Rok 1984 - ebook
Rok 1984 - ebook
Jedna z najważniejszych powieści XX wieku, nieustannie aktualna.
Najsłynniejsza dystopia literatury, przetłumaczona na ponad 65 języków, sprzedana w ponad 30 milionach egzemplarzy.
Teraz w nowym tłumaczeniu Andrzeja Jankowskiego.
Złowroga wizja świata, w którym nie ma osobistej wolności, kłamstwa zastępują prawdę, a niepoprawna politycznie myśl jest najsurowiej karaną zbrodnią. Rok 1984, cierń w boku komunizmu oraz innych totalitaryzmów, to lustro, w którym i dziś mogą się przejrzeć fanatyczni naprawiacze ludzkości.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-907-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był jasny, zimny kwietniowy dzień, a zegary wybijały trzynastą. Winston Smith, z brodą przyciśniętą do piersi, uciekając przed paskudnym wiatrem, wśliznął się szybko przez szklane drzwi do Bloku Zwycięstwa, nie dość szybko jednak, by powstrzymać tuman kurzu, który dostał się tam razem z nim.
Korytarz cuchnął gotowaną kapustą i starymi wycieraczkami. Na jednym jego końcu przypięto do ściany kolorowy plakat, za duży do eksponowania pod dachem. Przedstawiał tylko ogromną, szeroką na dobry metr twarz — twarz mężczyzny w wieku około czterdziestu pięciu lat, z bujnym wąsem, o surowych rysach, ale przystojną. Winston skierował się w stronę schodów. Nie było sensu podchodzić do windy. Nawet w najlepszych czasach rzadko działała, a obecnie, w ramach oszczędności podczas przygotowań do Tygodnia Nienawiści, za dnia wyłączano prąd. Winston mieszkał na siódmym piętrze, a ponieważ miał wrzodziejący żylak nad prawą kostką, wchodził powoli, zatrzymując się kilka razy po drodze. Na każdym piętrze ze ściany naprzeciw drzwi windy spoglądał plakat z ogromną twarzą. Był to jeden z tych tak zmyślnie zrobionych portretów, że gdziekolwiek człowiek się ruszył, wzrok mężczyzny z plakatu podążał za nim. WIELKI BRAT PATRZY NA CIEBIE, głosił napis pod nim.
W mieszkaniu soczysty głos odczytywał listę liczb, które miały coś wspólnego z wytopem surówki. Dobiegał z prostokątnej, podobnej do zmatowiałego lustra płyty, która osadzona była w ścianie po prawej. Winston przekręcił gałkę i głos nieco przycichł, ale słowa wciąż były wyraźne. Urządzenie to (zwane teleekranem) można było ściszyć, ale nie sposób było całkowicie go wyłączyć. Podszedł do okna — drobna, mizerna postać, której wątłość podkreślał niebieski kombinezon, partyjny mundur. Włosy miał bardzo jasne, twarz z natury rumianą, skórę szorstką od chropowatego mydła, tępych żyletek i mroźnej zimy, która się niedawno skończyła.
Świat na zewnątrz, nawet przez zamknięte okno, zionął chłodem. W dole, na ulicy, lekkie podmuchy wiatru wzbijały wirujące kłęby kurzu oraz strzępów papieru i chociaż świeciło słońce, a niebo było błękitne, wszystko wydawało się bezbarwne. Wszystko oprócz porozlepianych wszędzie plakatów. Czarnowąse twarze spoglądały zewsząd. Jedna z fasady domu naprzeciwko. WIELKI BRAT PATRZY NA CIEBIE, oznajmiał podpis, a ciemne oczy świdrowały oczy Winstona. Niżej, na poziomie ulicy, spazmatycznie łopotał na wietrze inny plakat, naderwany w rogu, na przemian odsłaniając i zasłaniając pojedyncze słowo: ANGSOC. W oddali przemykał między dachami śmigłowiec. Na chwilę zawisł w powietrzu jak ścierwica mięsówka, po czym odleciał łukiem. Był to patrol policyjny zaglądający ludziom w okna. Jednak te patrole były nieistotne. Istotna była tylko Policja Myśli.
Za plecami Winstona głos z teleekranu wciąż paplał o surówce i przekroczeniu dziewiątego planu trzyletniego. Teleekran przekazywał informacje w obie strony. Wychwytywał każdy dźwięk głośniejszy od cichego szeptu; co więcej, w polu widzenia metalowej płyty Winston był nie tylko słyszany, ale i widziany. Oczywiście nikt nie wiedział, czy jest akurat podglądany. To, jak często i wedle jakich reguł Policja Myśli podłączała się do czyjegoś urządzenia, pozostawało w sferze domysłów. Możliwe nawet, że przez cały czas obserwowała wszystkich. W każdym razie mogła się podłączyć do dowolnego urządzenia nadawczo-odbiorczego, kiedy tylko chciała. Trzeba było żyć — i żyło się — z nawyku, który przerodził się w instynkt, z założeniem, że każdy dźwięk, który się wydaje, może zostać podsłuchany, a każdy ruch, z wyjątkiem wykonywanych w kompletnej ciemności — szczegółowo przeanalizowany.
Winston trzymał się tyłem do teleekranu. Tak było bezpieczniej, choć — jak dobrze wiedział — również z pleców można było wiele wyczytać. Odległe o kilometr Ministerstwo Prawdy, jego miejsce pracy, potężny, biały gmach, górowało nad brudną panoramą miasta. To jest Londyn, pomyślał z nieokreślonym niesmakiem, główne miasto Pasa Startowego Jeden, trzeciej pod względem zaludnienia prowincji Oceanii. Próbował wydobyć jakieś wspomnienie z dzieciństwa, które powiedziałoby mu, czy Londyn zawsze tak wyglądał. Czy zawsze ciągnęły się tu szeregi sypiących się dziewiętnastowiecznych domów o ścianach podpartych belkami, oknach pozatykanych kartonem i dachach połatanych arkuszami blachy falistej, z chylącymi się we wszystkie strony murkami ogrodów? I leje po bombach, w których wirował pył skruszonych tynków, a sterty gruzu porastała wierzbówka, oraz miejsca, gdzie bomby zniwelowały większy teren i gdzie wyrosły kolonie lichych, przypominających kurniki drewnianych chat? Ale na nic się to zdało, nic nie pamiętał, z dzieciństwa nie pozostało nic oprócz ciągu jasno rozświetlonych obrazów bez żadnego tła i w większości niezrozumiałych.
Ministerstwo Prawdy — w nowomowie Minprawd — zaskakująco się różniło od wszystkich innych budynków w polu widzenia. Był to ogromny piramidalny gmach ze lśniącego białego betonu, wznoszący się, taras po tarasie, trzysta metrów w powietrze. Z miejsca, gdzie stał Winston, można było odczytać umieszczone na jego białej fasadzie trzy hasła Partii:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA.
Chodziły słuchy, że w Ministerstwie Prawdy są trzy tysiące pokoi nad poziomem ziemi i tyle samo pod ziemią. W Londynie były tylko trzy inne podobne budynki porównywalnej wielkości. Tak bardzo dominowały nad okoliczną architekturą, że patrzącemu z dachu Bloku Zwycięstwa rzucały się w oczy wszystkie cztery jednocześnie. Były siedzibami czterech ministerstw, pomiędzy które rozdzielony był cały aparat władzy: Ministerstwa Prawdy, które zajmowało się wiadomościami, rozrywką, edukacją i sztuką, Ministerstwa Pokoju, które parało się wojną, Ministerstwa Miłości, które stało na straży pokoju i porządku, oraz Ministerstwa Obfitości, które odpowiadało za sprawy gospodarcze. Ich nazwy brzmiały w nowomowie: Minprawd, Minpax, Minmił i Minobfit.
Ministerstwo Miłości budziło prawdziwą grozę. Gmach ten w ogóle nie miał okien. Winston nigdy nie postawił w nim nogi, a nawet nie zbliżył się na mniej niż pół kilometra. Można tam było wejść tylko w sprawach urzędowych, a i wtedy dopiero po długim kluczeniu w labiryncie drutu kolczastego, stalowych drzwi i ukrytych gniazd karabinów maszynowych. Nawet prowadzące do zewnętrznych barier ulice patrolowali wyposażeni w przegubowe pałki gorylowaci strażnicy w czarnych mundurach.
Winston nagle się odwrócił. Nadał swej twarzy optymistyczny wyraz, który wskazane było przybrać, stojąc przodem do teleekranu. Przeszedł do malutkiej kuchni. Wychodząc z ministerstwa o tej porze, zrezygnował z obiadu w stołówce, a wiedział, że w domu nie ma nic do jedzenia oprócz kawałka czarnego chleba, który musiał zostawić na jutrzejsze śniadanie. Wziął z półki butelkę bezbarwnego płynu z prostą, białą etykietką, na której widniał napis DŻIN ZWYCIĘSTWA. Wydobywał się z niej mdlący oleisty zapach, jak z chińskiej wódki ryżowej. Winston nalał sobie prawie pełną filiżankę, przygotował się na wstrząs i wypił duszkiem jak dawkę leku.
Jego twarz natychmiast zrobiła się szkarłatna, a z oczu pociekły łzy. Trunek smakował jak kwas azotowy, a poza tym, łykając go, miał wrażenie, jakby ktoś zdzielił go gumową pałką w tył głowy. Jednak chwilę potem palenie w brzuchu ustało i świat wydał się bardziej radosny. Winston wyjął ze zmiętoszonej paczki jednego z PAPIEROSÓW ZWYCIĘSTWA i przez nieuwagę obrócił go czubkiem w dół, wskutek czego tytoń wysypał się na podłogę. Z następnym poszło lepiej. Wrócił do pokoju i usiadł przy małym stoliku na lewo od teleekranu. Wyjął z szuflady obsadkę, kałamarz i gruby czysty zeszyt z czerwonym grzbietem i marmurkowymi okładkami.
Teleekran w pokoju znajdował się z jakiegoś powodu w niezwykłym miejscu. Zamiast, co było normą, zainstalować go w krótszej ścianie, skąd obejmowałby całe pomieszczenie, umieszczono go w dłuższej, naprzeciw okna. Z jednej jego strony była płytka wnęka, w której siedział teraz Winston, prawdopodobnie przeznaczona, gdy budowano ten blok, na regał z książkami. Wcisnąwszy się w nią, Winston znikał z zasięgu teleekranu, a przynajmniej jego pola widzenia. Oczywiście było go słychać, ale dopóki siedział w tym miejscu, nie był widoczny. To właśnie po części ta niezwykła topografia pokoju podsunęła mu pomysł, do urzeczywistnienia którego miał się zaraz zabrać.
Pomysł ten podsunął mu także zeszyt, który przed chwilą wyjął z szuflady. Był on wyjątkowy piękny. Takiego gatunku gładkiego kremowego papieru, nieco pożółkłego ze starości, nie produkowano co najmniej od czterdziestu lat. Winston domyślał się jednak, że zeszyt jest znacznie starszy. Zobaczył go w oknie tchnącego stęchlizną sklepiku ze starociami w obskurnej dzielnicy miasta (nie pamiętał już której) i od razu naszło go przemożne pragnienie, by go posiąść. Członkowie Partii nie powinni chodzić do zwyczajnych sklepów („zaopatrywać się na wolnym rynku”, jak to nazywano), ale tej zasady nie przestrzegano zbyt ściśle, ponieważ pewnych artykułów, takich jak sznurowadła czy żyletki, nie można było dostać w żaden inny sposób. Rozejrzał się szybko po ulicy, wśliznął do środka i kupił zeszyt za dwa i pół dolara bez żadnego konkretnego celu. Z poczuciem winy zaniósł go w teczce do domu. Nawet bez żadnych zapisków był to przedmiot kompromitujący.
Teraz miał zamiar zrobić w nim pierwszy wpis. Nie było to bezprawne (nic nie było bezprawne, bo nie było już żadnego prawa), ale mógł zasadnie przypuszczać, że gdyby to wyszło na jaw, prawie na pewno zostałby skazany na karę śmierci albo co najmniej dwadzieścia pięć lat ciężkich robót. Wsadził do obsadki stalówkę i oblizał ją, by usunąć z niej tłuszcz. Pióro było przyrządem archaicznym, rzadko używanym nawet do podpisów, ale udało mu się, ukradkiem i nie bez trudu, je zdobyć, po prostu dlatego, że uważał, iż ten zachwycający kremowy papier zasługuje na nie, zamiast na ołówek kopiowy. Prawdę mówiąc, nie nawykł do ręcznego pisania. Poza bardzo krótkimi notatkami zwykle dyktowano wszystko do mowopisu, którego z oczywistych powodów nie mógł wykorzystać do swoich obecnych celów. Umoczył pióro w atramencie i na kilka sekund się zawahał. Poczuł skurcz kiszek. Przyłożenie pióra do papieru było decydującym krokiem. Małymi, koślawymi literami napisał:
_4 kwietnia 1984._
Odchylił się na krześle. Opadła go zupełna bezradność. Przede wszystkim nie miał żadnej pewności, że jest to rok 1984. Musiało być coś koło tego, bo był święcie przekonany, że ma trzydzieści dziewięć lat, a wiedział, że urodził się w 1944 albo 1945, ale w obecnych czasach nie sposób było ustalić żadnej daty z dokładnością do roku czy dwóch.
Dla kogo, zaczął się nagle zastanawiać, pisze ten dziennik? Dla przyszłości, dla jeszcze nienarodzonych pokoleń. Jego myśli przez chwilę krążyły wokół wątpliwej daty na kartce, a potem osiadły ze wstrząsem na słowie z nowomowy: „dwumyślenie”. Po raz pierwszy dotarło do niego, jak ogromnego podjął się zadania. Jak można się porozumieć z przyszłością? Było to z samej swej natury niemożliwe. Przyszłość albo będzie podobna do teraźniejszości, a w takim wypadku nie będzie go słuchać, albo zupełnie inna i jego wysiłek stanie się daremny.
Przez pewien czas siedział, gapiąc się bezmyślnie na papier. Teleekran przeszedł na głośną muzykę wojskową. Było dziwne, że nie tylko stracił, jak się wydawało, zdolność wysławiania się, ale nawet zapomniał, co pierwotnie miał zamiar napisać. Od tygodni przygotowywał się na tę chwilę i nie przyszło mu do głowy, że będzie potrzebował czegokolwiek prócz odwagi. Samo pisanie miało być łatwe. Musiał tylko przelać na papier monolog, który nieustannie, dosłownie od lat, toczył się w jego głowie. Jednak teraz ulotnił się nawet ten monolog. W dodatku zaczął go swędzieć wrzodziejący żylak nad kostką. Nie śmiał się podrapać, bo gdy to robił, zawsze wdawała się infekcja. Mijały sekundy. Do jego świadomości nie docierało nic oprócz leżącej przed nim pustej kartki, swędzenia skóry, grzmotu muzyki i lekkiego upojenia po dżinie.
Zdjęty nagłą paniką, zaczął pisać, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robi. Jego drobne, dziecięce pismo rozlewało się na całą stronę, pozbywając się najpierw dużych liter, a w końcu znaków przestankowych.
_4 kwietnia, 1984. Wczoraj wieczorem kino. Same kroniki wojenne. Jedna bardzo dobra o statku pełnym uchodźców bombardowanym gdzieś na Morzu Śródziemnym. publiczność bardzo rozbawiona ujęciami wielkiego potężnego grubego mężczyzny starającego się odpłynąć i ścigającego go śmigłowca najpierw widać go pluskającego się w wodzie jak morświn potem przez celowniki działek śmigłowca a potem jest cały podziurawiony a morze wokół niego robi się różowe i nagle tonie jakby przez te dziury wlewała się woda publiczność ryczy ze śmiechu gdy idzie pod wodę potem widać pełną dzieci szalupę ratunkową i wiszący nad nią śmigłowiec. na dziobie siedzi kobieta w średnim wieku, chyba żydówka, z może trzyletnim chłopcem w ramionach mały krzyczy ze strachu i chowa głowę między jej piersi jakby próbował się w niej zakopać a kobieta otacza go ramionami i uspokaja chociaż sama jest blada ze strachu cały czas starając się go zasłonić jakby jej ramiona mogły zatrzymać kule potem śmigłowiec zrzuca na nich dwudziestokilową bombę niesamowity błysk i szalupa rozpada się w drzazgi potem wspaniałe ujęcie wylatującej w powietrze dziecięcej rączki śmigłowiec musiał to nagrywać kamerą na dziobie i aplauz z miejsc dla członków partii ale nagle jakaś kobieta w części widowni dla proli zaczęła się awanturować i krzyczeć że nie powinni tego pokazywać nie przy dzieciach tak nie wolno przy dzieciach aż w końcu wyprowadziła ją policja ale nie sądzę żeby coś się jej stało nikogo nie obchodzi co mówią prole typowa reakcja proli oni nigdy…|_
Winston przerwał pisanie, częściowo dlatego, że chwycił go kurcz. Nie wiedział, co sprawiło, że spod pióra popłynął ten bełkot. Ale jeszcze dziwniejsze było to, że gdy to robił, w jego umyśle pojawiło się zupełnie inne wspomnienie, i to tak wyraźnie, że poczuł, iż jest w stanie je zapisać. Uświadomił sobie, że właśnie z powodu tego wydarzenia postanowił nagle wrócić do domu i zacząć prowadzić ten dziennik.
Do tego wydarzenia — jeśli coś tak mglistego mogło się w ogóle wydarzyć — doszło rano w Ministerstwie.
Była prawie jedenasta zero zero i w Departamencie Dokumentacji, gdzie pracował Winston, wyciągano z boksów krzesła i ustawiano je pośrodku pomieszczenia, naprzeciw teleekranu, przygotowując się do Dwóch Minut Nienawiści. Winston właśnie siadał w jednym ze środkowych rzędów, gdy do sali niespodziewanie weszły dwie osoby, które znał z widzenia, ale z którymi nigdy nie zamienił ani słowa. Jedną z nich była dziewczyna, którą często mijał na korytarzach. Nie znał jej nazwiska, ale wiedział, że pracuje w Departamencie Literatury. Przypuszczalnie — jako że czasami widywał ją z pobrudzonymi smarem rękami i kluczem do nakrętek — była mechanikiem i obsługiwała jedną z maszyn piszących powieści. Miała około dwudziestu siedmiu lat, śmiałe spojrzenie, gęste, ciemne włosy, piegowatą twarz i szybkie, sportowe ruchy. Jej kombinezon owinięty był kilkakrotnie w talii wąską szkarłatną szarfą, znakiem Młodzieżowej Ligi Antyseksualnej, tak ciasno, że uwydatniał jej kształtne biodra. Winstonowi nie spodobała się od pierwszego spojrzenia. Wiedział dlaczego. Z powodu otaczającej ją aury boiska hokeja na trawie, zimnych łaźni, grupowych wycieczek i ogólnej czystości umysłu. Nie lubił prawie wszystkich kobiet, zwłaszcza młodych i ładnych. Kobiety, przede wszystkim młode, były najbardziej zagorzałymi zwolennikami Partii, gładko łykały wszystkie slogany, zajmowały się po amatorsku szpiegowaniem i wszędzie węszyły odstępstwa od ortodoksji. Ale ta dziewczyna sprawiała wrażenie bardziej niebezpiecznej niż większość innych. Raz, gdy mijali się w korytarzu, obrzuciła go z ukosa szybkim spojrzeniem, które zdawało się przeszywać go na wylot i napełniło czarnym przerażeniem. Przyszło mu do głowy, że może być agentką Policji Myśli. Prawdę mówiąc, było to wielce nieprawdopodobne. Mimo to za każdym razem, gdy pojawiała się blisko niego, czuł szczególny niepokój, w którym strach mieszał się z wrogością.
Drugą osobą był mężczyzna nazwiskiem O’Brien, członek Partii Wewnętrznej, który piastował tak ważne i wysokie stanowisko, że Winston miał jedynie mgliste pojęcie, czym się zajmuje. Gdy ludzie wokół krzeseł zobaczyli czarny kombinezon członka Partii Wewnętrznej, w sali momentalnie zaległa cisza. O’Brien był postawnym, krzepkim mężczyzną o potężnym karku i grubo ciosanej, srogiej i wiecznie nadąsanej twarzy. Mimo groźnego wyglądu miał pewien urok. To, jak poprawiał okulary na nosie, było dziwnie rozbrajające, rzec można — zaskakująco kulturalne. Mogłoby przywodzić na myśl, gdyby ktoś jeszcze rozumował w takich kategoriach, gest osiemnastowiecznego szlachcica podsuwającego gościom tabakierę. W ciągu dziesięciu lat Winston widział O’Briena może tyle samo razy. Było w tym człowieku coś, co go przyciągało, i to nie tylko z powodu intrygującego kontrastu między cywilizowanym zachowaniem a wyglądem zawodowego boksera. Brało się to raczej ze skrycie żywionego przekonania — a może nie tyle z przekonania, ile z nadziei — że O’Brien nie jest ortodoksem bez skazy. Nieodparcie sugerowało to coś w jego twarzy. Możliwe, że wypisana była na niej nawet nie nieortodoksyjność, lecz po prostu inteligencja. W każdym razie sprawiał wrażenie osoby, z którą można by porozmawiać, gdyby udało się jakoś oszukać teleekran i znaleźć się z nim sam na sam. Winston nigdy nie zrobił najmniejszego kroku, by sprawdzić swój domysł, bo nie miał jak. O’Brien zerknął na zegarek, zobaczył, że jest prawie punkt jedenasta, i najwyraźniej postanowił zostać w Departamencie Dokumentacji do końca Dwóch Minut Nienawiści. Zajął krzesło w tym samym rzędzie co Winston, dwa miejsca dalej. Między nimi siedziała drobna blondynka, która pracowała w boksie obok Winstona. Ciemnowłosa dziewczyna usiadła tuż za nimi.
W następnej chwili z wielkiego teleekranu na końcu sali buchnął przeraźliwy, ostry zgrzyt, jakby jakiejś monstrualnej nienaoliwionej maszyny. Od tego dźwięku cierpły zęby i jeżyły się włosy na karku. Zaczął się seans nienawiści.
Jak zwykle na ekranie pojawiła się twarz Emmanuela Goldsteina, Wroga Ludu. Wśród publiczności rozległy się tu i ówdzie syki. Drobna blondynka wydała pisk strachu zmieszanego z odrazą. Goldstein, renegat i wywrotowiec, kiedyś, dawno temu (nikt nie pamiętał jak dawno), był jednym z przywódców Partii, niemal równym Wielkiemu Bratu, ale później podjął działalność kontrrewolucyjną i został skazany na karę śmierci, ale w jakichś tajemniczych okolicznościach uciekł i zniknął. Program Dwóch Minut Nienawiści był każdego dnia inny, ale jego główną postacią zawsze pozostawał Goldstein. Był pierwowzorem zdrajcy, tym, który pierwszy zbrukał czystość Partii. Wszystkie następne zbrodnie przeciw Partii, wszystkie zdrady, akty sabotażu, herezje, odstępstwa od jej linii wynikały z głoszonych przez niego nauk. Wciąż żył i knuł spiski, może gdzieś za morzem, pod osłoną swoich zagranicznych mocodawców, a może nawet — od czasu do czasu pojawiały się takie plotki — w jakiejś kryjówce w samej Oceanii.
Winstona ścisnęło w mostku. Nie mógł patrzeć na oblicze Goldsteina bez mieszaniny bolesnych emocji. Była to chuda żydowska twarz w aureoli kędzierzawych siwych włosów, z kozią bródką — inteligentna, ale nosząca piętno wrodzonej podłości i starczego otępienia u nasady długiego nosa, na której tkwiła para okularów. Przypominała owczy pysk, a i głos brzmiał jak beczenie owcy. Goldstein wygłaszał swoją zwykłą jadowitą tyradę przeciw Partii. Była ona tak przesadnie napastliwa i przewrotna, że jego pobudki mogło przejrzeć nawet dziecko, ale na tyle wiarygodna, że napełniała człowieka niepokojem, by nie dali mu się zwieść inni, mniej rozsądni. Goldstein znieważał Wielkiego Brata, oskarżał Partię o sprawowanie dyktatorskich rządów, domagał się natychmiastowego zawarcia pokoju z Eurazją, głosił wolność słowa, prasy, zgromadzeń i myśli, histerycznie krzyczał, że Rewolucja została zdradzona, a to wszystko w szybkiej, kwiecistej mowie, która była parodią zwyczajowego stylu partyjnych mówców, a nawet zawierała słowa zaczerpnięte z nowomowy; w istocie więcej słów, niż jakikolwiek członek Partii w rzeczywistości by użył. I przez cały czas, na wypadek gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, co się kryje za bałamutnym bajdurzeniem Goldsteina, za jego głową maszerowały przez teleekran niekończące się kolumny eurazjatyckiej armii — szereg za szeregiem krzepkich mężczyzn o nieprzeniknionych azjatyckich twarzach, którzy podpływali do powierzchni ekranu i niknęli, po czym zastępowali ich następni. Głuchy, miarowy tupot żołnierskich butów tworzył podkład dla beczącego głosu Goldsteina.
Seans nienawiści nie trwał jeszcze trzydziestu sekund, gdy z piersi połowy zgromadzonych w sali zaczęły się wyrywać niekontrolowane krzyki. Nie można było znieść widoku pełnej samozadowolenia, podobnej do owczego pyska twarzy Goldsteina i przerażającej potęgi armii eurazjatyckiej za nim, a poza tym sama myśl o Goldsteinie automatycznie wzbudzała strach i złość. Był on trwalszym obiektem nienawiści niż Eurazja czy Wschodoazja, bo gdy Oceania była w stanie wojny z jednym z tych mocarstw, z drugim przeważnie żyła w pokoju. Jednak było dziwne, że mimo iż wszyscy nienawidzili Goldsteina i nim pogardzali, mimo iż codziennie z trybun i z teleekranów, w prasie i książkach po tysiąc razy obalano, druzgotano i wyszydzano jego teorie, że pokazywano, jak żałosnymi są bredniami, pomimo tego wszystkiego jego wpływ zdawał się nigdy nie maleć. Zawsze znajdowali się nowi naiwniacy, którzy dawali mu się nabrać. Nie było dnia, żeby Policja Myśli nie zdemaskowała szpiegów i sabotażystów działających wedle jego wskazówek. Był dowódcą ogromnej widmowej armii, podziemnej sieci konspiratorów oddanych idei obalenia Państwa. Podobno zwali się Bractwem. Opowiadano też sobie szeptem o strasznej książce, kompendium wszystkich herezji, której autorem był Goldstein i która krążyła potajemnie tu i ówdzie. Nie miała tytułu. Jeśli o niej w ogóle napomykano, to po prostu mówiono „ta książka”. Ale wiedziano o niej tylko z niejasnych pogłosek. Żaden szeregowy członek Partii nawet nie wspomniał o Bractwie ani o _tej książce_, jeśli mógł ominąć ten temat.
W drugiej minucie seansu nienawiść przerodziła się w szał. Ludzie zrywali się z krzeseł i wrzeszczeli na cała gardło, starając się zagłuszyć doprowadzający ich do wściekłości beczący głos, który dobiegał z ekranu. Drobna blondynka dostała wypieków, a jej usta otwierały się i zamykały jak pysk ryby wyciągniętej z wody. Poczerwieniała nawet surowa twarz O’Briena. Siedział sztywno wyprostowany na krześle, a jego potężna pierś nadymała się i drżała, jakby stawał naprzeciw napierającej fali. Ciemnowłosa dziewczyna za Winstonem zaczęła krzyczeć: „Świnia! Świnia! Świnia!”. Nagle chwyciła ciężki słownik nowomowy i cisnęła nim w ekran. Uderzył w nos Goldsteina i odbił się, lecz głos zdrajcy ciągnął nieubłaganie. W chwili przytomności Winston zdał sobie sprawę, że krzyczy razem z pozostałymi i wściekle kopie piętą w poprzeczkę swego krzesła. Najstraszniejsze w Dwóch Minutach Nienawiści nie było to, że człowiek miał obowiązek brać w nich udział, lecz że nie mógł się od tego powstrzymać. Nim minęło trzydzieści sekund, nie musiał już udawać. Przez całą grupę zdawał się przepływać jak prąd elektryczny ohydny strumień ekstatycznego strachu i mściwości, żądzy mordu, torturowania, miażdżenia młotem kowalskim, który nawet wbrew woli jednostki przemieniał ją we wrzeszczącego szaleńca o wykrzywionej furią twarzy. Ale ta wściekłość była abstrakcyjną, nieukierunkowaną emocją, którą można było przenieść jak płomień lampy lutowniczej z jednego obiektu na inny. I tak w pewnym momencie nienawiść Winstona nie obracała się wcale przeciw Goldsteinowi, ale odwrotnie — przeciw Wielkiemu Bratu, Partii i Policji Myśli. W takich chwilach był całym sercem z samotnym, wyszydzanym odszczepieńcem na ekranie, jedynym strażnikiem prawdy i rozsądku w świecie kłamstw. A jednak w następnej chwili ponownie jednoczył się z otaczającymi go ludźmi i wszystko, co mówiono o Goldsteinie, wydawało mu się prawdą. Wtedy jego skryta odraza do Wielkiego Brata zmieniała się w uwielbienie, a Wielki Brat jawił się jako niezwyciężony i nieustraszony obrońca, wznoszący się jak skała naprzeciw azjatyckich hord, Goldstein zaś, mimo swej izolacji, bezradności i niepewności co do jego istnienia, wyrastał na jakiegoś złowrogiego czarownika, który samą siłą swego głosu mógł zniszczyć gmach cywilizacji.
W takich chwilach można nawet było zwrócić swoją złość w tę czy w inną stronę aktem woli. Nagle Winstonowi udało się z gwałtownym wysiłkiem, z jakim podrywa się głowę z poduszki podczas koszmarnego snu, przenieść nienawiść z twarzy na ekranie na ciemnowłosą dziewczynę za nim. W jego umyśle pojawiły się jak żywe piękne halucynacje. Okładał ją na śmierć gumową pałką. Przywiązywał nagą do pala i szpikował strzałami, które sterczały z jej ciała niczym z ciała Świętego Sebastiana. Gwałcił ją i w chwili orgazmu podrzynał jej gardło. Co więcej, uświadomił sobie tak jasno jak nigdy dotąd, _dlaczego_ jej nienawidzi. Nienawidził jej, bo była młoda, ładna i aseksualna, bo chciał pójść z nią do łóżka, ale nigdy tego nie zrobi, bo jej powabna, jędrna kibić, która wydawała aż się prosić, by ją objąć, owinięta była tą ohydną szkarłatną szarfą, agresywnym symbolem czystości.
Nienawiść sięgnęła apogeum. Głos Goldsteina stał się autentycznym beczeniem i na mgnienie oka jego twarz przeistoczyła się w owczy pysk, a potem w postać nacierającego, potężnego i strasznego eurazjatyckiego żołnierza z terkoczącym pistoletem maszynowym w dłoniach, który — zdawało się — zaraz wyskoczy z ekranu, tak że niektórzy z widzów w pierwszym rzędzie szarpnęli się na krzesłach do tyłu. Ale w tej samej chwili wroga postać zmieniła się w twarz Wielkiego Brata, czarnowłosego, wąsatego, promieniejącego siłą i tajemniczym spokojem, tak ogromną, że wypełniła niemal cały ekran. Z wszystkich piersi dobyło się głębokie westchnienie ulgi. Nikt nie słyszał, co Wielki Brat mówi. Było to tylko kilka słów otuchy, w rodzaju tych, jakie wypowiada się w wirze bitwy, nierozróżnialnych, lecz przez sam fakt ich wymówienia przywracających wiarę. Potem twarz Wielkiego Brata powoli się rozpłynęła i w jej miejsce pojawiły się wypisane wielkimi literami trzy hasła Partii:
WOJNA TO POKÓJ
WOLNOŚĆ TO NIEWOLA
NIEWIEDZA TO SIŁA.
Ale twarz Wielkiego Brata zdawała się jeszcze przez kilka sekund utrzymywać na ekranie, jakby wrażenie, które na wszystkich wywarła, było zbyt żywe, by się natychmiast ulotnić. Drobna blondynka rzuciła się do przodu, przechylając się nad oparciem stojącego przed nią krzesła. Wyciągnęła ręce do ekranu, szepcząc drżącym głosem coś, co brzmiało jak „Mój Zbawco!”. Potem ukryła twarz w dłoniach. Widać było, że odmawia modlitwę.
W tym momencie cała grupa zaczęła monotonnie, rytmicznie skandować: „Wu-Be!… Wu-Be!, robiąc długie pauzy między pierwszą i drugą zgłoską, raz za razem, bardzo wolno. W tym głuchym zawodzeniu było coś tak osobliwie dzikiego, że zdawało się, iż w jego tle słychać tupot bosych stóp i dudnienie tam-tamów. Trwało to może trzydzieści sekund i było refrenem, który często rozbrzmiewał w chwilach przemożnych emocji. Był to po części hymn na cześć mądrości i majestatu Wielkiego Brata, ale w jeszcze większej mierze akt autohipnozy, celowe wyłączenie świadomości za pomocą rytmicznych dźwięków. Winston poczuł, że wywracają mu się wnętrzności. Chociaż podczas Dwóch Minut Nienawiści dawał się ponieść powszechnemu szaleństwu, to nieludzkie zawodzenie „Wu-Be!… Wu-Be!” zawsze przejmowało go grozą. Oczywiście zawodził razem z resztą; nie można było postąpić inaczej. Ukrywanie emocji, kontrolowanie mimiki, robienie tego, co wszyscy inni, było instynktownym odruchem. Ale w tym kilkusekundowym odstępie, w którym odzyskiwał świadomość, wyraz jego oczu mógł zdradzić, co naprawdę czuje. I dokładnie w tym momencie zdarzyło się to coś — jeśli się rzeczywiście zdarzyło.
Na chwilę pochwycił spojrzenie O’Briena. Tamten akurat wstał, zdjął okulary i charakterystycznym gestem wkładał je ponownie na nos. Jednak na ułamek sekundy ich oczy się spotkały i choć trwało to tak krótko, Winston wiedział — tak, _wiedział_! — że O’Brien myśli to samo co on. Przekazali sobie jednoznaczny komunikat, zupełnie jakby otworzyły się im umysły i przez oczy z jednego do drugiego popłynęły ich myśli. „Jestem z tobą — zdawał się mówić O’Brien. — Wiem dokładnie, co czujesz. Wiem o twojej pogardzie, nienawiści, odrazie. Ale nie martw się, jestem po twojej stronie!” Potem ten błysk zrozumienia zgasł i twarz O’Briena stała się tak samo nieprzenikniona jak twarze wszystkich pozostałych.
To było wszystko i Winston nie był już pewien, czy rzeczywiście do tego doszło. Takie wydarzenia nigdy nie miały dalszego ciągu. Podtrzymywały jedynie jego wiarę czy nadzieję, że oprócz niego Partia ma też innych wrogów. Być może pogłoski o szeroko rozgałęzionych podziemnych organizacjach były jednak prawdziwe — być może Bractwo istniało naprawdę! Pomimo niekończących się aresztowań, spowiedzi winowajców i egzekucji nie można było mieć pewności, czy Bractwo nie jest zwykłym mitem. Bywały dni, kiedy w to wierzył, i takie, kiedy nie dawał temu wiary. Nie było żadnych dowodów, tylko ulotne mignięcia, które mogły coś znaczyć albo nic: strzępy podsłuchanych rozmów, gryzmoły na ścianach ubikacji, a nawet raz, gdy spotkały się dwie nieznajome osoby, drobny ruch rąk, który wyglądał na znak rozpoznawczy. Były to tylko domysły; niewykluczone, że to wszystko było wytworem jego wyobraźni. Wrócił do swojego boksu, nie spojrzawszy ponownie na O’Briena. Nie przyszło mu do głowy, żeby kontynuować ich przelotny kontakt. Byłoby to niewyobrażalnie niebezpieczne, nawet gdyby wiedział, jak się do tego zabrać. Wymienili trwające sekundę czy dwie wymowne spojrzenia — i to wszystko. Ale w samotności, w której trzeba było żyć, nawet to było zapadającym w pamięć wydarzeniem.
Winston otrząsnął się i usiadł prościej. Odbiło mu się. Dżin podchodził mu do gardła.
Ponownie skupił wzrok na stronie zeszytu. Odkrył, że podczas gdy siedział bezradnie, pogrążony w zadumie, jednocześnie, jakby automatycznie, pisał. I nie było to już takie samo, ścieśnione i niezdarne pismo jak wcześniej. Pióro sunęło zmysłowo po gładkim papierze, kreśląc zgrabnymi wielkimi literami:
_PRECZ Z WIELKIM BRATEM_
_PRECZ Z WIELKIM BRATEM_
_PRECZ Z WIELKIM BRATEM_
_PRECZ Z WIELKIM BRATEM_
_PRECZ Z WIELKIM BRATEM_
i zapełniając nimi prawie pół strony.
Poczuł przypływ paniki. Było to absurdalne, bo napisanie tych konkretnych słów nie było bardziej niebezpieczne niż samo przystąpienie do pisania dziennika, ale przez chwilę czuł pokusę, by podrzeć zbrukane strony i porzucić całe to przedsięwzięcie.
Jednak nie zrobił tego, bo wiedział, że nic to nie da. To, czy napisał PRECZ Z WIELKIM BRATEM, czy się przed tym powstrzymał, nie robiło żadnej różnicy. To, czy będzie dalej prowadził dziennik, czy nie, nie robiło różnicy. Tak czy tak dopadnie go Policja Myśli. Popełnił — i popełniłby, nawet gdyby nie przyłożył pióra do papieru — największą zbrodnię, która była zalążkiem wszystkich pozostałych. Zwano to myślozbrodnią. Przestępstwa tego nie sposób było wiecznie ukrywać. Przez pewien czas, nawet latami, można było unikać kary, ale wcześniej czy później i tak cię dopadali.
Zawsze odbywało się to nocą — aresztowań dokonywano nieodmiennie w nocy. Nagłe szarpnięcie wyrywało cię ze snu, szorstka ręka potrząsała cię za ramię, w oczy biły snopy światła z latarek, łóżko otaczał krąg surowych twarzy. W ogromnej większości nie było procesów, żadnych doniesień o aresztowaniu. Ludzie po prostu znikali, zawsze nocą. Twoje nazwisko usuwano z rejestrów, wymazywano wszystkie wzmianki o tym, co kiedykolwiek zrobiłeś, zaprzeczano, że kiedykolwiek istniałeś, a potem popadałeś w zapomnienie. Kasowano cię, unicestwiano, _ewaporowano_ — jak to określano.
Na chwilę Winston wpadł w histerię. Zaczął pisać pospiesznie stawianymi, niezgrabnymi kulfonami:
_zastrzelą mnie nie dbam o to strzelą mi w tył głowy nie dbam o to precz z wielkim bratem zawsze strzelają w tył głowy nie dbam o to precz z wielkim bratem…_
Odchylił się do tyłu, nieco zawstydzony, i odłożył pióro. W następnej chwili aż podskoczył na krześle. Ktoś pukał do drzwi.
Już są! Siedział cicho jak mysz pod miotłą, w daremnej nadziei, że ktokolwiek to jest, może odejdzie po jednej próbie. Ale nie, pukanie się powtórzyło. W tej sytuacji najgorsze byłoby ociąganie się. Serce waliło mu młotem, ale twarz, wskutek długiego przyzwyczajenia, była zapewne bez wyrazu. Wstał i powlókł się w stronę drzwi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki