremki. Nie miała w stosunku do jej konsystencji żadnych zastrzeżeń, a wcześniej różnie bywało. W tym cieście najtrudniejsze jest dodanie na końcu świeżo wyciśniętego soku z cytryny. Czasem wszystko wtedy się warzy i masa nadaje się wyłącznie do kosza. Dziś stało się jednak inaczej. Gładkie, połyskujące ciasto zostało włożone do pieca. Zaczęło właśnie wydzielać kuszące aromaty, kiedy z nieba lunął deszcz. Zawsze w takiej sytuacji Helena odruchowo odliczała członków rodziny – jak kapitan statku przed burzą.
Jan był w księgarni i pozostawało tylko mieć nadzieję, że – pozostawiony sam na sam ze swoimi myślami – nie zamartwia się za bardzo. Marylka, najstarsza córka, siedziała teraz zapewne przed biurkiem w budynku telekomunikacji, gdzie pracowała jako specjalistka od kontaktów z klientami biznesowymi. Można było się domyślić, że wykonuje swoje obowiązki, a jednocześnie myśli o synach pozostawionych w przedszkolu i już planuje, jak upchnąć w zbyt krótkim dniu wszystkie konieczne do wykonania czynności. Wieczna żonglerka czasem oraz działaniami była codziennością jej samotnego macierzyństwa.
Gabrysia, o pięć lat młodsza, ratowała swoje małżeństwo. Szukała pracy dla siebie i męża Kornela. Próbowała zbudować życie na czymś więcej niż niekończące się starania o dziecko. Uwikłana w historię znajomości męża z Elizą, młodą dziewczyną w ciąży, znajdowała się teraz naprawdę w trudnym położeniu.
Helena nawet przez chwilę nie pomyślała, by zawracać jej głowę sprzątaniem sadu.
Julia była w przychodni – wróciła do odliczania.
A najmłodsza Anielka? Zatrzymała się gwałtownie.
– No właśnie – zastanowiła się. – Gdzie ona jest?
Pojechała rano odwieźć córeczkę do szkoły i dawno już powinna być z powrotem. Nie musiała dzisiaj pomagać ojcu w księgarni, bo ruch w tym miesiącu był niewielki. Nawet podręczniki nie szły jak dawniej, Jan nie mógł bowiem sobie pozwolić na tak duże rabaty jak niektóre księgarnie internetowe.
Gdzie w takim razie podziewa się Anielka? Helena podeszła do okna. Czoło przecięła jej pionowa zmarszczka.
Niepokój o męża i córki to jeszcze nie wszystko.
Brat Jana po wielu latach pobytu w USA, gdzie się zadomowił i odniósł nawet niemały sukces zawodowy, przypomniał sobie nagle, że budynek księgarni oraz sad należą także do niego i zażądał natychmiastowej spłaty swojej części spadku.
Helena westchnęła. Nigdy nie mieli tylu pieniędzy. Odkładali tę sprawę latami, a geograficzne oddalenie i dobra sytuacja materialna brata Jana zdawały się im sprzyjać. Ale zawsze kiedy Alfred dzwonił, wszystkim cierpła skóra. Bali się.
Tym razem nie było już żadnego pola dla spekulacji. Alfred wyraźnie zapowiedział, że przylatuje, by ostatecznie zamknąć sprawy finansowe. Cała rodzina miała świadomość, że to oznacza sprzedaż księgarni. Miejsca tworzonego przez pokolenia, które przetrwało dwie wojny, okupację i komunę. Z którym Jan był związany tak bardzo, że nie wyobrażał sobie bez niego życia. A także – patrząc praktycznie na sprawę – utrzymania domu.
Księgarnia nigdy nie prosperowała aż tak dobrze, by zapewnić licznej rodzinie dostatek, dawała jednak stabilność finansową i zabezpieczała najważniejsze potrzeby. Bez tego źródła dochodu Jan i Helena, zdani wyłącznie na swoje niewielkie emerytury, znaleźliby się w trudnym położeniu.
Można by oczywiście jeszcze sprzedać dom, ale nikt z rodziny nie odważył się wypowiedzieć na głos tej strasznej myśli.
Helena rozejrzała się wokół siebie, a widząc, jak mrok podstępnie zakrada się do jej domu, natychmiast podjęła środki zapobiegawcze. Zaczęła zapalać świece. Małe i duże. W pojemnikach, a także na świecznikach. Szybko zrobiło się naprawdę przytulnie. Ciasto pachniało, deszcz przyjemnie szumiał za oknem.
Będzie dobrze – pomyślała wbrew wszystkim obawom. Nie mogła jednak oprzeć się wrażeniu, że tym razem nie wyjdą z tej próby. zwycięsko Nie zdołają ocalić wszystkiego.ROZDZIAŁ 3
Maryla, najstarsza z sióstr Zagórskich, wyszła z biura na przerwę. Jej koleżanki całą grupką udały się do pobliskiej restauracji, żeby w przyjemnej atmosferze przekąsić coś, wymienić się najnowszymi biurowymi ploteczkami lub po prostu podzielić tym, co ich aktualnie najbardziej boli czy cieszy.
Maryla zwykle uwielbiała te chwile przerwy. W czasie pracy rozmowa rzadko była możliwa. Wszystkie zatrudnione osoby zajmowało wykonywanie obowiązków, wiedząc, że ich wydajność wciąż jest poddawana surowym kontrolom. Ale dzisiaj Maryla nie mogła sobie pozwolić na przyjemność pogaduszek z koleżankami. Półgodzinną przerwę musiała wykorzystać na zakupy. Lodówka świeciła pustkami. Rano z trudem skomponowała z resztek jakieś śniadanie dla synów, po czym, pełna wyrzutów sumienia, zaprowadziła ich do przedszkola, uspokajając się myślą, że tam niedługo chłopcy dostaną porządny posiłek.
Wbiegła do sklepu. Szybko wzięła koszyk i ruszyła wzdłuż regału. Trzydzieści minut to wcale nie tak dużo, jeśli doliczyć kolejkę przy kasie, której długość ciężko oszacować wcześniej, oraz czas potrzebny na powrót do firmy. Jak automat zdejmowała kolejne produkty ze znajomych miejsc. Już właściwie zapomniała, czym jest spokojny wybór towaru, leniwe przechadzanie się między półkami, oglądanie, szukanie. Na taki luksus nie miała szans.
Sprawnie zapełniła koszyk, planując w głowie posiłki na najbliższe dni z weekendem włącznie. Jednocześnie jej wewnętrzny kalkulator podliczał wartość towaru, która nie mogła przekroczyć kwoty, jaką miała w portfelu. Zbliżał się koniec miesiąca i Maryla w napięciu czekała na alimenty od byłego męża, po jej wypłacie został już bowiem wyłącznie wykorzystany do dna debet.
Podjechała do kasy, przepakowała towar do toreb, niecierpliwie przebierając nogami. Minuty uciekały bardzo szybko. Szkoda, że pół godziny spędzone w pracy nigdy nie miało zwyczaju mijać tak prędko. Wzięła w dłonie ciężkie siaty i znów mocno przyspieszonym krokiem ruszyła w stronę służbowego parkingu. Część zakupów wrzuciła do bagażnika, a produkty wymagające specjalnego przechowywania – do turystycznej lodówki, którą specjalnie w tym celu woziła w samochodzie. Czekało ją bowiem jeszcze kilka godzin pracy. Zatrzasnęła drzwi samochodu. Zaraz potem, potykając się na wysokich obcasach, których noszenie było w jej firmie niepisanym obowiązkiem, pobiegła w stronę schodów. Na korytarzu usłyszała wesołe śmiechy i głosy zrelaksowanych przerwą koleżanek. Otarła pot z czoła, weszła na chwilę do łazienki, aby poprawić makijaż, po czym wróciła do pokoju.
Wir pracy już się rozkręcał. Dzwoniły telefony. Szef podchodził z nowymi zadaniami. Stukały klawisze komputerów. Maryla też otwarła stosowne okienka. Jednocześnie włączyła na telefonie stronę swojego banku i sprawdziła stan konta. Nic. Żadnego przelewu nie było, a według umowy miał on przychodzić zawsze dwudziestego piątego dnia każdego miesiąca.
Co jest? – Maryla potarła znów czoło, zbierając dopiero co nałożony puder. – Marcin nigdy dotąd nie spóźniał się z płatnościami. Był wkurzający i zranił ją mocno, ale dbał o dzieci. Zabierał chłopców w wyznaczone dni i odwoził punktualnie, tak że nie musiała się martwić. Regularnie wywiązywał się też z nałożonego przez sąd obowiązku alimentacyjnego.
Szybko wpisała hasło raz jeszcze, ryzykując, że szef przyłapie ją na tym niedozwolonym regulaminem zajęciu. Ale nic to nie dało. Sytuacja w ciągu tych kilku minut nie zmieniła się ani trochę. Konto nadal było puste.
Maryla zaczęła wypełniać tabelę w Excelu, mocno skomplikowaną, którą musiała koniecznie skończyć dzisiaj. Chętnie porzuciłaby to żmudne zajęcie, ale termin wołał z kalendarza, kłując w oczy czerwonym kolorem i trzema tłustymi wykrzyknikami. Nie mogła sobie pozwolić na opóźnienie. Zaczęła powoli i w skupieniu wprowadzać dane. Jednocześnie jej mózg cały czas gorączkowo szukał sposobu na rozwiązanie prywatnych problemów.
Może poprosić Andrzeja o pożyczkę? – zastanowiła się przez chwilę, ale odrzuciła ten pomysł już na wstępie. Nie ma nic gorszego niż samotna kobieta, która już w początkowej fazie związku prosi swojego partnera o pieniądze. Nie chciała zaczynać z takiej pozycji. Andrzej był w dużo lepszej sytuacji materialnej niż ona. Miał własny piękny apartament, w którym wszystko znajdowało się na swoim miejscu, a meble i całe wyposażenie prezentowały wysoką jakość. No i ten porządek! Natychmiast stanęło jej przed oczami wynajmowane przez nią mieszkanie, w którym chłopcy w ciągu dziesięciu minut potrafili zniweczyć efekty godzinnego sprzątania. Wszędzie walały się klocki Lego i samochodziki. Dzieci potrzebują swobody, by się bawić. Ona to rozumiała, ale czy dojrzały mężczyzna, który nigdy nie był jeszcze w poważnym związku, będzie miał takie samo podejście?
Bała się, że Andrzej pomyśli, iż Maryla nie umie zaprowadzić ładu także w swoich finansach i oczekuje od niego pomocy w utrzymaniu siebie i synów.
To miało być prawdziwe uczucie. Szczere i romantyczne.
Tylko jak to pogodzić z prozą życia, która wielkim zerem krzyczała z pustego konta?
Tego na razie nie wiedziała. Jedynym rozwiązaniem, które jej przychodziło w tym momencie do głowy, była rozmowa z byłym mężem. To wyjście wydawało się bardzo proste, a jednak w tym przypadku przypominało prawdziwe pole minowe. Jeden fałszywy krok i następował potężny wybuch, najczęściej właśnie z jej strony.
Nie miała specjalnej ochoty na kolejną kłótnię, ale nie zdołała wymyślić lepszego planu. Wróciła do pracy. Zaległości to była ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowała. Palce zwinnie biegały po klawiaturze, a w głowie układały się gładkie zdania, za pomocą których Maryla zamierzała przedstawić Marcinowi swoje racje. Jeśli tylko zdoła utrzymać emocje na wodzy…ROZDZIAŁ 4
O tej samej porze Aniela spacerowała po parku, szurając butami w jesiennych liściach. Od czasu do czasu kopała mocniej, wzbijając w powietrze kolorową fontannę. Mijały ją mamy spieszące jeszcze na ostatnią chwilę, by odprowadzić dzieci do przedszkola, licealiści zdążający do pobliskiej szkoły na późniejszą lekcję i kilku innych przechodniów. Kiedy zaczął padać deszcz, park szybko opustoszał. Po porannym słońcu zostało zaledwie wspomnienie, którym niektórzy mogli się podnosić na duchu. Aniela nie miała nawet tego. Nie zauważyła wspaniałego poranka, a padające na jej włosy zimne krople również rejestrowała tylko niewielką częścią świadomości.
Właściwie nawet było jej to na rękę. Gdyby się jednak okazało, że się rozpłacze, łatwo mogła to ukryć. Deszcz moczył jej policzki, krople spływały z nosa i włosów, płaszcz szybko stał się ciężki od wilgoci. Ale ona nadal chodziła tam i z powrotem wśród liści, które teraz już nie wzbijały się radośnie w powietrze, lecz przyklejały nieprzyjemnie do butów.
Znalazła się w takim punkcie swojego życia, którego się nie spodziewała. Wydawało jej się, że podjęła dobre, a już z pewnością rozsądne decyzje. Ale nie była szczęśliwa, chociaż nigdy się nie skarżyła. Najgorsze było jednak to, że ostatnio coraz częściej dopadała ją myśl, że popełniła błąd. Źle wybrała.
Patrzyła na rosnącą córeczkę, tak bardzo podobną do swojego ojca, i coraz mocniej uświadamiała sobie, że coś swojemu ukochanemu dziecku odebrała. Działała oczywiście dla jego dobra, ale czy na pewno dobrze postąpiła, wybierając opcję najbardziej bezpieczną. Tę, która nie pociągała za sobą żadnego ryzyka.
Czasem kobiecie łatwo jest uwierzyć, że dziecko to wyłącznie jej sprawa. Maleńka istotka rozwija się przecież w jej własnym ciele, początkowo zupełnie niewidoczna dla innych. Można się pochwalić nowiną, ale równie łatwo ją zataić. Uznać, że jest się jedyną osobą godną tego, by podejmować decyzje.
Zwłaszcza jeśli ojcem dziecka jest tak zwany nieodpowiedni mężczyzna. Taki, któremu nie można w pełni zaufać ani nie da się go z dumą przedstawić rodzicom. Co do którego nie ma pewności, czy zareaguje na wieść o dziecku radością, czy też zachowa się jak skończony palant.
Najpierw zlekceważy, a potem obudzi się taki po kilku latach i zacznie nachodzić swoją córeczkę w szkole, udając, że chciałby nadrobić stracony czas i narażając dziecko na niepotrzebny stres. Lub zaakceptuje, ale tylko w teorii. Będzie ojcem z daleka, od czasu do czasu. Takim, za którym dziecko tęskni całymi dniami i ciągle czeka.
Anielka zadrżała nie tylko z zimna, bo przemoczony płaszcz zaczynał jej się przyklejać do pleców, lecz także na samo wspomnienie tych wszystkich „za” i „przeciw”, które wtedy dokładnie rozważyła.
Wybrałam opcję najbardziej bezpieczną, kierując się przede wszystkim dobrem dziecka – powtórzyła w myślach.
Tak było. Uciekła i dokładnie zatarła za sobą ślady. Uznała, że ciąża to wyłącznie jej sprawa. Myślała wówczas tylko o malutkiej rozwijającej się istotce. Postanowiła, że swoje złamane serce uleczy później. Kiedy już urodzi, a życie wróci do normy. Ale choć dziecko rosło z każdym dniem, nigdy nie udało jej się tego dokonać. Co więcej, coraz częściej nachodziły ją wątpliwości, a nocami dręczyły wyrzuty sumienia.
Że nie dała Ludwikowi szansy.
Zatrzymała się gwałtownie. To imię gwałtownie wyrwało ją z zamyślenia. Nagle wróciła do rzeczywistości. Deszczu, przemoczonych butów i przyklejonych do twarzy włosów. Pobiegła w stronę samochodu. Teraz wydawało jej się, że nie zniesie ani jednej minuty dłużej tego zimna. Zdjęła płaszcz, po czym rzuciła na tylne siedzenie samochodu. Szczękając zębami, poszukała kluczyków w przepastnej torebce.
Drżały jej ręce.
Była przerażona na samą myśl, że mogła wtedy podjąć złą decyzję i skrzywdzić nie tylko Ludwika, którego okłamała wiele razy, samą siebie, odbierając sobie szansę na miłość, lecz przede wszystkim swoją córeczkę. Pilnie potrzebowała jakiegoś dowodu, że jest na słusznej drodze.
Dostarczyć go mógł tylko Ludwik. Jakimś nieodpowiedzialnym zachowaniem, głupim słowem, kolejnym ślubem lub rozwodem, udowadniającym bez cienia wątpliwości, że nie jest mężczyzną godnym zaufania.
Anielka pospiesznie ruszyła w drogę. Trzęsąc się z zimna w mokrych ubraniach i butach, dojechała na miejsce, po czym zaparkowała z tyłu domu. Postanowiła wślizgnąć się cichutko bocznym wejściem. Gdyby w tym stanie pokazała się mamie, nie uniknęłaby lawiny pytań. To – przy wszelkich udogodnieniach, na jakie można liczyć, mieszkając z rodzicami – był jeden z głównych minusów takiego układu. Brak prywatności, niemożność utrzymania w tajemnicy gwałtowniejszych emocji, mocniejszych przeżyć, niektórych rozmów czy odwiedzin. Czasem była już tym zmęczona.
Marzyła, by spakować walizki i wyjechać. Ale nigdy do tego nie doszło. Była przecież podporą ojca. Potrzebował jej pomocy w księgarni. Nie chciała też skazywać córeczki na samotność. W domu rodziców, odwiedzanym często przez ciocię Martę, a także innych gości, przy intensywnej obecności dziadka, dziecko miało namiastkę życia w pełnej rodzinie.
Anielka, sama wychowana w ciepłej atmosferze kochających się rodziców i licznego rodzeństwa, początkowo z trudem akceptowała myśl, że jej córeczka będzie miała tylko mamę. Ale czas pokazał, że i w ten sposób można wychować szczęśliwe dziecko. Tym bardziej że początkowo wszystko układało się dobrze.
Dopiero te trzy ostatnie miesiące zasiały w jej sercu wątpliwości. To, co działo się w rodzinnym domu, dało jej wiele do myślenia.
Aniela wbiegła na górę. Weszła do swojego pokoju. Zdjęła mokre ubranie, rzuciła je niedbale na podłogę w łazience, odkręciła kran nad wanną, po czym starannie zamknęła drzwi. Wiedziała, że to jedyne bezpieczne miejsce. Mama usłyszy, że wróciła i za chwilę zapuka do pokoju, by sprawdzić, dlaczego jej najmłodsze dziecko, w świadomości rodziców wciąż wymagające opieki oraz troski, tak późno dzisiaj wróciło.
Ale do łazienki nie wejdzie, a nawet nie będzie się dobijać. Na to była zbyt taktowna.
Aniela westchnęła z ulgą. Potrzebowała odpowiednich warunków, by pomyśleć. Zdecydowanie lepszych niż zalewany strugami deszczu park. Ciepła woda oraz pachnąca piana przywróciły jej odrobinę zwykłego spokoju i pogody ducha. Wróciła do przeglądu głównych argumentów, którymi karmiła się przez ostatnie lata, dowodzących, że jest na dobrej drodze i podjęła słuszne decyzje.
Po chwili przymknęła z ulgą oczy i odetchnęła. Poczuła się troszkę lepiej. Już nie pragnęła tak bardzo szukać Ludwika. Ból serca, a także mieszkająca w nim stale tęsknota nieco zelżały.ROZDZIAŁ 5
Maryla zadzwoniła do byłego męża dopiero po południu. W pracy nie miała warunków, a zaraz po wyjściu z biura musiała odebrać synków z przedszkola. Dopiero gdy chłopcy zajęli się na chwilę budowaniem skomplikowanego garażu z klocków, uznała, że może zamknąć drzwi, by odbyć trudną rozmowę. Nie liczyła na to, że obejdzie się bez kłótni. Z Marcinem nie dało się zamienić nawet dwóch zdań, żeby nie stracić nad sobą panowania.
Otarła spoconą nagle dłoń o materiał spodni i wybrała numer.
Szlag by to jasny trafił! – zdążyła jeszcze zakląć w myślach, bo zgodnie z najgorszymi przewidywaniami zamiast głosu męża w słuchawce usłyszała słodki jak sztuczna beza szczebiot nowej partnerki Marcina.
– Cześć! – przywitała się wesoło złodziejka cudzych mężów. – Jak to miło, że dzwonisz.
Ta wredna, wyrachowana zołza miała obrzydliwy zwyczaj odbierania połączeń Marcina, choć przecież Maryla dzwoniła na jego prywatny numer. Zwykle wzdychała przy tym – prawie słychać było, jak się przeciąga – i mówiła takim tonem, jakby właśnie znajdowała się w łóżku w bardzo intymnej sytuacji. Z ociąganiem podawała aparat Marcinowi, który oczywiście był tuż obok, tak że Maryla słyszała jeszcze kilka gorących wyznań, jakimi ta sprytna zołza częstowała swojego partnera bez ograniczeń. To sprawiało, że zanim Maryla zaczęła rozmowę z mężem, była już całkowicie wytrącona z równowagi.
Tak było i tym razem. Wysłuchawszy, jak bardzo ta okropna wiedźma kocha swojego cudnego misiaczka, z trudem zapanowała nad morderczymi instynktami.
– Gdzie jest kasa?! – ryknęła do słuchawki wbrew swoim szlachetnym założeniom, że zachowa klasę i spokojny umysł.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że źle robi. Jej zachowanie, ton głosu i treść słów rażąco kontrastowały z tym, co na co dzień serwowała Marcinowi Paulinka. Ale Maryla, choć tysiące razy obiecywała sobie, że zachowa spokój, zawsze przegrywała już na starcie. Życzyłaby sobie z całego serca mieć opanowanie swojej o pięć lat młodszej siostry Gabrysi, która w każdej sytuacji zachowywała się jak dama. Na razie jednak ten status okazywał się dla niej nieosiągalny.
– Zapomniałeś, że masz dzieci?! – krzyknęła. – Ja mam cię pilnować, żebyś się wywiązał ze swoich podstawowych obowiązków, skoro i tak większość biorę na siebie?!
– Zachowaj spokój, to prosta kobieta – usłyszała w tle szczebiot Paulinki i poczuła, jak ciśnienie szybuje jej do wysokości nieznanej medycynie.
– Czy twoja panienka mogłaby choć przez chwilę nie wtrącać się w nasze życie? – zawołała. – Nie interesują mnie jej opinia ani żadne wasze osobiste sprawy. Chcę tylko zapytać, kiedy zrobisz przelew?
Znowu błąd. Rozumiała, jak okropnie musi to brzmieć, i cieszyła się, że przezornie zamknęła drzwi, by synowie nie mogli jej usłyszeć. Ale słowa wymykały jej się z ust, zanim zdążyła poddać je jakiejkolwiek kontroli. To się jej czasem zdarzało, ale najczęściej właśnie podczas rozmowy z Marcinem.
Zawsze miał na nią niewytłumaczalny wpływ. Niestety ostatnio wyłącznie zły.
Kiedyś potrafił dać jej szczęście do utraty tchu. Tak było od pierwszego momentu, kiedy go zobaczyła. Nad morzem, podczas urlopu. Wielki wakacyjny romans wydawał się darem niebios. Nie miała żadnych obaw. Fakt, że Marcin też mieszkał w Krakowie, odebrała jako zrządzenie losu. W przeciwieństwie do większości takich historii, ich znajomość miała szansę na kontynuację i szczęśliwy finał.
Jednak miłość roztrzaskała się w drobny pył o zwykłą codzienność. Poranne kłótnie były dokładnie tak samo gorące, jak poprzedzające je noce. Ale nie przynosiły nic dobrego. Przeciwnie, raniły coraz bardziej. W czasie jednej z nich Maryla wyrzuciła męża z domu. Kazała mu się pakować, wynosić, zniknąć z jej życia na zawsze.
A on, zamiast paść na kolana, przeprosić, przekonać ją, by zmieniła zdanie, zapewnić o swoim uczuciu, po prostu wyszedł. Bez słowa. Do tej pory pamiętała to okropne uczucie utraty tchu, kiedy grunt naprawdę usuwa się człowiekowi spod stóp. Nigdy nie sądziła, że małżeństwo może się rozpaść tak łatwo.
Marcin wyszedł, a każda kolejna próba porozumienia kończyła się siarczystą kłótnią. Aż któreś dnia padło słowo „rozwód”. Zawzięła się. Trzymała głowę wysoko. Postanowiła poradzić sobie sama. Ale nie była stworzona do życia w pojedynkę. Potężna wyrwa, którą w jej życiu uczynił mąż, opuszczając dom i dzieci, domagała się zapełnienia. Aby rana się zagoiła na dobre, ktoś musiał zająć puste miejsce.
Maryla w przypływie samokrytycyzmu wyrzucała sobie własną słabość. Nie umiała przyjąć samotnego macierzyństwa ze spokojem Anielki, która nikomu się nie żaliła ani nie szukała nowej miłości. To było dla najstarszej z sióstr Zagórskich za trudne.
Ojciec bibliofil dał jej imię po największej romantycznej miłości Adama Mickiewicza, Maryli Wereszczakównie. Pierwsza córka była owocem wielkiej miłości rodziców i chcieli dla niej tego samego.
Ale wróżba się nie spełniła. Maryla większość swego czterdziestoletniego życia spędziła samotnie lub w nieszczęśliwych związkach. A najwięcej cierpienia przysparzał jej były mąż. Ranił bowiem nie tylko ją, lecz także jej synków.
– Posłuchaj mnie… – usłyszała teraz jego spokojny głos w słuchawce. – W tym miesiącu pieniądze przeleję trochę później. Miałem właśnie dzwonić do ciebie w tej sprawie.
– Jak to później? – denerwowała się. – Dzieci nie mogą czekać.
– Wiem, właśnie z tego powodu są kłopoty. Córki Pauliny wyrosły z kurtek, do tego jest początek roku szkolnego i wszystkie związane z tym wydatki. Na moment straciliśmy płynność finansową, ale to minie.
Maryla poczuła, jak złość zaburza jej zdolność trzeźwej oceny sytuacji. Na samą myśl, że teraz Marcin będzie się opiekował innymi dziećmi, krew w niej zawrzała.
Kto wie, może bardziej je kocha? – podpowiadała rozpędzona wyobraźnia. – Tak mocno, że zapomina o swoich chłopcach.
Już zdążyła poczuć ich ból.
– Co nas obchodzą córki tej baby?! – wypaliła bez zastanowienia i po chwili usłyszała ciągły sygnał w słuchawce.
Opadła na krzesło. Doskonale wiedziała, że zachowała się jak idiotka, położyła kolejny rząd cegieł na murze oddzielającym ją od męża. Ukryła twarz w dłoniach, ale nie miała nawet siły płakać.
Czuła się kompletnie bezradna. Nie tylko wobec trudnego życia, lecz także własnych emocji, które zdawały się rządzić swoimi prawami. Ciągnęły ją, dokąd chciały. Rzadko w dobrym kierunku. Spontaniczne romanse, złe słowa, głupie reakcje. Jak to opanować, jak zatrzymać?
Trudne życiowe pytania zawsze kojarzyły jej się z jednym. Z domem. Ale nie mogła po prostu rzucić wszystkiego i pojechać do mamy. Rodzice mieli teraz własne problemy. Poważne. Nie sposób było zachowywać się nieodpowiedzialnie i wkładać im na barki jeszcze własne zmartwienia.
Masz czterdzieści lat. Kobieto, naucz się wreszcie żyć bez mamy – nakazała sobie stanowczo.
Starszy synek bez pukania wpadł do pokoju.
– Chodź. – Pociągnął ją za rękę. – Zobacz, co zrobiliśmy. Najlepszy garaż świata! – zawołał z dumą.
Wstała i poszła za nim. Patrzyła na jego przejętą twarz, rozpalone oczy. Nagle poczuła ogromną czułość. Wiedziała, że nawet jeśli pięcioletni Kubuś dorośnie tak bardzo, że posiwieją mu włosy, to ona wciąż będzie dla niego mamą. I nigdy go nie zostawi. Odpowie na każde pytanie. Choćby miała tysiąc razy powtórzyć to samo. Tak jak robiła jej mama. I stworzy chłopcom dom. Prawdziwy. Do którego kiedyś będą mogli przyprowadzać swoje żony i dzieci.
Piękne marzenie – pomyślała, chwaląc głośno budowlę synów. – Tylko że w tym przypadku całkowicie nierealne. Nawet mama, wieczna optymistka, musiałaby przyznać jej rację.
Otworzyła okno. Pomiędzy blokami widać było skrawki nieba. Z pobliskiego parku niósł się charakterystyczny zapach wilgotnych jesiennych liści. Miało się wrażenie, że wystarczy mocniej wytężyć wzrok, żeby zobaczyć znajome ściany rodzinnego domu, brązowy dach i ogromną werandę z drewnianym stołem, na którym zwykle czekał na gości kubek wypełniony gorącą herbatą.
Jadę – postanowiła jednak spontanicznie. – Chrzanię wszystko i jadę.
– Pakujcie klocki – zwróciła się do chłopców. – Pokażemy wasz garaż dziadkowi.
– Jak to? – oburzył się młodszy Szymek. – Nie da się go przecież przenieść.
– Ale można zbudować jeszcze raz – wytłumaczyła mu. – A z dziadkiem to zawsze większa przyjemność – kusiła. – Poza tym babcia z pewnością upiekła ciasto.
Nie wiedziała, czy mama rzeczywiście to zrobiła, ale prawdopodobieństwo było tak wysokie, że zdecydowała się zaryzykować.
– No dobra. Wkładamy wszystko do pudła. – Kuba szybko podjął decyzję. Młodszy brat jak zwykle rzucił się do wykonywania polecenia. Nie minęło wiele czasu i już stali przy drzwiach gotowi do drogi.
Maryla bez żalu porzuciła wieczorne porządki. Kolejne pranie, stertę prasowania, a nawet książkę, której fragment miała zamiar w sprzyjających okolicznościach przeczytać przed snem. Ruszyła wraz z dziećmi w stronę domu.ROZDZIAŁ 6
Jan zaparkował samochód na podjeździe i wyszedł, by otworzyć bramę. Jeszcze dwa miesiące temu snuł plany założenia jakiegoś automatu, żeby usprawnić codzienne powroty i wyjazdy. Jednak po telefonie brata pozbył się złudzeń. Wszelkie inwestycje będą musiały poczekać. Potrzebował teraz każdej złotówki, by ratować księgarnię.
Nie zamierzał rezygnować z walki. Był jednak dostatecznie rozsądny, żeby zdawać sobie sprawę, iż w tym przypadku same chęci i porywy serca mogą nie wystarczyć. To nie miała być kampania przypominająca dawne szlacheckie pospolite ruszenie, które w chaosie, ale za to z pieśnią na ustach ruszało na wojnę, lecz spotkanie dwóch braci, którzy – nie ma co ukrywać – zaniedbali wzajemne kontakty i mieli teraz stanąć naprzeciw siebie jako starsi mężczyźni, prawie dla siebie obcy.
Jan tęsknił za Alfredem, ale nie chciał go odwiedzać, bo bał się tematu wiszącej nad nim spłaty. Odwlekał spotkanie, jak mógł i – trzeba przyznać – szło mu nieźle. Znacząca odległość pomiędzy kontynentami mu sprzyjała. Zdołał przeciągnąć sprawę o czterdzieści lat. Całkiem dobry wynik! Wiedział jednak, że tym razem żadne sztuczki nie pomogą. Brat był stanowczy jak nigdy.
Jak to rozwiązać? – Jan czuł, jak od nieustającego obracania tego pytania zaczyna boleć go głowa. Stanął w obliczu problemu, który go przerastał. Aby zdobyć pieniądze, coś musiał sprzedać. Księgarnię, sad albo… dom. Żadna z opcji nie wchodziła w grę.
Zmartwienie odbiło się w jego oczach i ściągnęło kąciki ust w dół. Ale nie na długo.
Otworzył drzwi wejściowe domu i od razu poczuł ciepło. Coś obłędnie pachniało. Jakby kucharz dokonał niemożliwego. Przygotował danie, które jest po męsku treściwe, a jednocześnie kusi deserową nutą. Jan wszedł do kuchni, nie zdjąwszy nawet w przedpokoju butów, pociągnięty tym niezwykłym aromatem. Szarość jesiennego popołudnia, która dominowała na zewnątrz, tutaj nie miała wstępu. Na kuchence bulgotał gulasz mięsno-grzybowy, a centralne miejsce stołu zajmowało ładnie pokrojone, żółciutkie ciasto cytrynowe, polane błyszczącym delikatnym lukrem. To było idealne połączenie, które natychmiast pobudziło kubki smakowe mężczyzny i oderwało go na chwilę od bieżących zmartwień.
Na szafkach, półkach i parapetach rozłożone były świece. Helena znów swoją zwyczajną, codzienną magią próbowała odpędzić zło od domowego ogniska. Jan usiadł przy stole. To było dość nieracjonalne, ale czuł namacalnie, jak te wszystkie sposoby zaczynają działać. Ogrzał się. Spróbował gulaszu i wzmocnił ciało usatysfakcjonowany konkretnym smakiem dobrego mięsa oraz mocnych przypraw. Potem zaparzył sobie herbaty i z przyjemnością zatopił zęby w miękkim cytrynowym cieście.
Kiedy Helena weszła do kuchni, zastała męża z wyrazem błogości na twarzy, który zupełnie nie licował z dramatyczną sytuacją rodziny.
– Wszystko zachowam – zapowiedział jej stanowczo Jan, zanim jeszcze zdążyli się przywitać. – Może to i prawda, że czas mi już na emeryturę, ale nie zostawię po sobie takich zgliszczy. Postawię księgarnię na nogi, spłacę brata i ocalę dom.
Helena tylko westchnęła. Właśnie tego obawiała się najbardziej.
– Nie chcę ci podcinać skrzydeł – odparła ostrożnie, siadając naprzeciw niego i biorąc jego ręce w swoje dłonie. – Proszę cię tylko, zauważ, że czasem, jeśli chce się osiągnąć zbyt wiele, można stracić to, co najważniejsze.
– Będę pamiętał – obiecał szybko, ale trochę nieuważnie. – Ty też musisz mi coś przyrzec.
– Dobrze – zgodziła się, ale zaraz potem zapytała ostrożnie.
– Co takiego?
– Że dopóki nie wyczerpię wszystkich możliwości, które mi przyjdą do głowy, nie będziesz mi mówić, że to niemożliwe.
– Och! – Helena od razu oczyma wyobraźni zobaczyła wszystkie szaleńcze przedsięwzięcia, w które na pewno wpakuje się mąż. – Pamiętaj, że masz chore serce – powiedziała z troską w głosie. – A także, że kompromis jest ojcem chrzestnym mądrości.
– Rozumiem! – Jan zerwał się z krzesła tak gwałtownie, jakby znów był impulsywnym dwudziestolatkiem, a nie statecznym mężczyzną z dobrze obłożoną sześćdziesiątką na karku. – Myślisz, że jestem już na wszystko za stary? – zawołał z wyraźnym żalem. – Mam się wycofać, nie wtrącać w życie córek i nawet nie myśleć o tym, że mógłbym sobie poradzić w biznesie, tak? Po prostu się poddać?
Czasem człowiek naocznie przekonuje się, jak bardzo słuszna jest teoria o względności czasu. Helena wiedziała, że ma tylko kilka sekund, by się zastanowić nad odpowiedzią. W przeciwnym razie słowa przestaną mieć znaczenie, bo uraza uniemożliwi Janowi zdolność ich rozumienia.
Co mogła zrobić? Odebrać mu nadzieję, ryzykując, że pozbawiony tego wsparcia i napędu, naprawdę stanie się stary? Zachoruje i nie znajdzie już w sobie radości życia. Tego nie była w stanie uczynić. Ale jaką miała alternatywę? Popchnąć go świadomie do walki, o której wiadomo, że jest z góry przegrana?
Helena była optymistką. Wszędzie starała się widzieć dobro i szansę, ale nie wierzyła w aż tak cudowne zbiegi okoliczności. Bo w tym przypadku prócz wygranej w totolotka albo spadku po jakimś tajemniczym krewnym, o którego istnieniu nikt dotąd nie miał pojęcia, nic nie mogło pomóc. Napad na bank z oczywistych względów nie wchodził w grę. Pożyczka u mafii również.
Tak, Helena była przekonana, że najlepsze, co można zrobić w tym przypadku, to się poddać.
Jan swoimi impulsywnymi porywami i bezsensowną walką narażał się tylko na cierpienie i ryzyko, że jego serce może zapłacić za to bardzo wysoką cenę. Kto wie, może nawet najwyższą.
Tego jednak nie mogła powiedzieć na głos. Zadrżała, ale śmiało uniosła głowę.
– Czytałam gdzieś niedawno, że człowiek dopóty jest młody, dopóki rozumie rzeczywistość wokół siebie i uznaje ją za swoją – odparła, a jej głos brzmiał spokojnie i nie zdradzał targających nią wątpliwości. – Żyje, jeśli nawet nie do końca zgodnie z regułami swoich czasów, to jednak posługuje się nimi świadomie. Ty wciąż masz się dobrze, umiesz odnaleźć się w tych realiach, do starości ci jeszcze bardzo daleko – wypowiedziała to wszystko na jednym tchu i czujnie spojrzała na męża.
Jan błyskawicznie się wyprostował.
– Masz rację – powiedział. – O nic się nie martw. Coś wymyślę. W końcu musi istnieć wyjście z tej sytuacji. Trzeba je tylko znaleźć. Nie mogę stracić księgarni ani tym bardziej domu. Ale mój brat niedługo tu będzie i coś muszę mu powiedzieć. Nie mam nawet czasu, żeby się porządnie zastanowić.
Helena bardzo się martwiła. Miała wyrzuty sumienia, że nie mówi mu całej prawdy, a tylko jej optymistyczną część, resztę zachowując dla siebie. Ale nie mogła zgasić tej iskry, która paliła się teraz w oczach męża. Jedyne, co jej pozostało, to łagodzić zbyt gwałtowne porywy.
Usiadła obok niego i przytuliła się.
– To nie księgarnia jest najważniejsza. Nawet jeśli ją stracimy, damy sobie radę. Przede wszystkim musisz chronić siebie. Bo jeśli mnie kiedykolwiek zostawisz, to wiedz, że ja się po tym nie podniosę.
Czy zrozumiał? Tego nie wiedziała. Zbyt mocno pogrążony był w swoich myślach. Ale nic nie wskazywało na to, by miał zamiar skupić się na poszukiwaniu kompromisu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej