Rok Małpy - ebook
Rok Małpy - ebook
Świat Patti Smith w „Roku Małpy” olśniewa osobliwością. Tu sen miesza się z rzeczywistością, dobre zjawy z przeszłości spotykają się z politycznymi demonami teraźniejszości, a wszystkiemu przyświeca pochwała codzienności w duchu poezji Williama Carlosa Williamsa.
Smith z czułością wspomina tych, którzy już odeszli, rozmyśla nad największymi dziełami literatury i nie boi się pytać o niepewną dla świata przyszłość.
„Rok Małpy” to poetycki manifest zaangażowanej artystki i intymny autoportret ikony amerykańskiej popkultury.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-037-8 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły
Patti Smith Pociąg linii M
Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa
Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce
Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcęHen na zachodzie
Było już dobrze po północy, gdy zajechaliśmy pod Motel Marzeń. Zapłaciłam kierowcy, upewniając się, że nic nie zostało w aucie, i nacisnęłam dzwonek, żeby obudzić właścicielkę. Jest prawie trzecia, stęknęła, ale udało mi się wyprosić klucz i butelkę mineralnej. Pokój był na samym dole, z oknami na długie molo. Kiedy rozsunęłam szklane drzwi, doleciał mnie szum fal zmieszany z ledwie słyszalnym szczekaniem lwów morskich, które wylegiwały się na deskach poniżej nabrzeża. Szczęśliwego Nowego Roku! – krzyknęłam. Szczęśliwego Nowego Roku, tężejący księżycu, i tobie, oceanie telepato!
Z San Francisco jechaliśmy tu nieco ponad godzinę. Choć jeszcze przed chwilą czułam się całkiem rześka, nagle ścięło mnie potworne zmęczenie. Zdjęłam płaszcz i zostawiłam uchylone drzwi na patio, żeby posłuchać fal, ale natychmiast wciągnęła mnie jakaś podróbka snu. Obudziwszy się gwałtownie, poszłam do kibla umyć zęby, ściągnęłam glany i położyłam się spać. Może coś mi się śniło.
Noworoczny poranek w Santa Cruz, raczej martwota. Naraz zachciało mi się bardzo konkretnego śniadania: czarnej kawy i grysiku kukurydzianego ze szczypiorkiem. O czymś takim mogłam tu tylko pomarzyć, ale jajka na szynce też by się nadały. Chwyciłam polaroid i zboczem wzgórza ruszyłam w stronę molo. Gdy zza wysokich, smukłych palm wychynął szyld, dotarło do mnie, że przekręciłam nazwę. Na znaku widniał napis „Motel Snów”, okraszony gwiezdną eksplozją jak z ery sputników. Stałam przez chwilę, podziwiając ten widok. Potem cyknęłam zdjęcie polaroidem, a oderwana odbitka powędrowała do kieszeni.
– Dziękuję ci, Motelu Marzeń – powiedziałam, trochę do powietrza wokół, ale trochę jednak do znaku.
– Motelu Snów! – wykrzyknął znak.
– No tak, przepraszam – odparłam nieco skonsternowana. – Choć szczerze mówiąc, nic mi się nie śniło.
– Czyżby? Nic a nic?
– Nic a nic!
Poczułam się jak Alicja przepytywana przez pana Gąsienicę, pykającego z olbrzymiej fajki. Spuściłam wzrok, uciekając od znaku i jego śledczych zapędów.
– No dobra, dzięki za fotkę – bąknęłam, zamierzając czym prędzej zmykać.
A jednak nadal tkwiłam na miejscu, ponieważ nagle przed oczami stanęły mi jak żywe ilustracje Tenniela: wsparty na tylnych nogach Niby Żółw. Lokaj-Ryba i Lokaj-Żaba. Dodo z prawą dłonią przystrojoną mankietem surduta. Księżna i Kucharka, jedna wstrętniejsza od drugiej, no i sama Alicja, z kwaśną miną przewodząca Szalonej Herbatce, na której – pardon – nawet nie podawano herbaty. Zastanowiło mnie, skąd wzięła się ta nagła kanonada obrazów. Czy mogła mieć coś wspólnego z Motelem Snów i magnetyzmem jego znaku?
– A teraz?
– Ten umysł! – krzyknęłam zrozpaczona, bo ruchome szkice mnożyły się w zastraszającym tempie.
– Przytomny umysł! – zachichotał znak triumfalnie.
Odwróciłam się, zrywając transmisję. Trzeba zresztą przyznać, że ponieważ cierpię na lekkiego zeza rozbieżnego, często widuję takie skaczące obrazy, zwykle po prawej stronie. Poza tym mózg, gdy naprawdę go rozruszać, uwrażliwia się na najróżniejsze sygnały… Nie miałam jednak zamiaru spowiadać się z tego wszystkiego jakiemuś znakowi.
– Nic mi się nie śniło! – odkrzyknęłam uparcie, ruszając dalej zboczem wzgórza. Z obu stron unosiły się fruwające salamandry.
U podnóża stała przysadzista knajpka. Na szybie kilkudziesięciocentymetrowymi literami napisano „Kawa”, a poniżej wisiał znak „Otwarte”. Skoro tyle miejsca poświęcili słowu „kawa”, rozumowałam, niewykluczone, że dają tu całkiem niezłą – może nawet dostanę pączki posypane cynamonem. Lecz kładąc dłoń na klamce, dojrzałam pod spodem mniejszy znak: „Zamknięte”. Żadnego wyjaśnienia, żadnego „Wracam za dwadzieścia minut”. Szanse na kawę zmalały, a co dopiero mówić o pączkach. Pomyślałam, że większość ludzi nie wyściubia dziś nosa z domu, wszyscy jeszcze skacowani. Nie można mieć żalu do kawiarni, że jest zamknięta w Nowy Rok, nawet jeśli po nocy hulanek i ekscesów kawa wydawałaby się idealną odtrutką.
Skoro odmówiono mi kawy, rozsiadłam się na ławce, żeby podumać o zeszłym wieczorze i jego ostrych krawędziach. Trzeci raz z rzędu graliśmy w Fillmore, właśnie zdejmowałam struny ze stratocastera, kiedy jakiś koleś z włosami ściągniętymi w tłusty koński ogon gibnął się i narzygał mi na buty. Ostatni zachłyst roku 2015, prysk wymiocin, po których nadchodzi Nowy Rok. Dobry znak? Zły? Hm, zważywszy na ogólną kondycję świata, któż by je umiał rozróżnić? Przypominając sobie te rzeczy, wygrzebałam z dna kieszeni chusteczki nasączone oczarem, którymi zwykle czyszczę obiektyw, po czym przyklęknęłam, żeby otrzeć buty. I życzyć im szczęśliwego nowego roku.
Kiedy próbowałam przekraść się obok znaku, przed oczami śmignął mi ciąg intrygujących fraz, więc znów przetrząsnęłam kieszenie, tym razem w poszukiwaniu ołówka, żeby je zapisać. „Popielate ptaki kołują nad oprószonym nocą miastem / Bezdomne łąki przystrojone mgłą / Mityczny pałac, co wciąż był lasem / Liście, co są tylko liśćmi”. Syndrom umilkłej poetki każe mi chwytać natchnienie, gdzie się da, niczym Jean Marais w Orfeuszu Cocteau, kiedy w barokowym garażu na paryskich peryferiach wsiada do zdezelowanego renaulta, co rusz przestraja radio i bazgrze te fragmenty na świstkach – „w kropli wody mieści się cały świat” i tak dalej.
W pokoju znalazłam saszetki nescafé i elektryczny czajniczek. Sama sobie zrobiłam kawę, rozsunęłam szklane drzwi i zawinięta w koc usiadłam na niewielkim patio z widokiem na ocean. Jakiś murek co prawda trochę mi zasłaniał, ale z kubkiem kawy w ręku i z szumem fal w uszach byłam całkiem zadowolona.
I wtedy pomyślałam o Sandym. Miał tu ze mną być, w pokoju po drugiej stronie korytarza. Mieliśmy się spotkać w San Francisco przed serią koncertów w Fillmore i porobić to, co zwykle: pić kawę w Caffè Trieste, przeglądać półki księgarni City Lights, jeździć w tę i we w tę po Golden Gate, słuchając Doorsów, Wagnera i Grateful Dead. Sandy Pearlman, facet, którego znałam od ponad czterdziestu lat, z głosem pełnym prędkich kadencji, gdy rozkładał na czynniki pierwsze Pierścień Nibelunga albo jakąś frazę u Benjamina Brittena, zawsze był z nami, kiedy graliśmy w Fillmore, w tej swojej wytartej skórzanej kurtce i w czapce z daszkiem, skulony nad kuflem piwa imbirowego przy ulubionym stoliku za zasłoną, tuż przy garderobie. Umówiliśmy się, że po sylwestrowym koncercie się zrywamy i jeszcze tej samej nocy prujemy przez kipiącą mgłę do Santa Cruz. W planach był noworoczny lunch w znanej tylko jemu taquerii gdzieś niedaleko Motelu Marzeń.
Tylko że nic z tego nie wyszło, bo wieczorem w przeddzień naszej serii koncertów Sandy’ego znaleźli na parkingu w San Rafael. Był nieprzytomny. Zabrali go do szpitala w hrabstwie Marin, na oddział intensywnej terapii, gdzie okazało się, że miał wylew.
Rano w dniu pierwszego koncertu pojechaliśmy tam z Lennym Kaye’em. Sandy w śpiączce, z rurkami na całym ciele, spowity w upiorną ciszę. Ja stałam z jednej strony, Lenny z drugiej i razem obiecaliśmy mu, że chwycimy się go myślami, kanał komunikacyjny pozostanie otwarty, żeby żaden sygnał od niego nam nie umknął. Nie tylko odłamki miłości, jak by to ujął Sandy, ale cała czara.
Wracając do hotelu w Japantown prawie nie byliśmy w stanie rozmawiać. Lenny wziął z pokoju gitarę i ruszyliśmy do knajpki On the Bridge, w pasażu między East a West Mall. Zajęliśmy zielony drewniany stolik z tyłu sali i siedzieliśmy tak, pogrążeni w niemym szoku. Na żółtych ścianach wisiały plakaty do japońskich anime, Jigoku Shōjo i Wolf’s Rain, a półki pełne były komiksów przypominających raczej powieści w miękkich okładkach. Lenny wziął japońskie curry i piwo Asahi Super Dry, ja spaghetti z tobiko i herbatę ulung. Po jedzeniu i wypitym na spółkę uroczystym sake ruszyliśmy piechotą do Fillmore na próbę dźwięku. Bez Sandy’ego, bez jego obecności i zapału, można było się tylko modlić i po prostu grać. W ten pierwszy z trzech wieczorów sprzężeń, poezji, improwizowanych tyrad, polityki i rock and rolla zanurzyliśmy się z taką werwą, że aż brakowało mi tchu. Jak gdybyśmy mogli dosięgnąć go dźwiękiem.
Rano w moje sześćdziesiąte dziewiąte urodziny wróciliśmy z Lennym do szpitala. Stojąc przy łóżku Sandy’ego, przysięgliśmy mu – choć było to niemożliwe – że go nie opuścimy. Krzyżując wzrok, oboje z Lennym wiedzieliśmy, że tak naprawdę nie możemy tu zostać. Czekała robota, czekały koncerty i trzeba było żyć, choćby nie wiem jak nieuważnie. Byliśmy skazani na to, by moje sześćdziesiąte dziewiąte urodziny obejść w Fillmore bez niego. Tego wieczora, odwracając się na chwilę od tłumu podczas solówek w If 6 Was 9, z trudem powstrzymałam łzy, gdy strumienie słów zlały się z innymi strumieniami i przesłonił je widok Sandy’ego, który wciąż leżał bez czucia tuż obok – dzielił nas tylko most nad Golden Gate.
Po robocie w San Francisco, zostawiwszy Sandy’ego, ruszyłam do Santa Cruz w pojedynkę. Nie umiałam się zmusić, by odwołać jego rezerwację. Tkwiłam na tylnym siedzeniu auta, a w głowie wirowały mi jego słowa. „Matrix Monolit Meduza Makbet Metallica Machiavelli”. Sandy i ta jego gra w M, dzięki której miał się przedostać przez aksamitną zasłonę aż do Biblioteki Imaginosa.
Siedząc na swoim patio, otulona kocem jak kuracjusz z Czarodziejskiej góry, poczułam, że rodzi mi się w głowie dziwny ból, pewnie przez nagłą zmianę ciśnienia. Kiedy poszłam do recepcji po aspirynę, okazało się, że mój pokój wcale nie leży na parterze, tylko na jeszcze niższym poziomie, bliżej skraju plaży. Nie pamiętałam o tym, tak że idąc słabo oświetlonym korytarzem, czułam się skołowana. Nie udało mi się znaleźć schodów prowadzących do recepcji, więc postanowiłam odpuścić aspirynę i wrócić do pokoju. Gdy sięgałam po klucz, moja dłoń natrafiła na ciasno zwiniętą rolkę gazy, mniej więcej grubości gauloise’a. Odwinęłam z jedną trzecią, niemal spodziewając się, że znajdę jakąś wiadomość, ale nic tam nie było. Nie miałam pojęcia, skąd coś takiego wzięło się w mojej kieszeni, ale zwinęłam rolkę, wsunęłam ją na miejsce i weszłam do pokoju. Włączyłam radio: Nina Simone śpiewała I Put a Spell on You. Lwy morskie były cicho, z daleka dolatywał szum fal: zima na Zachodnim Wybrzeżu. Zagrzebana w pościel zapadłam w głęboki sen.
Byłam przekonana, że w Motelu Marzeń nie miewam snów, lecz im więcej o tym myślałam, tym oczywistsze było, że jednak śnię. Ściślej mówiąc, ślizgam się po krawędzi snu. Zmierzch, przebrany za noc, zrzucił wreszcie maskę i okazał się świtem, rozświetlając ścieżkę, którą z chęcią podążyłam, od pustyni aż po ocean. Słychać było piski i piania mew, a lwy morskie spały i tylko ich król, przypominający raczej morsa, uniósł łeb i ryknął na słońce. Wydawało się, że wokół nie ma żywej duszy. To była pustka jak z powieści J. G. Ballarda.
Po całej plaży walały się opakowania po batonikach, setki, a może i tysiące, niczym zrzucone pióra. Kucnęłam, żeby lepiej zbadać sprawę i schować garść papierków do kieszeni. Butterfinger, Peanut Chews, 3 Musketeers, Milky Way i Baby Ruth. Wszystkie pootwierane, ale bez krzty czekolady. Nikogo w pobliżu, na plaży żadnych śladów – zza hałdy piachu wystawał tylko jakiś boombox. Zapomniałam klucza, ale szklane drzwi nie były zamknięte i dały się rozsunąć. Już w środku zobaczyłam, że nadal śpię, więc zostawiwszy uchylone okno, czekałam, aż się obudzę.
Moja dwoista jaźń wciąż śniła, nawet pod tak bacznym nadzorem. Natknęłam się na spłowiały billboard głoszący, że fenomen opakowań po batonach sięgnął już San Diego, pokryty nimi był niewielki odcinek plaży, którą znałam całkiem nieźle, zaraz przy molo wędkarskim Ocean Beach. Szłam ścieżką przez bezkresne moczary usiane opuszczonymi wieżowcami o nieuchwytnym obrysie. Z pęknięć w cemencie wyrastały długie, smukłe chwasty, gałęzie jak blade ramiona sterczały z martwych struktur. Zanim dotarłam na plażę, wzeszedł księżyc, rozświetlając sylwetkę starego molo. Spóźniłam się, wszelkie dowody w sprawie opakowań zgrabiono już w kopce i podpalono, tworząc długą linię trujących ognisk, które mimo wszystko wyglądały całkiem pięknie: płonący plastik kurczył się jak sztuczne jesienne liście.
„Pustka jak z powieści J. G. Ballarda”
Sama krawędź snu, w dodatku ruchoma! A raczej objawienie, wizja rzeczy, które miały dopiero nadejść, niczym wielki rój komarów czarną chmurą przesłaniający ścieżki, po których dzieci jeżdżą na rozchwianych rowerkach. Granice rzeczywistości tak się poprzesuwały, że naszym obowiązkiem zdawało się sporządzenie map tej patchworkowej topografii. By to wszystko rozplanować, potrzeba było nieco zmysłu geometrycznego. W głębi szuflady biurka leżały: parę plastrów, wyblakła pocztówka, podłużny kawałek węgla i złożony arkusz kalki kreślarskiej. Wszystko to wydawało mi się jakimś niebywałym zrządzeniem losu. Przykleiwszy kalkę do ściany, próbowałam połapać się w tym niemożliwym krajobrazie, ale wyszedł mi tylko pokawałkowany diagram rządzący się nieprawdopodobną logiką dziecięcych map, na których widnieją wyspy skarbów.
– Rusz głową – zbeształo mnie lustro.
– Rusz wyobraźnią – radził znak.
Kieszeń miałam wypchaną opakowaniami po batonikach. Rozłożyłam je na biurku obok pocztówki (wystawa światowa w San Diego, 1915, okazją był świeżo otwarty Kanał Panamski), która poddała mi myśl, żeby tam pojechać i samej sprawdzić, co się dzieje w Ocean Beach.
Od tych jałowych analiz strasznie zgłodniałam. Okazało się, że niedaleko jest tanie bistro w starym stylu pod nazwą Lucy’s. Przystałam na żytnie grzanki z grillowanym serem, placek z jagodami i czarną kawę. Przy stoliku za mną siedziały jakieś dzieciaki, mogły mieć góra piętnaście lat. Do tej pory nie zwracałam uwagi na to, o czym gadają, dźwięk ich głosów raczej mnie usypiał, jak gdyby płynął z zamontowanej na stole miniszafy grającej. Był to raczej cichy szafiany szum, z którego dopiero z czasem rodziły się słowa.
– Mówię ci, że to czasownik.
– Właśnie że nie. To jest rzeczownik. Rzeczownik odczasownikowy.
– Na jedno wychodzi.
– Nie, bo mówiłeś, że czasownik. A on tylko jest od czasownika, to nie to samo.
– Wszyscy jesteście tłumoki – powiedział jakiś nowy głos.
Nagła cisza. Musiał mieć siłę przebicia, bo cała zgraja zamknęła się i słuchała.
– To jest rzecz. Opis. Rzecz, mówię wam. „Opakowanie” to jest rzeczownik.
Od razu oprzytomniałam. Co za zbieg okoliczności! Szum unosił się jak para nad blokiem suchego lodu. Zapłaciłam i niby przypadkiem zatrzymałam się przy ich stoliku. Czterech agresywnie wyluzowanych nerdów.
– Hej, mówi wam to coś? – zagadnęłam, rozprostowując na blacie opakowanie.
– Źle napisali „Chews”. Przez Z.
– Wiecie, skąd to się mogło wziąć?
– Może jakaś chińska podróba?
– Dobra. Gdybyście się czegoś dowiedzieli, dajcie mi znać.
Przyglądali mi się z rosnącym rozbawieniem, gdy zbierałam ze stołu lewe opakowanie po Peanut Chews. Wcześniej jakoś nie zwróciłam uwagi, że zbłądziło tu „Z”. Kobieta przy kasie otwierała nowy rulon ćwierćdolarówek. Przypomniawszy sobie o napiwku, wróciłam do swojego stolika.
– A tak w ogóle – powiedziałam, zatrzymując się przed nimi – „opakowanie” to z całą pewnością rzeczownik.
Wstali i przecisnęli się obok mnie, nie zostawiając nic kelnerce. Zauważyłam, że wszyscy mają po niebieskim plecaku, przez który biegł pionowy żółty pasek. Ostatni z wychodzących zgromił mnie wzrokiem. Miał ciemne, pofalowane włosy, a jego prawe oko odrobinę zezowało, coś jak moje.
Zawibrowała mi komórka. Dzwonił Lenny, żeby zdać raport o Sandym, choć tak naprawdę nie było czego raportować. Stabilna cisza wymagająca cierpliwości i modlitw. Zabłąkałam się do sklepu z używanymi rzeczami i tam natchnęło mnie, by kupić stary, ręcznie farbowany T-shirt z twarzą Jerry’ego Garcii z Grateful Dead. Na tyłach mieli też dwa niewielkie regały ze stosami „National Geographic”, książek Stephena Kinga, gier wideo i przypadkowych płyt CD. Znalazłam parę starych numerów „Biblical Archeology Review” i sfatygowany egzemplarz Aurelii Gérarda de Nervala w miękkiej okładce. Wszystko tanie, z wyjątkiem koszulki z Jerrym, ale ta warta była swojej ceny: od rozradowanej buźki aż wionęło chemiczną miłością.
W pokoju ze zdziwieniem odkryłam, że ktoś odkleił mój diagram od ściany i zwinął go w rulon. T-shirt z Jerrym rozłożyłam na poduszce i rozsiadłam się z Aurelią w wyściełanym fotelu, ale już przy ponętnym pierwszym zdaniu „Marzenie – to życie wtóre” zapadłam w drzemkę. Śniła mi się rewolucja, ma się rozumieć francuska: młodzieńcy ubrani w zwiewne koszule i skórzane portki. Ich przywódcę przywiązano rzemieniami do masywnej bramy. Któryś z jego zwolenników zbliża się z pochodnią i trzyma ją nieruchomo, póki płomień nie przepali ciasnych więzów. Przywódca już wolny, na osmalonych nadgarstkach bąble. Przyzywa rumaka, po czym oznajmia mi, że założył grupę pod nazwą Lśniący Rzeczownik.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2020
Wydanie I