Rok 1984 - ebook
Rok 1984 - ebook
Futurystyczna antyutopia angielskiego pisarza i publicysty George’a Orwella zapisała się jako jedna z najważniejszych książek do światowego kanonu literatury pięknej i literatury politycznej. W genialny i przejmujący sposób powieść obnaża istotę systemu totalitarnego, zarówno w tym, co dotyczy mechanizmów jego działania, jak i losu, jaki czeka w nim człowieka, czekającej go niemej tragedii wobec przewartościowania wszystkiego co ludzkie – uczuć, pragnień i prawdy. Bolesnym doświadczeniem, które zainspirowało Orwella, był kontakt z ludźmi Stalina w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Jednak powieść ma charakter uniwersalny, kreuje na wzór fantastyki naukowej totalitarny porządek świata w fikcyjnej przyszłości, a akcję powieści osadza w Anglii, w której, w konsekwencji trzeciej wojny światowej, zapanowują rządy państwa dążącego do kontroli wszystkich przejawów życia publicznego i prywatnego. O ponadczasowym znaczeniu powieści Orwella świadczy nie tylko fakt, że stała się inspiracją dla wielu pisarzy, naukowców czy filmowców, ale przede wszystkim, że wiele sformułowanych w niej pojęć – na przykład Wielki Brat, nowomowa czy nieosoba – przeniknęło do języka potocznego i świadomości powszechnej.
Lektura dla szkół średnich
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66620-88-9 |
Rozmiar pliku: | 686 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Był jasny, acz chłodny dzień kwietniowy, a zegary biły właśnie trzynastą. Winston Smith, z głową wtuloną w ramiona dla osłony przed zacinającym wiatrem, wśliznął się do środka przez szklane drzwi Bloku Zwycięstwa, jednak nie na tyle szybko, by tuman ziarnistego pyłu nie zdążył wtargnąć za nim.
W holu unosił się odór gotowanej kapusty i butwiejących szmacianych mat. Na jednym jego końcu wisiał przyczepiony do ściany kolorowy plakat, zbyt wielki, by eksponować go właśnie w tym miejscu. Przedstawiał on tylko olbrzymią, szeroką na ponad metr twarz mężczyzny w wieku około 45 lat. Twarz o surowych, lecz przystojnych rysach zdobiły bujne, czarne wąsy. Winston skierował się ku schodom. Nie było sensu próbować windy. Nawet w najlepszych czasach rzadko kiedy działała sprawnie, a obecnie prąd wyłączany był za dnia w ramach oszczędności przed Tygodniem Nienawiści. Jego mieszkanie było na czwartym piętrze, a Winston, który zbliżał się do czterdziestki i miał owrzodzenie żylakowe nad prawą kostką, szedł wolno, robiąc częste odpoczynki. Na każdym półpiętrze vis à vis windy spoglądał na niego ze ściany plakat z ogromną twarzą. Była to jedna z tych podobizn, które tak pomyślano, by oczy sportretowanego zdawały się śledzić twój każdy ruch. WIELKI BRAT PATRZY – głosił napis pod portretem.
W samym mieszkaniu natarczywy głos czytał kolumny liczb rejestrujących ilość wytopionej surówki. Głos dochodził z podłużnej, metalowej płyty przypominającej zmatowiałe lustro, która stanowiła część powierzchni ściany po prawej. Winston przekręcił gałkę i choć głos stał się nieco mniej natrętny, to i tak każde słowo słyszał nadal wyraźnie. Urządzenie to, zwane teleekranem, dało się wprawdzie ściszyć, ale nigdy wyłączyć ostatecznie. Winston przesunął się w kierunku okna, drobna niepozorna postać, której chudość akcentował dodatkowo granatowy kombinezon – standardowy przyodziewek członka Partii. Mężczyzna miał bardzo jasne włosy i naturalnie rumianą cerę, skórę zaś stwardniałą i szorstką od chropawego mydła, tępych żyletek i chłodu zimy, która właśnie dobiegła końca.
Świat na zewnątrz, nawet widziany przez zamkniętą szybę, wionął chłodem. W dole, na ulicy, porywy wiatru wprawiały w wir kurz i skrawki papieru. Mimo iż słońce świeciło, niebo miało barwę ołowiu i wszystko zdawało się pozbawione koloru z wyjątkiem wszędobylskich plakatów Wielkiego Brata. Olbrzymia twarz z czarnym wąsem patrzyła z każdego wyniosłego miejsca. Jeden plakat umieszczono na fasadzie domu na wprost. WIELKI BRAT PATRZY – głosił znajdujący się pod portretem napis, a ciemne oczy z portretu świdrowały wzrok Winstona. Niżej, równo z poziomem ulicy, inny plakat z naderwanym rogiem trzepotał bezładnie na wietrze, na przemian zakrywając i odsłaniając pojedyncze słowo ANGLOSOC. W oddali helikopter zanurkował pomiędzy dachy domów, zatrzymał się w powietrzu niczym błękitny owad, by po chwili poderwać się energicznie i odlecieć, kreśląc w powietrzu pokaźny łuk. Był to policyjny patrol szpiegujący okolicznych mieszkańców. Patrol jednak to drobiazg. Tak naprawdę liczyła się jedynie Policja Myśli.
Za plecami Winstona rozentuzjazmowany głos z teleekranu rozpływał się nad wytopem surówki i przekroczeniem Dziewiątego Planu Trzyletniego. Teleekran służył równocześnie za odbiornik i nadajnik. Urządzenie to było na tyle czułe, że rejestrowało każdy dźwięk w mieszkaniu głośniejszy niż najcichszy szept, a do tego, jeżeli pozostawał w polu widzenia metalowego panelu, Winston był nie tylko podsłuchiwany, ale i dało się go podglądać. Nigdy, rzecz jasna, nie miał pewności, czy jakieś oko mu się akurat przygląda, czy nie. Pozostawało jedynie w sferze domysłów, jak często i na jakiej zasadzie Policja Myśli prowadzi inwigilację. Nie można było wykluczyć, iż obserwuje każdego przez cały czas. Tak czy inaczej, mogła podłączyć się do dowolnego kanału, kiedy tylko przyszła jej na to ochota. Człowiek musiał żyć – i faktycznie żył, bo przyzwyczajenie stawało się drugą naturą – w przeświadczeniu, że każdy dźwięk, jaki był jego udziałem, zostanie usłyszany, a każdy ruch – poza absolutnymi ciemnościami – pilnie śledzony.
Winston jak zwykle stał plecami do teleekranu. Tak było bezpieczniej, choć dobrze wiedział, że z pleców też niejedno da się wyczytać. Kilometr dalej nad ponurym krajobrazem górował masywny, rozległy gmach Ministerstwa Prawdy – jego miejsce pracy. To – pomyślał z ledwie uświadamianą odrazą – to jest Londyn, główne miasto Pasa Startowego Jeden, trzeciej pod względem liczby ludności prowincji Oceanii. Usiłował przywołać w pamięci jakieś wspomnienia z dzieciństwa, żeby porównać, czy Londyn wówczas też tak wyglądał jak teraz. Czy zawsze stały tu szeregi sypiących się dziewiętnastowiecznych kamienic czynszowych o ścianach wzmacnianych drewnianymi stemplami, z oknami zatykanymi tekturą, dachami łatanymi płatami falistej blachy i rachitycznymi, kłaniającymi się na wszystkie strony murkami odgradzającymi poszczególne ogrody? A co z wyrwami po bombach, gdzie nadal unoszą się tumany sproszkowanego gipsu, gdzie wierzbówka kiprzyca porasta sterty nieuprzątniętego gruzu, a co z terenami zrównanymi z ziemią wybuchami bomb, gdzie z czasem wyrosły kolonie nędznych, drewnianych chat, istnych kurników? Na nic się zdały wysiłki Winstona. Nic nie mógł sobie przypomnieć. Zero wspomnień z dzieciństwa, jedynie migawki scen z przeszłości w jasnej poświacie, bez tła, pozbawione czytelnego sensu.
Gmach Ministerstwa Prawdy – Miniprawd w nowomowie* – stanowił uderzający kontrast ze wszystkim, co widać było wokoło. Stanowiła go olbrzymia piramida z lśniącego betonu, strzelająca, taras po tarasie, trzysta metrów w niebo. Z miejsca, w którym stał Winston, widać było wyraźnie, starannie wyryte w kamieniu na białej fasadzie trzy hasła Partii:
WOJNA JEST POKOJEM
WOLNOŚĆ JEST NIEWOLĄ
NIEWIEDZA JEST SIŁĄ
Mówiło się, że w Ministerstwie Prawdy jest trzy tysiące pomieszczeń nad powierzchnią i tyleż samo pod ziemią. W innych częściach Londynu wznosiły się jeszcze trzy budowle o zbliżonej kubaturze i podobnym wyglądzie. Do tego stopnia górowały one nad całą architekturą miasta, że z dachu Bloku Zwycięstwa widać było wszystkie cztery równocześnie. Mieściły cztery ministerstwa, między które rozdzielony był cały aparat rządowy. Ministerstwo Prawdy, któremu podlegały media, rozrywka, oświata i sztuka; Ministerstwo Pokoju, w gestii którego leżało prowadzenie wojen; Ministerstwo Miłości odpowiedzialne za utrzymywanie ładu i porządku i czwarte Ministerstwo Obfitości zajmujące się gospodarką. Ich nazwy w nowomowie brzmiały odpowiednio: Minipraw, Minipok, Minimiło oraz Miniobfi.
Najwięcej grozy budziło Ministerstwo Miłości. W gmachu tym nie było w ogóle okien. Winstonowi nigdy nie zdarzyło się być wewnątrz samego budynku ani też bliżej niż pół kilometra od jego murów. Do miejsca tego nie sposób było się dostać, chyba że w sprawach służbowych, a i wówczas jedynie po przedarciu się przez labirynt zasieków z drutu kolczastego, stalowe bramy i ukryte gniazda karabinów maszynowych. Wszystkie ulice prowadzące do gmachu patrolowane były przez strażników o twarzach goryli w czarnych uniformach, uzbrojonych w teleskopowe pałki.
Winston obrócił się gwałtownie. Jego twarz przybrała wyraz pogodnego optymizmu, który był najbezpieczniejszą miną, gdy stało się przodem do teleekranu. Teraz przemierzył pokój, kierując się do maleńkiej kuchni. Opuszczając ministerstwo o tej godzinie, świadomie rezygnował z lunchu w kantynie, choć wiedział, że w domu nie ma nic do jedzenia poza kawałkiem czarnego chleba, który musi zachować na jutrzejsze śniadanie. Zdjął z półki butelkę bezbarwnego płynu opatrzoną niewyszukaną etykietką ze zwykłego papieru, na której widniał napis „Gin Zwycięstwa”. W nozdrza uderzył go mdły, oleisty odór, niczym chińskiego spirytusu z ryżu. Winston nalał sobie niemal pełną filiżankę i przezwyciężając wstręt, opróżnił ją jednym haustem, jakby chodziło o lekarstwo.
Natychmiast twarz jego nabrała koloru purpury, a z oczu pociekły łzy. Specyfik smakował jak kwas azotowy, a co więcej przełykający miał wrażenie, jakby właśnie ktoś zdzielił go w potylicę gumową pałką. Już po chwili jednak palenie w żołądku ustało i świat teraz wydał się Winstonowi nieco weselszy. Z pomiętej paczki z napisem „Papierosy Zwycięstwa” wyciągnął jednego. Nieopatrznie uniósł papierosa ustnikiem do góry i cały tytoń wysypał się na podłogę. Z następnym udało się lepiej. Wrócił do pokoju i usiadł przy małym stoliku stojącym na lewo od teleekranu. Z szuflady pod blatem wydobył obsadkę, kałamarz z atramentem i gruby czysty zeszyt w marmurkowej okładce z czerwonym grzbietem.
Z niezrozumiałych powodów teleekran znajdował się w tak dziwnym miejscu. Zamiast, jak gdzie indziej, tkwić na przeciwległej ścianie, skąd roztaczał się widok na całe pomieszczenie, zamontowany był na dłuższej ścianie, naprzeciwko okna. Po jednej jego stronie znajdowała się płytka wnęka, w której Winston teraz siedział i która – gdy mieszkania były budowane – miała najprawdopodobniej mieścić regały na książki. Siedząc we wnęce, cofnięty jak najgłębiej, Winston znajdował się poza zasięgiem teleekranu nawet w czasie trwania obserwacji. Można było go oczywiście podsłuchiwać, ale dopóki zajmował obecną pozycję, pozostawał dla oka kamery niewidoczny. W niemałej mierze, ten właśnie niezwykły układ pokoju nasunął mu pomysł, do realizacji którego aktualnie się przymierzał.
Ale stało się to także za sprawą zeszytu, który właśnie wyciągnął z szuflady. Był to niezwykle piękny zeszyt. Jego gładki kremowy papier, nieco pożółkły ze starości, nie był już produkowany od dobrych czterdziestu lat. Nietrudno było się jednak domyślić, że zeszyt był znacznie starszy. Winston zobaczył go na wystawie zapyziałego sklepiku ze starzyzną w ubogiej dzielnicy miasta (a teraz nie pamiętał już nawet której) i natychmiast ogarnęło go przemożne pragnienie, by mieć ten zeszyt na własność. Członkom partii nie wolno było dokonywać zakupów w normalnych sklepach (określano to mianem „robienia interesów na wolnym rynku”), ale zakaz ten egzekwowany był niezwykle luźno, bowiem istniał szereg artykułów, na przykład sznurowadła czy żyletki, których nie dało się zdobyć w żaden inny sposób. Rozejrzał się błyskawicznie wzdłuż ulicy, po czym wśliznął do sklepu i kupił zeszyt za dwa dolary i pięćdziesiąt centów. W tamtej chwili nawet nie był w stanie sobie uświadomić, w jakim celu dokonał tego sprawunku. Potem niosąc go do domu, nie mógł pozbyć się poczucia winy. Samo już posiadanie choćby zupełnie czystego zeszytu stanowiło bowiem okoliczność silnie obciążającą.
A przecież on miał za chwilę rozpocząć pisanie pamiętnika. Nie było to działanie wbrew prawu (nic nie było obecnie bezprawne, bowiem wszelkie prawa zostały już ostatecznie zniesione), ale w przypadku, gdyby go zdemaskowano, to najpewniej zostałby skazany na śmierć lub – w najlepszym razie – na dwadzieścia pięć lat ciężkich robót. Teraz Winston wsadził stalówkę do obsadki i possał ją przez moment, by usunąć z niej zanieczyszczenia. Pióro było już przyrządem archaicznym, rzadko używanym nawet do składania podpisów, a on zdobył je potajemnie i nie bez trudności, gdyż uznał, że tak piękny kremowy papier zasługuje, by pisać na nim prawdziwą stalówką, a nie skrobać kopiowym ołówkiem. Gwoli ścisłości, Winston nie był przyzwyczajony do ręcznego pisania. Poza bardzo krótkimi notatkami wszystko dyktowało się do mowopisu, który z oczywistych względów nie mógł być użyty do obecnego celu. Zanurzył stalówkę w atramencie i zawahał się przez moment. Poczuł chwilowy skurcz żołądka. Winston czuł, że dobry początek to połowa sukcesu. Małymi, niewprawnymi literami napisał:
4 kwietnia 1984.
Teraz oparł się plecami o poręcz krzesła. Nagle ogarnęła go całkowita bezradność. Po pierwsze, to tak na pewno nie widział, czy rzeczywiście był akurat rok 1984. Choć musiało być gdzieś w pobliżu tej daty, gdyż Winston był niemal pewien, że ma trzydzieści dziewięć lat, a jego data urodzenia to rok 1944 lub 1945, wszelako obecnie nigdy nie dało się ustalić żadnej daty dokładniej niż w przybliżeniu do roku lub dwóch.
No, ale – nagle zaświtało mu w głowie – dla kogo będzie on pisać ten pamiętnik? Dla przyszłości, dla jeszcze nienarodzonych? Jego myśli krążyły przez chwilę wokół problematycznej daty u góry strony, aż naraz przybrały one kształt jednego z ulubionych pojęć nowomowy: dwójmyślenia. Dopiero teraz uświadomił sobie ogrom swego przedsięwzięcia. Jak w ogóle można komunikować się z przyszłością? Przecież to z samej swej natury jest niemożliwe! Albo przyszłość będzie przypominała teraźniejszość, w którym to przypadku nie będzie go zupełnie słuchać, albo będzie zupełnie inna i wówczas jego problemy będą dla niej całkowicie niezrozumiałe.
Przez jakąś chwilę siedział, gapiąc się bezmyślnie w leżący przed nim zeszyt. Z teleekranu bombardowała go teraz jakaś natarczywa melodia wojskowa. Co dziwniejsze Winston zdawał się nie tylko utracić zdolność formułowania myśli, ale do tego najwyraźniej zapomniał, co w ogóle zamierzał napisać. Przez ostatnie tygodnie szykował się na tę chwilę i nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, że będzie mu potrzebne jeszcze coś innego oprócz odwagi. Sądził, iż samo pisanie okaże się dziecinną igraszką. Miał jedynie przelać na papier niekończący się i niespokojny monolog, który dźwięczał mu w głowie od wielu lat. W tamtej chwili jednakże, nawet monolog gdzieś się ulotnił. A na dokładkę jego wrzód żylakowy zaczął go niemiłosiernie swędzieć. Bał się podrapać, bo to zawsze kończyło się zakażeniem. Mijały kolejne sekundy. Jego świadomość nie rejestrowała nic poza pustą kartką, którą miał przed sobą, swędzeniem skóry tuż nad kostką, głośną muzyką i lekkim odurzeniem wywołanym przez gin.
Nagle, ogarnięty panicznym strachem, rzucił się do pisania nie za bardzo świadom tego, co właściwie notuje. Jego drobne, dziecinne pismo nierówno wypełniało stronę, ignorując początkowo duże litery, a później także i kropki na końcu zdania.
------------------------------------------------------------------------
* Nowomowa była oficjalnym językiem Oceanii. Analiza struktury i etymologii jest opisana w Aneksie. Zasadach nowowmowy.