Rok królika - ebook
Rok królika - ebook
Autorka bestsellerowych romansów historycznych Julia Mrok kieruje się dwoma pragnieniami: rozkoszy i opowieści. By je zaspokoić, z nikim się nie liczy i nie zważa na skutki swoich poczynań, ale kiedy posuwa się za daleko, w końcu musi zniknąć z własnego życia.
Zmienia tożsamość i wygląd, opuszcza swoich dwóch kochanków. Z Warszawy wyjeżdża do Ząbkowic Śląskich – miasteczka, do którego bardziej pasuje dawna nazwa Frankenstein. Wszechobecna atmosfera grozy zagęszcza się zwłaszcza w jedynym hotelu w mieście, gdzie uciekinierka postanawia wynająć pokój. Jego tajemnicza właścicielka, Wiktoria Frankowska, prowadzi w nim spa „Pod Królikiem”. Potworna tajemnica, jaka wiąże się z tym miejscem sprawi, że Julia Mrok będzie musiała na nowo zmierzyć się ze swoją przeszłością i podjąć decyzje, które po raz kolejny odmienią jej życie.
Joanna Bator – pisarka. Rok Królika to jej pierwsza powieść po nagrodzonej Nagrodą Nike 2013 Ciemno, prawie noc.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4586-0 |
Rozmiar pliku: | 811 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tamtego dnia przeczytałam o króliku, w którego weszła dusza jego opiekunki. Nie jestem pewna, czy wierzę w istnienie duszy i możliwość jej międzygatunkowej translokacji, ale zainteresował mnie nagłówek krzyczący na pierwszej stronie szmatławej gazety porzuconej na stoliku dworcowej kawiarni, w której umówiłam się z Myszkinem. Na ścianach lokalu wisiały zdjęcia powiększonych ziaren kawy, przypominających monstrualne cipki w pogańskiej świątyni płodności. Brązowe i gładkie szparki, z których – według obowiązującej porno mody – nie wystawał ani kawałeczek dzikiego ciała, nacipiały się ze wszystkich stron, jakby chciały nas wessać, ale zajęci swoimi sprawami ludzie nie zwracali na nie uwagi. Królik, do tego niesamowity i żarłoczny, symbol kobiecości, pasował do scenografii, choć nie przypuszczałam, że w miejscu tak banalnym jak dworcowa kawiarnia doznam od dawna oczekiwanej epifanii.
Od kiedy zaczęłam przygotowywać swoje zniknięcie, umawiałam się w dziwnych miejscach z dziwnymi ludźmi, których pseudonimy nie zawsze pasowały do wykonywanej profesji, a ta do wyglądu. Myszkin na przykład przypominał akwizytora sprzed dwudziestu lat, kiedy wraz z kapitalizmem pojawiła się w tym mieście grupa mężczyzn w zbyt obszernych garniturach, usiłujących wcisnąć ludziom niepotrzebne towary z zapałem świadków Jehowy sprzedających od drzwi do drzwi przepis na życie wieczne. Był przyczajony i spięty jak ktoś, kto od lat gotuje się do skoku, ale nigdy go nie wykonał. Zapytałam, czy lubi Dostojewskiego, a on przebiegł mi po twarzy oczami jak szare robaki, spytał o imię i wyznał, że nie robi interesów z Ruskimi. Ale pytanie go ośmieliło i opowiedział mi, że zaczynał od zwierząt, ujął to dokładnie w tych słowach, zaczynałem od zwierząt, a konkretnie miał sklep zoologiczny, w którym szczególnym powodzeniem cieszyły się myszki. Bo myszki są mało wymagające i zjedzą byle co, a więc nadają się na przykład na prezenty. Czy ogólnie do trzymania. On osobiście też myszki lubił i gdyby miał więcej czasu, toby trzymał. Niektórzy, kontynuował Myszkin, lubią coś trzymać. Pani by nie chciała myszki?, zatrzymał na mojej twarzy robaki swych oczu, ale odmówiłam. Może próbował w ten sposób zwrócić moją uwagę na nieco większego ssaka, który o mały włos pozostałby przeze mnie nie zauważony? Na królika z ludzką duszą?
Czułam, że Myszkin gotów był opowiedzieć mi całą historię swojego życia, bo popatrywał na moje lewe ucho, ledwie widoczne pod kapeluszem, a jego oczy połyskiwały jak chitynowe pancerzyki. Mam niezłe piersi i tyłek oraz długie silne nogi, ale jestem kobietą, w której mężczyźni najpierw widzą lewe ucho, a dopiero potem inne części ciała. Moje ucho z kolei reaguje jako pierwsze, nieomylnie rozpoznając, kiedy czeka je rozkosz prawdziwej opowieści, i daje mi o tym znać podwyższeniem temperatury i delikatnym mrowieniem. Nie jestem sympatyczną, ciepłą osobą i nigdy nie miałam takich aspiracji, lecz kiedy łaskocze mnie ucho, ulegam radykalnej przemianie. Czuję wtedy, jak ochronna powłoka opada i jedno po drugim otwierają się we mnie okna jak w domu, który wcześniej był zamknięty na zimę i chroniony przed rabusiami. Oddycham szybciej, dużo się śmieję, zadaję właściwe pytania, a jeśli w ich wyniku dostaję słowa dobrej opowieści, odczuwam je jak pieszczotę, pocałunki na karku albo wewnętrznej stronie ud. Kiedy w takich sytuacjach łapię czasem wzrokiem swoje odbicie w szybie lub lustrze, wiem, że jestem o wiele atrakcyjniejsza niż zimna suka, którą znam na co dzień. Moje oczy stają się błyszczące, a wargi pełniejsze. Cała nachylam się ku opowiadającym ustom, ale moja oralna obsesja na tym się nie kończy i kiedy widzę gdzieś kamiennego lwa, nie mogę się oprzeć, by nie wepchnąć mu dłoni do pyska, półświadomie licząc na to, że mój palec zahaczy się tam o jakieś L lub C i wyciągnę całą opowieść, wilgotną organiczną materię, w której wytarzam się jak kot w kocimiętce. Zdaję sobie sprawę, że jest to pewne ograniczenie, lecz moje lewe ucho jest w niemal stu procentach heteroseksualne i rzadko reaguje na kobiece opowieści. Podobnie zimne pozostaje w obecności mężczyzn niebudzących we mnie pożądania, choć nigdy do końca nie zrozumiałam, czy pierwsze pojawia się pragnienie opowieści, czy ciała. W towarzystwie Myszkina moje ucho pozostawało zupełnie nieczułe, a ja zawsze słucham mojego lewego ucha i nie jestem kobietą skłonną do litości, bo nieciekawe historie sprawiają, że dostaję swędzącej wysypki na twarzy i dekolcie.
W wyniku wypadku, którego nie pamiętam, albo genetycznego kaprysu, o którym jeszcze mniej mam do powiedzenia, straciłam kawałek lewej małżowiny, która wygląda, jakby ukąsiły ją małe usta. To kalekie ucho ma wyjątkową właściwość. Przyciąga opowieści jak cukier osy i ci, którzy pragną podzielić się swoją historią, wprost rzucają się na nie, tak że czasem się boję, że je odgryzą do końca, a resztę mojego ciała z rozpędu zeżrą, wysysając nawet szpik z kości. Jeśli można po czymś rozpoznać oryginalną wersję mnie – cokolwiek miałoby to znaczyć, to właśnie po lewym uchu, noszącym ślad małych ust, czułym i nienasyconym. Kiedy ktoś niedyskretny mnie pyta, dlaczego moje ucho wygląda tak osobliwie, zmyślam i do trzydziestego siódmego roku życia utkałam już tysiąc i jeden historii na ten temat. Z nikim jednak nie dzielę się tą, którą stworzyłam tylko na swój prywatny użytek i która najbliższa jest prawdy, czy tego, co gotowa jestem przyjąć za prawdę mojej opowieści. Wyobrażam sobie mianowicie, że kiedyś, w ciemności łona kobiety, która była moją matką i której nie miałam okazji poznać, stoczyłam bitwę ze swoją bliźniaczą siostrą i to ona pożarła kawałek mnie. Niewykluczone, że ja też ją zraniłam i żyje gdzieś ze śladem moich ust, tęskniąc tak samo jak ja do bliskości, jakiej nie da się już z nikim innym powtórzyć. Dlatego idzie za mną krok w krok, niezmordowana i nieugięta, i czeka, aż się potknę. Możliwe nawet, choć nie mogę się zdecydować, czy bardziej mnie to przeraża, czy ekscytuje, że wygrałam przez nokaut i wchłonęłam bliźniaczkę w siebie, zanim zdążyła się w pełni rozwinąć. Jak w nagłówku „Szokujące odkrycie. Po latach nieznośnego bólu lekarze znaleźli zęby, włosy i mózg rosnące w jej brzuchu”.
Myszkin od myszek rozejrzał się czujnie po dworcowej kawiarni, przelatując po twarzach i cipkach robakami swych oczu, i przeliczył szybko banknoty w kopercie, którą położyłam na stole. Nikt się nie pozna. Sto procent gwarancji, powiedział, podając mi w zamian podobną kopertę, choć było jasne, że w razie czego i tak nie wchodzi w grę reklamacja w dziale obsługi konsumenta. Kupiłam w ten sposób zestaw dokumentów z moim zdjęciem w rudej peruce i piwnych szkłach kontaktowych, na inne niż Julia Mrok imię i nazwisko. Czy potrzebuje pani czegoś jeszcze?, zapytał Myszkin, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Być może fałszerze klientom bardziej wymagającym i doświadczonym niż ja oferują dodatkowo z dużym rabatem dokument na drugą tożsamość, na wypadek gdyby ta właśnie kupiona okazała się niewygodna jak buty, które podobały się w sklepie, ale nie sprawdziły w noszeniu. Niewykluczone, że proponują również pośrednictwo w ekspresowej i bardziej radykalnej niż moja zmianie wyglądu fizycznego, a nawet płci, i gdzieś na obrzeżach miasta jest klinika, z której wyszłabym jako konusowaty mężczyzna z delikatnym zarostem i penisem poruszanym za pomocą pompki.
Na jakiego okaziciela, zapytał Myszkin, kiedy dwa tygodnie wcześniej, po licznych mejlach w mowie ezopowej, ustaliliśmy telefonicznie szczegóły transakcji, a ja najpierw nie zrozumiałam. Znaczy, na kogo robimy, powtórzył więc i wtedy powiedziałam: Anna Karr. Miałam kilka pomysłów, większość stanowiła znaczące anagramy albo aluzje do innych postaci literackich, ale kiedy po raz pierwszy zapytano mnie wprost, kim chcę być, wiedziałam, że Anną Karr. Karr przez dwa r, dodała już ona nowa ja, i nie wiem, skąd mi przyszło do głowy to drugie r, odpowiednie dla autorki romansów, ale nieco pretensjonalne u osoby o nieznanym jeszcze losie. Anna Karr, powtórzył Myszkin, a słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami.
Myszkin odszedł, szeleszcząc zielonkawym garniturem. Zostawił po sobie ledwie uchwytny zapach wody po goleniu popularnej w czasach, kiedy jego garnitur był nowy, ja bardzo młoda, a wszyscy akwizytorzy pełni nadziei, że ich zawód to pierwszy krok do wielkiej kasy w prawdziwym biznesie, gdzie pali się cygara, przyjmuje interesantów w gabinetach wyłożonych ciemnym drewnem i używa tylko luksusowych kurw. Kobiety w tamtym czasie nosiły czarne buty na topornych platformach, maszerując w kierunku nowego stulecia lekko chwiejnym krokiem gejsz praktykantek. Miałam takie buty. Kupiłam je na targowisku pod Pałacem Kultury i Nauki za pieniądze z korepetycji udzielanych trojgu tępych dzieci pewnych bogatych ludzi próbujących w ten sposób ukoić poczucie winy, choć i tak raczej nie zdołałam ich uchronić przed ostatecznym rozczarowaniem cudem rodzicielstwa.
Byłam ciekawa, jak wiele fałszywych tożsamości kryje jeszcze Myszkin w wypchanej teczce i kim są osoby, dla których zostały przeznaczone. Moje siostry i bracia w maskaradzie, uciekinierzy pełni nadziei, że da się zacząć wszystko od nowa, lub przynajmniej porzucić najbardziej zohydzone elementy starego życia. Czekają gdzieś na niego, planując zniknięcie, a spośród wszystkich zaginionych w tym kraju każdego roku dwa tysiące nigdy się nie odnajdą ani w formie żywej, ani martwej. Niewykluczone, że zbudowali gdzieś swoje miasto uciekinierów, w którym każdy wie to, co w zwykłych miastach jest skrzętnie ukrywane – że nikt nie jest tym, za kogo się podaje. Rozejrzałam się i przyszło mi do głowy, że wszyscy klienci dworcowej kawiarni mogą przecież podszywać się pod kogoś innego, a ja nieświadomie uczestniczę w tajnym spotkaniu pragnących zniknąć bez śladu.
Na uciekiniera z pewnością wyglądał na przykład spocony mężczyzna o zbyt regularnych brwiach, co rusz sprawdzający coś na swoim telefonie, ukrywający twarz za płachtą gazety, której strony przewracał w sposób ostentacyjnie teatralny. Przypominał aktora, który lata temu grał faraona, a gospodynie domowe z epoki Polski Ludowej marzyły o nim w królestwach swych kuchni i śniły gorące pustynne sny w Bydgoszczy, Rzeszowie czy Zgierzu, bo wtedy jeszcze nie mogły pojechać na wczasy do Egiptu, by poznać tam spragnionego wizy Ahmeda o słodkim języku i szorstkich dłoniach. Albo siedząca za faraonem niska kobieta o pyszczku wiewiórki rozgryzającej fistaszka, najwyraźniej używająca szerokich pleców faraona, by pozostać niezauważoną, spoglądająca w lusterko z lękiem kogoś niepewnego, czy w ogóle ma odbicie. Wyglądała na żonę, która latami z oddaniem robiła mężowi pedikiur, a potem znienacka dostała kopniaka tą samą stopą, więc dolała mu trucizny do pomidorówki. Faraon za gazetą, wiewiórkowata za jego plecami. I ja. Patrząca na to wszystko przez wąską szparę między rondem kapelusza a kołnierzem kaszmirowego płaszcza. Wkrótce ten kostium nie będzie już do mnie pasował i szary płaszcz, fedora oraz martensy z limitowanej kolekcji Darcy Diva zostaną porzucone razem z resztą przedmiotów i spraw.
Miałam już wszystko, co potrzebne, i powinnam ruszać, ale nie byłam w stanie – co ostatnio zdarzało się niepokojąco często – podjąć prostej decyzji zrobienia kilku kroków dzielących mnie od drzwi kawiarni. Dworzec Centralny w Warszawie zawsze mnie przerażał, bo nawet po remoncie wystarczy na chwilę się zagapić, by z jasnych, czystych przestrzeni trafić w zaułek, gdzie do plastikowego kubełka po ogórkach kiszonych skapuje z rany w suficie krew Żydów albo powstańców. Wychodząc, musiałabym przemierzyć korytarz pełen obcych, nieprzyjemnych ludzi, przedrzeć się przez wyziewy ich ciał i zapach przypalonego sera, a potem przez tonącą w marcowym chłodzie ulicę i pryzmy brudnego śniegu obsikanego przez psy, bo mieszkańcy tego miasta lubią coś trzymać, a niestety nie przerzucili się na myszki. To wszystko, spotworniałe i zohydzone, dzieliło mnie od zaparkowanego pod jakimś biurowcem samochodu. Ogarnął mnie stan nieprzyjemnego stuporu, który dobrze poznałam w ciągu ostatnich kilku miesięcy, kiedy poranne wstanie z łóżka odwlekałam w nieskończoność, drżąc za zamkniętymi powiekami z niepokoju i potęgującego się poczucia utraty. Chwilowa ekscytacja, spowodowana faktem, że miałam już dokumenty, minęła i wątpliwości wróciły z nową siłą. Zdrada, która mnie spotkała, skłoniła mnie do decyzji o zniknięciu, a chęć zemsty – do jej precyzyjnego opracowania, ale to znaku potrzebowałam, by nadać swojej podróży kierunek. Sama nie byłam w stanie wybrać żadnej z dróg, choć przecież tyle wysiłku i starań włożyłam w przygotowania.
Okazało się, że wystarczy determinacja i gotówka, by planującą zniknięcie delikwentką zajęła się sprawna grupa przewoźników organizujących przeprawę na drugi brzeg. Brak doświadczenia nadrabiałam sprytem i wyobraźnią i przyznaję, że to knucie sprawiało mi pewną przyjemność, dostarczało bowiem cienia od dawna niedoświadczanej ekscytacji. Kupiłam telefon na kartę, przez który rozmawiałam z Myszkinem i innymi osobami pomocnymi w mojej ucieczce, ale robiłam to tylko daleko od domu i trochę przesadzałam, wybierając miejsca naprawdę ustronne i ponure. Założyłam sobie nowe konto mejlowe do podejrzanych kontaktów i korzystałam z niego wyłącznie w kawiarniach internetowych, nielicznych już spelunach ukrytych w pleśniejących zakamarkach miasta. Przyczajona w boksie z wiekowym komputerem o klejącej się klawiaturze i ekranie pełnym plamek od kichnięć albo ejakulacji załatwiałam sprawy w towarzystwie opętanych grami komputerowymi gówniarzy i czarniawych typów w skórzanych kurtkach tak obszernych, że zmieściliby pod nimi uciekinierkę z przychówkiem i kałasznikowa. Zamawiałam do picia rzeczy, jakich normalnie nie pijam, puszki jakichś chemicznych gazowanych świństw, i jadłam czipsy, po których w moich ustach zostawała tłusta powłoka, już czując się trochę kimś innym. W takich właśnie miejscach, czekając na odpowiedź na moje mejle, czytałam o innych kobietach, które znikły bez śladu. Fakt, że co roku przepadają ich setki tysięcy, budził we mnie przerażenie i ekscytację. Miałam nadzieję, że w którejś z tych tajemniczych historii dostrzegę wskazówkę co do kierunku, w jakim ja sama powinnam się udać.
Odniosłam podczas tych eksploracji wrażenie, że są miesiące, takie jak marzec i listopad, kiedy zniknięcia intensyfikują się, jakby kobiety się umawiały albo kierowała nimi jakaś zewnętrzna siła. W marcu 1989 roku w odstępie kilku dni zaginęły na przykład Sandra Valentine, Johanna Todd, Wiera Morozow i Magda Müller. Sandra, młoda i piękna Amerykanka, w duchowej podróży dookoła świata przepadła na Sri Lance, gdzieś w mgłach herbacianych plantacji. Johanna, Szwajcarka, w piątek, w tym samym tygodniu, pojechała do miasteczka Visp w kantonie Wallis, wypiła na targu rolniczym kieliszek wyśmienitego gamareta i tam urwał się ślad, nikt już więcej nie widział Johanny i jej narzeczony nie doczekał się na nią na stacji w niedalekim Brig. Wiera Morozow, Rosjanka, dwa dni po Johannie pożegnała się z koleżanką na stacji metra Park Pobiedy, zbiegła w czeluść peronu i już się stamtąd nie wynurzyła, a Wołodia na darmo tkwił pod kinem, planując oświadczyny. Moją ulubienicą stała się Niemka Magda Müller, dwudziestoczteroletnia studentka informatyki, czwarta z zaginionych w marcu sprzed ponad dwudziestu lat. Przeciętna szatynka w brzydkich okularach, jedna z tych, na których nie zatrzymuje się wzrok ani mężczyzn, ani kobiet, i rzeczywiście nie zapisała się w żaden szczególny sposób w pamięci tych, którzy ją znali. A jednak zrobiła coś wyjątkowego. Pewnego dnia wyszła z akademika w zachodnim Berlinie i rozpłynęła się w powietrzu bez zbędnych ceregieli. W pierwszym z wielu mieszkań, jakie miała wynajmować na terenie Niemiec, zaczęła nowe życie bez dokumentów i konta, pod fałszywym nazwiskiem, równie pospolitym jak prawdziwe. Niedługo po zniknięciu Magdy do jej zamordowania przyznał się sprawca innej zbrodni popełnionej w pobliżu akademika, ale ów zwyrodnialec, skazany za zgwałcenie i zabicie trzech młodych kobiet, nie zabił panny Müller, ułatwił jej tylko, przypadkiem lub nie, doskonałe zniknięcie. Wkrótce uznano ją oficjalnie za zmarłą. Magda Müller wyłoniła się z nicości dwie dekady później w Hanowerze jako tłustawa, zaniedbana blondynka w legginsach. Żyła sama w skromnym mieszkaniu, nie utrzymywała kontaktów z sąsiadami, płaciła gotówką, zarabiała sprzątaniem i nadal zupełnie nie rzucała się w oczy. Nie chciała udzielić informacji, dlaczego znikła i co robiła przez te lata. Nie znalazł się też nikt, kto mógłby coś bliższego o niej powiedzieć. Stanowczo odmówiła kontaktu z rodziną, sprawiając wrażenie, że pragnie tylko, by dano jej spokój i pozwolono kontynuować to ciche, ale własne życie. Żałowałam, że nie mogę z nią porozmawiać, że milczy, patrząc na mnie tylko z dwóch zdjęć oddzielonych dwudziestoma latami samotności. Zniknięcie Magdy Müller było dla mnie najbardziej osobliwe. Jej czyn, wymykający się prawu przyczynowości, choć nieprzypadkowy, ujął mnie swoją brawurą.
W tamtym okresie przepoczwarzania i przygotowań, między Julią Mrok i Anną Karr stworzyłam jeszcze jedną postać, półprzejrzystego awatara bez twarzy, choć o łatwej do rozszyfrowania literackiej genealogii. Była mi potrzebna tylko na chwilę, ale nie lubię fuszerki i poza tym mam skłonność do ekscesu i dramatu, co różni mnie zasadniczo od Magdy Müller i komplikuje wiele spraw. Nie czułabym się dobrze jako XYZkowalska60, więc powołałam do życia Martę Demertej, mściwą i nieustępliwą, a jej podły charakter wypróbowałam, wysyłając z jej konta plugawy list do byłego kochanka, który okazał się tchórzem i oszustem, co w dyskursie miłosnym na ogół jest synonimem mężczyzny kochającego niewystarczająco lub wcale, choć oczywiście nie wyklucza to prawdziwości poprzednich epitetów. Marta Demertej kontaktowała się poza tym z fałszerzami i pokątnymi handlarzami, a takie związki nie są bezpieczne, czuła się więc jak właściwa osoba na właściwym miejscu.
Jeden z handlarzy, ten, od którego kupiłam samochód o pochodzeniu równie niemożliwym do prześledzenia jak moje własne i o umiejętnie przebitych numerach, zaimponował mi tym, że podpisał się Heniek Walmąt, dając do zrozumienia, że zanim zaczął skupować kradzione auta z Niemiec i sprzedawać je z nowymi papierami, też był kimś innym. Oprócz Myszkina i Walmąta pojawił się jeszcze pełen wdzięku śniady spryciarz o ksywie Dwojak, od którego kupiłam pistolet, nie dlatego, że go potrzebowałam, bo nie widziałam się w roli zabójczyni, lecz z czystej brawury, pragnąc sprawdzić, jak daleko ktoś tak niedoświadczony jak ja może zajść w świecie nielegalnych interesów. Poza tym w amerykańskich kryminałach znikające kobiety na ogół miały broń i próbowałam dostosować rekwizyty do scenariusza znanego mi tylko w ogólnym zarysie. Tak, w ramach przygotowań czytałam też kryminały i obejrzałam kilka filmów o znikających kobietach, ale wrażenie zrobił na mnie jedynie ten, w którym się okazało, że główna bohaterka, delikatna blondynka z tragedią wypisaną na twarzy, skończyła żywcem pogrzebana, co do niczego nie mogło mi się przydać w praktyce, skoro planowałam przeżyć. Od kiedy stałam się właścicielką glocka siedemnastki, poczułam się pewniej i wziąwszy go po raz pierwszy do ręki, zaczęłam rozumieć, czym tak się ekscytują mężczyźni piszący głównie o broni i penisach. Okazało się, że podstaw strzelania można się nauczyć z internetu, gdzie jakiś nadgorliwy tatusiek wywijał z wprawą identycznym modelem glocka na nagranym przez siebie filmiku instruktażowym przeznaczonym dla syna, mizernego gówniarza o spojrzeniu przyszłego sprawcy szkolnej masakry. Przedtem sformułowania takie jak posiadanie broni bez zezwolenia, nielegalne interesy, podejrzane kontakty czy ewentualne ślady występowały w moim życiu w formie nagłówków w rodzaju: „Nielegalne interesy kokainisty Dariusza K.”, „Podejrzane kontakty zwyrodnialca z Rzeszowa”, „Piękna morderczyni posiadała broń bez zezwolenia” albo „Policja bada ewentualne ślady krwi w mieszkaniu bestii z Radomia”. Teraz sama miałam stać się nagłówkiem, który doskonale potrafiłam sobie wyobrazić: „Trójkąt okazał się bermudzki. Tajemnica zniknięcia Julii Mrok”. Tajemnica, która dla mnie samej, najbardziej w końcu wtajemniczonej, nareszcie się odkrywała.
Nie mogłam uwierzyć w to, co miałam teraz przed oczami. „Szok! Królik grozy atakuje. Nawiedzony przez duszę zmarłej właścicielki królik masakruje mieszkańców Ząbkowic Śląskich. Wywiad z pierwszymi ofiarami specjalnie dla czytelników naszej gazety”. Królik grozy z ludzką duszą! Wyzębiał się do mnie z tabloidu, który od początku leżał na stoliku, ale akurat na króliku postawiłam wcześniej wielki papierowy kubek z niedopitą kawą. Zawsze w takich miejscach ulegam idiotycznym ofertom sezonowym w rodzaju „specjalne karmelowe macchiato z solą morską i aromatyczną maliną”, a potem nie jestem w stanie wypić lepkiej od cukru mikstury, bo lubię tylko kawę gorzką i czarną. W jednej chwili wiedziałam, że muszę iść śladem królika, który ukazał mi spod kubka swój krwiożerczy pysk. Oto moja gwiazda przewodnia, nieomylny odcisk ręki opatrzności, głos z niebios krzyczący wulgarną czcionką specjalnie do mnie, bo znak, by stać się nim, potrzebuje odpowiednich okoliczności, które przypadkowi nadadzą urok i wagę przeznaczenia. Poczułam, jak coś delikatnie kliknęło we wszechświecie. Królik grozy to nie przypadek. Byłam tego pewna.
Od dawna jestem kolekcjonerką nagłówków. Zbieram je i segreguję, traktując jako znaki skierowane bezpośrednio do mnie. Jestem przekonana, że nagłówki tylko pozornie odbijają magmowatą strukturę świata, w którym większość ludzkich usiłowań jest skazana na niepowodzenie bądź absurdalna, jak w wypadku „Francuskiej artystki aresztowanej za wysyłanie selfie swojej waginy, którego użyła, by dzięki drukarce 3D stworzyć kajak”, „Jana B. zakochanego w sparaliżowanej babci swojej narzeczonej” lub „Feministki piekącej chleb na zakwasie z drożdżaka pochwy”. W istocie osoby wtajemniczone i uważne, jak ja, potrafią nawet w nagłówkach w rodzaju „Policja w Krakowie poszukuje pasażera autobusu, który zjadł fotel i pogryzł kierowcę” dostrzec ukryte wiadomości. Jestem przekonana, że to jakaś siła wyższa przemawia do mnie w ten sposób, bo idąc z duchem czasu, postanowiła zrezygnować z tradycyjnych metod w postaci piorunów, grzmotów i objawień przed oczami maluczkich. Dziś, kiedy nawet pastuszkowie mają komórki, nikt nie uwierzyłby samym ich słowom, bo przecież zamiast gapić się na rozstąpione obłoki i promieniste serca, z pewnością sfotografowaliby je i siebie na tle jako niezbity dowód. Aleksander uważa, że moja pogłębiająca się w ostatnich miesiącach obsesja nagłówków jest dowodem ukrytych religijnych skłonności, mogących prowadzić do zupełnego nawiedzenia na starość. Al mówi bardziej bezpośrednio, że mi odbija. Ja uważam jednak, że jeśli mam skłonność do jakiejś formy duchowego opętania, to nigdy jej nie ukrywałam, po prostu to, co było z mojej strony szczerością, inni brali za autoironię.
Zapisuję nagłówki i dzielę je na odpowiednie kategorie, bo oprócz skłonności do tego rodzaju dziwactwa, mam również rozwinięty ponad miarę zmysł klasyfikacji. A więc Ludzie i ludzie. „Kierowca zrobił z konkubiny kotlety na wesele brata”. „Michał G. na złość żonie odgryzł sobie penisa”. „Cyganie wrzucają mi sztuczne szczęki do łazienki. Dramat samotnej staruszki z Wągrowca”. Ludzie i zwierzęta. „Mysz zabrała mi dziewictwo”. „Kupiłem kurczaka, a on świeci”. „Rolnik spod Torunia wrobił krowę w morderstwo cioci”. Ludzie i przedmioty. „Edward K. od czterdziestu lat kłóci się z transformatorem”. „Zwyrodnialec ze Świdnicy zrobił z ojca stolik pod telewizor”. „Ten wibrator składa jaja w kobiecym ciele”. Ludzie i zjawiska nadprzyrodzone. „Groza w majtkach szatana z Piotrkowa”. „Stefan O. znalazł UFO w słoiku marynowanych grzybków”. „Złapali czarnego diabła. Jest samicą”. Ludzie i rośliny. „Ogórek grozy po raz trzeci zaatakował Eugenię C. z Legnicy”. „Z biedy użyła ziemniaka jako antykoncepcji. Kartofel wypuścił korzenie”. „Cukiernia grozy. Kucharka Zofia R. miała mango w odbycie”. Kategoria mieszana i absolutnie absurdalna. „Chińczyk urodził się z głową do góry nogami”. „Edward K. obudził się w Czechach z okiem na penisie”. „Naukowcy potwierdzają. Znak krzyża zabija zarazki”. Każdy dzień zaczynam od przejrzenia stron, na których mogę znaleźć kolejny nagłówek, bo wtedy gdy ja wymyślam perwersyjne przygody erotyczne i krwawe zbrodnie, prawdziwi zwyrodnialcy i bestie też nie spoczywają, a groza szerzy się w cukierniach, warzywnikach i bieliźniarkach. Czuję pewien osobliwy rodzaj pokrewieństwa ze zwyrodnialcami i bestiami będącymi bohaterami nagłówków.
Jestem pisarką. Piszę krwawe romanse historyczne cieszące się ogromną popularnością zwłaszcza wśród kobiet, a w mojej głowie rodzą się postacie, jakich sama, abstrahując oczywiście od popędu śmierci działającego na poziomie nieświadomym, nie chciałabym spotkać. Niedawno czytelniczka powiedziała mi, że tak się boi mojej ostatniej książki, że trzyma ją w zamykanej na klucz szufladzie nawet teraz, kiedy już wie, jak się skończyła, i bardzo mi to pochlebiło. Nie wykorzystuję opisywanych w prasie makabrycznych historii w sensie dosłownym, ale nagłówki dostarczają mi inspiracji, co jest niewątpliwym dowodem ich boskiej mocy, bo to z nich przenika do moich powieści pewna ważna postać. Nazywam ją poruszycielką. Poruszycielka to przypadkowy przechodzień dowolnej płci, trzecioplanowy cień człowieka lub innego stworzenia, które przemyka dla wielu niezauważone i tylko mnie daje wyraźny znak. Jest ożywczym, boginicznym tchnieniem powołującym do życia bohaterów. O poruszycielkę zahaczam swoją opowieść. Od kiedy Julia Mrok postanowiła zniknąć bez śladu, autorka sama stała się swoją bohaterką i nasze życia splotły się, podobnie jak ewentualne śmierci. Królik grozy nawiedzony przez duszę zmarłej właścicielki wprawił w ruch historię nowej kobiety, którą się stałam, kiedy odebrałam dokumenty Anny Karr. Bez niego mogłabym utknąć na zawsze między dwoma wcieleniami na tyle niewyraźna, że nikt nie zauważyłby, że wciąż siedzę przy stoliku dworcowej kawiarni.
Ostatnio dobrze poznałam uczucie utknięcia, bo nie mogłam pisać, a powietrze w moim domu przypominało wody Morza Martwego, tak gęste i martwe stało się moje życie z Aleksandrem i Alem. Zastygłam w nim niczym jedna z niemieckich turystek, które pozują z „Bildem” w dłoni swoim Hansom i Jürgenom w słonych wodach kurortu. W moim domu stało się coś, co sprawiło, że wszystko uległo zmianie, na którą nie byłam przygotowana. Spędzałam jałowe godziny w swojej pracowni, patrząc w pusty ekran, bo właśnie usunęłam kolejne zdanie przypominające stolik turystyczny przejechany przez tira. Zniechęcona brakiem pomysłów i twórczej energii, zaglądałam tam, gdzie zawsze coś się dzieje. Zbrodnie, katastrofy, skandale, za grozą groza, czerpałam perwersyjną przyjemność z towarzystwa bestii i zwyrodnialców, bo sama sobie wydawałam się coraz bardziej do nich podobna. Zaczynałam się nawet zastanawiać, czy byłabym zdolna do zbrodni, by znów móc pisać. Każdy mój ruch napotykał jednak opór martwej wody, a choć ta niczego nie leczyła, to jednak nie pozwalała mi się utopić, utrzymywałam więc pozór życia, czytając nagłówki w rodzaju: „Przewodnik kanibal zjadł turystę i zgwałcił jego żonę”, „Ojciec sadysta zrobił z córki warzywo”, „Juliusz K. uprawiał seks ze skrzynką pocztową”, „Szok! Doszyli mu twarz i się zakochał” czy „Zabiła męża, bo nie zjadł golonki”. Ku mojej rozpaczy żadna z tych tragicznych i potencjalnie ciekawych figur nie stała się jednak poruszycielką.
Próbowałam, naprawdę próbowałam. Zaczęłam nawet czytać afrykański spam i przez moment wydawało mi się, że Miss Vanila Kipkalya, jej słodkie imię i los rzekomej sieroty, córki tragicznie zmarłego ministra transportu Kenii, który przepadł między dwoma pięknie brzmiącymi nazwami Kerichi i Kayong, uwodzicielskimi na tyle, że nie chciało mi się nawet sprawdzić ich geograficznej prawdziwości, jest kluczem do opowieści, która porwie mnie i ocali. Panna Vanila gotowa obdarować mnie dokładnie jedenastoma milionami dolarów, zacna Vanila o dużych piersiach, solidnym tyłku i wąskiej talii, ucieczka z Kenii do obozu uchodźców w Burkina Faso, kropelki potu, kurz, nikczemna macocha i chciwy wuj, tajemnicze dziedzictwo ojca ministra, który mógł być przecież potomkiem potężnych czarowników, do tego jakieś kolonialne komplikacje i mieszana krew, próbowałam, naprawdę próbowałam. Ale Miss Vanila rozpuszczała się po chwili nadziei jak pudding zostawiony na słońcu. Zmusiłam się do napisania kilku stron o międzyrasowym romansie Vanili i ukrywającego się w tym samym obozie zbiegłego więźnia, ale nie byłam w stanie opisać nawet tatuaży skazanego niesłusznie kryminalisty, którego rozebrałam, żeby zerżnął Vanilę od tyłu na stole. Zamiast tego stał jak pałuba, mrugając oczami o długich rzęsach, a jego sflaczały penis ze smutkiem patrzył w podłogę, zarażony niemocą jego wyzutej z energii stwórczyni.
W ostatnich miesiącach w tabloidach dominowała historia mordercy blondynek, jak go nazywano, choć przynajmniej dwa razy został określony jako zabójca lalek, a raz jako morderca Barbie. Nadal pozostawał na wolności. Nieuchwytny, precyzyjny, niesamowity. Dostarczał naprawdę makabrycznych i surrealnych nagłówków w rodzaju „Morderca blondynek kocha kobiece usta”, bo nim je zabił, wycinał swoim ofiarom wargi i język. Maltretował je i na koniec dusił, ale nie gwałcił, choć zostawiał na ciałach ślady spermy i śliny. Dobrze się czytało te wiadomości i jeszcze lepiej oglądało, bo trzy kobiety, które zginęły z ręki mordercy blondynek, odznaczały się urodą i odnosiły sukcesy, zatem ich tragedia dała czytelnikom, włączając mnie, tak upragnione uczucie Schadenfreude. Pierwsza ofiara pracowała jako redaktorka kobiecego czasopisma i słyszałam, że nie tylko wyglądała na wredną sukę, której jedyną przyjemnością poza gnębieniem podwładnych były dietetyczne chrupki z jarmużu. Druga wykładała na prywatnej uczelni, pisała wiersze i w wolnych chwilach chodziła po górach, a na zdjęciach promieniowała nieco irytującym optymizmem w stylu blogerki kulinarnej specjalizującej się w deserach. Trzecia prowadziła klinikę medycyny estetycznej, jej piękne jasne loki spływały aż do pasa, a duże piersi przyciągały wzrok, opierając się prawom grawitacji. To ona najdłużej gościła na okładkach. Miała narzeczonego dentystę, ciężkiego mężczyznę o twarzy basseta. Przez chwilę był podejrzewany o jej zamordowanie, ale okazało się, że oprócz korzystania w swoim gabinecie z usług transseksualnej prostytutki pod pretekstem przyjmowania jej jako pacjentki nie miał nic poważnego na sumieniu. Żadna z ofiar mordercy blondynek z pewnością nie wyglądała już tak dobrze po spotkaniu z oprawcą i jego ostrzem, ale do sieci wyciekło tylko zdjęcie z autopsji tej ostatniej. Ciało pani chirurg od liftingów i labioplastyki nosiło ślady pobicia i drobnych urazów, implanty sprawiały, że brodawki wciąż buńczucznie celowały w niebo, ale zamiast twarzy miała teraz siną maskę z postrzępioną jamą gębową. Najwyraźniej zapamiętałam jej zęby, osobliwie czyste, bez najmniejszych śladów krwi.
Śledzenie historii mordercy blondynek i kolekcjonowanie nagłówków według stworzonej przeze mnie klasyfikacji stanowiło szczyty wysiłku, na jakie byłam w stanie się wspiąć podczas tych szarych tygodni dojmującego smutku i niemocy, poprzedzających spotkanie z Myszkinem i królikiem grozy. Odnosiłam wrażenie, że nagłówki przybierają coraz dzikszą i bardziej wynaturzoną postać, jakby szafująca nimi bogini odurzyła się jednym z tych narkotyków sprzedawanych w nocnych klubach, po których zażyciu młodzi pisarze tworzą powieści w slangu, jakim nikt nie mówi, pozbawione znaków interpunkcyjnych i wielkich liter, ale pełne rzygów, spermy i innych płynów ustrojowych. Ostatnio zapisałam na przykład: „Rozpusta w Łazienkach. Pijany Jarosław K. wykorzystał seksualnie pawia”, „Polonistka grozy. Agata S. za karę złamała penisa uczniowi” i „Czterdziestodziewięcioletnia matka, której po urodzeniu piątego syna wyrosły włosy na całej twarzy, spotkała kobietę swojego życia”. Pierwszy w kategorii Ludzie i zwierzęta. Drugi i trzeci w Ludziach i ludziach. Możliwe, że między tymi surrealnymi przekazami jest jakiś związek, który domaga się rozszyfrowania i stanie się dla mnie jasny dopiero w przyszłości. Widok ciała ofiary mordercy blondynek, którego zdjęcie zdążyłam zapisać w komputerze, zanim znikło z sieci, niestety nie poruszył w mojej głowie żadnej narracji i nawet nie zrobiło mi się niedobrze.
Mdliło mnie za to na widok własnego ciała w lustrze, bo w tych tygodniach, niezmiennych jak stop-klatka zmierzchu, stało się bytem niezależnym i coraz bardziej odrażającym, zaskakującym mnie jakimiś nagłymi wybrzuszeniami i fałdami. Potworniało na dostarczanej mu w formie paszy ciemności i jego deformacji nie mogły powstrzymać ani balsamy, ani suplementy diety.
Wydawało mi się, że kiedy zacznę pisać nowy romans historyczny i dam się porwać przygodom bohaterki stworzonej, by mimo przeciwieństw losu przetrwać i zwyciężyć, groza tego, co odkryłam w związku z Aleksandrem i Alem, zostanie odczarowana. Łudziłam się, że to wszystko okaże się nieprzyjemnym złudzeniem, spowodowanym twórczym kryzysem, a ja sama stanę się na powrót kobietą, której będę mogła spojrzeć w twarz i biodra bez poczucia obrzydzenia.
Ten impas przerwał dopiero królik grozy z Ząbkowic Śląskich. Patrzył na mnie z gazety poznaczonej odciskami kubków, jakby wylądowały na niej miniaturowe latające talerze, a ufoludki rozbiegły się po mieście, by ukryć się w słoikach marynowanych grzybków. Zwykły królik, któremu grafik dorobił krwawe znamiona na sierści i zębach, odwzajemnił moje spojrzenie. Gazetę zostawił stary menel w długim płaszczu, którego obsługa przegoniła od stołu, gdy weszłam do zatłoczonej kawiarni, a krzesło, na którym usiadłam po nim, wciąż zachowało nieprzyjemne ciepło cudzego ciała. Jeszcze raz przeczytałam dokładnie artykuł o krwiożerczym króliku. Dowiedziałam się, że właścicielką duszy, która go tak niespodzianie nawiedziła, była schorowana staruszka. Podobno znaleziono ją martwą w stroju wyzywającym i nieprzystającym do jej podeszłego wieku, a królik zachowywał się dziwnie. Lewitował i piszczał głosami oraz odmawiał jedzenia zieleniny, za to wprost rzucał się na mięso. Mieszkańcy kamienicy postanowili w związku z tym wezwać egzorcystę. Królika oskarżano o pożarcie pieska i pogryzienie dziecka, podobno zaatakował też parę niemieckich turystów, co psuło miastu opinię za granicą.
Pierwszymi ofiarami były siostry T., Fabiola i Mariola, mieszkanki tej samej kamienicy, co właścicielka królika i duszy. Naparapecione w oknie parteru patrzyły na ulicę wzrokiem niewinnie osadzonych więźniarek, jaki ma wiele kobiet w tym kraju. Jedna z plastrem na prawym policzku, druga na lewym, wyglądały, jakby składały się z samych popiersi, sklejonych od barków do łokci. Wyobraziłam sobie, że Fabiola i Mariola w tej samej pozycji udzieliły wywiadu dziennikarce, która stała pod oknem, wyciągając w ich kierunku dyktafon, bo siostry T. nie sprawiły na mnie wrażenia osób wpuszczających obcych do domu, zwłaszcza po ataku królika z ludzką duszą, który podobno zakradł się nocą do ich sypialni i rzucił się na nie, gryząc bez opamiętania. Pod nagłówkiem z królikiem grozy kryła się cała opowieść, o wiele bardziej skomplikowana, niż się spodziewałam. Dowiedziałam się, że wnuk staruszki, miejscowy bogacz, właściciel klubu Acapulco, został niedawno zamordowany. Znaleziono tylko kości Jacka B., w zębach miał zielone ptasie pióro. Siostry Mariola i Fabiola T. najwyraźniej podejrzewały królika, podobno tej nocy, kiedy je pogryzł, był wielkości dwuletniego dziecka, a jego oczy jarzyły się piekielnym blaskiem. Wszystkie te wydarzenia, które chronologicznie układały się w ciąg, zamordowanie wnuka, śmierć staruszki, nawiedzenie i atak królika grozy, miały miejsce w ciągu ostatnich kilku miesięcy w miasteczku o nazwie Ząbkowice Śląskie. Zadupie gdzieś na południowo-zachodnim krańcu Polski, przez które nigdy chyba nawet nie przejeżdżałam. Miejsce dobre i złe jak każde inne.
Przed witryną kawiarni przeszedł ten sam menel w długim płaszczu, spojrzał w moją stronę, pewnie zły, że zajęłam mu stolik, i popędził w stronę peronu obładowany kraciastymi torbami pełnymi makulatury. Nie mogłam pozbyć się poczucia, że kogoś mi przypomina, ale może po prostu wszyscy bezdomni są do siebie podobni z punktu widzenia ludzi, którzy mają domy, a ja mimo wszystko nadal należałam do tych szczęśliwców. Mężczyzna podobny do faraona i wiewiórkowata kobieta wstali jednocześnie i poczułam się bezbronna, zdana tylko na siebie. Zapowiadano pociąg do Wiednia. Może byli w zmowie i wiewiórkowata rzeczywiście otruła męża, a teraz ucieka z kochankiem, jeszcze dziś będą jeść tort Sachera, a potem kochać się w hotelu Imperial. Miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje podejrzliwie jak poharatane przez królika siostry T., ale kiedy się rozejrzałam, okazało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, i doszłam do wniosku, że to ja sama patrzyłam na starą siebie wzrokiem kobiety z nowego dowodu tożsamości, który kupiłam od Myszkina. Dawna ja żyła z dwoma mężczyznami i obu kochała na swój sposób. Nowa ja pragnęłam zniknąć bez śladu, bo nawet jeśli były mniej dramatyczne wyjścia, tylko do tego ostatecznego miałam przekonanie. Tak w skrócie przedstawiała się moja sytuacja w kawiarni na stacji Warszawa Centralna.
Dawna ja to Julia Mrok, pisarka, nowa ja nazywam się Anna Karr i jestem nikim. Muszę więc dopiero z tego, co porzuciła tamta, wybrać rzeczy godne zachowania, czy po prostu konieczne, jeśli zamierzam zaistnieć w formie na tyle wyrazistej, by ludzie na mnie nie siadali i nie przytrzaskiwali mnie drzwiami. Dawna ja była autorką popularnych romansów historycznych, a czy ja nowa w ogóle coś potrafię napisać, jeszcze nie wiadomo, choć tę twórczą część dawnej mnie chciałabym ocalić. Pisanie było dla mnie jedyną pewną rzeczą, tym bardziej teraz, kiedy utraciłam Aleksandra i Ala. Dopóki pisałam, byłam. Kiedy Julia Mrok widziała się po raz ostatni ze swoją wydawczynią, ta, jak zawsze sprawiając wrażenie osoby trawionej głodem niemożliwym do zaspokojenia ani przez mężczyznę, ani przez jedzenie, zapaliła się do pomysłu, by jej ulubiona pisarka dla odmiany stworzyła coś bardziej współczesnego. Koniecznie jednak z retrospekcjami, uznała, i żeby nie zabrakło wątku miłosnego i krwi, sugerując nawet, że Julia Mrok powinna wykorzystać swoje życie, skoro chwilowo nie może wymyślić cudzego. Każdy pisssarz jest potworem, który pożera samego sssiebie!, wysyczała. Każdy pisssarz żywi się mięssem! Wydawczyni była kobietą pozbawioną uczuć innych niż pragnienie książek i kiedy dostawała świeży wydruk, oblizywała wargi językiem suchym i podwójnym jak u węża. Jej pierzaste włosy unosiły się, a oczy rozjarzały. Wiem, że gdybym przestała pisać, wkrótce zapomniałaby moje imię.
Ja sama gotowa byłam je zapomnieć. Nazywam się teraz Anna Karr. Wcisnęłam gazetę z żarłocznym królikiem do torebki i wyszłam z kawiarni. Czułam się świeżo, jak właśnie uprana i uprasowana, gotowa do użycia przez całkiem nowe życie. Znałam w końcu kierunek mojej od dawna planowanej podróży. Pojadę do Ząbkowic Śląskich, gdzie grasuje królik grozy.